Prolog
Czy kiedykolwiek dryfowałeś, samotny i bezsilny, na krawędzi
arktycznych lodów, mniej lub bardziej na północny wschód od Wyspy
Niedźwiedziej, w miejscu, skąd równie blisko do Ziemi Franciszka
Józefa jak do nagłej śmierci?
Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się coś takiego, że przy wyłączonym
silniku słuchałeś zdradziecko uspokajającego plusku fal o burty
przeciążonego okrętu, gdzie nikt nie śmiał upuścić klucza ani
brzęknąć talerzem, bo nawet najcichszy dźwięk mógł odbić się
grzmotem w hydrofonach wilczych stad U-Bootów, które krążyły pod
czarną powierzchnią lodowatej wody?
A może walczyłeś o przetrwanie w najgorszym możliwym czasie?
Nocą w połowie krótkiej jesieni, kiedy czyste i rozgwieżdżone niebo
staje się złowrogie, szarga nerwy, bo wystawia twój statek na cel,
widoczny z wielu mil przez peryskopy Zeissa łodzi podwodnych?
Kiedy ta łupina jest wyraźną czarną sylwetką w centrum celowników
za sprawą polarnego horyzontu, który nigdy nie ciemnieje?
Czy kiedykolwiek przeżyłeś coś takiego, czekając na uderzenie
torpedy, z gardłem tak suchym ze strachu, że nawet lodowate
powietrze wdychane z każdym umęczonym oddechem nie przynosiło
ulgi?
Mam nadzieję, że nie. Niemal na pewno nie, jeśli dziś, wiele lat po
tych wydarzeniach, możesz przespać całą noc i nie wracają w sennym
koszmarze tamte upiorne chwile. Ale nie wszystkim zostało to
oszczędzone. Kilku nawet przeżyło - obdarzeni największym
szczęściem, skądinąd zupełnie zwyczajni marynarze, którzy z
konwojami przemierzali lodowate wody arktycznego morza, płynęli z
Islandii na półwysep Kola i dalej, do Murmańska, w najciemniejszych
dniach II wojny światowej.
Gdy silnik przestawał pracować i zamierało serce, zyskiwało się
miano marudera. Porzuconego. W kategoriach morskich to
odpowiednik skazańca, stawiającego kolejne kroki na krótkiej drodze z
celi na szafot. Bóg jeden wie, że już sam udział w konwoju na
przeładowanym frachtowcu dostatecznie przeraża; choć przynajmniej
rodzi nadzieję, że jako jeden z trzydziestu czy czterdziestu innych
statków, eskortowanych, zachowuje złudną anonimowość. Nawet
krótka chwila, kiedy za sterburtą widać podskakującą na falach
korwetę, szary niszczyciel czy, o ile ma się szczęście, lotniskowiec,
wzbudza w człowieku ulotne poczucie bezpieczeństwa. Ale nie na
długo. Gdzieś w głębi duszy wzrasta niepokój, że taka ochrona jest nie
dość, że ograniczona, to jeszcze zawodna. Nieważne, ile optymizmu
uda się z siebie wykrzesać, w głowie wciąż pulsują myśli, że za
sekundę czeka cię straszliwa śmierć w płomieniach lub w wyniku
eksplozji: szansa ugotowania się żywcem w strumieniu wrzącej pary
lub utopienia pod grubą warstwą gęstego oleju wyciekającego z
rozerwanych zbiorników... ewentualnie wizja śmierci głodowej,
zanim szalupa, na której zdobycie miejsca graniczy z cudem, dotrze
do jakiegoś lądu.
Innymi słowy, marynarz jest wyczerpany fizycznie i psychicznie,
jeszcze zanim zostanie maruderem, ba, zanim pokona połowę drogi w
jedną stronę, nie wspominając o powrocie! Przede wszystkim oni
dokładnie wiedzieli, gdzie byliśmy w każdej minucie. Oni - samoloty
torpedowe z czarnymi krzyżami, wyjące bombowce, U-Booty, które
nurkowały i czaiły się pod wodą. Przez kilka dni z rzędu kurs, pozycja
i prędkość konwoju były regularnie przekazywane Luftwaffe.
Ociężałe, wampiryczne samoloty rozpoznawcze Blohm Voss 138 na
krok nie odstępowały formacji, wisiały nad horyzontem jak mroczne
widmo, gdy pięćdziesiąt kilometrów na północ od wyspy Jan Mayen
pierwszy z nich wyczuł słodkawy zapach krwi. A to tylko jeden ze
sfory spragnionych krwi nietoperzy nieustannie patrolujących morze,
od kiedy rozłożone w geometrycznym szyku statki wypełzły poza
wody chronione przez lotnictwo z baz na Islandii.
Groziło niebezpieczeństwo, że jeszcze zanim konwój dotrze do
krawędzi lodów szelfowych, stanie się obiektem nieprzerwanego
ataku. Ci, którzy zaokrętowali się jako załoga pokładowa - maci,
marynarze czy bosmani - oczami karmili strach. Pełnili wartę i
musieli przyglądać się, jak giną koledzy marynarze, kiedy statek
numer trzy w kolumnie czwartej, tuż obok, eksplodował potężnym
błyskiem, hukiem i słupem czarnego dymu, a po chwili okazywało się,
że na powierzchni nie pozostawał żaden ślad. W przebłysku
przerażenia uświadamiali sobie, że ładownie wypełniała amunicja.
Noc wcześniej to samo spotkało ten śliczny, amerykański tankowiec,
nowiutki, mógł mieć najwyżej miesiąc; jeszcze farba na nim nie
wyschła, a maszyny nie ostygły po dziewiczym rejsie z Frisco: ten,
który potrzebował dwóch torped i czterech minut, by od dzioba do
rufy stanąć w ogniu i wypełnić się zamienionymi w żywe pochodnie
ludźmi, którzy z przeraźliwym kwikiem rzucali się w czarną otchłań
morza.
A może byłeś jednym ze zgrai czarnych od smaru marynarzy spod
pokładu? Powiedzmy głównym mechanikiem? Palaczem lub
smarowaczem? W takiej sytuacji wyobraźnia, najbardziej
bezwzględny wynalazca tortur, pokazuje, na co ją stać. Choć łaskawy
los oszczędza widoku eksplodujących statków i gwałtownej, bolesnej
śmierci innych marynarzy, oni to jednak czują; odbierają tragedię
innymi zmysłami, bo zamknięta skorupa statku staje się pudłem
rezonansowym eksplozji, a woda przenosi fale uderzeniowe. Aż
wywracają się wnętrzności na odgłos głuchych wybuchów bomb
głębinowych rozrzucanych w odwecie przez eskortę. Przytłumione,
nieregularne strzały z dział pokładowych przebijają się nawet przez
grzmot głównego silnika, a dzięki Bogu niecelnie zrzucone bomby
zrywają nity, wyginają rury i przerywają ich łączenia, niszcząc
porwane w strzępy nerwy załogi.
Są tacy, którzy przeszli przez to wszystko; ci, pracujący poniżej
linii wody. Właśnie oni, z wyjątkiem najbardziej ociężałych i
flegmatycznych marynarzy rosyjskich statków, przeżywali swoją
śmierć dwa razy dziennie - zawsze, kiedy wbrew rozsądkowi i sobie
samym zmuszali się do zejścia wyślizganymi, niemal pionowymi
drabinkami do pełnej kakofonii potencjalnej trumny, by objąć kolejną
wachtę.
Lecz mimo wszystko czynili swoją powinność. Służba to służba. A
im bardziej się bali, tym większą odwagą musieli się wykazać, bo
przecież schodząc tam, udawali, że nic złego się nie dzieje. Strach był
ich prywatną sprawą, a modły do Boga zanosili w milczeniu.
Żartowali i śmiali się ze swoich dowcipów i jeszcze głośniej z kawałów
towarzyszy. Jak wszyscy oczekiwali kolejnego posiłku, zachwycali się
potęgą widzianej wcześniej góry lodowej i podziwiali igraszki
delfinów. Cenny czas po końcu wachty spędzali, takielując kliper
herbaciany, nad którym pracowali przez trzy ostatnie konwoje, albo
robili na drutach skarpety z zaolejonej wełny, bez pewności, czy
kiedykolwiek je włożą; niektórzy otwierali drewniane pudełko z
farbkami i, wysuwając koniuszek języka, malowali kolejny zachód
słońca...
Dobrze, może więc chodziłeś po pokładzie niczym krab na
ugiętych nogach, żeby siła wybuchu torpedy, kiedy w końcu uderzy w
statek i poderwie go z miażdżącą siłą do góry, nie połamała ci
piszczeli. Może też nie rozbierałeś się i w butach na nogach, zdjęty
zmęczeniem schodziłeś do swojej kajuty, by poudawać, że zapadasz w
sen. Założę się, celowo blokowałeś otwarte drzwi, mimo że przecież
miały system awaryjnego otwierania, gdyby eksplozja zakleszczyła je
w futrynie i pchnęła całe żelastwo na dno lodowatego Morza
Barentsa, zmieniając urywany senny koszmar w jeszcze gorszą
rzeczywistość.
Tak ludzie zachowują się na morzu, czasem jeszcze dziwniej.
Ale tylko do chwili, kiedy nieruchomieje śruba napędowa.
Dopiero wtedy zaczynam się naprawdę bać.
I znów zapytam z nieudawanym współczuciem: czy kiedykolwiek
znalazłeś się na pokładzie marudera, dryfującego bezradnie jakieś 78
stopni na północ, ledwie splunięcie od południowego krańca bariery
lodowej Arktyki, w połowie drogi między Ziemią Franciszka Józefa a
miłosiernie szybką albo powolnie okrutną śmiercią?
No?
Bo ja tak.
Nawet jeszcze gorzej - może zdarzyło ci się to krótką jesienną
nocą, kiedy światło odbijające się od lodu sprawia, że statek jest
doskonale widocznym czarnym konturem? Albo może byłeś w takiej
sytuacji z pełną świadomością że w tej właśnie sekundzie kapitan U-
Boota zestraja dwie czarne kreski celownika dokładnie poniżej
mostka, na którym stoisz?
Mnie się zdarzyło.
Nawet jeśli doświadczyłeś tego, wciąż jeszcze będzie wielka różnica
między mną a tobą - bo twój kapitan naraziłby okręt i załogę na takie
niebezpieczeństwo jedynie, jeśli nie miałby choć cienia innej
możliwości. Bo na przykład Bóg, na którym tak polegaliście, dał ciała i
pozwolił, by zepsuł się silnik.
Tymczasem mój kapitan zrobił to celowo. Przekazał pod pokład:
„maszyny STOP”, jakby panował pokój, a on zamierzał przeprowadzić
inspekcję... a potem z radosnym uśmiechem odczekał, by minęły nas
ostatnie statki konwoju, a co gorsza... minęła nas eskorta.
Nie patrz na mnie z niedowierzaniem. Nie zmyślam. On to, do
ciężkiej cholery, naprawdę zrobił! Ale wyprzedzam fakty. Chroniczny
rozstrój nerwowy spowodowany zbyt częstym wysadzaniem w
powietrze kolejnych okrętów, na których akurat pływałem, może
skutkować brakiem samodyscypliny. I właśnie dlatego zdecydowałem
się, mimo sankcji, jakie mi za to grożą zlekceważyć rozkaz, by
milczeć. Rozkaz, mający oszczędzić kłopotów brytyjskiemu rządowi. I
też dlatego, że ktoś powinien dać świadectwo działalności chciwego
łajdaka - posunął się do wykorzystania wojny dla własnej korzyści - i
uniemożliwić mu uprawianie tego procederu. A także, by spróbować
wyzwolić się z koszmarnych wspomnień.
Dziś, wiele lat po tamtych wydarzeniach, koszmar jest dość żywy,
by zatruwać każdą godzinę mojego snu; podąża wciąż za mną jak
wieczny ślad wyrachowania tego podłego człowieka.
Nieustannie w zasięgu wzroku, nigdy nie znika za horyzontem.
Zupełnie jak samoloty rozpoznawcze Blohm Voss. Jak wtedy, na
północ od koła podbiegunowego.
Rozdział 1
Dołączycie panowie do konwoju PQ, kiedy tylko dotrzecie do Islandii -
mówił pozbawionym emocji tonem starszy oficer służby kontroli
marynarki wojennej; rzeczowe podejście do ryzykowania życiem
innych było częścią jego pracy. - O piątej trzydzieści rano okręt
prowadzący da flagą X-ray sygnał do podniesienia kotwic i
wyruszycie w drogę.
W skromnie umeblowanym pomieszczeniu panowała atmosfera
daleka od entuzjazmu. Każdy z doświadczonych, zahartowanych
przez surową morską pogodę kapitanów doskonale zdawał sobie
sprawę, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Zaczęli się domyślać, od
kiedy przez ostatnie czterdzieści osiem godzin pojedynczo i w
mniejszych grupach stawiali się w porcie, do którego ich wezwano, a
pojęli, kiedy pośród frachtowców dostrzegli upstrzone dziwnym
arktycznym kamuflażem okręty wojenne, w których towarzystwie
mieli spędzić kilka najbliższych tygodni.
Rosja. To słowo unosiło się w powietrzu, jeszcze zanim starszy
oficer SKM potwierdził najgorsze.
Znów Rosja. Dla niektórych to słowo było koszmarnym déja vu.
Ale przynajmniej wiedzieli, po co tam są i po co ich oficerowie
łącznościowi słuchali w tej chwili odprawy dotyczącej komunikacji w
konwoju. Zaraz mieli wyruszyć w drogę do samego piekła i z
powrotem; przynajmniej część z nich z powrotem, przy odrobinie
szczęścia nieco ponad połowa. I niezależnie ile szczęścia przypadało
na każdego z marynarzy i kapitanów o ponurych twarzach i
zaciśniętych szczękach, zdawali sobie sprawę, iż od momentu
postawienia nogi na pokładzie znacznie wzrastało ryzyko, że już nigdy
nie postawią jej na lądzie.
Tyle że oni znali powód; mieli swoje statki, na których mogli
wypłynąć w morze, poznali port docelowy, otrzymali rozkazy i
instrukcje, jak się tam dostać, a na osłodę jeden z bardziej
flegmatycznych uczestników odprawy zauważył, że sprzyja im
wyjątkowe szczęście, gdyż konwój wyrusza za koło podbiegunowe w
czasie, kiedy Kriegsmarine i Luftwaffe urządzały sobie jesienne
wakacje.
Ja, w przeciwieństwie do nich, nie wiedziałem tego wszystkiego.
Nie wiedziałem też, dlaczego mnie tu ściągnięto i po co miałem
dołączyć do grona zasłużonych morskich weteranów; byłem tylko
skromnym oficerem rezerwy o doświadczeniu, którym nie należało
się chwalić. „Proszę zameldować się w biurze oficera dyżurnego
Kapitanatu Portu”, było napisane w telegramie, który dostałem,
opuszczając szpital; leczyłem załamanie nerwowe po zatopieniu
mojego ostatniego okrętu.
Jedyny ocalały. Dowodził wtedy skończony wariat - oczywiście
statkiem, a nie szpitalem. Zniknął, dzięki Bogu, w głębinach, razem z
bandą pomylonych wyrzutków i psychopatycznych wykolejeńców
szumnie nazywanych załogą - więc jak dotąd wojna nie okazała się
taka zła, nie miałem na co narzekać.
Nawet to, że z niejasnych dla mnie powodów zostałem wezwany
na odprawę dla kapitanów statków biorących udział w konwoju do
Murmańska, poprawiło w pewien sposób moją dotychczasową
sytuację, i choćby miało się okazać, że i ja wezmę w nim udział jako
jeden z malutkich trybików machiny wojennej, nie budziło to mojego
sprzeciwu. Byłem gotów wnieść swój wkład w tę wojnę, o ile miałem
towarzyszyć rozsądnym ludziom i działać też w takim otoczeniu. Na
tym mi zależało. Mimo że pierwszy okręt, na którym służyłem, został
zbombardowany i zatopiony, drugi storpedowany, a trzeci wpłynął na
minę, trafiła w niego bomba, a potem ostrzelano nas z broni
maszynowej i zwymyślano w imię chorych fantazji Hitlera o
dominacji nad światem, z perspektywy czasu okazało się, że Führer
wcale nie jest moim największym wrogiem. W każdym razie nie
większym niż pewien admirał, skończony łajdak, który zrobił ze mnie
pierwszego oficera na pokładzie najdziwniejszego okrętu wojennego,
jaki w chwili desperacji marynarka wojenna wciągnęła do służby.
Nie, nawet razem nie byli moimi największymi wrogami.
Pierwsze miejsce zajął kapitan pływającej trumny, który sumiennie
zapracował na to, by stać się żywym argumentem przeciwko
domorosłym, samozwańczym dyktatorom i tyranom. Wciąż
powtarzam w myślach, że to już nie ma znaczenia, lecz nie potrafię
się przemóc, żeby okazać laskę jego pamięci. Ale nie chcę już podsycać
swojego zgorzknienia i nienawiści tym, co on mi uczynił.
Dzięki jego przypadkowej śmierci nie będę zmuszony obcować z
ludźmi podobnego autoramentu.
Cholerny kapitan Edward, przeklęty po stokroć, Trapp!
A tak przy okazji, nazywam się Miller. Podporucznik Miller,
rezerwa Royal Navy. Nie używam imienia, bo od kiedy jako
piętnastoletni chłopak zacząłem pływać na statkach, wszyscy zwracali
się do mnie po nazwisku albo sir - przynajmniej wtedy, gdy byłem w
pobliżu - lub mister, jak zwykło się tytułować oficerów w marynarce
handlowej.
W czasie gdy doszło do opisywanych przeze mnie wydarzeń,
służyłem w marynarce, i to zdecydowanie wojennej. Choć wciąż
miałem wrażenie, że nie pasuję do tych zgorzkniałych weteranów
różnych bitew, którzy w zupełnie innych okolicznościach mogliby być
moimi towarzyszami na frachtowcu. Czułem z tego powodu pewien
dyskomfort - to tak, jakby kłusownika zrobić na siłę leśniczym.
Stałem w mentalnym rozkroku, między dwoma całkowicie różnymi
światami obu marynarek. Wiadomo, że od opinii marynarzy
marynarki wojennej o marynarzach marynarki handlowej bardziej
obsceniczna i obraźliwa jest jedynie opinia, jaką o nich samych mają
ci drudzy. Ja znalazłem się dokładnie pośrodku - dziwaczne, morskie
stworzenie, hybryda, ani ryba, ani ptak - zbłąkana dusza, pozbawiona
zaufania obu zantagonizowanych obozów morskiej społeczności.
A wszystko przez moją głupotę. Zanim jeszcze wybuchła wojna,
zwabiony niewielkim dodatkiem do pensji, z własnej woli zgłosiłem się
do rezerwy. Marynarka wojenna dotrzymała słowa i w dniu, kiedy
zaczęły się działania zbrojne, z poczciwego czarterowego parowca, na
którym pływałem jako drugi oficer i na którym wytarte dżinsy i
rozchodzone buty morskie były de rigiteur, a cieniutkie kanapki z
dżemem popijane herbatą wykwintnym przysmakiem, zostałem
przeniesiony do całkowicie obcego świata szarych okrętów,
mundurów z mosiężnymi guzikami, dżinu z angosturą, używania
sztućców trzymanych we właściwej ręce, salutowania i innych
dziwnych zwyczajów. Nawet moja lojalność musiała przejść
gwałtowną transformację. Zamiast, jak dotychczas, bezdusznego
właściciela statku, zainteresowanego wyłącznie zyskiem, stanął nade
mną bezduszny admirał, którego celem było wpojenie mi zasad nowej
biblii, czyli Królewskiego Regulaminu Marynarki Wojennej; przy
czym oba światopoglądy pozostawały w sprzeczności...
Ejże, Miller, chyba się zapędziłeś i palnąłeś głupstwo. Czy
rzeczywiście można mówić o sprzeczności? Wojna i pieniądze?
Czyżby działa i kupiecka chciwość, krew i księgi handlowe naprawdę
aż tak bardzo do siebie nie pasowały? A piraci i korsarze? Bukanierzy?
Czarnobrody? Bartholomew Roberts, Thomas Tews i Trapp... Edward
Trapp, przeklęty kapitan, niech go piekło pochłonie!
Ale znowu odbiegłem od tematu - wznoszę oczy do nieba i
powracam myślami do tej mrocznej postaci z przeszłości. Najbardziej
nawet niewinne nawiązanie do Trappa zbija mnie z pantałyku.
Zmuszam się więc, by znów pochylić głowę nad dziennikiem, bo w
przeciwnym razie ci szlachetni ludzie morza nigdy nie wypłyną ku
Rosji, ba, nie przebrną nawet przez tę krótką odprawę, od której
wszystko się zaczęło.
Konwój miał wyruszyć w sile dwunastu okrętów, jak oznajmił
oficer prowadzący spotkanie. Islandię miniemy od północy i
przyłączymy się do pozostałych frachtowców ze Stanów
Zjednoczonych i Kanady, zmierzających do Murmańska i
Archangielska. Razem stworzymy grupę czterdziestu kilku statków
towarowych plus eskorta. No, przynajmniej z tymi, które przetrwają
piekło przeprawy przez Atlantyk i utrzymają się na powierzchni wody.
Miałem niemal pewność, że zaczną krwawić, jeszcze zanim konwój
dotrze do Spitsbergenu - ich załogi już na starcie będą wyczerpane.
W punkcie spotkania narodzi się konwój oznaczony kodem PQ i
kolejnym numerem. Wszystkie okręty połączą się w jedną formację
rozciągniętą na przestrzeni wielu mil morskich; każdy frachtowiec
otrzyma swoje miejsce, wyznaczone na podstawie dokładnych
obliczeń, uwzględniających jego prędkość, manewrowość i ładowność.
Twór ten, objęty parasolem ochrony jednostek eskorty, stanie się
zupełnie nowym bytem, jednym organizmem, z kilkudziesięcioma
dymiącymi kominami, i mszy ze stałą prędkością - zaledwie pół węzła
mniej niż potrafi najwolniejsza jednostka w składzie. Wszystkie statki
będą razem lawirować i gwałtownie zmieniać kierunek, żeby zmylić
czyhające bez wątpienia U-Booty. Sygnał do zatrzymania, skrętu w
jedną czy drugą stronę lub zmiany prędkości przyjdzie z okrętu
prowadzącego za pomocą kodów nadawanych kolorowymi flagami
lub światłami. Jeśli ten okręt zostanie zatopiony, dowodzenie przejmie
okręt wyznaczony jako zastępstwo... Jeśli i ten nie będzie mógł
kontynuować powolnego marszu ku Rosji, dowództwo obejmie
kolejny wyznaczony wcześniej. Jeśli i ten pójdzie na dno... Jeśli
zostanie zatopiony... Wtedy...
Najgorsze, co może się stać, to rozpad szyku. Na tym etapie
wojny, mimo że Churchill zakazał publikowania informacji o
stratach, i tak krążyły plotki, jakoby jeden z poprzednich konwojów,
PQ-17, w obliczu groźby ataku niemieckich okrętów flagowych
„Hippera” i „Tirpitza” dostał rozkaz do rozproszenia się i
samodzielnego kontynuowania drogi do Rosji. Z chwilą nadania
odpowiedniego sygnału wszystkie okręty automatycznie stały się
maruderami z minimalnymi szansami na przetrwanie. W ciągu
dwóch dni od wycofania się eskorty. w ciągu dwóch straszliwych dni,
dwadzieścia cztery frachtowce z trzydziestu czterech zostały
zatopione. Równie niepokojące informacje dotyczyły kolejnego
konwoju, PQ-18, który miał stracić trzynaście z trzydziestu dziewięciu
jednostek, mimo że ubezpieczała go eskorta.
Nieważne, czy tak było naprawdę, czy nie - słuchaliśmy w
skupieniu oficerów prowadzących odprawę. Wszyscy robili notatki, a
ja może nawet najdokładniejsze, choć byłem chyba jedyną osobą w
tym gronie, która nie miała pojęcia, czy weźmie udział w konwoju,
czy nie.
Zaraz po krótkim wstępie wygłoszonym przez oficera służby
kontroli marynarki wojennej pojawili się kolejno: oficer wachtowy,
oficer meteorologiczny, oficer sygnałowy konwoju, oficer
zaopatrzenia konwoju, oficer nawigacyjny, oficer formacji konwoju,
oficer informacji tajnych, oficer konwoju odpowiedzialny za postój na
kotwicowisku, oficer odpowiedzialny za ochronę przed polami
minowymi oraz, dla odmiany, przedstawiciel Ministerstwa
Transportu Wojennego; mężczyzna w filcowym kapeluszu i
brązowym cywilnym garniturze dość osobliwie wyglądał pośród
wymusztrowanych oficerów marynarki wojennej nieopuszczających
bezpiecznego nabrzeża. A swoją drogą skoro oni wszystko tak
doskonale wiedzą i znają się na konwojach, to dlaczego nie dadzą
nam spokoju i sami nie wsiądą na te przeklęte statki, by popłynąć do
Rosji?
Wiem, że to z mojej strony złośliwe. Nie na miejscu i
nieuzasadnione. Jeden z nich nie miał nogi, a dwóm brakowało
ramienia - dzięki Bogu całe to nieszczęście nie skupiło się na jednej
osobie, a w szczególności nie na oficerze wachtowym, który musiał
wspinać się po pionowych niemal drabinkach na wszystkie
przybywające do portu statki... Jednak patrząc na tych ludzi, na ich
siwe włosy, wstążki i odznaczenia na piersiach, wiedziałem, że
przynajmniej większość z nich, jeśli nie wszyscy, uczciwie zapracowali
na spokojne miejsce w porcie - choć część zapewne jeszcze w
poprzedniej wojnie.
Z wyjątkiem przedstawiciela Ministerstwa Transportu
Wojennego... Tyle że on się nie liczył. Przecież nie można dowodzić
statkiem, nosząc brązowy garnitur i filcowy kapelusz, prawda? Ale nie
chcę być cyniczny. Przy odrobinie szczęścia i mimo że nie straciłem
jeszcze żadnej kończyny, jutro mogłem zostać jednym z nich. W
końcu ktoś musi znaleźć chwilę, by mi wyjaśnić, po co się tu w ogóle
znalazłem.
- Przyjdę, żeby panów pożegnać i pomóc w rozwiązaniu
problemów, jeśli takie się pojawią tuż przed wyruszeniem na morze -
powiedział oficer wachtowy. - Naprawdę, żałuję, że nie popłynę z
wami - dodał bez cienia żalu w głosie.
- Chętnie odstąpię panu swoje miejsce, Meneer - zaproponował
wielkodusznie kapitan z Danii. Ktoś się nawet zaśmiał.
- Przewidujemy pogodę typową dla arktycznej jesieni -
poinformował oficer meteorologiczny. Nie musiał wyjaśniać, że
oznacza to warunki minimalnie łagodniejsze niż arktyczna zima. -
Być może będziecie mieć szczęście i część drogi pokonacie w gęstych
mgłach lub gęstym śniegu - dorzucił na pocieszenie.
Cholera, to cudownie, pomyślałem. Zerowa widoczność: dla
marynarza jedno z największych niebezpieczeństw, a kiedy inne statki
w szyku są oddalone o zaledwie kilka kabli, przeistacza się w
najgorszy koszmar. A oni uważają że to szczęście!
Nic nie zrozumiałem z tego, co mówił oficer sygnałowy - dla nas,
z marynarki handlowej jakakolwiek forma porozumiewania się z
okrętami inna niż mozolnie wysyłane znaki świetlne, była czarną
magią sądząc po minach i potakiwaniach oficerów odpowiedzialnych
za komunikację, wiedzieli w czym rzecz. Tak czy inaczej, do ich
obowiązków należało potwierdzenie otrzymania informacji,
rozszyfrowanie jej treści, a potem czas wolny, wypełniony
ileśkrotnym czytaniem tej samej książki w oczekiwaniu na kolejną
wiadomość. Przez całą drogę należy zachowywać ciszę radiową chyba
że ktoś zostanie maruderem to i tak dla niego bez różnicy, albo
znajdzie się w sytuacji zagrożenia... Czyli jakiej? Kiedy pierwsza
torpeda chybi i minie dziób statku, a wszyscy na pokładzie będą mieć
pewność, że dwie kolejne są w drodze? Tak, to raczej jest zagrożenie i
wtedy można podać przez radio swoją pozycję. Rozpoczynamy więc
kodem SSSS - „zostałem zaatakowany przez łódź podwodną” - albo
AAAA - jeśli to sztukasy rozpoczęły bombardowanie. A kiedy na
horyzoncie pojawi się punkt, powoli przybierający kształt
nadbudówek, by w końcu stać się czarną sylwetką, którą wszyscy na
mostku widzieli wcześniej jako reprodukcję w książce wręczonej im
na początku wojny, w rozdziale „Okręty bojowe niemieckiej
marynarki wojennej”...
W takiej chwili telegrafista jedną ręką nadawałby kod RRRR, a
drugą, histerycznymi ruchami, naciągał na siebie kapok, byleby
zdążyć jeszcze przed pierwszym półtonowym pociskiem... „Zostałem
zaatakowany przez wrogi okręt”.
Powstało małe zamieszanie i prowadzący umilkli.
Oficerowie kapitanatu zerwali się na równe nogi - w tym oficer
odpowiedzialny za wyposażenie, na jedyną, którą miał - i stanęli na
baczność. Najwyraźniej jakaś szycha pojawiła się niespodziewanie.
Pewnie cały błyszczy złotem, pomyślałem złośliwie, kiedy nawet
najwyższy rangą wśród nich, komandor, nie śmiał bez pozwolenia
kontynuować swojego wywodu. Spóźniony gość usiadł w ostatnim
rzędzie, akurat za mną, więc mimo że chętnie przekonałbym się, co to
za ważna persona, że budzi taki respekt, nie mogłem tego zrobić, nie
okazując braku kultury.
Przestałem zajmować się gościem, bo miałem inne problemy -
wciąż zadawałem sobie pytanie, po jakiego diabła tu się znalazłem.
Zresztą szychom z marynarki często zdarzało się wpadać bez
zapowiedzi na spotkania i odprawy - trzymali rękę na pulsie.
Mimo wszystko wyglądało to jednak dziwnie. On siedział za mną.
Dlaczego zajął krzesło za moimi plecami, choć cały rząd był wolny?
Oficer zaopatrzeniowy okazał się skrupulatnym, wręcz
pedantycznym człowiekiem, zupełnie pozbawionym poczucia
humoru; komandor podporucznik z kwadratową szczęką wyjaśniał,
jakie znaczenie dla działań wojennych ma wyposażenie okrętu w
odpowiednią liczbę kamizelek ratunkowych, tratew, ekranów
zaciemniających, lamp sygnałowych i zapasowych żarówek, rac i flar,
pławek mgłowych, świateł nawigacyjnych i świateł przygotowanych
dla konwoju, pełnego zestawu flag międzynarodowego kodu i
oficjalnie zatwierdzonego kota pokładowego... Nie, z tym kotem to
tylko żart. Posiadanie zwierzaka na pokładzie wyprzedza o krok
wymagania. Poza tym każde rozsądne zwierzę, każdy szczur z
odrobiną oleju we łbie czmychnąłby ze statku, kiedy tylko padłoby
słowo Murmańsk jako cel wyprawy.
Powstrzymałem się na szczęście od tego żartu. Jakiś czas później
dowiedziałem się, że poczucie humoru w kwestiach związanych z
przetrwaniem stracił wraz z obiema nogami. Podobno, żeby go
uratować, trzeba było wyciąć dno tratwy, do którego przymarzł z
garstką martwych kumpli - spędził tam trzy dni od chwili, kiedy jego
statek został storpedowany. Zdarzyło się to podczas jednego z
pierwszych konwojów do Murmańska.
Oficer informacji tajnych opowiadał z równą swadą o pilnowaniu,
jak i o niszczeniu papierów czy map. Księgi pokładowe, objęte
klauzulą tajności publikacje admiralicji, książki kodowe i poufne
instrukcje dotyczące sygnałów rozpoznawczych oraz złowieszczo
obciążone worki jutowe podlegały niszczeniu w sytuacji zagrożenia.
Dokumenty tajne były najwyraźniej jego pasją.
- Jeśli wasz statek znajdzie się w bezpośrednim niebezpieczeństwie
zajęcia przez wroga lub zatonięcia, nie wolno wam opuścić go bez
zabrania wszystkich ważnych dokumentów z sejfu kapitana. Po
sprawdzeniu, że wszystkie pozycje z listy kontrolnej zostały
zgromadzone, należy je włożyć do odpowiednio obciążonego
pojemnika i wyrzucić całość za burtę - powiedział poważnym głosem,
jednym tchem.
Tak, do cholery, no pewnie! - pomyślałem z goryczą, bo dwa razy
byłem już w takiej sytuacji. Dziesięć tysięcy ton złomu, który zaraz
spocznie na dnie, grzebiąc załogę, a ja mam siedzieć z listą i
sprawdzać kolejne pozycje. Świetny pomysł.
Ale on jeszcze nie skończył.
- Jednakże jeśli wasz okręt tonie w miejscu, gdzie głębokość nie
przekracza stu sążni, pojawia się możliwość, że wróg wydobędzie z
dna wszystkie tajne dokumenty. W takiej sytuacji wskazane jest
spalenie objętych klauzulą tajności papierów, zanim wrzucicie je do
wody.
Młodszy podporucznik odpowiedzialny za przekazanie nam
wiedzy na temat informacji niejawnych był jeszcze bardzo młody.
Miał przy tym wszystkie kończyny, ale brakowało mu odznaczeń.
Twardogłowa powaga, z jaką wygłosił ostatnią kwestię, wynikała
chyba z nadmiernej pewnością siebie.
- Muszę w tym miejscu zaznaczyć, panowie, że możliwie jak
najszybciej po uratowaniu was, musicie złożyć organom marynarki
wojennej dokładny i szczegółowy raport na temat zniszczenia tajnych
dokumentów. Powinny znaleźć się w nim informacje, jakie
dokumenty zostały unicestwione, a jakie nie, oraz czy procedura
niszczenia przebiegała zgodnie z wytycznymi czy wbrew instrukcjom
dowództwa, zawartym w publikacji Podręcznik dla kapitanów.
Musiał mieć naprawdę sporo odwagi, tak testując swoje szczęście.
A może to nie odwaga, lecz skłonności samobójcze? Swoimi słowami i
zachowaniem drastycznie zmniejszał szanse na przeżycie tej wojny do
końca.
Nagle, po raz pierwszy w czasie odprawy, poczułem lęk. Chociaż
lęk to pewnie za mocne słowo. Raczej ukłucie niepewności. Nie mam
pojęcia dlaczego, ale niepokoiła mnie i intrygowała obecność gościa,
który siedział za moimi plecami. Dziwne uczucie dyskomfortu
spowodowane jego przybyciem nie dawało mi spokoju.
Jak na razie tablice za mównicą pozostawały zakryte ze względów
bezpieczeństwa. Kiedy jowialny z wyglądu oficer - w porównaniu z
pozostałymi - który odpowiadał za formowanie konwoju na
kotwicowisku, jedną ręką, jaką miał, zdjął z nich zasłony, nie mogłem
się oprzeć wrażeniu, że zrobił to ruchem magika wyciągającego coś z
kapelusza. Na pierwszej tablicy umieszczono informacje o kolejności i
czasie wyjścia poszczególnych okrętów z portu. Druga pokazywała,
jak ma wyglądać formacja do chwili spotkania z pozostałymi
okrętami na wysokości Islandii, a trzecia - miejsce każdego statku w
formacji właściwego konwoju PQ, przy optymistycznym założeniu, że
wszystko do tego momentu przebiegnie bezpiecznie i bez strat.
Mnie najbardziej zainteresowała środkowa tablica. Pozycja
każdego frachtowca, kiedy konwój wypłynie na pełne morze, została
na niej oznaczona prostokątem i indywidualnym numerem
identyfikacyjnym: standardowa procedura, która miała nie tylko
poprawić bezpieczeństwo, ale też ułatwić komunikację. Nie jestem
takim pedantem jak oficer od zaopatrzenia, lecz szybko zwróciłem
uwagę, że wszystkie statki zostały zgrupowane w cztery pionowe
kolumny, każda po trzy okręty. Pionowe linie miały przydzielone
numery od 01 do 04, po kolei, od lewej do prawej. Każdy okręt w
każdej kolumnie również nosił numer od 01 do 03, z góry na dół.
Potem, tą samą techniką, jaką znajdujemy pole w krzyżówce,
szukamy przecięcia się linii, łączymy oba numery i w ten sposób
otrzymujemy identyfikator każdego okrętu, czyli na przykład
frachtowiec płynący na pierwszym miejscu w kolumnie numer dwa
będzie opatrzony kodem formacji konwoju 21, a drugi statek w
czwartej kolumnie to numer 42. Proste, prawda?
Wszystkie prostokąty z wyjątkiem jednego miały przypisane
oprócz swoich numerów identyfikacyjnych również prawdziwe
imiona. Numer 21 - okręt flagowy komandora, „Pacific Surveyor”, 22
- „Sea Tide”, 23 - „Fort Sedan”, i tak po kolei... „Pride of Tenby”,
„Sally”, „Bacchus” - tak, na tych chętnie bym pożeglował w jakichś
spokojniejszych czasach. Niektóre prostokąty, opisujące jednostki,
które jeszcze nie pojawiły się na kotwicowisku, oprócz numeru i
nazwy były również opatrzone szacowanym czasem przybycia. Jak
na razie wszystko bardzo proste... ale jeden prostokąt nie został
opisany. Był pusty, i właśnie to mnie niepokoiło. Zajmował ostatnie
miejsce w pierwszej kolumnie, z adnotacją BD, czyli brak danych.
Właściwie nic podejrzanego. System przekazywania informacji nie
był doskonały. Możliwe, że zostały uszkodzone łącza telefoniczne
biegnące lądem albo pojawiły się jakieś problemy techniczne. Statki
towarowe, które dostały nakaz włączenia się do konwoju, mogą się
przecież spóźnić do portu załadunku, na przykład z powodu złych
warunków atmosferycznych - ale nie w tym wypadku, bo
przynajmniej przez ostatnie kilka dni mieliśmy wyśmienitą pogodę.
Jednak wciąż pozostawało jeszcze trochę czasu - dość, by statek
pojawił się w ostatniej chwili, tuż przed rozpoczęciem konwoju.
Mnie najbardziej zastanawiał dziwny splot kilku okoliczności. Po
pierwsze, adnotacja BD. Znaczyło to, że nie tylko nikt nie znał choćby
w przybliżeniu czasu przybycia statku, ale nie wiedziano w ogóle, co
się z nim dzieje. Taki stan rzeczy pozwalał przypuszczać, że jakimś
cudownym sposobem jednostce udało się uniknąć włączenia we
wspólną wojnę - o tyle dziwne, iż zjednoczone dowództwo wiedziało
wszystko na temat każdej jednostki, przydatnej w działaniach
operacyjnych.
Po drugie, statek ten nie miał ani nazwy, ani sygnału
wywoławczego. Dziwne, prawda? Statek bez imienia. Co więcej,
kapitan nie mógł, lub nie chciał, podać jedynej informacji, niezbędnej
do nawiązania kontaktu radiowego... Czyli nieistniejąca jednostka być
może płynęła do nas nie wiadomo skąd, z nieustaloną prędkością.
I w końcu po trzecie - powód może i najdziwniejszy, ale mnie
szczególnie niepokoił - przydzielony mu numer identyfikacyjny w
konwoju. Zgodnie z opisanym wzorem, statek widmo miał płynąć
trzeci w pierwszej kolumnie. Jeden trzy.
Trzynaście.
Nie jestem bardziej przesądny niż inni marynarze, choć trzeba
przyznać, że cała nasza morska brać ma tu trochę za uszami. Wiele
przesądów mimo swojej absurdalności przetrwało setki lat. Bezmyślne
gwizdanie na pokładzie jest niedopuszczalne, wywołuje wściekłość i
oficerów, i reszty marynarzy. Obecność księdza czy pastora to dla
niektórych zły omen, niebieski kolor pasa zanurzeniowego kadłuba
zapowiada tragiczne wydarzenia i żałobę, a siódma fala musi zabić.
Trzynastka nigdy mi nie przeszkadzała. Szczerze mówiąc,
niezdrowe podniecenie wywołuje ona nie tylko u ludzi związanych z
morzem. Nie mogę zaprzeczyć, że spotkałem marynarzy, którzy
odmawiali żeglowania trzynastego dnia miesiąca. A jeśli na dodatek
wypadał w piątek, prędzej wyskoczyliby za burtę, niż opuścili
bezpieczny port.
Teraz ten pusty prostokąt wzbudzał moje zainteresowanie.
Dlaczego? Dlaczego ja, znalazłszy się w gronie weteranów różnych
wojen i potyczek, odczuwałem kołatanie serca na widok znaczka
narysowanego kredą? Nieopisany nie miał żadnego znaczenia. Czyli
nie powinienem zaprzątać sobie tym głowy przynajmniej do czasu,
gdy na tablicy pojawi się nazwa statku.
Z drugiej strony, nie znajdowałem powodu, dla którego
powinienem był się znaleźć na tej odprawie. Skoro zatem nie chodziło
o żadne zależności, musiało chodzić tylko o mnie; ale to wciąż nic nie
wyjaśniało. I zapewne nie wyjaśni, dopóki nie zobaczę, co jest
napisane w prostokącie... Co jest zapisane w moich rozkazach. Co do
tak niejasnej sytuacji mogłem tylko spekulować.
Puste pole na tablicy wciąż nie dawało mi spokoju. Im bliżej końca
odprawy, tym silniej to odczuwałem. Zajęty swoimi myślami nie
słuchałem wywodów kolejnych oficerów.
Konwój dwunastu statków. Jedenaście z nich stoi na kotwicach w
porcie i przygotowuje się do wyruszenia, a ostatni wciąż pozostaje
tajemnicą opatrzony jedynie numerem wynikającym z miejsca, w
którym został narysowany.
Numer jeden trzy. Numer trzynaście.
Weź się, do cholery, w garść, Miller! Uprawiasz jakiś zwariowany
szamanizm, taki sposób myślenia świadczy o kompletnej ignorancji.
Przecież to tylko pozycja w konwoju. Czysta biurokracja, nic więcej.
Ale znów: Statek numer trzynaście... w konwoju dwunastu
jednostek?
Statek widmo? Przed oczami pojawiły się koszmarne obrazy. Czy
rzeczywiście mogło być tak, że statek płynął już w naszą stronę,
chociaż tego nie zgłosił? I przybędzie w ostatniej chwili tylko po to,
żeby mnie przestraszyć? A może... chodzi o coś więcej?
Może o mnie?
Statek widmo wymagałby widmowej załogi... Ja już z taką
pływałem. Boże, nie mogę się pozbyć tego wspomnienia, wciąż mnie
prześladuje. Widzę poszczególne postaci tego horroru, od kapitana do
najpośledniejszego chłopca pokładowego. Wszystkich pochłoną) ogień
i poszli na dno razem ze statkiem tygodnie temu... Nie, to już kilka
miesięcy.
Spędziłem w tym cholernym szpitalu więcej czasu, niż myślałem.
- Panowie, jeszcze jakieś pytania? - Mężczyzna w brązowym
garniturze niecierpliwie spoglądał na zegarek. Przy odrobinie szczęścia
uda mu się złapać ostatni pociąg do Glasgow, więc zdąży na kolację w
domu.
Otrząsnąłem się z zadumy. Chociaż może powinienem
powiedzieć: z koszmaru?
- Czy macie dość paliwa? Zapasy na drogę i wodę pitną w
zbiornikach? Załogi w komplecie?
Moja zapewne nie, pomyślałem ponuro; wciąż nie pozbyłem się
niepokoju, wywołanego odprawą.
Właśnie wtedy z ostatniego rzędu siedzeń bezpośrednio za mną
odezwał się głos, którego, mimo uzdrawiającego upływu czasu, nie
mogłem pomylić:
- Mam nadzieję, że pan uważnie słuchał, podporuczniku Miller.
Bardzo uważnie, prawda?
Nie musiałem się nawet odwracać. Zresztą i tak bym się nie
obejrzał, nie od razu w każdym razie - przerażenie wbiło mnie w
krzesło tak, że nie mogłem drgnąć. Podobnie musiał się czuć oficer
zaopatrzeniowy przymarznięty do tratwy.
Dobra, wiem, pewnie uśmiechasz się pobłażliwie, z
przeświadczeniem, że wszystko idzie tak, jak przewidziałem...
O nie, nie! Mylisz się. Wyskoczyłeś jak filip z konopi: że niby
chwilę wcześniej z głębokim żalem przyznałem się do pobytu w
szpitalu i chorobliwej obsesji na punkcie duchów, nekromancji i
zdarzeń nadprzyrodzonych. A więc już wszystko jasne, tak?
Cóż, może jeszcze kołaczą się we mnie jakieś resztki traumy
spowodowanej eksplozją mojego statku, ostrzałem z broni
maszynowej i przebywaniem w towarzystwie skończonych idiotów -
ale nie jestem wariatem. Mam dość rozumu, by nikomu nie wciskać,
że usłyszałem głos topielca, który w dodatku sam przyszedł na salę
odpraw i usiadł za mną.
Ha! I tu was mam. To nie był głos Trappa. Nie kapitana - Panie
świeć nad jego duszą - Edwarda Trappa.
Nie.
Należał do gnoj... do admirała, który zmusił mnie do wejścia na
okręt Trappa!
Rozdział 2
Należałoby wyjaśnić wreszcie kwestię Trappa. Nie jestem dumny, że
wciąż noszę w sercu urazę do tego egocentrycznego, egoistycznego,
chciwego łajdaka. Nie powinienem mówić o nim źle, przecież nie żyje.
Takie pastwienie się nad zwłokami dowodziłoby małostkowości.
Ale admirał za moimi plecami... to zupełnie co innego. Żywy i
władczy nie zasługiwał na najmniejszy przejaw pobłażliwości.
Dlatego opowiem nieco więcej o admirale.
Po raz pierwszy nasze drogi przecięły się na Malcie. Wpadliśmy na
siebie, jak nie przymierzając, motorówka na okręt wojenny. Do tego
krótkiego spotkania, podczas którego on grał zdecydowanie pierwsze
skrzypce, doszło w najbardziej krytycznej fazie kampanii
śródziemnomorskiej na oblężonej wyspie, w czasie zmagań, by
zachować ją jako strategiczny przyczółek wojsk brytyjskich. Musiał to
być początek sierpnia 1942 roku, rok wcześniej trafiłem tam jako
rozbitek po zatopieniu mojej pierwszej jednostki. Malta była wówczas
wyjątkowo nieprzyjaznym miejscem; zaledwie przed kilkoma dniami
przeżyła swój dwa tysiące osiemsetny alarm przeciwlotniczy. Nie
wszystkie ranne kobiety i dzieci zdążyły już umrzeć.
Pamiętam, jak grubymi murami bunkra, w którym znajdował się
sztab operacyjny, wstrząsały potężne eksplozje; gołe żarówki
podskakiwały u sufitu w takt kolejnych bomb spadających na
północną dzielnicę stolicy La Valletta i wściekłej kanonady baterii
działek przeciwlotniczych. Kobiety kreślarki z niewzruszonym
spokojem usuwały ze stołów pyl, który sypał się zewsząd. W
pomieszczeniu było gorąco i duszno także za sprawą stłoczonych na
niewielkiej przestrzeni wysokich rangą oficjeli z marynarki wojennej,
wojsk lądowych i lotnictwa, którzy brali udział w operacji „Pedestal”.
No i byłem też ja. Wezwano mnie na tę odprawę... Zaraz, zaraz,
jeśli się zastanowić, to mamy do czynienia z dziwnym zbiegiem
okoliczności: wtedy i teraz. Tkwiłem tam, bez przydziału, na
wystającym z morza kawałku skały zaciekle bombardowanej przez
kwiat pobratymców Hitlera w srebrnych maszynach - i byłem jedyną
osobą, której nie powiedziano, po jaką cholerę tam jest. Jasne, że
kiedy za plecami usłyszałem głos admirała, poczułem się bardzo
nieswojo... Déja vu powiecie? Akurat.
Natychmiast przypomniałem sobie nieopisaną jednostkę numer
trzynaście i w głowie odezwały się dzwonki alarmowe. Wcześniej, na
Malcie, też zostałem wybrany Latającym Holendrem spotkania Rady
Naczelnej Royal Navy, co skutkowało wcieleniem mnie do najgorszej,
najbardziej żałosnej...
Ale nie.
Nie, do cholery: tym razem im się nie uda. Teraz ja jestem panem
sytuacji i nie pozwolę sobą manipulować. Będzie, jak ja chcę, a nie jak
on...
Spokojnie, Miller. Oddychaj głęboko.
Pamiętaj, co ci mówili w szpitalu.
Na spotkaniu na Malcie omawiano ostateczny rzut aliancką
kostką w grze w wojnę - operację „Pedestal”. Jeśli konwój o takim
samym kryptonimie nie przedrze się przez hitlerowskie oblężenie,
wyspa będzie zgubiona. Dwa poprzednie, „Vigorous” i „Harpoon”,
zostały zdziesiątkowane przez hitlerowskie lotnictwo i łodzie
podwodne admirała Dönitza, nim przebyły połowę drogi. Bombowa
aleja, tak nazwano tę trasę: drogę z Gibraltaru do głównego portu La
Valletta, gdzie zginęły setki walecznych i odważnych marynarzy.
Tylko dwa z siedemnastu statków towarowych dotarły do celu,
przywożąc rozpaczliwie wyczekiwany ładunek. Garnizon znalazł się
w tragicznym położeniu. Na wyspie już dawno skończyły się zapasy
jedzenia, a szczury stały się poszukiwanym źródłem białka. Baterie
karabinów i działek przeciwlotniczych nie miały amunicji. Zabrakło
paliwa dla jednostek przetrzebionej flotylli okrętów podwodnych,
które miały tam swoją bazę, nie było również paliwa lotniczego dla
kilku zdolnych jeszcze wzbić się w powietrze spitfire’ów.
Tym razem wysłano w konwoju czternaście statków towarowych.
Tylko jeden z nich, tankowiec „Ohio”, przewoził paliwo. Dostały
wyjątkowo silną eskortę, ochraniały je okręty wojenne: pancerniki
„Nelson” i „Rodney”, trzy lotniskowce, sześć krążowników, trzydzieści
dwa niszczyciele - trzydzieści dwa, na Boga, a żaden z obecnych w
schronie dowódców nie miał pewności, czy choćby jednemu uda się
przebić!
Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, napięcie wzrosło do takiego
poziomu, że powietrze znieruchomiało. Admirał odebrał i przez
dłuższą chwilę tylko słuchał. Odłożył słuchawkę i spojrzał na nas, nie
okazując żadnych emocji.
W tamtych okolicznościach mogło to oznaczać tylko jedno.
- Przykro mi panowie, właśnie się dowiedziałem, że straciliśmy
„Eagle”. Zatonął w siedem minut.
Typowy Brytyjczyk. Ale z drugiej strony przyzwyczailiśmy się już
przegrywać. Zaszlochała jedynie ładna pani oficer. Sztywni oficjele z
nieruchomymi twarzami tylko kiwnęli głowami i zabrali się do
pakowania teczek. Jeden z nich, chyba w randze kapitana, mruknął
ze stoickim spokojem:
- Na szczęście zostały im jeszcze „Victorious” i „Indomitable”, więc
nie są zupełnie bezbronni.
Ja natomiast modliłem się żarliwie, żeby zdołali ochronić „Ohio”.
Ze wszystkich najważniejszych celów, które piloci Luftwaffe
umieszczali na swoich listach życzeń, marząc o Żelaznym Krzyżu
pierwszej klasy, ten tankowiec musiał zajmować pierwsze miejsce.
Razem z nim na dno poszłaby cała wyspa. Kiedy dowódcy wyszli w
milczeniu z pomieszczenia i udali się tam, gdzie każdy kierował
swoim kawałkiem wojny, podszedłem do wielkiej tablicy z napisem
operacja „Pedestal”, na której zaznaczono wszystkie jednostki w
konwoju.
Doszła do głosu moja natura marynarza floty handlowej i
skupiłem się na frachtowcach biorących udział w konwoju.
„Deucalion”, „Clan Ferguson”, „Melbourne Star”, „Almeria Lykes”,
„Empire Hope”, „Santa Elisa”, „Glenorchy"...
Kobieta oficer podeszła, żeby zetrzeć z tablicy „Eagle”, i w
milczeniu stanęła obok mnie. W każdej kolumnie brakowało kilku
statków.
- Nie zazdroszczę obowiązków - powiedziałem ze współczuciem.
- Mój narzeczony na nim płynął. Jest pilotem.
- W takim razie niewykluczone, że nie było go na pokładzie w tym
czasie... Mógł być przecież w powietrzu...
Zawstydziłem się, uświadamiając sobie, w jak głupi sposób
chciałem ją pocieszyć - niebo nad całym zespołem konwoju „Pedestal”
roiło się od maszyn z czarnymi krzyżami na skrzydłach.
Zawahała się na chwilę, jakby niepewna, czy powinna coś
odpowiedzieć, a potem przesłała mi pełen odwagi, ale pozbawiony
złudzeń uśmiech i wróciła do stołów kreślarskich.
Wtedy po raz pierwszy usłyszałem za plecami ten głos - ten sam,
który usłyszałem dziś. Tyle że na Malcie nie zrobił na mnie żadnego
wrażenia. Wcześniej nie miałem do czynienia z admirałem.
- Prawdopodobnie najsilniejsza eskorta, jaką udało nam się zebrać
do kupy w czasie całej wojny, Miller. Ponad czterdzieści okrętów
wojennych - mówił bez emocji. - I mają tylko jedno zadanie: wybić
przejście dla konwoju. Czterdzieści okrętów dla ochrony czternastu...
Będziemy mieć wielkie szczęście, jeśli jakimś cudem trzy, co ja mówię,
choćby dwa z nich się tu dostaną.
Odwróciłem się. Wpatrywał się w tablicę z... Zakłopotaniem?
- Tak jest, sir. - Wyprostowałem się jak na komendę. Zwykli
oficerowie, a w szczególności oficerowie marynarki handlowej nie
mają dość odwagi, ani nie znajdują żadnych wspólnych tematów, by
prowadzić jakąkolwiek wymianę zdań z admirałem. Poza tym
domyślałem się, że do czegoś dążył.
Miałem rację. Kiedy dowiedziałem się do czego, poczułem się,
jakby walnął mnie w splot słoneczny.
- Powiedzcie mi więc, podporuczniku, w jaki, do diabła, sposób... -
pokręcił głową z niedowierzaniem - stary parowiec, wrak rozwijający
w porywach osiem węzłów, którego kapitan nie ma dostępu do
informacji naszego wywiadu, nie zna kursów statków nieprzyjaciela i
położenia pól minowych, nie ma radaru ani nawet cholernego radia,
może trudnić się przemytem i pływać z kontrabandą między naszymi
pozycjami a Afryką Północną z regularnością... promu! No jak, do
ciężkiej cholery?
Zastanawiałem się, czy nie żartuje; ale przecież przed chwilą
zatopili jeden z naszych lotniskowców. Wciąż widziałem w oczach
admirała żal po stracie.
- Cóż, to chyba niemożliwe, prawda? - mruknąłem, zapominając z
wrażenia dodać: sir.
Sam pomysł był, moim zdaniem, idiotyczny. Wyobraziłem sobie
statek widmo, niemal antyczny parowiec wyładowany aż po pokład
papierosami, cygarami, whisky, dżinem, wędzonymi węgorzami,
Redakcja sty listy czna Lu cy na Łu czy ńska Korekta Barbara Cy w ińska Anna Tenerow icz Ilu stracja na okładce Richard Clifton-Dey /v ia Thom as Schlü ck Gm bH Skład Wy daw nictw o Am ber Monika E. Zjaw ińska Dru k Wojskow a Dru karnia w Łodzi Sp. z o.o. Ty tu ł ory ginału Trapp's Secret War Copy right © 2 008 by Brian Callison. All rights reserv ed. For the Polish edition Copy right © 2 008 by Wy daw nictw o Am ber Sp. z o.o. ISBN 9 7 8-83 -2 4 1 -3 3 5 9 -8 Warszaw a 2 009 . Wy danie I Wy daw nictw o AMBER Sp. z o.o. 00-06 0 Warszaw a, u l. Królew ska 2 7 tel. 6 2 0 4 0 1 3 , 6 2 0 81 6 2 w w w .w y daw nictw oam ber.pl
Prolog Czy kiedykolwiek dryfowałeś, samotny i bezsilny, na krawędzi arktycznych lodów, mniej lub bardziej na północny wschód od Wyspy Niedźwiedziej, w miejscu, skąd równie blisko do Ziemi Franciszka Józefa jak do nagłej śmierci? Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się coś takiego, że przy wyłączonym silniku słuchałeś zdradziecko uspokajającego plusku fal o burty przeciążonego okrętu, gdzie nikt nie śmiał upuścić klucza ani brzęknąć talerzem, bo nawet najcichszy dźwięk mógł odbić się grzmotem w hydrofonach wilczych stad U-Bootów, które krążyły pod czarną powierzchnią lodowatej wody? A może walczyłeś o przetrwanie w najgorszym możliwym czasie? Nocą w połowie krótkiej jesieni, kiedy czyste i rozgwieżdżone niebo staje się złowrogie, szarga nerwy, bo wystawia twój statek na cel, widoczny z wielu mil przez peryskopy Zeissa łodzi podwodnych? Kiedy ta łupina jest wyraźną czarną sylwetką w centrum celowników za sprawą polarnego horyzontu, który nigdy nie ciemnieje? Czy kiedykolwiek przeżyłeś coś takiego, czekając na uderzenie torpedy, z gardłem tak suchym ze strachu, że nawet lodowate powietrze wdychane z każdym umęczonym oddechem nie przynosiło ulgi? Mam nadzieję, że nie. Niemal na pewno nie, jeśli dziś, wiele lat po tych wydarzeniach, możesz przespać całą noc i nie wracają w sennym koszmarze tamte upiorne chwile. Ale nie wszystkim zostało to oszczędzone. Kilku nawet przeżyło - obdarzeni największym szczęściem, skądinąd zupełnie zwyczajni marynarze, którzy z konwojami przemierzali lodowate wody arktycznego morza, płynęli z Islandii na półwysep Kola i dalej, do Murmańska, w najciemniejszych dniach II wojny światowej. Gdy silnik przestawał pracować i zamierało serce, zyskiwało się miano marudera. Porzuconego. W kategoriach morskich to
odpowiednik skazańca, stawiającego kolejne kroki na krótkiej drodze z celi na szafot. Bóg jeden wie, że już sam udział w konwoju na przeładowanym frachtowcu dostatecznie przeraża; choć przynajmniej rodzi nadzieję, że jako jeden z trzydziestu czy czterdziestu innych statków, eskortowanych, zachowuje złudną anonimowość. Nawet krótka chwila, kiedy za sterburtą widać podskakującą na falach korwetę, szary niszczyciel czy, o ile ma się szczęście, lotniskowiec, wzbudza w człowieku ulotne poczucie bezpieczeństwa. Ale nie na długo. Gdzieś w głębi duszy wzrasta niepokój, że taka ochrona jest nie dość, że ograniczona, to jeszcze zawodna. Nieważne, ile optymizmu uda się z siebie wykrzesać, w głowie wciąż pulsują myśli, że za sekundę czeka cię straszliwa śmierć w płomieniach lub w wyniku eksplozji: szansa ugotowania się żywcem w strumieniu wrzącej pary lub utopienia pod grubą warstwą gęstego oleju wyciekającego z rozerwanych zbiorników... ewentualnie wizja śmierci głodowej, zanim szalupa, na której zdobycie miejsca graniczy z cudem, dotrze do jakiegoś lądu. Innymi słowy, marynarz jest wyczerpany fizycznie i psychicznie, jeszcze zanim zostanie maruderem, ba, zanim pokona połowę drogi w jedną stronę, nie wspominając o powrocie! Przede wszystkim oni dokładnie wiedzieli, gdzie byliśmy w każdej minucie. Oni - samoloty torpedowe z czarnymi krzyżami, wyjące bombowce, U-Booty, które nurkowały i czaiły się pod wodą. Przez kilka dni z rzędu kurs, pozycja i prędkość konwoju były regularnie przekazywane Luftwaffe. Ociężałe, wampiryczne samoloty rozpoznawcze Blohm Voss 138 na krok nie odstępowały formacji, wisiały nad horyzontem jak mroczne widmo, gdy pięćdziesiąt kilometrów na północ od wyspy Jan Mayen pierwszy z nich wyczuł słodkawy zapach krwi. A to tylko jeden ze sfory spragnionych krwi nietoperzy nieustannie patrolujących morze, od kiedy rozłożone w geometrycznym szyku statki wypełzły poza wody chronione przez lotnictwo z baz na Islandii. Groziło niebezpieczeństwo, że jeszcze zanim konwój dotrze do krawędzi lodów szelfowych, stanie się obiektem nieprzerwanego ataku. Ci, którzy zaokrętowali się jako załoga pokładowa - maci, marynarze czy bosmani - oczami karmili strach. Pełnili wartę i musieli przyglądać się, jak giną koledzy marynarze, kiedy statek numer trzy w kolumnie czwartej, tuż obok, eksplodował potężnym błyskiem, hukiem i słupem czarnego dymu, a po chwili okazywało się,
że na powierzchni nie pozostawał żaden ślad. W przebłysku przerażenia uświadamiali sobie, że ładownie wypełniała amunicja. Noc wcześniej to samo spotkało ten śliczny, amerykański tankowiec, nowiutki, mógł mieć najwyżej miesiąc; jeszcze farba na nim nie wyschła, a maszyny nie ostygły po dziewiczym rejsie z Frisco: ten, który potrzebował dwóch torped i czterech minut, by od dzioba do rufy stanąć w ogniu i wypełnić się zamienionymi w żywe pochodnie ludźmi, którzy z przeraźliwym kwikiem rzucali się w czarną otchłań morza. A może byłeś jednym ze zgrai czarnych od smaru marynarzy spod pokładu? Powiedzmy głównym mechanikiem? Palaczem lub smarowaczem? W takiej sytuacji wyobraźnia, najbardziej bezwzględny wynalazca tortur, pokazuje, na co ją stać. Choć łaskawy los oszczędza widoku eksplodujących statków i gwałtownej, bolesnej śmierci innych marynarzy, oni to jednak czują; odbierają tragedię innymi zmysłami, bo zamknięta skorupa statku staje się pudłem rezonansowym eksplozji, a woda przenosi fale uderzeniowe. Aż wywracają się wnętrzności na odgłos głuchych wybuchów bomb głębinowych rozrzucanych w odwecie przez eskortę. Przytłumione, nieregularne strzały z dział pokładowych przebijają się nawet przez grzmot głównego silnika, a dzięki Bogu niecelnie zrzucone bomby zrywają nity, wyginają rury i przerywają ich łączenia, niszcząc porwane w strzępy nerwy załogi. Są tacy, którzy przeszli przez to wszystko; ci, pracujący poniżej linii wody. Właśnie oni, z wyjątkiem najbardziej ociężałych i flegmatycznych marynarzy rosyjskich statków, przeżywali swoją śmierć dwa razy dziennie - zawsze, kiedy wbrew rozsądkowi i sobie samym zmuszali się do zejścia wyślizganymi, niemal pionowymi drabinkami do pełnej kakofonii potencjalnej trumny, by objąć kolejną wachtę. Lecz mimo wszystko czynili swoją powinność. Służba to służba. A im bardziej się bali, tym większą odwagą musieli się wykazać, bo przecież schodząc tam, udawali, że nic złego się nie dzieje. Strach był ich prywatną sprawą, a modły do Boga zanosili w milczeniu. Żartowali i śmiali się ze swoich dowcipów i jeszcze głośniej z kawałów towarzyszy. Jak wszyscy oczekiwali kolejnego posiłku, zachwycali się potęgą widzianej wcześniej góry lodowej i podziwiali igraszki delfinów. Cenny czas po końcu wachty spędzali, takielując kliper
herbaciany, nad którym pracowali przez trzy ostatnie konwoje, albo robili na drutach skarpety z zaolejonej wełny, bez pewności, czy kiedykolwiek je włożą; niektórzy otwierali drewniane pudełko z farbkami i, wysuwając koniuszek języka, malowali kolejny zachód słońca... Dobrze, może więc chodziłeś po pokładzie niczym krab na ugiętych nogach, żeby siła wybuchu torpedy, kiedy w końcu uderzy w statek i poderwie go z miażdżącą siłą do góry, nie połamała ci piszczeli. Może też nie rozbierałeś się i w butach na nogach, zdjęty zmęczeniem schodziłeś do swojej kajuty, by poudawać, że zapadasz w sen. Założę się, celowo blokowałeś otwarte drzwi, mimo że przecież miały system awaryjnego otwierania, gdyby eksplozja zakleszczyła je w futrynie i pchnęła całe żelastwo na dno lodowatego Morza Barentsa, zmieniając urywany senny koszmar w jeszcze gorszą rzeczywistość. Tak ludzie zachowują się na morzu, czasem jeszcze dziwniej. Ale tylko do chwili, kiedy nieruchomieje śruba napędowa. Dopiero wtedy zaczynam się naprawdę bać. I znów zapytam z nieudawanym współczuciem: czy kiedykolwiek znalazłeś się na pokładzie marudera, dryfującego bezradnie jakieś 78 stopni na północ, ledwie splunięcie od południowego krańca bariery lodowej Arktyki, w połowie drogi między Ziemią Franciszka Józefa a miłosiernie szybką albo powolnie okrutną śmiercią? No? Bo ja tak. Nawet jeszcze gorzej - może zdarzyło ci się to krótką jesienną nocą, kiedy światło odbijające się od lodu sprawia, że statek jest doskonale widocznym czarnym konturem? Albo może byłeś w takiej sytuacji z pełną świadomością że w tej właśnie sekundzie kapitan U- Boota zestraja dwie czarne kreski celownika dokładnie poniżej mostka, na którym stoisz? Mnie się zdarzyło. Nawet jeśli doświadczyłeś tego, wciąż jeszcze będzie wielka różnica między mną a tobą - bo twój kapitan naraziłby okręt i załogę na takie niebezpieczeństwo jedynie, jeśli nie miałby choć cienia innej możliwości. Bo na przykład Bóg, na którym tak polegaliście, dał ciała i pozwolił, by zepsuł się silnik. Tymczasem mój kapitan zrobił to celowo. Przekazał pod pokład:
„maszyny STOP”, jakby panował pokój, a on zamierzał przeprowadzić inspekcję... a potem z radosnym uśmiechem odczekał, by minęły nas ostatnie statki konwoju, a co gorsza... minęła nas eskorta. Nie patrz na mnie z niedowierzaniem. Nie zmyślam. On to, do ciężkiej cholery, naprawdę zrobił! Ale wyprzedzam fakty. Chroniczny rozstrój nerwowy spowodowany zbyt częstym wysadzaniem w powietrze kolejnych okrętów, na których akurat pływałem, może skutkować brakiem samodyscypliny. I właśnie dlatego zdecydowałem się, mimo sankcji, jakie mi za to grożą zlekceważyć rozkaz, by milczeć. Rozkaz, mający oszczędzić kłopotów brytyjskiemu rządowi. I też dlatego, że ktoś powinien dać świadectwo działalności chciwego łajdaka - posunął się do wykorzystania wojny dla własnej korzyści - i uniemożliwić mu uprawianie tego procederu. A także, by spróbować wyzwolić się z koszmarnych wspomnień. Dziś, wiele lat po tamtych wydarzeniach, koszmar jest dość żywy, by zatruwać każdą godzinę mojego snu; podąża wciąż za mną jak wieczny ślad wyrachowania tego podłego człowieka. Nieustannie w zasięgu wzroku, nigdy nie znika za horyzontem. Zupełnie jak samoloty rozpoznawcze Blohm Voss. Jak wtedy, na północ od koła podbiegunowego.
Rozdział 1 Dołączycie panowie do konwoju PQ, kiedy tylko dotrzecie do Islandii - mówił pozbawionym emocji tonem starszy oficer służby kontroli marynarki wojennej; rzeczowe podejście do ryzykowania życiem innych było częścią jego pracy. - O piątej trzydzieści rano okręt prowadzący da flagą X-ray sygnał do podniesienia kotwic i wyruszycie w drogę. W skromnie umeblowanym pomieszczeniu panowała atmosfera daleka od entuzjazmu. Każdy z doświadczonych, zahartowanych przez surową morską pogodę kapitanów doskonale zdawał sobie sprawę, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Zaczęli się domyślać, od kiedy przez ostatnie czterdzieści osiem godzin pojedynczo i w mniejszych grupach stawiali się w porcie, do którego ich wezwano, a pojęli, kiedy pośród frachtowców dostrzegli upstrzone dziwnym arktycznym kamuflażem okręty wojenne, w których towarzystwie mieli spędzić kilka najbliższych tygodni. Rosja. To słowo unosiło się w powietrzu, jeszcze zanim starszy oficer SKM potwierdził najgorsze. Znów Rosja. Dla niektórych to słowo było koszmarnym déja vu. Ale przynajmniej wiedzieli, po co tam są i po co ich oficerowie łącznościowi słuchali w tej chwili odprawy dotyczącej komunikacji w konwoju. Zaraz mieli wyruszyć w drogę do samego piekła i z powrotem; przynajmniej część z nich z powrotem, przy odrobinie szczęścia nieco ponad połowa. I niezależnie ile szczęścia przypadało na każdego z marynarzy i kapitanów o ponurych twarzach i zaciśniętych szczękach, zdawali sobie sprawę, iż od momentu postawienia nogi na pokładzie znacznie wzrastało ryzyko, że już nigdy nie postawią jej na lądzie. Tyle że oni znali powód; mieli swoje statki, na których mogli wypłynąć w morze, poznali port docelowy, otrzymali rozkazy i instrukcje, jak się tam dostać, a na osłodę jeden z bardziej flegmatycznych uczestników odprawy zauważył, że sprzyja im wyjątkowe szczęście, gdyż konwój wyrusza za koło podbiegunowe w
czasie, kiedy Kriegsmarine i Luftwaffe urządzały sobie jesienne wakacje. Ja, w przeciwieństwie do nich, nie wiedziałem tego wszystkiego. Nie wiedziałem też, dlaczego mnie tu ściągnięto i po co miałem dołączyć do grona zasłużonych morskich weteranów; byłem tylko skromnym oficerem rezerwy o doświadczeniu, którym nie należało się chwalić. „Proszę zameldować się w biurze oficera dyżurnego Kapitanatu Portu”, było napisane w telegramie, który dostałem, opuszczając szpital; leczyłem załamanie nerwowe po zatopieniu mojego ostatniego okrętu. Jedyny ocalały. Dowodził wtedy skończony wariat - oczywiście statkiem, a nie szpitalem. Zniknął, dzięki Bogu, w głębinach, razem z bandą pomylonych wyrzutków i psychopatycznych wykolejeńców szumnie nazywanych załogą - więc jak dotąd wojna nie okazała się taka zła, nie miałem na co narzekać. Nawet to, że z niejasnych dla mnie powodów zostałem wezwany na odprawę dla kapitanów statków biorących udział w konwoju do Murmańska, poprawiło w pewien sposób moją dotychczasową sytuację, i choćby miało się okazać, że i ja wezmę w nim udział jako jeden z malutkich trybików machiny wojennej, nie budziło to mojego sprzeciwu. Byłem gotów wnieść swój wkład w tę wojnę, o ile miałem towarzyszyć rozsądnym ludziom i działać też w takim otoczeniu. Na tym mi zależało. Mimo że pierwszy okręt, na którym służyłem, został zbombardowany i zatopiony, drugi storpedowany, a trzeci wpłynął na minę, trafiła w niego bomba, a potem ostrzelano nas z broni maszynowej i zwymyślano w imię chorych fantazji Hitlera o dominacji nad światem, z perspektywy czasu okazało się, że Führer wcale nie jest moim największym wrogiem. W każdym razie nie większym niż pewien admirał, skończony łajdak, który zrobił ze mnie pierwszego oficera na pokładzie najdziwniejszego okrętu wojennego, jaki w chwili desperacji marynarka wojenna wciągnęła do służby. Nie, nawet razem nie byli moimi największymi wrogami. Pierwsze miejsce zajął kapitan pływającej trumny, który sumiennie zapracował na to, by stać się żywym argumentem przeciwko domorosłym, samozwańczym dyktatorom i tyranom. Wciąż powtarzam w myślach, że to już nie ma znaczenia, lecz nie potrafię się przemóc, żeby okazać laskę jego pamięci. Ale nie chcę już podsycać swojego zgorzknienia i nienawiści tym, co on mi uczynił.
Dzięki jego przypadkowej śmierci nie będę zmuszony obcować z ludźmi podobnego autoramentu. Cholerny kapitan Edward, przeklęty po stokroć, Trapp! A tak przy okazji, nazywam się Miller. Podporucznik Miller, rezerwa Royal Navy. Nie używam imienia, bo od kiedy jako piętnastoletni chłopak zacząłem pływać na statkach, wszyscy zwracali się do mnie po nazwisku albo sir - przynajmniej wtedy, gdy byłem w pobliżu - lub mister, jak zwykło się tytułować oficerów w marynarce handlowej. W czasie gdy doszło do opisywanych przeze mnie wydarzeń, służyłem w marynarce, i to zdecydowanie wojennej. Choć wciąż miałem wrażenie, że nie pasuję do tych zgorzkniałych weteranów różnych bitew, którzy w zupełnie innych okolicznościach mogliby być moimi towarzyszami na frachtowcu. Czułem z tego powodu pewien dyskomfort - to tak, jakby kłusownika zrobić na siłę leśniczym. Stałem w mentalnym rozkroku, między dwoma całkowicie różnymi światami obu marynarek. Wiadomo, że od opinii marynarzy marynarki wojennej o marynarzach marynarki handlowej bardziej obsceniczna i obraźliwa jest jedynie opinia, jaką o nich samych mają ci drudzy. Ja znalazłem się dokładnie pośrodku - dziwaczne, morskie stworzenie, hybryda, ani ryba, ani ptak - zbłąkana dusza, pozbawiona zaufania obu zantagonizowanych obozów morskiej społeczności. A wszystko przez moją głupotę. Zanim jeszcze wybuchła wojna, zwabiony niewielkim dodatkiem do pensji, z własnej woli zgłosiłem się do rezerwy. Marynarka wojenna dotrzymała słowa i w dniu, kiedy zaczęły się działania zbrojne, z poczciwego czarterowego parowca, na którym pływałem jako drugi oficer i na którym wytarte dżinsy i rozchodzone buty morskie były de rigiteur, a cieniutkie kanapki z dżemem popijane herbatą wykwintnym przysmakiem, zostałem przeniesiony do całkowicie obcego świata szarych okrętów, mundurów z mosiężnymi guzikami, dżinu z angosturą, używania sztućców trzymanych we właściwej ręce, salutowania i innych dziwnych zwyczajów. Nawet moja lojalność musiała przejść gwałtowną transformację. Zamiast, jak dotychczas, bezdusznego właściciela statku, zainteresowanego wyłącznie zyskiem, stanął nade mną bezduszny admirał, którego celem było wpojenie mi zasad nowej
biblii, czyli Królewskiego Regulaminu Marynarki Wojennej; przy czym oba światopoglądy pozostawały w sprzeczności... Ejże, Miller, chyba się zapędziłeś i palnąłeś głupstwo. Czy rzeczywiście można mówić o sprzeczności? Wojna i pieniądze? Czyżby działa i kupiecka chciwość, krew i księgi handlowe naprawdę aż tak bardzo do siebie nie pasowały? A piraci i korsarze? Bukanierzy? Czarnobrody? Bartholomew Roberts, Thomas Tews i Trapp... Edward Trapp, przeklęty kapitan, niech go piekło pochłonie! Ale znowu odbiegłem od tematu - wznoszę oczy do nieba i powracam myślami do tej mrocznej postaci z przeszłości. Najbardziej nawet niewinne nawiązanie do Trappa zbija mnie z pantałyku. Zmuszam się więc, by znów pochylić głowę nad dziennikiem, bo w przeciwnym razie ci szlachetni ludzie morza nigdy nie wypłyną ku Rosji, ba, nie przebrną nawet przez tę krótką odprawę, od której wszystko się zaczęło. Konwój miał wyruszyć w sile dwunastu okrętów, jak oznajmił oficer prowadzący spotkanie. Islandię miniemy od północy i przyłączymy się do pozostałych frachtowców ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, zmierzających do Murmańska i Archangielska. Razem stworzymy grupę czterdziestu kilku statków towarowych plus eskorta. No, przynajmniej z tymi, które przetrwają piekło przeprawy przez Atlantyk i utrzymają się na powierzchni wody. Miałem niemal pewność, że zaczną krwawić, jeszcze zanim konwój dotrze do Spitsbergenu - ich załogi już na starcie będą wyczerpane. W punkcie spotkania narodzi się konwój oznaczony kodem PQ i kolejnym numerem. Wszystkie okręty połączą się w jedną formację rozciągniętą na przestrzeni wielu mil morskich; każdy frachtowiec otrzyma swoje miejsce, wyznaczone na podstawie dokładnych obliczeń, uwzględniających jego prędkość, manewrowość i ładowność. Twór ten, objęty parasolem ochrony jednostek eskorty, stanie się zupełnie nowym bytem, jednym organizmem, z kilkudziesięcioma dymiącymi kominami, i mszy ze stałą prędkością - zaledwie pół węzła mniej niż potrafi najwolniejsza jednostka w składzie. Wszystkie statki będą razem lawirować i gwałtownie zmieniać kierunek, żeby zmylić czyhające bez wątpienia U-Booty. Sygnał do zatrzymania, skrętu w jedną czy drugą stronę lub zmiany prędkości przyjdzie z okrętu prowadzącego za pomocą kodów nadawanych kolorowymi flagami lub światłami. Jeśli ten okręt zostanie zatopiony, dowodzenie przejmie
okręt wyznaczony jako zastępstwo... Jeśli i ten nie będzie mógł kontynuować powolnego marszu ku Rosji, dowództwo obejmie kolejny wyznaczony wcześniej. Jeśli i ten pójdzie na dno... Jeśli zostanie zatopiony... Wtedy... Najgorsze, co może się stać, to rozpad szyku. Na tym etapie wojny, mimo że Churchill zakazał publikowania informacji o stratach, i tak krążyły plotki, jakoby jeden z poprzednich konwojów, PQ-17, w obliczu groźby ataku niemieckich okrętów flagowych „Hippera” i „Tirpitza” dostał rozkaz do rozproszenia się i samodzielnego kontynuowania drogi do Rosji. Z chwilą nadania odpowiedniego sygnału wszystkie okręty automatycznie stały się maruderami z minimalnymi szansami na przetrwanie. W ciągu dwóch dni od wycofania się eskorty. w ciągu dwóch straszliwych dni, dwadzieścia cztery frachtowce z trzydziestu czterech zostały zatopione. Równie niepokojące informacje dotyczyły kolejnego konwoju, PQ-18, który miał stracić trzynaście z trzydziestu dziewięciu jednostek, mimo że ubezpieczała go eskorta. Nieważne, czy tak było naprawdę, czy nie - słuchaliśmy w skupieniu oficerów prowadzących odprawę. Wszyscy robili notatki, a ja może nawet najdokładniejsze, choć byłem chyba jedyną osobą w tym gronie, która nie miała pojęcia, czy weźmie udział w konwoju, czy nie. Zaraz po krótkim wstępie wygłoszonym przez oficera służby kontroli marynarki wojennej pojawili się kolejno: oficer wachtowy, oficer meteorologiczny, oficer sygnałowy konwoju, oficer zaopatrzenia konwoju, oficer nawigacyjny, oficer formacji konwoju, oficer informacji tajnych, oficer konwoju odpowiedzialny za postój na kotwicowisku, oficer odpowiedzialny za ochronę przed polami minowymi oraz, dla odmiany, przedstawiciel Ministerstwa Transportu Wojennego; mężczyzna w filcowym kapeluszu i brązowym cywilnym garniturze dość osobliwie wyglądał pośród wymusztrowanych oficerów marynarki wojennej nieopuszczających bezpiecznego nabrzeża. A swoją drogą skoro oni wszystko tak doskonale wiedzą i znają się na konwojach, to dlaczego nie dadzą nam spokoju i sami nie wsiądą na te przeklęte statki, by popłynąć do Rosji?
Wiem, że to z mojej strony złośliwe. Nie na miejscu i nieuzasadnione. Jeden z nich nie miał nogi, a dwóm brakowało ramienia - dzięki Bogu całe to nieszczęście nie skupiło się na jednej osobie, a w szczególności nie na oficerze wachtowym, który musiał wspinać się po pionowych niemal drabinkach na wszystkie przybywające do portu statki... Jednak patrząc na tych ludzi, na ich siwe włosy, wstążki i odznaczenia na piersiach, wiedziałem, że przynajmniej większość z nich, jeśli nie wszyscy, uczciwie zapracowali na spokojne miejsce w porcie - choć część zapewne jeszcze w poprzedniej wojnie. Z wyjątkiem przedstawiciela Ministerstwa Transportu Wojennego... Tyle że on się nie liczył. Przecież nie można dowodzić statkiem, nosząc brązowy garnitur i filcowy kapelusz, prawda? Ale nie chcę być cyniczny. Przy odrobinie szczęścia i mimo że nie straciłem jeszcze żadnej kończyny, jutro mogłem zostać jednym z nich. W końcu ktoś musi znaleźć chwilę, by mi wyjaśnić, po co się tu w ogóle znalazłem. - Przyjdę, żeby panów pożegnać i pomóc w rozwiązaniu problemów, jeśli takie się pojawią tuż przed wyruszeniem na morze - powiedział oficer wachtowy. - Naprawdę, żałuję, że nie popłynę z wami - dodał bez cienia żalu w głosie. - Chętnie odstąpię panu swoje miejsce, Meneer - zaproponował wielkodusznie kapitan z Danii. Ktoś się nawet zaśmiał. - Przewidujemy pogodę typową dla arktycznej jesieni - poinformował oficer meteorologiczny. Nie musiał wyjaśniać, że oznacza to warunki minimalnie łagodniejsze niż arktyczna zima. - Być może będziecie mieć szczęście i część drogi pokonacie w gęstych mgłach lub gęstym śniegu - dorzucił na pocieszenie. Cholera, to cudownie, pomyślałem. Zerowa widoczność: dla marynarza jedno z największych niebezpieczeństw, a kiedy inne statki w szyku są oddalone o zaledwie kilka kabli, przeistacza się w najgorszy koszmar. A oni uważają że to szczęście! Nic nie zrozumiałem z tego, co mówił oficer sygnałowy - dla nas, z marynarki handlowej jakakolwiek forma porozumiewania się z okrętami inna niż mozolnie wysyłane znaki świetlne, była czarną magią sądząc po minach i potakiwaniach oficerów odpowiedzialnych za komunikację, wiedzieli w czym rzecz. Tak czy inaczej, do ich obowiązków należało potwierdzenie otrzymania informacji,
rozszyfrowanie jej treści, a potem czas wolny, wypełniony ileśkrotnym czytaniem tej samej książki w oczekiwaniu na kolejną wiadomość. Przez całą drogę należy zachowywać ciszę radiową chyba że ktoś zostanie maruderem to i tak dla niego bez różnicy, albo znajdzie się w sytuacji zagrożenia... Czyli jakiej? Kiedy pierwsza torpeda chybi i minie dziób statku, a wszyscy na pokładzie będą mieć pewność, że dwie kolejne są w drodze? Tak, to raczej jest zagrożenie i wtedy można podać przez radio swoją pozycję. Rozpoczynamy więc kodem SSSS - „zostałem zaatakowany przez łódź podwodną” - albo AAAA - jeśli to sztukasy rozpoczęły bombardowanie. A kiedy na horyzoncie pojawi się punkt, powoli przybierający kształt nadbudówek, by w końcu stać się czarną sylwetką, którą wszyscy na mostku widzieli wcześniej jako reprodukcję w książce wręczonej im na początku wojny, w rozdziale „Okręty bojowe niemieckiej marynarki wojennej”... W takiej chwili telegrafista jedną ręką nadawałby kod RRRR, a drugą, histerycznymi ruchami, naciągał na siebie kapok, byleby zdążyć jeszcze przed pierwszym półtonowym pociskiem... „Zostałem zaatakowany przez wrogi okręt”. Powstało małe zamieszanie i prowadzący umilkli. Oficerowie kapitanatu zerwali się na równe nogi - w tym oficer odpowiedzialny za wyposażenie, na jedyną, którą miał - i stanęli na baczność. Najwyraźniej jakaś szycha pojawiła się niespodziewanie. Pewnie cały błyszczy złotem, pomyślałem złośliwie, kiedy nawet najwyższy rangą wśród nich, komandor, nie śmiał bez pozwolenia kontynuować swojego wywodu. Spóźniony gość usiadł w ostatnim rzędzie, akurat za mną, więc mimo że chętnie przekonałbym się, co to za ważna persona, że budzi taki respekt, nie mogłem tego zrobić, nie okazując braku kultury. Przestałem zajmować się gościem, bo miałem inne problemy - wciąż zadawałem sobie pytanie, po jakiego diabła tu się znalazłem. Zresztą szychom z marynarki często zdarzało się wpadać bez zapowiedzi na spotkania i odprawy - trzymali rękę na pulsie. Mimo wszystko wyglądało to jednak dziwnie. On siedział za mną. Dlaczego zajął krzesło za moimi plecami, choć cały rząd był wolny? Oficer zaopatrzeniowy okazał się skrupulatnym, wręcz
pedantycznym człowiekiem, zupełnie pozbawionym poczucia humoru; komandor podporucznik z kwadratową szczęką wyjaśniał, jakie znaczenie dla działań wojennych ma wyposażenie okrętu w odpowiednią liczbę kamizelek ratunkowych, tratew, ekranów zaciemniających, lamp sygnałowych i zapasowych żarówek, rac i flar, pławek mgłowych, świateł nawigacyjnych i świateł przygotowanych dla konwoju, pełnego zestawu flag międzynarodowego kodu i oficjalnie zatwierdzonego kota pokładowego... Nie, z tym kotem to tylko żart. Posiadanie zwierzaka na pokładzie wyprzedza o krok wymagania. Poza tym każde rozsądne zwierzę, każdy szczur z odrobiną oleju we łbie czmychnąłby ze statku, kiedy tylko padłoby słowo Murmańsk jako cel wyprawy. Powstrzymałem się na szczęście od tego żartu. Jakiś czas później dowiedziałem się, że poczucie humoru w kwestiach związanych z przetrwaniem stracił wraz z obiema nogami. Podobno, żeby go uratować, trzeba było wyciąć dno tratwy, do którego przymarzł z garstką martwych kumpli - spędził tam trzy dni od chwili, kiedy jego statek został storpedowany. Zdarzyło się to podczas jednego z pierwszych konwojów do Murmańska. Oficer informacji tajnych opowiadał z równą swadą o pilnowaniu, jak i o niszczeniu papierów czy map. Księgi pokładowe, objęte klauzulą tajności publikacje admiralicji, książki kodowe i poufne instrukcje dotyczące sygnałów rozpoznawczych oraz złowieszczo obciążone worki jutowe podlegały niszczeniu w sytuacji zagrożenia. Dokumenty tajne były najwyraźniej jego pasją. - Jeśli wasz statek znajdzie się w bezpośrednim niebezpieczeństwie zajęcia przez wroga lub zatonięcia, nie wolno wam opuścić go bez zabrania wszystkich ważnych dokumentów z sejfu kapitana. Po sprawdzeniu, że wszystkie pozycje z listy kontrolnej zostały zgromadzone, należy je włożyć do odpowiednio obciążonego pojemnika i wyrzucić całość za burtę - powiedział poważnym głosem, jednym tchem. Tak, do cholery, no pewnie! - pomyślałem z goryczą, bo dwa razy byłem już w takiej sytuacji. Dziesięć tysięcy ton złomu, który zaraz spocznie na dnie, grzebiąc załogę, a ja mam siedzieć z listą i sprawdzać kolejne pozycje. Świetny pomysł. Ale on jeszcze nie skończył. - Jednakże jeśli wasz okręt tonie w miejscu, gdzie głębokość nie
przekracza stu sążni, pojawia się możliwość, że wróg wydobędzie z dna wszystkie tajne dokumenty. W takiej sytuacji wskazane jest spalenie objętych klauzulą tajności papierów, zanim wrzucicie je do wody. Młodszy podporucznik odpowiedzialny za przekazanie nam wiedzy na temat informacji niejawnych był jeszcze bardzo młody. Miał przy tym wszystkie kończyny, ale brakowało mu odznaczeń. Twardogłowa powaga, z jaką wygłosił ostatnią kwestię, wynikała chyba z nadmiernej pewnością siebie. - Muszę w tym miejscu zaznaczyć, panowie, że możliwie jak najszybciej po uratowaniu was, musicie złożyć organom marynarki wojennej dokładny i szczegółowy raport na temat zniszczenia tajnych dokumentów. Powinny znaleźć się w nim informacje, jakie dokumenty zostały unicestwione, a jakie nie, oraz czy procedura niszczenia przebiegała zgodnie z wytycznymi czy wbrew instrukcjom dowództwa, zawartym w publikacji Podręcznik dla kapitanów. Musiał mieć naprawdę sporo odwagi, tak testując swoje szczęście. A może to nie odwaga, lecz skłonności samobójcze? Swoimi słowami i zachowaniem drastycznie zmniejszał szanse na przeżycie tej wojny do końca. Nagle, po raz pierwszy w czasie odprawy, poczułem lęk. Chociaż lęk to pewnie za mocne słowo. Raczej ukłucie niepewności. Nie mam pojęcia dlaczego, ale niepokoiła mnie i intrygowała obecność gościa, który siedział za moimi plecami. Dziwne uczucie dyskomfortu spowodowane jego przybyciem nie dawało mi spokoju. Jak na razie tablice za mównicą pozostawały zakryte ze względów bezpieczeństwa. Kiedy jowialny z wyglądu oficer - w porównaniu z pozostałymi - który odpowiadał za formowanie konwoju na kotwicowisku, jedną ręką, jaką miał, zdjął z nich zasłony, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że zrobił to ruchem magika wyciągającego coś z kapelusza. Na pierwszej tablicy umieszczono informacje o kolejności i czasie wyjścia poszczególnych okrętów z portu. Druga pokazywała, jak ma wyglądać formacja do chwili spotkania z pozostałymi okrętami na wysokości Islandii, a trzecia - miejsce każdego statku w formacji właściwego konwoju PQ, przy optymistycznym założeniu, że wszystko do tego momentu przebiegnie bezpiecznie i bez strat. Mnie najbardziej zainteresowała środkowa tablica. Pozycja każdego frachtowca, kiedy konwój wypłynie na pełne morze, została
na niej oznaczona prostokątem i indywidualnym numerem identyfikacyjnym: standardowa procedura, która miała nie tylko poprawić bezpieczeństwo, ale też ułatwić komunikację. Nie jestem takim pedantem jak oficer od zaopatrzenia, lecz szybko zwróciłem uwagę, że wszystkie statki zostały zgrupowane w cztery pionowe kolumny, każda po trzy okręty. Pionowe linie miały przydzielone numery od 01 do 04, po kolei, od lewej do prawej. Każdy okręt w każdej kolumnie również nosił numer od 01 do 03, z góry na dół. Potem, tą samą techniką, jaką znajdujemy pole w krzyżówce, szukamy przecięcia się linii, łączymy oba numery i w ten sposób otrzymujemy identyfikator każdego okrętu, czyli na przykład frachtowiec płynący na pierwszym miejscu w kolumnie numer dwa będzie opatrzony kodem formacji konwoju 21, a drugi statek w czwartej kolumnie to numer 42. Proste, prawda? Wszystkie prostokąty z wyjątkiem jednego miały przypisane oprócz swoich numerów identyfikacyjnych również prawdziwe imiona. Numer 21 - okręt flagowy komandora, „Pacific Surveyor”, 22 - „Sea Tide”, 23 - „Fort Sedan”, i tak po kolei... „Pride of Tenby”, „Sally”, „Bacchus” - tak, na tych chętnie bym pożeglował w jakichś spokojniejszych czasach. Niektóre prostokąty, opisujące jednostki, które jeszcze nie pojawiły się na kotwicowisku, oprócz numeru i nazwy były również opatrzone szacowanym czasem przybycia. Jak na razie wszystko bardzo proste... ale jeden prostokąt nie został opisany. Był pusty, i właśnie to mnie niepokoiło. Zajmował ostatnie miejsce w pierwszej kolumnie, z adnotacją BD, czyli brak danych. Właściwie nic podejrzanego. System przekazywania informacji nie był doskonały. Możliwe, że zostały uszkodzone łącza telefoniczne biegnące lądem albo pojawiły się jakieś problemy techniczne. Statki towarowe, które dostały nakaz włączenia się do konwoju, mogą się przecież spóźnić do portu załadunku, na przykład z powodu złych warunków atmosferycznych - ale nie w tym wypadku, bo przynajmniej przez ostatnie kilka dni mieliśmy wyśmienitą pogodę. Jednak wciąż pozostawało jeszcze trochę czasu - dość, by statek pojawił się w ostatniej chwili, tuż przed rozpoczęciem konwoju. Mnie najbardziej zastanawiał dziwny splot kilku okoliczności. Po pierwsze, adnotacja BD. Znaczyło to, że nie tylko nikt nie znał choćby w przybliżeniu czasu przybycia statku, ale nie wiedziano w ogóle, co się z nim dzieje. Taki stan rzeczy pozwalał przypuszczać, że jakimś
cudownym sposobem jednostce udało się uniknąć włączenia we wspólną wojnę - o tyle dziwne, iż zjednoczone dowództwo wiedziało wszystko na temat każdej jednostki, przydatnej w działaniach operacyjnych. Po drugie, statek ten nie miał ani nazwy, ani sygnału wywoławczego. Dziwne, prawda? Statek bez imienia. Co więcej, kapitan nie mógł, lub nie chciał, podać jedynej informacji, niezbędnej do nawiązania kontaktu radiowego... Czyli nieistniejąca jednostka być może płynęła do nas nie wiadomo skąd, z nieustaloną prędkością. I w końcu po trzecie - powód może i najdziwniejszy, ale mnie szczególnie niepokoił - przydzielony mu numer identyfikacyjny w konwoju. Zgodnie z opisanym wzorem, statek widmo miał płynąć trzeci w pierwszej kolumnie. Jeden trzy. Trzynaście. Nie jestem bardziej przesądny niż inni marynarze, choć trzeba przyznać, że cała nasza morska brać ma tu trochę za uszami. Wiele przesądów mimo swojej absurdalności przetrwało setki lat. Bezmyślne gwizdanie na pokładzie jest niedopuszczalne, wywołuje wściekłość i oficerów, i reszty marynarzy. Obecność księdza czy pastora to dla niektórych zły omen, niebieski kolor pasa zanurzeniowego kadłuba zapowiada tragiczne wydarzenia i żałobę, a siódma fala musi zabić. Trzynastka nigdy mi nie przeszkadzała. Szczerze mówiąc, niezdrowe podniecenie wywołuje ona nie tylko u ludzi związanych z morzem. Nie mogę zaprzeczyć, że spotkałem marynarzy, którzy odmawiali żeglowania trzynastego dnia miesiąca. A jeśli na dodatek wypadał w piątek, prędzej wyskoczyliby za burtę, niż opuścili bezpieczny port. Teraz ten pusty prostokąt wzbudzał moje zainteresowanie. Dlaczego? Dlaczego ja, znalazłszy się w gronie weteranów różnych wojen i potyczek, odczuwałem kołatanie serca na widok znaczka narysowanego kredą? Nieopisany nie miał żadnego znaczenia. Czyli nie powinienem zaprzątać sobie tym głowy przynajmniej do czasu, gdy na tablicy pojawi się nazwa statku. Z drugiej strony, nie znajdowałem powodu, dla którego powinienem był się znaleźć na tej odprawie. Skoro zatem nie chodziło o żadne zależności, musiało chodzić tylko o mnie; ale to wciąż nic nie wyjaśniało. I zapewne nie wyjaśni, dopóki nie zobaczę, co jest napisane w prostokącie... Co jest zapisane w moich rozkazach. Co do
tak niejasnej sytuacji mogłem tylko spekulować. Puste pole na tablicy wciąż nie dawało mi spokoju. Im bliżej końca odprawy, tym silniej to odczuwałem. Zajęty swoimi myślami nie słuchałem wywodów kolejnych oficerów. Konwój dwunastu statków. Jedenaście z nich stoi na kotwicach w porcie i przygotowuje się do wyruszenia, a ostatni wciąż pozostaje tajemnicą opatrzony jedynie numerem wynikającym z miejsca, w którym został narysowany. Numer jeden trzy. Numer trzynaście. Weź się, do cholery, w garść, Miller! Uprawiasz jakiś zwariowany szamanizm, taki sposób myślenia świadczy o kompletnej ignorancji. Przecież to tylko pozycja w konwoju. Czysta biurokracja, nic więcej. Ale znów: Statek numer trzynaście... w konwoju dwunastu jednostek? Statek widmo? Przed oczami pojawiły się koszmarne obrazy. Czy rzeczywiście mogło być tak, że statek płynął już w naszą stronę, chociaż tego nie zgłosił? I przybędzie w ostatniej chwili tylko po to, żeby mnie przestraszyć? A może... chodzi o coś więcej? Może o mnie? Statek widmo wymagałby widmowej załogi... Ja już z taką pływałem. Boże, nie mogę się pozbyć tego wspomnienia, wciąż mnie prześladuje. Widzę poszczególne postaci tego horroru, od kapitana do najpośledniejszego chłopca pokładowego. Wszystkich pochłoną) ogień i poszli na dno razem ze statkiem tygodnie temu... Nie, to już kilka miesięcy. Spędziłem w tym cholernym szpitalu więcej czasu, niż myślałem. - Panowie, jeszcze jakieś pytania? - Mężczyzna w brązowym garniturze niecierpliwie spoglądał na zegarek. Przy odrobinie szczęścia uda mu się złapać ostatni pociąg do Glasgow, więc zdąży na kolację w domu. Otrząsnąłem się z zadumy. Chociaż może powinienem powiedzieć: z koszmaru? - Czy macie dość paliwa? Zapasy na drogę i wodę pitną w zbiornikach? Załogi w komplecie? Moja zapewne nie, pomyślałem ponuro; wciąż nie pozbyłem się niepokoju, wywołanego odprawą.
Właśnie wtedy z ostatniego rzędu siedzeń bezpośrednio za mną odezwał się głos, którego, mimo uzdrawiającego upływu czasu, nie mogłem pomylić: - Mam nadzieję, że pan uważnie słuchał, podporuczniku Miller. Bardzo uważnie, prawda? Nie musiałem się nawet odwracać. Zresztą i tak bym się nie obejrzał, nie od razu w każdym razie - przerażenie wbiło mnie w krzesło tak, że nie mogłem drgnąć. Podobnie musiał się czuć oficer zaopatrzeniowy przymarznięty do tratwy. Dobra, wiem, pewnie uśmiechasz się pobłażliwie, z przeświadczeniem, że wszystko idzie tak, jak przewidziałem... O nie, nie! Mylisz się. Wyskoczyłeś jak filip z konopi: że niby chwilę wcześniej z głębokim żalem przyznałem się do pobytu w szpitalu i chorobliwej obsesji na punkcie duchów, nekromancji i zdarzeń nadprzyrodzonych. A więc już wszystko jasne, tak? Cóż, może jeszcze kołaczą się we mnie jakieś resztki traumy spowodowanej eksplozją mojego statku, ostrzałem z broni maszynowej i przebywaniem w towarzystwie skończonych idiotów - ale nie jestem wariatem. Mam dość rozumu, by nikomu nie wciskać, że usłyszałem głos topielca, który w dodatku sam przyszedł na salę odpraw i usiadł za mną. Ha! I tu was mam. To nie był głos Trappa. Nie kapitana - Panie świeć nad jego duszą - Edwarda Trappa. Nie. Należał do gnoj... do admirała, który zmusił mnie do wejścia na okręt Trappa!
Rozdział 2 Należałoby wyjaśnić wreszcie kwestię Trappa. Nie jestem dumny, że wciąż noszę w sercu urazę do tego egocentrycznego, egoistycznego, chciwego łajdaka. Nie powinienem mówić o nim źle, przecież nie żyje. Takie pastwienie się nad zwłokami dowodziłoby małostkowości. Ale admirał za moimi plecami... to zupełnie co innego. Żywy i władczy nie zasługiwał na najmniejszy przejaw pobłażliwości. Dlatego opowiem nieco więcej o admirale. Po raz pierwszy nasze drogi przecięły się na Malcie. Wpadliśmy na siebie, jak nie przymierzając, motorówka na okręt wojenny. Do tego krótkiego spotkania, podczas którego on grał zdecydowanie pierwsze skrzypce, doszło w najbardziej krytycznej fazie kampanii śródziemnomorskiej na oblężonej wyspie, w czasie zmagań, by zachować ją jako strategiczny przyczółek wojsk brytyjskich. Musiał to być początek sierpnia 1942 roku, rok wcześniej trafiłem tam jako rozbitek po zatopieniu mojej pierwszej jednostki. Malta była wówczas wyjątkowo nieprzyjaznym miejscem; zaledwie przed kilkoma dniami przeżyła swój dwa tysiące osiemsetny alarm przeciwlotniczy. Nie wszystkie ranne kobiety i dzieci zdążyły już umrzeć. Pamiętam, jak grubymi murami bunkra, w którym znajdował się sztab operacyjny, wstrząsały potężne eksplozje; gołe żarówki podskakiwały u sufitu w takt kolejnych bomb spadających na północną dzielnicę stolicy La Valletta i wściekłej kanonady baterii działek przeciwlotniczych. Kobiety kreślarki z niewzruszonym spokojem usuwały ze stołów pyl, który sypał się zewsząd. W pomieszczeniu było gorąco i duszno także za sprawą stłoczonych na niewielkiej przestrzeni wysokich rangą oficjeli z marynarki wojennej, wojsk lądowych i lotnictwa, którzy brali udział w operacji „Pedestal”. No i byłem też ja. Wezwano mnie na tę odprawę... Zaraz, zaraz, jeśli się zastanowić, to mamy do czynienia z dziwnym zbiegiem okoliczności: wtedy i teraz. Tkwiłem tam, bez przydziału, na
wystającym z morza kawałku skały zaciekle bombardowanej przez kwiat pobratymców Hitlera w srebrnych maszynach - i byłem jedyną osobą, której nie powiedziano, po jaką cholerę tam jest. Jasne, że kiedy za plecami usłyszałem głos admirała, poczułem się bardzo nieswojo... Déja vu powiecie? Akurat. Natychmiast przypomniałem sobie nieopisaną jednostkę numer trzynaście i w głowie odezwały się dzwonki alarmowe. Wcześniej, na Malcie, też zostałem wybrany Latającym Holendrem spotkania Rady Naczelnej Royal Navy, co skutkowało wcieleniem mnie do najgorszej, najbardziej żałosnej... Ale nie. Nie, do cholery: tym razem im się nie uda. Teraz ja jestem panem sytuacji i nie pozwolę sobą manipulować. Będzie, jak ja chcę, a nie jak on... Spokojnie, Miller. Oddychaj głęboko. Pamiętaj, co ci mówili w szpitalu. Na spotkaniu na Malcie omawiano ostateczny rzut aliancką kostką w grze w wojnę - operację „Pedestal”. Jeśli konwój o takim samym kryptonimie nie przedrze się przez hitlerowskie oblężenie, wyspa będzie zgubiona. Dwa poprzednie, „Vigorous” i „Harpoon”, zostały zdziesiątkowane przez hitlerowskie lotnictwo i łodzie podwodne admirała Dönitza, nim przebyły połowę drogi. Bombowa aleja, tak nazwano tę trasę: drogę z Gibraltaru do głównego portu La Valletta, gdzie zginęły setki walecznych i odważnych marynarzy. Tylko dwa z siedemnastu statków towarowych dotarły do celu, przywożąc rozpaczliwie wyczekiwany ładunek. Garnizon znalazł się w tragicznym położeniu. Na wyspie już dawno skończyły się zapasy jedzenia, a szczury stały się poszukiwanym źródłem białka. Baterie karabinów i działek przeciwlotniczych nie miały amunicji. Zabrakło paliwa dla jednostek przetrzebionej flotylli okrętów podwodnych, które miały tam swoją bazę, nie było również paliwa lotniczego dla kilku zdolnych jeszcze wzbić się w powietrze spitfire’ów. Tym razem wysłano w konwoju czternaście statków towarowych. Tylko jeden z nich, tankowiec „Ohio”, przewoził paliwo. Dostały wyjątkowo silną eskortę, ochraniały je okręty wojenne: pancerniki „Nelson” i „Rodney”, trzy lotniskowce, sześć krążowników, trzydzieści
dwa niszczyciele - trzydzieści dwa, na Boga, a żaden z obecnych w schronie dowódców nie miał pewności, czy choćby jednemu uda się przebić! Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, napięcie wzrosło do takiego poziomu, że powietrze znieruchomiało. Admirał odebrał i przez dłuższą chwilę tylko słuchał. Odłożył słuchawkę i spojrzał na nas, nie okazując żadnych emocji. W tamtych okolicznościach mogło to oznaczać tylko jedno. - Przykro mi panowie, właśnie się dowiedziałem, że straciliśmy „Eagle”. Zatonął w siedem minut. Typowy Brytyjczyk. Ale z drugiej strony przyzwyczailiśmy się już przegrywać. Zaszlochała jedynie ładna pani oficer. Sztywni oficjele z nieruchomymi twarzami tylko kiwnęli głowami i zabrali się do pakowania teczek. Jeden z nich, chyba w randze kapitana, mruknął ze stoickim spokojem: - Na szczęście zostały im jeszcze „Victorious” i „Indomitable”, więc nie są zupełnie bezbronni. Ja natomiast modliłem się żarliwie, żeby zdołali ochronić „Ohio”. Ze wszystkich najważniejszych celów, które piloci Luftwaffe umieszczali na swoich listach życzeń, marząc o Żelaznym Krzyżu pierwszej klasy, ten tankowiec musiał zajmować pierwsze miejsce. Razem z nim na dno poszłaby cała wyspa. Kiedy dowódcy wyszli w milczeniu z pomieszczenia i udali się tam, gdzie każdy kierował swoim kawałkiem wojny, podszedłem do wielkiej tablicy z napisem operacja „Pedestal”, na której zaznaczono wszystkie jednostki w konwoju. Doszła do głosu moja natura marynarza floty handlowej i skupiłem się na frachtowcach biorących udział w konwoju. „Deucalion”, „Clan Ferguson”, „Melbourne Star”, „Almeria Lykes”, „Empire Hope”, „Santa Elisa”, „Glenorchy"... Kobieta oficer podeszła, żeby zetrzeć z tablicy „Eagle”, i w milczeniu stanęła obok mnie. W każdej kolumnie brakowało kilku statków. - Nie zazdroszczę obowiązków - powiedziałem ze współczuciem. - Mój narzeczony na nim płynął. Jest pilotem. - W takim razie niewykluczone, że nie było go na pokładzie w tym czasie... Mógł być przecież w powietrzu... Zawstydziłem się, uświadamiając sobie, w jak głupi sposób
chciałem ją pocieszyć - niebo nad całym zespołem konwoju „Pedestal” roiło się od maszyn z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Zawahała się na chwilę, jakby niepewna, czy powinna coś odpowiedzieć, a potem przesłała mi pełen odwagi, ale pozbawiony złudzeń uśmiech i wróciła do stołów kreślarskich. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem za plecami ten głos - ten sam, który usłyszałem dziś. Tyle że na Malcie nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Wcześniej nie miałem do czynienia z admirałem. - Prawdopodobnie najsilniejsza eskorta, jaką udało nam się zebrać do kupy w czasie całej wojny, Miller. Ponad czterdzieści okrętów wojennych - mówił bez emocji. - I mają tylko jedno zadanie: wybić przejście dla konwoju. Czterdzieści okrętów dla ochrony czternastu... Będziemy mieć wielkie szczęście, jeśli jakimś cudem trzy, co ja mówię, choćby dwa z nich się tu dostaną. Odwróciłem się. Wpatrywał się w tablicę z... Zakłopotaniem? - Tak jest, sir. - Wyprostowałem się jak na komendę. Zwykli oficerowie, a w szczególności oficerowie marynarki handlowej nie mają dość odwagi, ani nie znajdują żadnych wspólnych tematów, by prowadzić jakąkolwiek wymianę zdań z admirałem. Poza tym domyślałem się, że do czegoś dążył. Miałem rację. Kiedy dowiedziałem się do czego, poczułem się, jakby walnął mnie w splot słoneczny. - Powiedzcie mi więc, podporuczniku, w jaki, do diabła, sposób... - pokręcił głową z niedowierzaniem - stary parowiec, wrak rozwijający w porywach osiem węzłów, którego kapitan nie ma dostępu do informacji naszego wywiadu, nie zna kursów statków nieprzyjaciela i położenia pól minowych, nie ma radaru ani nawet cholernego radia, może trudnić się przemytem i pływać z kontrabandą między naszymi pozycjami a Afryką Północną z regularnością... promu! No jak, do ciężkiej cholery? Zastanawiałem się, czy nie żartuje; ale przecież przed chwilą zatopili jeden z naszych lotniskowców. Wciąż widziałem w oczach admirała żal po stracie. - Cóż, to chyba niemożliwe, prawda? - mruknąłem, zapominając z wrażenia dodać: sir. Sam pomysł był, moim zdaniem, idiotyczny. Wyobraziłem sobie statek widmo, niemal antyczny parowiec wyładowany aż po pokład papierosami, cygarami, whisky, dżinem, wędzonymi węgorzami,