Camden Elizabeth
Sekrety róż
Massachusetts, rok 1879. W czasie letniego wypoczynku piękna Libby
Sawyer dowiaduje się, że do willi należącej od dziesięcioleci do jej rodziny
wprowadził się rumuński imigrant, Michael, wraz z dwoma synami i przyrodnią
siostrą. Na domiar złego Michael twierdzi, że rodzinny dom Libby dostał w
spadku, i przedstawia odpowiednie dokumenty.
Wkrótce Libby odkryje, że zapach rosnących wokół jej domu róż odsłania
niejeden sekret. Najbardziej niesamowite tajemnice dotyczą jednak Michaela...
Libby będzie musiała walczyć. Najpierw o dom, a później z własnym sercem,
które coraz mocniej wyrywa się w stronę tajemniczego przybysza.
ROZDZIAŁ 1
Colden w stanie Massachusetts, 1879
Owego gorącego wieczoru okazałe domy stojące przy Winslow
Street wydawały się niezwykle bezpieczne i dostojne. Mikhaił wiedział
jednak, że wkrótce to się zmieni.
Przyglądał się okolicy przez uchylone okno powozu. Budynki
skrywały się w cieniu potężnych platanów i tylko ptasi świergot mącił
spokój zapadającego zmierzchu. Stróżka potu spłynęła mu po skroni, a
jego palce zacisnęły się mocniej na pasku u spodni. Choć powóz
podskakiwał i kołysał się na nierównym bruku, siedząca obok
Mikhaila lady Mirela przez cały czas była wyprostowana i sztywna.
Każdy szczegół okolicy, przez którą przejeżdżali, świadczył o
bogactwie i obyczajności jej mieszkańców. Nic nie wskazywało na to,
że już niebawem miejsce to miało stać się areną zażartej bitwy.
Ławkę naprzeciwko zajmowali synowie Mikhaila - zupełnie
nieświadomi zdenerwowania, jakie targało ich ojcem. Byli całkowicie
pochłonięci siłowaniem się na kciuki. Niebezpieczeństwo i
niepewność, niezmiennie obecne
w życiu Mikhaila, nigdy nie były udziałem jego dzieci - zawsze je
chronił.
Obok chłopców siedział mężczyzna, do którego zwracano się Turek
- był tak potężny, że ledwie mieścił się w tym ciasnym wnętrzu.
Olbrzym trzymał w dłoniach drewnianą szkatułkę, która w jego
uścisku wyglądała niebywale krucho. Jej zawartość była jednak zbyt
cenna, by umieścić ją wraz z innymi bagażami na dachu kołyszącego
się powozu. Jedynym ozdobnym elementem tej prostej skrzyneczki
były eleganckie mosiężne zawiasy, które zabezpieczały wieczko przed
otwarciem. Trudno się było domyślić, jak bezcenne były fiolki, które
ukryto w szkatułce.
Powóz powoli się zatrzymał. Zniecierpliwiony Andrei podniósł
wzrok.
- Jesteśmy na miejscu? - zapytał dwunastolatek. Jego oczy
promieniały podnieceniem.
Czyżby głos chłopca przez moment zabrzmiał odrobinę inaczej niż
zwykle? Już drugi raz Mikhail zauważył, że przez dziecięcy szczebiot
przebija się niski, zachrypnięty ton, wskazujący na to, że jego syn lada
moment stanie się mężczyzną. W normalnych okolicznościach ten
znak nadchodzącej przemiany wypełniłby serce ojca dumą, tego
wieczoru jednak było inaczej.
- Tak, to tutaj - odpowiedział Mikhail, z trudem opanowując
drżenie głosu i spoglądając na majestatyczny dom, którego wysoka,
trzykondygnacyjna sylweta wyłaniała się z gęstniejącego mroku.
Posiadłość ogrodzona była eleganckim parkanem z kutego żelaza,
brama wejściowa nie miała jednak zamka. Dekoracyjne spirale i
wrzecionowate pręty nie pozostawiały złudzeń co do tego, że
ogrodzenie zostało wzniesione dla ozdoby, a nie dla ochrony.
Pozbawiona swojej funkcji konstrukcja świadczyła o tym, że
mieszkańcy tego domu czuli się całkowicie bezpieczni. Na twarzy
Mikhaila
pojawiło się skupienie. Odezwało się w nim doświadczenie zdobyte
na wojnie, a instynkt nakazał mu sięgnąć po schowany w kieszeni
rewolwer. Mikhail zdołał jednak ten odruch opanować. Stojące przed
nim zadanie wymagało trzeźwej odwagi, nie brutalnej siły. Spojrzał na
Andreia. - Masz zostać w powozie i pilnować lady Mireli.
Zrozumiano?
Dalsze przymusowe przebywanie z kobietą, która przez cały czas
złowieszczo milczała, zupełnie się chłopcu nie uśmiechało. Ojciec nie
dał mu jednak wyboru.
- Dobrze - odparł w końcu.
Mikhail spojrzał porozumiewawczo na Turka, który był jedyną
osobą w powozie rozumiejącą powagę tego, z czym za moment mieli
się zmierzyć.
- Nie spuszczaj oka ze szkatułki - rzucił i przekręcił klamkę. -
Wezmę ze sobą tylko Josepha. Nie ma potrzeby, byśmy od razu
pokazywali się im wszyscy. Dziś spróbujemy powołać się na prawo.
Do siły uciekniemy się tylko w ostateczności - oznajmił, wysiadając.
Kiedy znalazł się na ulicy, otoczył go świeży, soczysty zapach
zieleni. Odczytał to jako dobry znak. W miejscu spowitym w tak
piękną woń z pewnością jego rodzinie nie mogła stać się krzywda.
Kiedy Joseph schodził z kozła, mechanizm powozu skrzypiał i
trzeszczał. Zarówno Mikhail, jak i Turek byli postawnymi
mężczyznami, ale nawet przy nich Joseph wyglądał jak prawdziwy
olbrzym. Tak jak jego towarzysze woźnica miał na sobie mocno
sfatygowany skórzany płaszcz i ciężkie, zniszczone buty. Pod połami
płaszczy mężczyźni skrywali noże i nabite rewolwery. Mikhail miał
przy sobie także kij bojowy, ten sam, który dobrze mu służył podczas
dwóch wojen na Bałkanach.
- Pozwól, że to ja będę mówił - odezwał się Mikhail, kiedy znaleźli
się na ścieżce wiodącej do pogrążonego w ciszy
budynku. Sięgając przez pręty, przesunął zasuwę bezużytecznej
bramy i pchnął ją, przyglądając się temu, co już wkrótce miało należeć
do niego. Dom w rzeczywistości wyglądał o wiele bardziej imponująco
niż na niewyraźnej fotografii, którą nosił przy sobie przez wszystkie te
lata. Rozmazane zdjęcie nie oddawało ostrego kontrastu między
czerwienią cegieł a śnieżnobiałymi zdobieniami, nie było też w stanie
odzwierciedlić piękna trzech witraży, które wieńczyły ostatnie piętro
gmachu. W żadnym z okien nie paliło się światło i zapadający
zmierzch oznaczał, że w środku będzie panować ciemność.
Kroki mężczyzn rozległy się na deskach drewnianego ganku.
Mikhail zbliżył się do okna i zajrzał do wnętrza domu przez delikatne
koronkowe firany, które w żaden sposób nie chroniły domostwa przed
ciekawskimi spojrzeniami z zewnątrz. Postanowił zająć się tym, jak
tylko dom będzie już należał do niego. Teraz jednak nie było czasu na
takie błahostki. Dobro całej jego rodziny zależało od tego, co miało się
wydarzyć w ciągu kilku nadchodzących minut. Zmrużył oczy, starając
się zobaczyć coś przez szybę.
Odetchnął głęboko, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście.
Meble przykryte były płachtami materiału chroniącymi je przed
kurzem. Sprawiało to wrażenie, jakby pokój zamieszkiwały upiory.
Drewniana osłona zabezpieczała również kominek. W pomieszczeniu
nie było żadnych śladów ludzkiej obecności. Napięcie opuszczało
Mikhaila. Z ulgą się przeżegnał.
- Przejdź na tyły i sprawdź, czy nie został ktoś ze służby -szepnął do
Josepha, odsuwając się od okna i spoglądając na rozciągającą się nad
drzwiami wejściowymi pajęczynę. Kiedy mężczyzna wrócił, Mikhail
nie miał żadnych wątpliwości: dom stał opuszczony już od dłuższego
czasu.
- Nie ma nikogo - powiedział Joseph ściszonym głosem. -Wygląda
na to, że wszyscy wyjechali na lato.
Mikhail wydobył z buta sztylet i zaczął nim majstrować przy
zamku.
- W takim razie dom jest nasz. Zawołaj resztę.
W innych okolicznościach pewnie byłby bardziej ostrożny, lecz
teraz chciał, żeby jego rodzina i cenna drewniana szkatułka jak
najszybciej znalazły się w środku. Jednym ruchem nadgarstka wyrwał
kotwiczenie zamka. W chwili gdy otworzył drzwi, uderzył go ciężki
zapach stęchlizny, co nie zmniejszyło jednak poczucia zwycięstwa,
które rozlało się w jego żyłach. Przekroczył próg.
Odwrócił się, żeby sprawdzić, co z resztą. Na widok syna, który
pomagał lady Mireli wysiąść z powozu, jego serce podskoczyło z
radości. Mirela nie miała łatwego charakteru, ale chłopiec zachowywał
się jak przystało na prawdziwego mężczyznę i wyciągał rękę w stronę
kruchej, młodej kobiety. Natomiast jego młodszy syn Lucca nie był tak
powściągliwy i zeskoczył na trawę wielkim susem. Wylądował na
dłoniach i kolanach, ale natychmiast się podniósł z promiennym
uśmiechem, szczęśliwy, że w końcu może wysiąść z ciasnego powozu,
którym jechali aż z Bostonu. Mikhail przykucnął, żeby złapać chłopca,
kiedy ten z impetem rzucił się w jego ramiona.
- Czy to tu będziemy teraz mieszkać? - zapytał, zaglądając do
środka przez otwarte drzwi wejściowe.
- To nasz nowy d o m - potwierdził z przekonaniem Mikhail,
stawiając syna na ziemi i spoglądając na Turka, który szedł ścieżką w
ich kierunku. Mężczyzna ostrożnie stawiał kroki, a drewnianą
szkatułkę trzymał z tak wielką uwagą, jakby była najcenniejszą rzeczą
na świecie.
Wszyscy byli wycieńczeni podróżą. Minęło już jedenaście
miesięcy, odkąd opuścili swoją ziemię. Aby dotrzeć do Colden,
przemierzyli rozdarte wojną Bałkany i spędzili upiorne tygodnie,
przeprawiając się przez Morze
Śródziemne, a następnie przez groźny Ocean Atlantycki. Ostatni
odcinek, który pokonali w powozie, teoretycznie powinien być
najłatwiejszy z całej wyprawy, jednak zbliżający się moment
konfrontacji spędzał Mikhailowi sen z powiek. Ale w owej chwili,
kiedy udało mu się z taką łatwością przejąć dom, czuł, że połowa bitwy
już za nim i że na razie to on ma przewagę.
Spojrzał lady Mireli prosto w oczy i wzdrygnął się, widząc
przepełniający je niepokój.
- Już nigdy nie będziemy musieli uciekać ani obawiać się, że ktoś
zrobi nam krzywdę. Jeśli będzie trzeba, poświęcę życie, żeby bronić
tego domu. Tu będziecie bezpieczni.
Mirela nie odpowiedziała. Stała w charakterystycznej dla siebie
zrezygnowanej pozie, a głęboki wyraz jej niebieskich oczu sprawiał, że
wyglądała, jakby miała o wiele więcej niż dziewiętnaście lat.
- Możemy wejść do środka? - zabrzmiał dziecięcy głosik Lukki. 1 B
Robiło się ciemno. Nie powinni byli dłużej zwlekać.
- Wejdźcie z Andreiem i poszukajcie jednej sypialni dla waszej
dwójki i osobnej dla lady Mireli.
Chłopcy wpadli do środka i popędzili na górę po okazałych
drewnianych schodach, które wyrastały z frontowego holu. Mikhail
dałby sobie odjąć prawą rękę, gdyby tylko mógł przelać choć odrobinę
energii chłopców w odrętwiałą duszę Mireli. Może wciąż było dla niej
za wcześnie. Poskładanie w całość czegoś, co zostało roztrzaskane na
tysiące kawałków, musiało potrwać. Cierpliwość nie była jednak
mocną stroną Mikhaila. Kiedy jego dzieci potrzebowały jedzenia,
zabijał zwierzynę i przynosił ją do domu. Kiedy jego rodzinie było
zimno, ścinał drzewo i rąbał je na opał, by ich ogrzać. Smoka, który
dręczył Mirelę, nie dawało się jednak tak łatwo pokonać.
Buty Mikhaila głośno bębniły o drewniany parkiet salonu.
Mężczyzna pociągnął za narzutę przykrywającą krzesło z wysokim
oparciem i w ciszy rozległ się cichy szelest ześlizgującego się z mebla
materiału. Kiedy chwycił za płachtę przykrywającą stół, w powietrze
wzbiły się tumany kurzu.
Kimkolwiek byli mieszkańcy tego domu, mieli ciekawy gust.
Świadczyły o tym niepasujące do siebie meble i niezwykły portret
wiszący nad kominkiem. Z obrazu spoglądał szczupły, łysiejący
mężczyzna z kępką rozwichrzonych, siwych włosów. W jednej dłoni
trzymał dziwaczne urządzenie, które - jak podejrzewał Mikhail - mogło
być żyroskopem. Słyszał o tym wynalazku, ale nigdy wcześniej go nie
widział. Ruchome krążki i obręcze służyły do mierzenia położenia
kątowego - decyzja, by umieścić przyrząd na obrazie, była bez
wątpienia zaskakująca. Spoglądające z góry sowie oczy
sportretowanego człowieka zdawała się wypełniać duma. Był to chyba
najdziwniejszy obraz, jaki Mikhail kiedykolwiek widział.
Ściany salonu pomalowane były na osobliwy bladozielony kolor i
obwieszone skomplikowanymi urządzeniami. Wśród nich znajdowały
się pokaźnych rozmiarów cyrkiel, różnego rodzaju mapy i coś, co
przypominało mechaniczny wiatrak.
Turek stał w drzwiach, trzymając w swoich wielkich dłoniach małą
szkatułkę.
- Postaraj się znaleźć dla niej bezpieczne miejsce. Nie spuszczaj jej
z oka. Ja i Joseph wyładujemy bagaże - rzucił do niego Mikhail.
Na cały jego majątek, jeśli nie liczyć właśnie objętego w posiadanie
domu, składały się trzy kufry, cztery torby i szkatułka z wiśniowego
drewna skrywająca cztery szklane fiolki. Mięśnie ramion Mikhaila
napięły się z wysiłku, kiedy zdejmował z dachu powozu kufer.
Mężczyzna pociągnął z całej siły i zsunął go sobie na barki, starając się
równomiernie rozłożyć jego ciężar. Przechodząc z mozołem przez
niedorzeczną bramę, uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że tak
naprawdę posiadał znacznie więcej niż zawartość kufrów. Jego
najcenniejsze skarby chwilę wcześniej czmychnęły po schodach na
górę razem z lady Mirelą, która stanowiła część ich nietypowej
rodziny. Od zawsze lubił tę dziewczynę, a teraz, kiedy znajdowała się
pod jego opieką, zamierzał dopilnować, żeby już nigdy nie spotkała jej
żadna krzywda.
Kiedy pozostali wnosili do domu ostatnie bagaże, Mikhail stanął na
ganku, przyglądając się drzewom otaczającym dom i ocieniającym
ulicę. Pokrywały je liście podobne do liści głogu, ale mężczyzna nie
umiał stwierdzić, co to za gatunek. Ameryka była dla niego pełna
nowości. W Rumunii zapewne musiałby wykarczować okolicę. W
przeciwnym razie gęste listowie i potężne pnie mogłyby posłużyć za
świetną kryjówkę dla bandytów, czyniąc z domu łatwy cel. Jego uwagę
przykuł nagły ruch. W stojącym po przeciwnej stronie ulicy domu
poruszyły się zasłony. Materiał przesunął się na bok i wyjrzała zza
niego ciekawska twarz starszej kobiety. Mikhail zastygł w bezruchu,
obserwując okna reszty stojących przy ulicy budynków. Przyglądali
mu się tylko staruszka zza zasłon i mężczyzna przycinający krzewy
dwa domy dalej. Z wysiłkiem rozluźnił mięśnie. Oparł się o framugę
drzwi, przybrał nonszalancką pozę, uśmiechnął się i skinął w kierunku
kobiety, tak jakby miał wszelkie prawa do domu, w którego drzwiach
właśnie stał.
Dom rzeczywiście należał do niego. Stanowiły o tym dokumenty,
które nosił starannie zaszyte pod podszewką płaszcza. Już niedługo
wszyscy na Winslow Street mieli się o tym dowiedzieć. Rodzina
Mikhaila dotarła cała i zdrowa do Ameryki, więc w końcu mógł
poprosić lady Mirelę, żeby
rozpruła podszewkę, tak by - kiedy tylko zajdzie taka potrzeba -
mógł bez trudu wydobyć papiery.
Gdy z powrotem wszedł do środka, pożałował, że tak pochopnie
zniszczył zamek w drzwiach wejściowych. Pomyślał, że zreperuje
zamek przy najbliższej sposobności, po czym zamknął drzwi i zastawił
je ciężkim stołem z drzewa orzechowego. Dopiero wtedy powoli
podążył za dźwiękiem głosów Josepha i Turka, którzy rozmawiali w
kuchni na tyłach domu. Rozległe pomieszczenie wyłożone było
wesołymi, żółtymi kafelkami i pełne białych, emaliowanych sprzętów,
które stanowiły ostry kontrast dla bitewnej siekiery, pałki, dwóch noży
myśliwskich i dubeltówki, które jego ludzie rozłożyli na stole.
- Gdzie szkatułka? - zapytał.
Turek bez słowa otworzył jedną z szafek i wskazał na ukrytą w niej
wiśniową skrzyneczkę.
- W nocy będziemy trzymać wartę na zmianę - zarządził Mikhail. -
Sąsiedzi już wiedzą, że tu jesteśmy.
Nazajutrz czekała ich druga część bitwy i Mikhail był pewien, że
nie pójdzie im tak łatwo jak pierwsza.
Czterysta dwadzieścia trzy dolary amerykańskie. Tyle zostało im
po opłaceniu powozu i transportu z Bostonu do niewielkiego
miasteczka Colden w stanie Massachusetts. Mikhail wsadził pieniądze
z powrotem do portfela, a ten do szafki w salonie, tuż obok cennej
szkatułki. Zeszłej nocy we trzech zadecydowali, by przenieść
skrzyneczkę do salonu, bo ryzyko pożaru w kuchni było zbyt duże.
Szkatułka miała bezpiecznie leżeć tu za dnia, gdzie łatwiej jej było
pilnować, a w nocy pan domu miał zabierać ją do swojej sypialni.
Mikhail dał Josephowi kilka dolarów i polecił kupić coś do jedzenia
na targu. Czekały go jednak znacznie
większe wydatki. Nie miał pojęcia, ile kosztowało wynajęcie
amerykańskiego prawnika, a był świadomy, że aby zalegalizować
prawo własności, będzie potrzebował fachowej pomocy. Jego wzrok
przesuwał się po pięknym wnętrzu dziennego pokoju, skąpanym w
przeświecających przez koronkowe firany promieniach porannego
słońca. Po zdjęciu prześcieradeł okazało się, że dom ma wyjątkowy
charakter i pełen jest wszelkiego rodzaju osobliwości. Mikhail
podejrzewał, że nikt nie oddałby takiego miejsca bez walki, dlatego nie
powinien szczędzić pieniędzy na prawnika.
Na schodach rozległ się tupot dziecięcych stóp i mężczyzna
postanowił chwilowo odsunąć na bok zmartwienia. Zniżył głos i
mruknął:
- Tylko nie mówcie mi, że w naszym domu są myszy. Jedynie te
małe szkodniki wstają tak wcześnie.
Chłopcy zbiegli w podskokach ze schodów i młodszy z nich wpadł
prosto w rozpostarte ramiona Mikhaila. Lucca miał zaledwie osiem lat
i po dziecięcemu bezkrytycznie uwielbiał swojego ojca, który ze swej
strony rozkoszował się każdą chwilą spontanicznej czułości. Wojna z
Serbami odebrała mu lata dzieciństwa starszego syna, ale od teraz nie
miał zamiaru stracić ani sekundy. Wtulił swój uśmiech w
jasnobrązowe włosy syna, które miały identyczny odcień jak jego
własne.
- Przecież wiedziałeś, że to tylko ja - Lucca odezwał się po
rumuńsku.
- Oczywiście, że wiedziałem. - Mikhail mówił powoli, starannie
wymawiając angielskie słowa. Uczył chłopców nowego języka w
czasie dłużącej się przeprawy przez ocean, ale wciąż martwił się, że
Lucca nie będzie gotowy, żeby pójść do szkoły we wrześniu. Odchylił
głowę syna, żeby ten zobaczył jego uśmiech. - Kocham cię, ale to nie
zmienia faktu, że jesteś małą myszką - dodał. - Mógłbym zjeść cię
na śniadanie i wciąż byłbym głodny.
Dudnienie kroków przy drzwiach wejściowych zasygnalizowało
powrót Josepha.
- Przyniosłem jedzenie - oznajmił, unosząc w górę bochen chleba i
kawał sera. Porwał chleb na kawałki i rzucił je chłopcom, którzy
chwycili je łakomie i zaczęli pochłaniać jak głodne zwierzęta.
- Podaj mi ser - poprosił Mikhail. Zaniósł go do kuchni, rozglądając
się za odpowiednim nożem do krojenia, ale takiego nie znalazł. Był
głodny jak wilk. Przy ścianie stał jego topór, a obok emaliowanego
zlewu leżała duża drewniana deska do suszenia naczyń: to musiało
wystarczyć. Mikhail położył ser na desce i jednym pewnym cięciem
przekroił go na dwie idealnie równe części. Chłopcy byli zachwyceni.
Puścił do nich oko.
- Myślicie, że uda mi się pokroić resztę na równe kawałki?
- Tak! Dalej, tato! - entuzjazmował się Andrei. Chwilę później ser
podzielony był na osiem idealnie
równych trójkątów. Dopiero kiedy zniknęły z deski, oczom
chłopców ukazało się świeże pęknięcie na samym jej środku. Mikhail
zapewne uderzył mocniej, niż zamierzał. Oczy Andreia zrobiły się
duże i okrągłe.
- Będziemy mieć przez to kłopoty?
Na widok pęknięcia na twarzy Mikhaila pojawił się grymas. Dom
należał do niego, nie miał jednak żadnego prawa do znajdujących się w
nim przedmiotów. Powinien był być bardziej ostrożny. Niestety nie
było sposobu, by naprawić wyrządzoną szkodę.
- Nie, synu. Ale od tej chwili będziemy używać normalnych
sprzętów do przygotowywania posiłków.
Andrei oderwał zębami duży kawałek chleba.
- W porządku.
Marie, zmarła żona Mikhaila, byłaby zrozpaczona w obliczu
takiego braku manier, ale jeśli o niego chodziło, to etykieta nie była
czymś, czym zbytnio się przejmował. Czuł jednak, że ze względu na to,
że mieszkała z nimi lady Mi-rela, wszyscy powinni zdobyć się na
wysiłek i nabrać odrobiny ogłady.
Wyprostował się. Byli teraz w Ameryce i wiele rzeczy musiało się
zmienić. Strzelił palcami.
- Słuchajcie, chłopcy - zaczął głosem, który oznaczał, że miał dla
nich jakieś zadanie - chcę, żebyście od teraz zwracali się do lady Mireli
trochę inaczej. W Ameryce będziecie ją nazywać ciocią Mirelą.
Zrozumiano?
Andrei zmarszczył brwi.
- Ale ona nie jest naszą ciocią.
- Od teraz jest - odpowiedział mu Mikhail. Nie miał zamiaru
objaśniać im skomplikowanej historii rodziny, której ich dziecięce
umysły nie byłyby w stanie pojąć. Zależało mu na tym, żeby świat
postrzegał ich jako bliskich krewnych. - Chcę, żebyście mówili do niej
„ciociu" i zapomnieli, że kiedykolwiek nazywaliście ją lady Mirelą.
Już z nią rozmawiałem i przyznała mi rację. Jest teraz częścią naszej
rodziny, więc uważam, że jest to jak najbardziej na miejscu.
Chłopcy wydawali się nieco zaskoczeni, ale nie śmieli sprzeciwić
się ojcu.
- I jeszcze jedno - kontynuował. - Od teraz jesteśmy Amerykanami i
chcę, aby zwracano się do mnie imieniem Michael. To dobre imię dla
Amerykanina.
Dzieci wyglądały na zagubione.
- Mikhail nie jest amerykańskim imieniem? - zapytał Andrei.
Jego ojciec wzruszył ramionami.
- Michael jest bardziej amerykańskie i chcę, żeby tak się do mnie
zwracać. - Pociągnął delikatnie za pukiel włosów syna. - Ty jednak
wciąż powinieneś mówić do mnie
- Czy Lucca to amerykańskie imię? - zapytał młodszy chłopiec.
Michael nie odpowiedział od razu. Przez ostatnią dekadę śnił,
walczył i snuł plany - był gotowy na wszystko, byle tylko dostać się do
Ameryki. Przez te wszystkie lata, żeby nie zapomnieć, o co walczy,
trzymał w portfelu zdjęcie domu i tekst Przemowy Gettysburskiej
Lincolna. Miał mnóstwo czasu na roztaczanie wizji tego, jak odmieni
się jego życie, kiedy w końcu dotrze na wyśniony kontynent, w
przeciwieństwie do jego dzieci, które czuły się oszołomione w nowym
świecie.
- Ameryka to ziemia imigrantów - powiedział. - Można tu używać
zarówno rumuńskich, jak i amerykańskich imion. Ważne, żeby
człowiek miał imię, z którego jest dumny. Lucca to dobre, silne imię.
Imię świętego.
- A jak brzmi po amerykańsku? - zapytał chłopiec. Michael
zastanawiał się przez chwilę.
- Myślę, że Amerykanie powiedzieliby „Lukę". - Położył rękę na
głowie syna i spojrzał mu w oczy. - Ale to twój wybór, synu. Możesz
być Lucca albo Luke. Oba imiona są równie dumne i dobre.
Chłopiec wyprostował się, by wyglądać na wyższego.
- Chcę nazywać się Luke.
- Zgoda.
Michael przeniósł uwagę na Andreia, który stał z rękami
skrzyżowanymi na piersi.
- Nie mam zamiaru przyjmować nowego imienia - zaprotestował
chłopiec. - Nazywam się Andrei i nie zmienię tego tylko dlatego, że
przyjechaliśmy do Ameryki.
Michael dostrzegł, że w głosie chłopca pobrzmiewała nuta buntu,
ale przystał na jego decyzję. Andrei nie był maminsynkiem, który
zmieniał zdanie, by zadowolić innych. Michael był dumny, że jego syn
potrafi twardo postawić na swoim i trzymać się raz powziętej decyzji.
- Jeśli człowiek czuje się głęboko zżyty ze swym imieniem,
powinien o nie walczyć. Lukę i ja wybraliśmy nowe imiona, ale myślę,
że masz pełne prawo zostać Andreiem. Decyzja należy do ciebie.
Zdawało się, że jego słowa uspokoiły nieco chłopca. W tym samym
momencie dźwięk dobiegających z zewnątrz głosów odwrócił uwagę
Michaela, przerywając dalszą rozmowę.
- Mamy towarzystwo - powiedział, zniżając ton.
Turek i Joseph podnieśli się i ruszyli w stronę miejsca, gdzie leżała
broń, Michael jednak wyciągnął dłoń i nakazał im, by się zatrzymali.
Zobaczył strach w oczach swoich dzieci, a nie chciał, żeby się bały.
Ruszył pędem do pokoju od frontu i wyjrzał na zewnątrz zza
koronkowych firan. Uspokoił się nieco, kiedy na chodniku przed
domem ujrzał dwóch staruszków i mężczyznę w tak młodym wieku, że
pewnie jeszcze nie musiał się golić. Wrócił nieśpiesznie do kuchni.
- Wygląda na to, że kilku sąsiadów wpadnie nas przywitać - rzucił
do swoich synów. - Będziemy rozmawiać o sprawach dorosłych, więc
najlepiej będzie, jeśli pobiegniecie na górę sprawdzić, czy ciocia
Mirela już wstała -Rzucił kawałek sera do Andreia. - Zanieście jej to na
śniadanie i posiedźcie z nią na górze przez jakiś czas.
Kiedy dzieci wyszły, Michael włożył swój skórzany płaszcz,
muskając dłonią otwór w miejscu, gdzie Mirela rozpruła podszewkę,
tak by mógł swobodnie sięgnąć po dokumenty. Spoglądał przez
cieniutkie firany, przypatrując się
z uwagą trójce mężczyzn stojących przed domem. Rozmawiali. Z
ich twarzy i ruchów biło niezdecydowanie. Nie mieli w rękach broni i
raczej nie wyglądało na to, że ukrywali ją pod lekkimi, letnimi
ubiorami. W końcu młodzieniec ruszył naprzód niepewnym krokiem.
Staruszkowie podążyli za nim.
- Pilnujcie szkatułki - wyszeptał Michael, kiedy na ganku rozległo
się dudnienie kroków. Sekundę później usłyszeli pukanie do drzwi.
Michael poprawił sobie kołnierzyk koszuli i otworzył.
- Dzień dobry - powitał gości.
Najmłodszy z nich, stojący na przedzie, ku zaskoczeniu Michaela
miał przypiętą do koszuli odznakę. „Czyżby w Colden nie było
prawdziwych mężczyzn i miasteczko musiało mianować szeryfami
chłopców?" zastanawiał się.
- Dzień dobry - odpowiedział młodzieniec. - Nazywam się Albert
Barnes i jestem szeryfem tego miasta. To są panowie Stockdale, który
mieszka naprzeciwko, i Auckland, miejski bibliotekarz.
Michael skinął całej trójce.
- Bardzo mi miło panów poznać - powiedział staranną
angielszczyzną.
Po jego nonszalanckim powitaniu zapadła cisza, którą przerywał
jedynie świergot siedzących na pobliskim drzewie wróbli.
Szeryf odchrząknął, wprawiając w ruch jabłko Adama sterczące mu
z chudej szyi.
- Nazywa się pan...
- Jestem Michael Dobrescu, niedawno przyjechałem z Rumunii.
Naprawdę bardzo mi miło pana poznać.
Cała trójka wyglądała na zniecierpliwioną. Mężczyźni spoglądali
na zmianę to na siebie, to na Michaela.
- Proszę mi wybaczyć, panie Dobrescu - odezwał się szeryf - ale czy
profesor Sawyer udzielił panu pozwolenia
na przebywanie w jego domu? Mamy podstawy sądzić, że dom miał
pozostać pusty latem.
„Profesor Sawyer" - więc tak brzmiało nazwisko człowieka, z
którym miał walczyć o prawa do domu. Michael z całych sił starał się
wyglądać i brzmieć spokojnie, nie miał bowiem powodu kłócić się ze
swoimi gośćmi.
- Czy do tego, żebym mógł korzystać ze swojej własności,
potrzebne jest mi czyjeś pozwolenie?
Oczy młodego szeryfa robiły się coraz większe. Ponownie
odchrząknął.
- Profesor Sawyer od lat jest właścicielem tej posiadłości. Przed
innych wysunął się mieszkający naprzeciwko starszy pan Stockdale.
- Profesor mieszka tu od dwudziestu trzech lat - powiedział. -
Wprowadził się w roku urodzin mojego najmłodszego syna.
Michael stawał się coraz bardziej stanowczy.
- W takim razie przez dwadzieścia trzy lata był intruzem w moim
domu.
Pan Stockdale zbliżył się o kolejny krok i spojrzał Michaelowi
prosto w twarz. Ze szczególną uwagą przyglądał się bliźnie, która
biegła od końca jednej z brwi Michaela przez całą twarz.
- Człowieku, czy ty masz coś z głową? Wszyscy wiedzą, że ten dom
należy do Willarda Sawyera. Profesor wychował tu swoje dzieci. To
jego portret wisi nad kominkiem.
Przeciwnikiem Michaela był więc osobliwy mężczyzna trzymający
w ręku żyroskop.
Starszy człowiek nie przestawał mówić:
- Profesor mieszka tu od dwudziestu trzech lat, a ja od trzydziestu
jeden. Wprowadziłem się w lutym roku 1848, tego samego dnia, kiedy
skończyła się wojna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem.
Michael zupełnie się nie spodziewał, że spotka kogoś, kto mieszkał
przy Winslow Street od tak dawna - mógł to wykorzystać.
- Jeżeli mieszka pan tu już tyle lat, to być może pamięta pan
Constantinea Dobrescu?
Pan Stockdale parsknął.
- Szalony, stary Kozak! Pewnie, że go pamiętam. Dziwak uprawiał
kukurydzę i ziemniaki w ogródku przed domem. Był to najbardziej
ekscentryczny osobnik, jakiego znałem. Profesor Sawyer kupił ten
dom po jego śmierci.
- To niemożliwe - odparł Michael spokojnie, wyciągając
dokumenty i unosząc je na wysokość oczu stojących przed nim
mężczyzn. - Ten „szalony, stary Kozak" był moim wujem i zostawił mi
tę posiadłość w spadku. Wszystko jest w tych papierach. Dom należy
do mnie.
Michael miał świadomość, że nie brzmi zbyt przekonująco, ale jego
znajomość angielskiego nie była wystarczająca, by lepiej to wyrazić.
Jego ojczyzna nie była już bezpiecznym miejscem, a on miał prawo do
idealnego domu w Ameryce. Niczego nie pragnął tak bardzo jak tego,
by jego dzieci i lady Mirela nie musieli już żyć z wiszącym nad nimi
widmem wojny.
Pan Auckland, miejscowy bibliotekarz, podrapał się po
brodzie.
- Pamiętam, że po śmierci starego Kozaka dom popadł w ruinę:
ogród zamienił się w pobojowisko, poodpadały rynny. Miasto miało z
tym budynkiem poważny problem.
Po twarzy sąsiada widać było, że wracają do niego wspomnienia.
- Masz rację. Profesor Sawyer wydał fortunę, by przywrócić to
miejsce do stanu używalności.
Michael zmrużył oczy. Fakt, że profesor zainwestował pokaźną
sumę, by wyremontować dom, nie przemawiał na
jego korzyść. Nowa informacja komplikowała sprawę, ale sytuacja
nie była beznadziejna.
- Ameryka ma wspaniały system prawny - odezwał się. -Od dawna
podziwiam wasz system sądowniczy i jestem przekonany, że
Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki jest najdoskonalszym
dokumentem sporządzonym przez człowieka. - Wsunął kopię
testamentu swojego wuja z powrotem za podszewkę i położył dłoń na
piersi. - Przestudiowałem amerykańskie regulacje i wiem na pewno, że
mam prawo do tego domu. Jestem gotowy stanąć przed sądem i poddać
się jego prawomocnej decyzji. Do chwili rozwiązania sprawy życzę
panom miłego dnia - skończył i zamknął drzwi przed ich
oszołomionymi twarzami.
Stał nieruchomo, aż usłyszał, jak oddalają się od drzwi i schodzą ze
schodów. Zza pleców dobiegł go głos Turka:
- Jeszcze tu wrócą, i to niedługo. Twarz Michaela przybrała ponury
wyraz.
- Wiem o tym.
ROZDZIAŁ 2
Wszystkie sklepy z artykułami przemysłowymi miały wyjątkowy
zapach. Nie był on szczególnie przyjemny, ale Liberty Sawyer go
uwielbiała. To, że go czuła, oznaczało, że właśnie kupowała składniki
do swoich farb. Mogła nabyć gotowe produkty, ale w samodzielnym
kruszeniu pigmentów i mieszaniu ich z rozpuszczalnikiem i gliceryną,
by uzyskać idealny odcień koloru, było coś, co ją uspokajało.
Niektórzy śnili o ukrytym skarbie lub przystojnym księciu, Libby śniła
o akwarelach.
Kiedy przed miesiącem dotarli na Wyspę Świętej Katarzyny, była
pewna, że sporządziła wystarczające ilości farb na całe lato. W
ostatnich tygodniach jednak chmara dzieci z sąsiedztwa postanowiła
towarzyszyć jej w artystycznych wędrówkach - nie mogła odmówić
maluchom zabawy kolorami. Dzieci pojawiały się u jej boku, kiedy
tylko zdążyła wybrać odpowiednią scenerię i rozłożyć sztalugi.
Czasami pozwalała jedynie, by siedziały i obserwowały, innym razem
wręczała im pędzle i zachęcała do eksperymentów. Uważała bowiem,
że nie ma niczego wspanialszego niż patrzenie, jak dzieci odkrywają
piękno
otaczającego je świata. Lato było dla niej najlepszą porą na
malowanie. Przez resztę roku pochłonięta była pomaganiem ojcu przy
jego wynalazkach. Profesor nie tolerował dzieci w ich domu przy
Winslow Street z obawy, że mogłyby zniszczyć któreś z jego urządzeń.
Na wyspie jednak Libby mogła chłonąć nieskrępowaną dziecięcą
energię, pozwalać maluchom, by rozchlapywały farby i tworzyły
niezwykłe kombinacje kolorów.
Omiotła spojrzeniem stojące w rzędach na półkach słoiczki,
wyławiając czułym na kolory i faktury okiem eksperta dokładnie to,
czego potrzebowała. Podniosła jeden z nich do światła i potrząsnęła
nim, sprawdzając lepkość jego zawartości: guma arabska miała
odrobinę inne właściwości niż guma karaya.
- Libby? Liberty Sawyer?
Na dźwięk swojego imienia odwróciła się i ujrzała podchodzącego
do niej staruszka, pana Algera. Na jego twarzy malowało się
zadowolenie.
- Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam, ale wybornie się
składa... w y b o r n i e ! - wykrzyknął. - Moje róże więdną i nie wiem,
co robić.
Libby odłożyła słoiczek z gumą arabską z powrotem na półkę.
Kilka lat wcześniej pan Alger zobaczył jeden z jej obrazów,
przedstawiający wspaniałe róże francuskie, które hodowała w ogrodzie
przy Winslow Street, i tak się nimi zachwycił, że obdarowała go
sadzonkami. Róże te słynęły z obfitych płatków, ale czasem bywały
tak rozkapryszone jak młoda panienka strojąca się dla komplementów.
Nic dziwnego, że miał z nimi kłopot w tym morskim klimacie.
- Co dokładnie się dzieje? - zapytała uprzejmie. Schlebiało jej, że
pan Alger poprosił o sadzonki z ogrodu
jej matki. Kochała ten różany zagajnik tak bardzo, że trzeba ją było
stamtąd prawie siłą wyciągać na coroczne wakacje
w domu na wyspie. Po śmierci matki nie został jej nikt, kto by
podzielał jej ogrodniczą pasję, więc prośba pana Algera niezmiernie ją
ucieszyła.
- Od tygodni wyglądały mizernie, więc dodałem do ziemi odrobinę
nawozu. Nie pomogło, a w dodatku teraz na spodniej stronie liści
pojawiły się maleńkie, białe robaczki.
Libby zastanawiała się, gryząc paznokieć kciuka. Przy piaskowej
ziemi, jaka była na wyspie, róże potrzebowały ogromnej ilości
nawozu, ale być może pan Alger dodał go nieco za dużo.
- Co było w tej mieszance nawozu? - zapytała.
W następstwie jej pytania pan Alger zrobił coś, co było dla niej
najbardziej upokarzającą rzeczą na świecie: wydobył z kieszeni
niewielki, zapisany skrawek papieru, rozwinął go i wręczył jej do
przeczytania.
- Oto skład, który zaproponował mi pewien sklepikarz, ale może ty
znasz się na tym lepiej.
Libby wbiła wzrok w kartkę. Litery chwiały się i podskakiwały jej
przed oczyma tak, że nie mogła ich odczytać. Pan Alger czekał na jej
odpowiedź, ale nagle zamiast uprzejmego staruszka zobaczyła przed
sobą postać ojca łajającego ją ostrym głosem. Domyślała się, jakie
Camden Elizabeth Sekrety róż Massachusetts, rok 1879. W czasie letniego wypoczynku piękna Libby Sawyer dowiaduje się, że do willi należącej od dziesięcioleci do jej rodziny wprowadził się rumuński imigrant, Michael, wraz z dwoma synami i przyrodnią siostrą. Na domiar złego Michael twierdzi, że rodzinny dom Libby dostał w spadku, i przedstawia odpowiednie dokumenty.
Wkrótce Libby odkryje, że zapach rosnących wokół jej domu róż odsłania niejeden sekret. Najbardziej niesamowite tajemnice dotyczą jednak Michaela... Libby będzie musiała walczyć. Najpierw o dom, a później z własnym sercem, które coraz mocniej wyrywa się w stronę tajemniczego przybysza. ROZDZIAŁ 1 Colden w stanie Massachusetts, 1879 Owego gorącego wieczoru okazałe domy stojące przy Winslow Street wydawały się niezwykle bezpieczne i dostojne. Mikhaił wiedział jednak, że wkrótce to się zmieni. Przyglądał się okolicy przez uchylone okno powozu. Budynki skrywały się w cieniu potężnych platanów i tylko ptasi świergot mącił spokój zapadającego zmierzchu. Stróżka potu spłynęła mu po skroni, a jego palce zacisnęły się mocniej na pasku u spodni. Choć powóz podskakiwał i kołysał się na nierównym bruku, siedząca obok Mikhaila lady Mirela przez cały czas była wyprostowana i sztywna. Każdy szczegół okolicy, przez którą przejeżdżali, świadczył o bogactwie i obyczajności jej mieszkańców. Nic nie wskazywało na to, że już niebawem miejsce to miało stać się areną zażartej bitwy. Ławkę naprzeciwko zajmowali synowie Mikhaila - zupełnie nieświadomi zdenerwowania, jakie targało ich ojcem. Byli całkowicie pochłonięci siłowaniem się na kciuki. Niebezpieczeństwo i niepewność, niezmiennie obecne w życiu Mikhaila, nigdy nie były udziałem jego dzieci - zawsze je chronił. Obok chłopców siedział mężczyzna, do którego zwracano się Turek
- był tak potężny, że ledwie mieścił się w tym ciasnym wnętrzu. Olbrzym trzymał w dłoniach drewnianą szkatułkę, która w jego uścisku wyglądała niebywale krucho. Jej zawartość była jednak zbyt cenna, by umieścić ją wraz z innymi bagażami na dachu kołyszącego się powozu. Jedynym ozdobnym elementem tej prostej skrzyneczki były eleganckie mosiężne zawiasy, które zabezpieczały wieczko przed otwarciem. Trudno się było domyślić, jak bezcenne były fiolki, które ukryto w szkatułce. Powóz powoli się zatrzymał. Zniecierpliwiony Andrei podniósł wzrok. - Jesteśmy na miejscu? - zapytał dwunastolatek. Jego oczy promieniały podnieceniem. Czyżby głos chłopca przez moment zabrzmiał odrobinę inaczej niż zwykle? Już drugi raz Mikhail zauważył, że przez dziecięcy szczebiot przebija się niski, zachrypnięty ton, wskazujący na to, że jego syn lada moment stanie się mężczyzną. W normalnych okolicznościach ten znak nadchodzącej przemiany wypełniłby serce ojca dumą, tego wieczoru jednak było inaczej. - Tak, to tutaj - odpowiedział Mikhail, z trudem opanowując drżenie głosu i spoglądając na majestatyczny dom, którego wysoka, trzykondygnacyjna sylweta wyłaniała się z gęstniejącego mroku. Posiadłość ogrodzona była eleganckim parkanem z kutego żelaza, brama wejściowa nie miała jednak zamka. Dekoracyjne spirale i wrzecionowate pręty nie pozostawiały złudzeń co do tego, że ogrodzenie zostało wzniesione dla ozdoby, a nie dla ochrony.
Pozbawiona swojej funkcji konstrukcja świadczyła o tym, że mieszkańcy tego domu czuli się całkowicie bezpieczni. Na twarzy Mikhaila pojawiło się skupienie. Odezwało się w nim doświadczenie zdobyte na wojnie, a instynkt nakazał mu sięgnąć po schowany w kieszeni rewolwer. Mikhail zdołał jednak ten odruch opanować. Stojące przed nim zadanie wymagało trzeźwej odwagi, nie brutalnej siły. Spojrzał na Andreia. - Masz zostać w powozie i pilnować lady Mireli. Zrozumiano? Dalsze przymusowe przebywanie z kobietą, która przez cały czas złowieszczo milczała, zupełnie się chłopcu nie uśmiechało. Ojciec nie dał mu jednak wyboru. - Dobrze - odparł w końcu. Mikhail spojrzał porozumiewawczo na Turka, który był jedyną osobą w powozie rozumiejącą powagę tego, z czym za moment mieli się zmierzyć. - Nie spuszczaj oka ze szkatułki - rzucił i przekręcił klamkę. - Wezmę ze sobą tylko Josepha. Nie ma potrzeby, byśmy od razu pokazywali się im wszyscy. Dziś spróbujemy powołać się na prawo. Do siły uciekniemy się tylko w ostateczności - oznajmił, wysiadając. Kiedy znalazł się na ulicy, otoczył go świeży, soczysty zapach zieleni. Odczytał to jako dobry znak. W miejscu spowitym w tak piękną woń z pewnością jego rodzinie nie mogła stać się krzywda. Kiedy Joseph schodził z kozła, mechanizm powozu skrzypiał i trzeszczał. Zarówno Mikhail, jak i Turek byli postawnymi
mężczyznami, ale nawet przy nich Joseph wyglądał jak prawdziwy olbrzym. Tak jak jego towarzysze woźnica miał na sobie mocno sfatygowany skórzany płaszcz i ciężkie, zniszczone buty. Pod połami płaszczy mężczyźni skrywali noże i nabite rewolwery. Mikhail miał przy sobie także kij bojowy, ten sam, który dobrze mu służył podczas dwóch wojen na Bałkanach. - Pozwól, że to ja będę mówił - odezwał się Mikhail, kiedy znaleźli się na ścieżce wiodącej do pogrążonego w ciszy budynku. Sięgając przez pręty, przesunął zasuwę bezużytecznej bramy i pchnął ją, przyglądając się temu, co już wkrótce miało należeć do niego. Dom w rzeczywistości wyglądał o wiele bardziej imponująco niż na niewyraźnej fotografii, którą nosił przy sobie przez wszystkie te lata. Rozmazane zdjęcie nie oddawało ostrego kontrastu między czerwienią cegieł a śnieżnobiałymi zdobieniami, nie było też w stanie odzwierciedlić piękna trzech witraży, które wieńczyły ostatnie piętro gmachu. W żadnym z okien nie paliło się światło i zapadający zmierzch oznaczał, że w środku będzie panować ciemność. Kroki mężczyzn rozległy się na deskach drewnianego ganku. Mikhail zbliżył się do okna i zajrzał do wnętrza domu przez delikatne koronkowe firany, które w żaden sposób nie chroniły domostwa przed ciekawskimi spojrzeniami z zewnątrz. Postanowił zająć się tym, jak tylko dom będzie już należał do niego. Teraz jednak nie było czasu na takie błahostki. Dobro całej jego rodziny zależało od tego, co miało się wydarzyć w ciągu kilku nadchodzących minut. Zmrużył oczy, starając się zobaczyć coś przez szybę.
Odetchnął głęboko, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Meble przykryte były płachtami materiału chroniącymi je przed kurzem. Sprawiało to wrażenie, jakby pokój zamieszkiwały upiory. Drewniana osłona zabezpieczała również kominek. W pomieszczeniu nie było żadnych śladów ludzkiej obecności. Napięcie opuszczało Mikhaila. Z ulgą się przeżegnał. - Przejdź na tyły i sprawdź, czy nie został ktoś ze służby -szepnął do Josepha, odsuwając się od okna i spoglądając na rozciągającą się nad drzwiami wejściowymi pajęczynę. Kiedy mężczyzna wrócił, Mikhail nie miał żadnych wątpliwości: dom stał opuszczony już od dłuższego czasu. - Nie ma nikogo - powiedział Joseph ściszonym głosem. -Wygląda na to, że wszyscy wyjechali na lato. Mikhail wydobył z buta sztylet i zaczął nim majstrować przy zamku. - W takim razie dom jest nasz. Zawołaj resztę. W innych okolicznościach pewnie byłby bardziej ostrożny, lecz teraz chciał, żeby jego rodzina i cenna drewniana szkatułka jak najszybciej znalazły się w środku. Jednym ruchem nadgarstka wyrwał kotwiczenie zamka. W chwili gdy otworzył drzwi, uderzył go ciężki zapach stęchlizny, co nie zmniejszyło jednak poczucia zwycięstwa, które rozlało się w jego żyłach. Przekroczył próg. Odwrócił się, żeby sprawdzić, co z resztą. Na widok syna, który pomagał lady Mireli wysiąść z powozu, jego serce podskoczyło z radości. Mirela nie miała łatwego charakteru, ale chłopiec zachowywał
się jak przystało na prawdziwego mężczyznę i wyciągał rękę w stronę kruchej, młodej kobiety. Natomiast jego młodszy syn Lucca nie był tak powściągliwy i zeskoczył na trawę wielkim susem. Wylądował na dłoniach i kolanach, ale natychmiast się podniósł z promiennym uśmiechem, szczęśliwy, że w końcu może wysiąść z ciasnego powozu, którym jechali aż z Bostonu. Mikhail przykucnął, żeby złapać chłopca, kiedy ten z impetem rzucił się w jego ramiona. - Czy to tu będziemy teraz mieszkać? - zapytał, zaglądając do środka przez otwarte drzwi wejściowe. - To nasz nowy d o m - potwierdził z przekonaniem Mikhail, stawiając syna na ziemi i spoglądając na Turka, który szedł ścieżką w ich kierunku. Mężczyzna ostrożnie stawiał kroki, a drewnianą szkatułkę trzymał z tak wielką uwagą, jakby była najcenniejszą rzeczą na świecie. Wszyscy byli wycieńczeni podróżą. Minęło już jedenaście miesięcy, odkąd opuścili swoją ziemię. Aby dotrzeć do Colden, przemierzyli rozdarte wojną Bałkany i spędzili upiorne tygodnie, przeprawiając się przez Morze Śródziemne, a następnie przez groźny Ocean Atlantycki. Ostatni odcinek, który pokonali w powozie, teoretycznie powinien być najłatwiejszy z całej wyprawy, jednak zbliżający się moment konfrontacji spędzał Mikhailowi sen z powiek. Ale w owej chwili, kiedy udało mu się z taką łatwością przejąć dom, czuł, że połowa bitwy już za nim i że na razie to on ma przewagę. Spojrzał lady Mireli prosto w oczy i wzdrygnął się, widząc
przepełniający je niepokój. - Już nigdy nie będziemy musieli uciekać ani obawiać się, że ktoś zrobi nam krzywdę. Jeśli będzie trzeba, poświęcę życie, żeby bronić tego domu. Tu będziecie bezpieczni. Mirela nie odpowiedziała. Stała w charakterystycznej dla siebie zrezygnowanej pozie, a głęboki wyraz jej niebieskich oczu sprawiał, że wyglądała, jakby miała o wiele więcej niż dziewiętnaście lat. - Możemy wejść do środka? - zabrzmiał dziecięcy głosik Lukki. 1 B Robiło się ciemno. Nie powinni byli dłużej zwlekać. - Wejdźcie z Andreiem i poszukajcie jednej sypialni dla waszej dwójki i osobnej dla lady Mireli. Chłopcy wpadli do środka i popędzili na górę po okazałych drewnianych schodach, które wyrastały z frontowego holu. Mikhail dałby sobie odjąć prawą rękę, gdyby tylko mógł przelać choć odrobinę energii chłopców w odrętwiałą duszę Mireli. Może wciąż było dla niej za wcześnie. Poskładanie w całość czegoś, co zostało roztrzaskane na tysiące kawałków, musiało potrwać. Cierpliwość nie była jednak mocną stroną Mikhaila. Kiedy jego dzieci potrzebowały jedzenia, zabijał zwierzynę i przynosił ją do domu. Kiedy jego rodzinie było zimno, ścinał drzewo i rąbał je na opał, by ich ogrzać. Smoka, który dręczył Mirelę, nie dawało się jednak tak łatwo pokonać. Buty Mikhaila głośno bębniły o drewniany parkiet salonu. Mężczyzna pociągnął za narzutę przykrywającą krzesło z wysokim oparciem i w ciszy rozległ się cichy szelest ześlizgującego się z mebla materiału. Kiedy chwycił za płachtę przykrywającą stół, w powietrze
wzbiły się tumany kurzu. Kimkolwiek byli mieszkańcy tego domu, mieli ciekawy gust. Świadczyły o tym niepasujące do siebie meble i niezwykły portret wiszący nad kominkiem. Z obrazu spoglądał szczupły, łysiejący mężczyzna z kępką rozwichrzonych, siwych włosów. W jednej dłoni trzymał dziwaczne urządzenie, które - jak podejrzewał Mikhail - mogło być żyroskopem. Słyszał o tym wynalazku, ale nigdy wcześniej go nie widział. Ruchome krążki i obręcze służyły do mierzenia położenia kątowego - decyzja, by umieścić przyrząd na obrazie, była bez wątpienia zaskakująca. Spoglądające z góry sowie oczy sportretowanego człowieka zdawała się wypełniać duma. Był to chyba najdziwniejszy obraz, jaki Mikhail kiedykolwiek widział. Ściany salonu pomalowane były na osobliwy bladozielony kolor i obwieszone skomplikowanymi urządzeniami. Wśród nich znajdowały się pokaźnych rozmiarów cyrkiel, różnego rodzaju mapy i coś, co przypominało mechaniczny wiatrak. Turek stał w drzwiach, trzymając w swoich wielkich dłoniach małą szkatułkę. - Postaraj się znaleźć dla niej bezpieczne miejsce. Nie spuszczaj jej z oka. Ja i Joseph wyładujemy bagaże - rzucił do niego Mikhail. Na cały jego majątek, jeśli nie liczyć właśnie objętego w posiadanie domu, składały się trzy kufry, cztery torby i szkatułka z wiśniowego drewna skrywająca cztery szklane fiolki. Mięśnie ramion Mikhaila napięły się z wysiłku, kiedy zdejmował z dachu powozu kufer. Mężczyzna pociągnął z całej siły i zsunął go sobie na barki, starając się
równomiernie rozłożyć jego ciężar. Przechodząc z mozołem przez niedorzeczną bramę, uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że tak naprawdę posiadał znacznie więcej niż zawartość kufrów. Jego najcenniejsze skarby chwilę wcześniej czmychnęły po schodach na górę razem z lady Mirelą, która stanowiła część ich nietypowej rodziny. Od zawsze lubił tę dziewczynę, a teraz, kiedy znajdowała się pod jego opieką, zamierzał dopilnować, żeby już nigdy nie spotkała jej żadna krzywda. Kiedy pozostali wnosili do domu ostatnie bagaże, Mikhail stanął na ganku, przyglądając się drzewom otaczającym dom i ocieniającym ulicę. Pokrywały je liście podobne do liści głogu, ale mężczyzna nie umiał stwierdzić, co to za gatunek. Ameryka była dla niego pełna nowości. W Rumunii zapewne musiałby wykarczować okolicę. W przeciwnym razie gęste listowie i potężne pnie mogłyby posłużyć za świetną kryjówkę dla bandytów, czyniąc z domu łatwy cel. Jego uwagę przykuł nagły ruch. W stojącym po przeciwnej stronie ulicy domu poruszyły się zasłony. Materiał przesunął się na bok i wyjrzała zza niego ciekawska twarz starszej kobiety. Mikhail zastygł w bezruchu, obserwując okna reszty stojących przy ulicy budynków. Przyglądali mu się tylko staruszka zza zasłon i mężczyzna przycinający krzewy dwa domy dalej. Z wysiłkiem rozluźnił mięśnie. Oparł się o framugę drzwi, przybrał nonszalancką pozę, uśmiechnął się i skinął w kierunku kobiety, tak jakby miał wszelkie prawa do domu, w którego drzwiach właśnie stał. Dom rzeczywiście należał do niego. Stanowiły o tym dokumenty,
które nosił starannie zaszyte pod podszewką płaszcza. Już niedługo wszyscy na Winslow Street mieli się o tym dowiedzieć. Rodzina Mikhaila dotarła cała i zdrowa do Ameryki, więc w końcu mógł poprosić lady Mirelę, żeby rozpruła podszewkę, tak by - kiedy tylko zajdzie taka potrzeba - mógł bez trudu wydobyć papiery. Gdy z powrotem wszedł do środka, pożałował, że tak pochopnie zniszczył zamek w drzwiach wejściowych. Pomyślał, że zreperuje zamek przy najbliższej sposobności, po czym zamknął drzwi i zastawił je ciężkim stołem z drzewa orzechowego. Dopiero wtedy powoli podążył za dźwiękiem głosów Josepha i Turka, którzy rozmawiali w kuchni na tyłach domu. Rozległe pomieszczenie wyłożone było wesołymi, żółtymi kafelkami i pełne białych, emaliowanych sprzętów, które stanowiły ostry kontrast dla bitewnej siekiery, pałki, dwóch noży myśliwskich i dubeltówki, które jego ludzie rozłożyli na stole. - Gdzie szkatułka? - zapytał. Turek bez słowa otworzył jedną z szafek i wskazał na ukrytą w niej wiśniową skrzyneczkę. - W nocy będziemy trzymać wartę na zmianę - zarządził Mikhail. - Sąsiedzi już wiedzą, że tu jesteśmy. Nazajutrz czekała ich druga część bitwy i Mikhail był pewien, że nie pójdzie im tak łatwo jak pierwsza. Czterysta dwadzieścia trzy dolary amerykańskie. Tyle zostało im po opłaceniu powozu i transportu z Bostonu do niewielkiego miasteczka Colden w stanie Massachusetts. Mikhail wsadził pieniądze
z powrotem do portfela, a ten do szafki w salonie, tuż obok cennej szkatułki. Zeszłej nocy we trzech zadecydowali, by przenieść skrzyneczkę do salonu, bo ryzyko pożaru w kuchni było zbyt duże. Szkatułka miała bezpiecznie leżeć tu za dnia, gdzie łatwiej jej było pilnować, a w nocy pan domu miał zabierać ją do swojej sypialni. Mikhail dał Josephowi kilka dolarów i polecił kupić coś do jedzenia na targu. Czekały go jednak znacznie większe wydatki. Nie miał pojęcia, ile kosztowało wynajęcie amerykańskiego prawnika, a był świadomy, że aby zalegalizować prawo własności, będzie potrzebował fachowej pomocy. Jego wzrok przesuwał się po pięknym wnętrzu dziennego pokoju, skąpanym w przeświecających przez koronkowe firany promieniach porannego słońca. Po zdjęciu prześcieradeł okazało się, że dom ma wyjątkowy charakter i pełen jest wszelkiego rodzaju osobliwości. Mikhail podejrzewał, że nikt nie oddałby takiego miejsca bez walki, dlatego nie powinien szczędzić pieniędzy na prawnika. Na schodach rozległ się tupot dziecięcych stóp i mężczyzna postanowił chwilowo odsunąć na bok zmartwienia. Zniżył głos i mruknął: - Tylko nie mówcie mi, że w naszym domu są myszy. Jedynie te małe szkodniki wstają tak wcześnie. Chłopcy zbiegli w podskokach ze schodów i młodszy z nich wpadł prosto w rozpostarte ramiona Mikhaila. Lucca miał zaledwie osiem lat i po dziecięcemu bezkrytycznie uwielbiał swojego ojca, który ze swej strony rozkoszował się każdą chwilą spontanicznej czułości. Wojna z
Serbami odebrała mu lata dzieciństwa starszego syna, ale od teraz nie miał zamiaru stracić ani sekundy. Wtulił swój uśmiech w jasnobrązowe włosy syna, które miały identyczny odcień jak jego własne. - Przecież wiedziałeś, że to tylko ja - Lucca odezwał się po rumuńsku. - Oczywiście, że wiedziałem. - Mikhail mówił powoli, starannie wymawiając angielskie słowa. Uczył chłopców nowego języka w czasie dłużącej się przeprawy przez ocean, ale wciąż martwił się, że Lucca nie będzie gotowy, żeby pójść do szkoły we wrześniu. Odchylił głowę syna, żeby ten zobaczył jego uśmiech. - Kocham cię, ale to nie zmienia faktu, że jesteś małą myszką - dodał. - Mógłbym zjeść cię na śniadanie i wciąż byłbym głodny. Dudnienie kroków przy drzwiach wejściowych zasygnalizowało powrót Josepha. - Przyniosłem jedzenie - oznajmił, unosząc w górę bochen chleba i kawał sera. Porwał chleb na kawałki i rzucił je chłopcom, którzy chwycili je łakomie i zaczęli pochłaniać jak głodne zwierzęta. - Podaj mi ser - poprosił Mikhail. Zaniósł go do kuchni, rozglądając się za odpowiednim nożem do krojenia, ale takiego nie znalazł. Był głodny jak wilk. Przy ścianie stał jego topór, a obok emaliowanego zlewu leżała duża drewniana deska do suszenia naczyń: to musiało wystarczyć. Mikhail położył ser na desce i jednym pewnym cięciem przekroił go na dwie idealnie równe części. Chłopcy byli zachwyceni. Puścił do nich oko.
- Myślicie, że uda mi się pokroić resztę na równe kawałki? - Tak! Dalej, tato! - entuzjazmował się Andrei. Chwilę później ser podzielony był na osiem idealnie równych trójkątów. Dopiero kiedy zniknęły z deski, oczom chłopców ukazało się świeże pęknięcie na samym jej środku. Mikhail zapewne uderzył mocniej, niż zamierzał. Oczy Andreia zrobiły się duże i okrągłe. - Będziemy mieć przez to kłopoty? Na widok pęknięcia na twarzy Mikhaila pojawił się grymas. Dom należał do niego, nie miał jednak żadnego prawa do znajdujących się w nim przedmiotów. Powinien był być bardziej ostrożny. Niestety nie było sposobu, by naprawić wyrządzoną szkodę. - Nie, synu. Ale od tej chwili będziemy używać normalnych sprzętów do przygotowywania posiłków. Andrei oderwał zębami duży kawałek chleba. - W porządku. Marie, zmarła żona Mikhaila, byłaby zrozpaczona w obliczu takiego braku manier, ale jeśli o niego chodziło, to etykieta nie była czymś, czym zbytnio się przejmował. Czuł jednak, że ze względu na to, że mieszkała z nimi lady Mi-rela, wszyscy powinni zdobyć się na wysiłek i nabrać odrobiny ogłady. Wyprostował się. Byli teraz w Ameryce i wiele rzeczy musiało się zmienić. Strzelił palcami. - Słuchajcie, chłopcy - zaczął głosem, który oznaczał, że miał dla nich jakieś zadanie - chcę, żebyście od teraz zwracali się do lady Mireli
trochę inaczej. W Ameryce będziecie ją nazywać ciocią Mirelą. Zrozumiano? Andrei zmarszczył brwi. - Ale ona nie jest naszą ciocią. - Od teraz jest - odpowiedział mu Mikhail. Nie miał zamiaru objaśniać im skomplikowanej historii rodziny, której ich dziecięce umysły nie byłyby w stanie pojąć. Zależało mu na tym, żeby świat postrzegał ich jako bliskich krewnych. - Chcę, żebyście mówili do niej „ciociu" i zapomnieli, że kiedykolwiek nazywaliście ją lady Mirelą. Już z nią rozmawiałem i przyznała mi rację. Jest teraz częścią naszej rodziny, więc uważam, że jest to jak najbardziej na miejscu. Chłopcy wydawali się nieco zaskoczeni, ale nie śmieli sprzeciwić się ojcu. - I jeszcze jedno - kontynuował. - Od teraz jesteśmy Amerykanami i chcę, aby zwracano się do mnie imieniem Michael. To dobre imię dla Amerykanina. Dzieci wyglądały na zagubione. - Mikhail nie jest amerykańskim imieniem? - zapytał Andrei. Jego ojciec wzruszył ramionami. - Michael jest bardziej amerykańskie i chcę, żeby tak się do mnie zwracać. - Pociągnął delikatnie za pukiel włosów syna. - Ty jednak wciąż powinieneś mówić do mnie - Czy Lucca to amerykańskie imię? - zapytał młodszy chłopiec. Michael nie odpowiedział od razu. Przez ostatnią dekadę śnił, walczył i snuł plany - był gotowy na wszystko, byle tylko dostać się do
Ameryki. Przez te wszystkie lata, żeby nie zapomnieć, o co walczy, trzymał w portfelu zdjęcie domu i tekst Przemowy Gettysburskiej Lincolna. Miał mnóstwo czasu na roztaczanie wizji tego, jak odmieni się jego życie, kiedy w końcu dotrze na wyśniony kontynent, w przeciwieństwie do jego dzieci, które czuły się oszołomione w nowym świecie. - Ameryka to ziemia imigrantów - powiedział. - Można tu używać zarówno rumuńskich, jak i amerykańskich imion. Ważne, żeby człowiek miał imię, z którego jest dumny. Lucca to dobre, silne imię. Imię świętego. - A jak brzmi po amerykańsku? - zapytał chłopiec. Michael zastanawiał się przez chwilę. - Myślę, że Amerykanie powiedzieliby „Lukę". - Położył rękę na głowie syna i spojrzał mu w oczy. - Ale to twój wybór, synu. Możesz być Lucca albo Luke. Oba imiona są równie dumne i dobre. Chłopiec wyprostował się, by wyglądać na wyższego. - Chcę nazywać się Luke. - Zgoda. Michael przeniósł uwagę na Andreia, który stał z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Nie mam zamiaru przyjmować nowego imienia - zaprotestował chłopiec. - Nazywam się Andrei i nie zmienię tego tylko dlatego, że przyjechaliśmy do Ameryki. Michael dostrzegł, że w głosie chłopca pobrzmiewała nuta buntu, ale przystał na jego decyzję. Andrei nie był maminsynkiem, który
zmieniał zdanie, by zadowolić innych. Michael był dumny, że jego syn potrafi twardo postawić na swoim i trzymać się raz powziętej decyzji. - Jeśli człowiek czuje się głęboko zżyty ze swym imieniem, powinien o nie walczyć. Lukę i ja wybraliśmy nowe imiona, ale myślę, że masz pełne prawo zostać Andreiem. Decyzja należy do ciebie. Zdawało się, że jego słowa uspokoiły nieco chłopca. W tym samym momencie dźwięk dobiegających z zewnątrz głosów odwrócił uwagę Michaela, przerywając dalszą rozmowę. - Mamy towarzystwo - powiedział, zniżając ton. Turek i Joseph podnieśli się i ruszyli w stronę miejsca, gdzie leżała broń, Michael jednak wyciągnął dłoń i nakazał im, by się zatrzymali. Zobaczył strach w oczach swoich dzieci, a nie chciał, żeby się bały. Ruszył pędem do pokoju od frontu i wyjrzał na zewnątrz zza koronkowych firan. Uspokoił się nieco, kiedy na chodniku przed domem ujrzał dwóch staruszków i mężczyznę w tak młodym wieku, że pewnie jeszcze nie musiał się golić. Wrócił nieśpiesznie do kuchni. - Wygląda na to, że kilku sąsiadów wpadnie nas przywitać - rzucił do swoich synów. - Będziemy rozmawiać o sprawach dorosłych, więc najlepiej będzie, jeśli pobiegniecie na górę sprawdzić, czy ciocia Mirela już wstała -Rzucił kawałek sera do Andreia. - Zanieście jej to na śniadanie i posiedźcie z nią na górze przez jakiś czas. Kiedy dzieci wyszły, Michael włożył swój skórzany płaszcz, muskając dłonią otwór w miejscu, gdzie Mirela rozpruła podszewkę, tak by mógł swobodnie sięgnąć po dokumenty. Spoglądał przez cieniutkie firany, przypatrując się
z uwagą trójce mężczyzn stojących przed domem. Rozmawiali. Z ich twarzy i ruchów biło niezdecydowanie. Nie mieli w rękach broni i raczej nie wyglądało na to, że ukrywali ją pod lekkimi, letnimi ubiorami. W końcu młodzieniec ruszył naprzód niepewnym krokiem. Staruszkowie podążyli za nim. - Pilnujcie szkatułki - wyszeptał Michael, kiedy na ganku rozległo się dudnienie kroków. Sekundę później usłyszeli pukanie do drzwi. Michael poprawił sobie kołnierzyk koszuli i otworzył. - Dzień dobry - powitał gości. Najmłodszy z nich, stojący na przedzie, ku zaskoczeniu Michaela miał przypiętą do koszuli odznakę. „Czyżby w Colden nie było prawdziwych mężczyzn i miasteczko musiało mianować szeryfami chłopców?" zastanawiał się. - Dzień dobry - odpowiedział młodzieniec. - Nazywam się Albert Barnes i jestem szeryfem tego miasta. To są panowie Stockdale, który mieszka naprzeciwko, i Auckland, miejski bibliotekarz. Michael skinął całej trójce. - Bardzo mi miło panów poznać - powiedział staranną angielszczyzną. Po jego nonszalanckim powitaniu zapadła cisza, którą przerywał jedynie świergot siedzących na pobliskim drzewie wróbli. Szeryf odchrząknął, wprawiając w ruch jabłko Adama sterczące mu z chudej szyi. - Nazywa się pan... - Jestem Michael Dobrescu, niedawno przyjechałem z Rumunii.
Naprawdę bardzo mi miło pana poznać. Cała trójka wyglądała na zniecierpliwioną. Mężczyźni spoglądali na zmianę to na siebie, to na Michaela. - Proszę mi wybaczyć, panie Dobrescu - odezwał się szeryf - ale czy profesor Sawyer udzielił panu pozwolenia na przebywanie w jego domu? Mamy podstawy sądzić, że dom miał pozostać pusty latem. „Profesor Sawyer" - więc tak brzmiało nazwisko człowieka, z którym miał walczyć o prawa do domu. Michael z całych sił starał się wyglądać i brzmieć spokojnie, nie miał bowiem powodu kłócić się ze swoimi gośćmi. - Czy do tego, żebym mógł korzystać ze swojej własności, potrzebne jest mi czyjeś pozwolenie? Oczy młodego szeryfa robiły się coraz większe. Ponownie odchrząknął. - Profesor Sawyer od lat jest właścicielem tej posiadłości. Przed innych wysunął się mieszkający naprzeciwko starszy pan Stockdale. - Profesor mieszka tu od dwudziestu trzech lat - powiedział. - Wprowadził się w roku urodzin mojego najmłodszego syna. Michael stawał się coraz bardziej stanowczy. - W takim razie przez dwadzieścia trzy lata był intruzem w moim domu. Pan Stockdale zbliżył się o kolejny krok i spojrzał Michaelowi prosto w twarz. Ze szczególną uwagą przyglądał się bliźnie, która biegła od końca jednej z brwi Michaela przez całą twarz.
- Człowieku, czy ty masz coś z głową? Wszyscy wiedzą, że ten dom należy do Willarda Sawyera. Profesor wychował tu swoje dzieci. To jego portret wisi nad kominkiem. Przeciwnikiem Michaela był więc osobliwy mężczyzna trzymający w ręku żyroskop. Starszy człowiek nie przestawał mówić: - Profesor mieszka tu od dwudziestu trzech lat, a ja od trzydziestu jeden. Wprowadziłem się w lutym roku 1848, tego samego dnia, kiedy skończyła się wojna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. Michael zupełnie się nie spodziewał, że spotka kogoś, kto mieszkał przy Winslow Street od tak dawna - mógł to wykorzystać. - Jeżeli mieszka pan tu już tyle lat, to być może pamięta pan Constantinea Dobrescu? Pan Stockdale parsknął. - Szalony, stary Kozak! Pewnie, że go pamiętam. Dziwak uprawiał kukurydzę i ziemniaki w ogródku przed domem. Był to najbardziej ekscentryczny osobnik, jakiego znałem. Profesor Sawyer kupił ten dom po jego śmierci. - To niemożliwe - odparł Michael spokojnie, wyciągając dokumenty i unosząc je na wysokość oczu stojących przed nim mężczyzn. - Ten „szalony, stary Kozak" był moim wujem i zostawił mi tę posiadłość w spadku. Wszystko jest w tych papierach. Dom należy do mnie. Michael miał świadomość, że nie brzmi zbyt przekonująco, ale jego znajomość angielskiego nie była wystarczająca, by lepiej to wyrazić.
Jego ojczyzna nie była już bezpiecznym miejscem, a on miał prawo do idealnego domu w Ameryce. Niczego nie pragnął tak bardzo jak tego, by jego dzieci i lady Mirela nie musieli już żyć z wiszącym nad nimi widmem wojny. Pan Auckland, miejscowy bibliotekarz, podrapał się po brodzie. - Pamiętam, że po śmierci starego Kozaka dom popadł w ruinę: ogród zamienił się w pobojowisko, poodpadały rynny. Miasto miało z tym budynkiem poważny problem. Po twarzy sąsiada widać było, że wracają do niego wspomnienia. - Masz rację. Profesor Sawyer wydał fortunę, by przywrócić to miejsce do stanu używalności. Michael zmrużył oczy. Fakt, że profesor zainwestował pokaźną sumę, by wyremontować dom, nie przemawiał na jego korzyść. Nowa informacja komplikowała sprawę, ale sytuacja nie była beznadziejna. - Ameryka ma wspaniały system prawny - odezwał się. -Od dawna podziwiam wasz system sądowniczy i jestem przekonany, że Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki jest najdoskonalszym dokumentem sporządzonym przez człowieka. - Wsunął kopię testamentu swojego wuja z powrotem za podszewkę i położył dłoń na piersi. - Przestudiowałem amerykańskie regulacje i wiem na pewno, że mam prawo do tego domu. Jestem gotowy stanąć przed sądem i poddać się jego prawomocnej decyzji. Do chwili rozwiązania sprawy życzę panom miłego dnia - skończył i zamknął drzwi przed ich
oszołomionymi twarzami. Stał nieruchomo, aż usłyszał, jak oddalają się od drzwi i schodzą ze schodów. Zza pleców dobiegł go głos Turka: - Jeszcze tu wrócą, i to niedługo. Twarz Michaela przybrała ponury wyraz. - Wiem o tym. ROZDZIAŁ 2 Wszystkie sklepy z artykułami przemysłowymi miały wyjątkowy zapach. Nie był on szczególnie przyjemny, ale Liberty Sawyer go uwielbiała. To, że go czuła, oznaczało, że właśnie kupowała składniki do swoich farb. Mogła nabyć gotowe produkty, ale w samodzielnym kruszeniu pigmentów i mieszaniu ich z rozpuszczalnikiem i gliceryną, by uzyskać idealny odcień koloru, było coś, co ją uspokajało. Niektórzy śnili o ukrytym skarbie lub przystojnym księciu, Libby śniła o akwarelach. Kiedy przed miesiącem dotarli na Wyspę Świętej Katarzyny, była pewna, że sporządziła wystarczające ilości farb na całe lato. W ostatnich tygodniach jednak chmara dzieci z sąsiedztwa postanowiła towarzyszyć jej w artystycznych wędrówkach - nie mogła odmówić maluchom zabawy kolorami. Dzieci pojawiały się u jej boku, kiedy tylko zdążyła wybrać odpowiednią scenerię i rozłożyć sztalugi. Czasami pozwalała jedynie, by siedziały i obserwowały, innym razem wręczała im pędzle i zachęcała do eksperymentów. Uważała bowiem, że nie ma niczego wspanialszego niż patrzenie, jak dzieci odkrywają piękno
otaczającego je świata. Lato było dla niej najlepszą porą na malowanie. Przez resztę roku pochłonięta była pomaganiem ojcu przy jego wynalazkach. Profesor nie tolerował dzieci w ich domu przy Winslow Street z obawy, że mogłyby zniszczyć któreś z jego urządzeń. Na wyspie jednak Libby mogła chłonąć nieskrępowaną dziecięcą energię, pozwalać maluchom, by rozchlapywały farby i tworzyły niezwykłe kombinacje kolorów. Omiotła spojrzeniem stojące w rzędach na półkach słoiczki, wyławiając czułym na kolory i faktury okiem eksperta dokładnie to, czego potrzebowała. Podniosła jeden z nich do światła i potrząsnęła nim, sprawdzając lepkość jego zawartości: guma arabska miała odrobinę inne właściwości niż guma karaya. - Libby? Liberty Sawyer? Na dźwięk swojego imienia odwróciła się i ujrzała podchodzącego do niej staruszka, pana Algera. Na jego twarzy malowało się zadowolenie. - Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam, ale wybornie się składa... w y b o r n i e ! - wykrzyknął. - Moje róże więdną i nie wiem, co robić. Libby odłożyła słoiczek z gumą arabską z powrotem na półkę. Kilka lat wcześniej pan Alger zobaczył jeden z jej obrazów, przedstawiający wspaniałe róże francuskie, które hodowała w ogrodzie przy Winslow Street, i tak się nimi zachwycił, że obdarowała go sadzonkami. Róże te słynęły z obfitych płatków, ale czasem bywały tak rozkapryszone jak młoda panienka strojąca się dla komplementów.
Nic dziwnego, że miał z nimi kłopot w tym morskim klimacie. - Co dokładnie się dzieje? - zapytała uprzejmie. Schlebiało jej, że pan Alger poprosił o sadzonki z ogrodu jej matki. Kochała ten różany zagajnik tak bardzo, że trzeba ją było stamtąd prawie siłą wyciągać na coroczne wakacje w domu na wyspie. Po śmierci matki nie został jej nikt, kto by podzielał jej ogrodniczą pasję, więc prośba pana Algera niezmiernie ją ucieszyła. - Od tygodni wyglądały mizernie, więc dodałem do ziemi odrobinę nawozu. Nie pomogło, a w dodatku teraz na spodniej stronie liści pojawiły się maleńkie, białe robaczki. Libby zastanawiała się, gryząc paznokieć kciuka. Przy piaskowej ziemi, jaka była na wyspie, róże potrzebowały ogromnej ilości nawozu, ale być może pan Alger dodał go nieco za dużo. - Co było w tej mieszance nawozu? - zapytała. W następstwie jej pytania pan Alger zrobił coś, co było dla niej najbardziej upokarzającą rzeczą na świecie: wydobył z kieszeni niewielki, zapisany skrawek papieru, rozwinął go i wręczył jej do przeczytania. - Oto skład, który zaproponował mi pewien sklepikarz, ale może ty znasz się na tym lepiej. Libby wbiła wzrok w kartkę. Litery chwiały się i podskakiwały jej przed oczyma tak, że nie mogła ich odczytać. Pan Alger czekał na jej odpowiedź, ale nagle zamiast uprzejmego staruszka zobaczyła przed sobą postać ojca łajającego ją ostrym głosem. Domyślała się, jakie