Jeden
Giulio budzi Ariannę, muskając delikatnie wargami jej ucho, i szepce:
– Pa, Ari, muszę już iść.
Ona słyszy, rozumie, ale nie ma siły zareagować.
Giulio myśli, że ona wciąż śpi, więc powtarza:
– Do widzenia, Ari, muszę...
– A która godzina? – pyta zaspanym głosem, uparcie nie otwierając oczu.
– Wpół do ósmej.
– O Boże!
Przez chwilę nie dopuszcza do siebie żadnych myśli, okopując się za kurtyną głębokiego
mroku.
Wreszcie otwiera oczy, lekko unosi głowę.
Okiennice są uchylone do połowy, przepuszczając snop morderczego światła.
Musi mrużyć oczy, żeby wyostrzyć obraz wnętrza pokoju.
Giulio stoi przy łóżku, pachnie kremem po goleniu. Jest całkiem ubrany, gotowy do
wyjścia.
– Jak się umawiamy? – dopytuje. – Pojedziesz sama czy mam po ciebie przyjechać?
– A o której wychodzisz z biura?
– Nie wcześniej niż o dziesiątej, wpół do jedenastej.
– Aha, na pewno! Byłbyś tu najwcześniej na jedenastą. Nie, to za późno. Lepiej, żebyśmy
się spotkali na miejscu.
– O której kazałaś mu przyjść?
– O jedenastej. Uprzedziłeś Franca?
– Zadzwonię do niego później, około dziewiątej.
– Nie zapomnisz? Nie chciałabym się pojawić bez uprzedzenia, kiedy on...
– Nie martw się, będę pamiętać. Pa.
– Pa. Aha, powiedz, proszę, Elenie...
– Dobrze.
Arianna znów kładzie głowę na poduszce, naciąga sobie pomięte przykrycie na twarz,
zamyka oczy.
Na krótko wstrzymuje oddech. Chce podtrzymać w wyobraźni myśl, że oto leży martwa
w trumnie snu. Ale na próżno, bo już została bezpowrotnie przywrócona do życia.
Musi więc robić to samo co żywi.
Głęboko wciąga powietrze, napełnia płuca nocnym zapachem samej siebie zatrzymanym
przez prześcieradło.
Musiała bardzo się pocić z gorąca, a lubi swój pot.
Odkryła, że ma dwa rodzaje potu, o różnych zapachach.
Kiedy się poci z gorąca, pachnie soczystą trawą, a zapach jej potu ma barwę
zielononiebieską. Kiedy się poci z miłości, pachnie intensywnie mchem, ciemnozielono.
Unosi rękę, podciągając pachę na wysokość nosa. Zastyga tak na chwilę i oddycha sobą.
Już całkiem wróciła do życia.
Słyszy serce, które bije mocno i rytmicznie – TAM-TAM-TAM – i bębni jej w uszach jak
piec lokomotywy na stacji.
To zgina, to znów prostuje palce lewej stopy.
– Jak się masz, stopo?
Potem robi to samo z drugą.
– A ty?
Po chwili jej dłoń zaczyna głaskać lewą łydkę.
– Dzień dobry, łydko.
Jako nastolatka miała obsesję na punkcie łydek – że są za grube, jak u prawie wszystkich
kobiet ze wsi w jej okolicy. Co dzień, zaraz po przebudzeniu, co najmniej przez pół godziny
głaskała się po nogach w nadziei, że uda się jej nadać im smukłą linię.
A wcześniej cierpiała na myśl, że urosną jej zbyt duże piersi. W tajemnicy przed babcią
obwiązywała się chustą tak ciasno, że ledwie mogła oddychać. Idąc, garbiła się, żeby jak
najmniej było je widać.
O tym, że ma piękne nogi, a jej piersi są jak marzenie, przekonał ją dopiero w trzeciej
klasie liceum nauczyciel filozofii o śmiesznym imieniu Adelchi, który często przerywał
korepetycje i ustawiał ją nago przed lustrem.
Kiedy Elena zapukała delikatnie do drzwi, Arianna zdążyła już przywitać się z ciałem aż
po szyję.
– Możesz wejść.
– Czy dobrze pani spała?
Nie odpowiada.
Nie potrafi rozmawiać, zanim nie napije się kawy. Już to, że odpowiedziała Giuliowi,
niemało ją kosztowało.
Elena stawia tacę z filiżanką na szafce nocnej.
– Mam szerzej otworzyć okno?
– Nie.
– Przygotować kąpiel?
– Tak.
Kiedy tylko Elena znika za drzwiami, Arianna wraca do ceremonii powitań.
– Witaj, brodo.
Po powitaniu z włosami unosi plecy, układa za sobą poduszki, bierze filiżankę i zbliża do
ust.
Następnie zapala pierwszego papierosa.
Zaciąga się powoli, robiąc długie przerwy i przytrzymując dym ile się da.
– Kąpiel gotowa, proszę pani.
Gasi papierosa, wstaje z łóżka, przechodzi przez garderobę do łazienki, w której palą się
wszystkie światła.
Zdejmuje krótką, przezroczystą koszulę nocną, przegląda się w wielkim lustrze na pół
ściany.
Nieźle. Naprawdę nieźle jak na kogoś, kto przed czterema dniami skończył trzydzieści
trzy lata.
Napina mięśnie nóg, robi skręty tułowia, na przemian wypina i cofa klatkę piersiową, ale
to nie jest gimnastyka. Nigdy się nie gimnastykowała. To coś w rodzaju przeglądu generalnego.
Jest zadowolona. Czuje się elastyczna, rozluźniona, gibka. Mechanizm precyzyjny,
dobrze skonstruowany i niezawodny, gotowy do działania, kiedy tylko ona o to poprosi.
Siada na sedesie. Jej organizm doskonale spełnia swoje funkcje.
Nuci.
Nigdy nie potrafiła zapamiętać żadnej melodii.
I pomyśleć, że przetańczyła całe noce w rytm wciąż tej samej muzyki.
Zna tylko jeden motyw. Słyszała go raz w radiu, mogła mieć dwanaście lat albo niewiele
mniej, i nie zapomniała już nigdy. Podśpiewuje go sobie po cichu i w tajemnicy, kiedy jest sama.
Intonuje w rozmaitych wariantach, nawet jazzując, bo ten fragment doskonale się do tego nadaje.
Pamięta też słowa:
Dies irae, dies illa,
solvet saeclum in favilla...
Następnie wchodzi do wanny z jacuzzi. Wyciąga się z błogim westchnieniem.
Dlaczego nie można tak leżeć godzinami? Trzymając oczy zamknięte, kiedy woda pieści
ciało, a jedyną odczuwaną rzeczą jest życie?
Jak wtedy z Marcellem, kiedy chciał się z nią kąpać.
Weszli do wanny o dziewiątej rano, a wyszli po dwunastej w południe.
Ich skóra stała się biała, gdzieniegdzie pomarszczona.
Kąpaliby się dłużej, gdyby Marcello się tak nie przestraszył.
Co za głupek!
Co jakiś czas musieli dolewać gorącej wody, żeby nie zmarznąć.
To nie było jacuzzi, lecz zwykła wanna, tyle że hotel w Fiesole umeblowany był antykami
i wanna też była starego typu, czyli szersza i dłuższa od nowoczesnych.
Co za głupek z tego Marcella!
Za drugim razem powiedziała mu, że chce na nim usiąść, więc on położył się tak, by woda
sięgała mu do połowy klatki piersiowej.
Aż w najważniejszym momencie chwyciła go za ramiona i popchnęła w dół. Marcello
znalazł się cały pod wodą.
Natychmiast chciał się wynurzyć, ale ona położyła mu obie ręce na czole i trzymała tak
mocno, jak tylko potrafiła.
Wtedy Marcello zaczął wierzgać nogami, próbując ją zrzucić. Wyśliznął się z niej, bo
strach odebrał mu wigor. Ale ona ocierała się o niego jeszcze przez chwilę.
Aż poczuła się zaspokojona.
Marcello, który w końcu zdołał wyskoczyć z wanny na posadzkę, dyszał ciężko jak miech.
– Zwariowałaś? Ty naprawdę zwariowałaś! Chciałaś mnie utopić czy co?!
Wchodzi do garażu.
Straciła w garderobie sporo czasu.
Najpierw założyła bluzkę, dżinsy i sandały, ale zorientowała się szybko, że w spodniach
byłoby jej za gorąco. W końcu wybrała niebieską leciutką tuniczkę.
Giulio pojechał volvem, w garażu zostawił mercedesa i małą toyotę.
Arianna wsiada do toyoty, rzuca na tylne siedzenia torbę i plastikowy woreczek z wodą
mineralną i kanapkami, które przygotowała Elena. Opuszcza na nos okulary przeciwsłoneczne,
przekręca kluczyk, rusza.
Raz, jadąc do Canneto, zrobili głupstwo, biorąc mercedesa z otwieranym dachem,
prawdziwe cacko lśniące od chromu.
Kiedy wieczorem chcieli wracać, zorientowali się, że jacyś kretyni nasikali przez okno,
uchylone, żeby samochód się wietrzył.
Canneto to osobny skrawek plaży, uczęszczany na ogół przez łobuzów i karykaturalne
typy chłopców z przedmieścia.
Za pierwszym razem, kiedy tu byli, przed rokiem, Giulio, z portfelem w ręku,
natychmiast dogadał się z właścicielem małego kąpieliska, Frankiem, którego miało się ochotę
skazać na dożywocie tylko za to, jak się porusza.
A Franco musiał natychmiast ostrzec bywalców, żeby do tych dwojga nikt się nawet nie
zbliżał, bo dostanie w łeb.
I rzeczywiście, cztery byczki, które się kręciły przy brzegu, położyły się w bezpiecznej
odległości, nawet nie patrząc w ich stronę.
Ona zaczęła czytać kryminał, który przywiozła ze sobą. Giulio leżał obok z otwartą
gazetą.
Ale Arianna co jakiś czas unosiła wzrok i po kryjomu obserwowała czwórkę chłopaków.
W pewnej chwili jeden z nich wstał, prowokując drugiego, by zrobił to samo. Zaczęli się
bić, dla zabawy, lecz przede wszystkim w nadziei, że zwrócą na siebie uwagę Arianny
i zaimponują jej.
Po dziesięciu minutach splecione ciała lśniły od potu, przeciwnicy wymykali się sobie
z objęć jak oszalałe węgorze, żywe posągi gladiatorów, a początkowa bijatyka z zabawy szybko
zmieniała się w coś poważniejszego. Przestali się śmiać, a z ich warg wydobywały się
postękiwania, jęki, okrzyki. Agresywne dłonie mocno zaciskały się na opalonej skórze
przeciwnika, pozostawiając białe ślady przypominające pęknięcia czy otarcia.
I co jakiś czas, kiedy tylko pozwalała na to odległość, uderzali się wściekle głowami jak
byki, którymi przecież byli naprawdę.
Upadali na piasek i znowu wstawali albo turlali się spleceni w uścisku, który chwilami
stawał się obsceniczny jak gwałt.
Pozostali dwaj, przyglądając się walce, zagrzewali ich, szczuli na siebie, wrzeszcząc bez
wytchnienia ochrypłymi głosami.
Nagle slipki jednego z nich opadły, ukazując napęczniałe, sztywne przyrodzenie, ale
chłopak nawet tego nie spostrzegł i nie przerwał walki.
Zorientował się natomiast przeciwnik, który chwycił go i zaczął wykręcać mu jaja.
Wówczas Arianna oderwała od nich wzrok i zamknęła oczy, próbując kontrolować
gorączkowy oddech.
Leżący obok niej Giulio spał.
Już po raz drugi widziała w Canneto, jak jej obecność na plaży wznieca między
chłopcami walkę, kłótnię, rywalizację.
Grali w siatkówkę do utraty sił, aż padali na piasek, albo okładali się termosami.
Żeby się pokazać, zwrócić na siebie uwagę.
Na pewno wiedzieli, po co Arianna i Giulio tu przyjeżdżają.
Może kiedyś to właśnie działo się na targowisku niewolników.
Kazano im walczyć, biegać, skakać, a potem kupowano najsilniejszych, najbardziej
muskularnych.
Choć muskuły o niczym nie świadczą...
Arianna się uśmiecha.
Po raz pierwszy zobaczyła Angela, wychodząc na brzeg, i jego widok dosłownie ją
sparaliżował, odebrał jej dech. To było jak cios pięścią w żebra. Na plaży stał bez ruchu
dwudziestopięciolatek nieziemskiej urody, wysoki, jasnowłosy, o greckim nosie.
Pod skórą, niczym węże, tańczyły mu mięśnie. Anatomiczny model, czarodziejsko
powołany do życia.
Wróciła na miejsce, usiadła na łóżku plażowym. Nawet Giulio patrzył na niego jak
zahipnotyzowany.
Następnie, na prośbę kolegów, młodzieniec zaczął przybierać pozy jak z kulturystycznych
pokazów.
Arianna, przypatrując się jego ruchom, poczuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg.
– Gratulacje! – zawołał Giulio po skończonym spektaklu.
Ona zaklaskała.
Młody mężczyzna ukłonił się w geście podziękowania i powoli ruszył w ich kierunku.
– Proszę – powiedział Giulio, wskazując swój leżak.
Ale chłopak wolał usiąść na piasku.
– Mam na imię Angelo.
Ale potem, kiedy w kabinie zdjął slipki – dramat.
To jego coś było ziarnkiem grochu, mikroskopijnym guziczkiem, ledwie widocznym
w otoczeniu tych wszystkich mięśni.
Arianna nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
Tak dała się ponieść myślom, że nie zdawała sobie sprawy, jak szybko jedzie, a skręt
w drogę dojazdową do Canneto jest tuż przed nią.
Skręca bez hamowania.
Z jadącego za nią auta dobiega wściekły klakson. Opony aż piszczą, ale trzymają się
jezdni, i szczęśliwie udaje się jej wjechać w boczną drogę.
Potem coś uderza z ogromną siłą w przednią szybę.
Myśli, że to kamień.
Gwałtownie hamuje. Na szczęście nikt za nią nie jedzie. Pas bezpieczeństwa wrzyna się
w piersi, rozpina go więc, wkłada dłoń za dekolt, masuje się lekko.
Nie, to nie kamień. Od kamienia pękłaby szyba.
Na szkle są czerwone plamki.
Otwiera drzwiczki, wysiada.
To duży czarny ptak. Kruk, może wrona – któż je rozróżni? – uderzył w auto i teraz
umiera na poboczu.
Dlaczego frunął tak nisko? Może ścigał jakąś ofiarę i źle się to dla niego skończyło, nie
zauważył na czas samochodu.
Arianna przykuca, patrzy.
Ptak leży na boku, to otwiera, to zamyka zakrwawiony dziób, jak gdyby coś chciał jej
powiedzieć, musi mieć połamane skrzydła i łapki, ciężko dyszy, pióra na piersi poruszają się bez
ustanku.
Czy zwierzęta cierpią tak jak ludzie?
I tak samo umierają?
Chciałaby zobaczyć, jak umrze, ale agonia ptaka może jeszcze potrwać. Straciłaby za
dużo czasu.
Coś jej przychodzi do głowy.
Wstaje, delikatnie przesuwa stopą ciało ptaka przed samochód.
Wsiada, cofa się o dziesięć metrów, hamuje, rusza powoli.
Następnie patrzy w lusterko wsteczne.
Na asfalcie jest teraz duża czerwonoczarna plama.
Dwa
Arianna parkuje; przyjechała za wcześnie. Jest za dwadzieścia dziesiąta 14 czerwca, ale
słońce grzeje już jak cholera, klepisko przeznaczone na parking ma prawie całe dla siebie, stoją
na nim tylko dwa samochody i trzy motorynki, które już się smażą na słońcu.
Jest czwartek, a najazd barbarzyńców na ogół zaczyna się w piątek i osiąga szczyt
w niedzielę rano.
Bierze z tylnego siedzenia torbę i siatkę, wysiada, zamyka drzwiczki, przechodzi pod
szyldem w kształcie podkowy, na którym widnieje napis „Plaża pod Sosną” – mylący, bo przez
kilka kilometrów nie uświadczysz tu drzewa, za żadne skarby. Wchodzi na teren kąpieliska.
Przy kasie siedzi Franco i uśmiecha się do niej.
– Dzień dobry. Dzwonił pani mąż. Dziś sama?
To pierwszy raz, zawsze przyjeżdżała z Giuliem.
– Dojedzie później.
– Numer 6, jak zawsze – mówi Franco, podając jej klucz.
Czyli ostatnia w jedynym tutaj szeregu kabin.
– Dziękuję.
– Czy chce pani od razu łóżko?
– Tak.
– W środku czy na zewnątrz?
– W środku.
– Już wnoszę.
Skazać się dziś na plażę to jak usadowić się przed otwartą komorą pieca.
Mgiełka, którą wyzwala upał, nie pozwala odróżnić linii horyzontu od linii morza.
Tuż przy brzegu wszystkie cztery parasole, jakimi dysponuje kąpielisko, są już otwarte,
łóżka rozłożone, ale w morzu kąpie się co najwyżej pięć osób. Nawet nie zwracają na nią uwagi.
Tym lepiej.
Przed sąsiednią kabiną numer 5 stoi chłopak z plecakiem, ładny siedemnastolatek
o kręconych włosach, spieczony słońcem jak grzanka, i otwiera drzwi.
Ona przechodzi obok chłopca w chwili, kiedy ten wchodzi i zamyka się w środku.
Arianna zostawia drzwi otwarte. Wnętrze kabiny o wydłużonym kształcie jest brzydkie
i nagrzane. Ani krzesła, ani taboretu. Tylko cztery wieszaki przybite do ściany.
Przy drzwiach, na gwoździu, wisi lusterko w plastikowej różowej ramce. Ktoś musiał je
zostawić po tym, jak w czwartek była tu z Giuliem.
Chciałaby się rozebrać, ale nie może. Musi czekać na Franca.
Opiera się o framugę i patrzy na morze.
Jest płaskie, prawie nieruchome.
W takiej wodzie kąpiel musi być męcząca.
Ile czasu jeszcze potrzebuje chłopak z sąsiedniej kabiny, żeby się przebrać i wyjść
w slipkach?
W końcu pojawia się Franco, rozkłada leżak, życzy miłego wypoczynku i znika.
Arianna zamyka drzwi, ale nie przekręca kluczyka. Rozbiera się szybko. Jest naga.
Przykłada ucho do gipsowej ściany, która oddziela jej kabinę od kabiny chłopca. Nic nie
słychać.
Co on tam robi? Na jej twarzy pojawia się uśmiech.
Pochyla się do otworu, nieodzownego szczegółu każdej nadmorskiej kabiny. Patrzy.
Chłopak wciąż jest ubrany, zdjął tylko plecak, ma koszulę rozpiętą na piersi rzadko
porośniętej jasnymi włosami, stoi oparty o ścianę i patrzy spod kręconych włosów na buty
z granatowego płótna.
Arianna otrząsa się, podnosi łóżko, które Franco skierował nogami do drzwi. Ustawia je
prostopadle do bocznych ścian. Łóżko ledwo się mieści.
Wyciąga z torby kostium, ręcznik plażowy, pudełko papierosów, zapalniczkę.
Kładzie się nago na łóżku, zapala papierosa, zaciąga się.
Przed sobą ma ścianę z otworem.
Rozkłada nogi, dotykając stopami ziemi po bokach leżaka.
Patrzy na zegarek. Za pięć dziesiąta.
Giulio na pewno nie przyjedzie przed jedenastą.
Nagle czuje na sobie spojrzenie chłopca, które zaczyna przenikać jej ciało jak ostrze
lasera.
Dopala spokojnie papierosa. Rzuca niedopałek na cementową podłogę i gasi.
Następnie kiwa kilkakrotnie palcem na znak, że zaprasza chłopca do siebie.
Po kilku sekundach słońce wdziera się na chwilę do jej kabiny i znika.
Chłopiec wszedł.
– Zamknij na klucz – mówi Arianna.
Chłopak robi, co mu każe, ale nie odchodzi od drzwi.
– Na co czekasz?
– Nie wiem, czy...
Ona lekko się dźwiga, opiera na łokciu i patrzy na niego zdziwiona.
Chłopak ma te same czarne slipki co poprzednim razem.
Uroczo krzywi czerwone wargi, obrzmiałe jak od botoksu.
– Co ci jest?
– Pomyślałem, że może lepiej nie.
– Co znaczy, że lepiej nie?
On milczy.
Patrzy przed siebie, omijając wzrokiem jej nagie ciało.
Arianna żąda wyjaśnień. Wszystkiego mogłaby się spodziewać, tylko nie tego wahania.
Prawdę mówiąc, przygotowała się na młodzieńczy atak, gwałtowny i spontaniczny. Choćby
krótkotrwały. Słomiany ogień typowy dla chłopców w tym wieku.
– Wybacz, przecież ty sam w zeszły czwartek powiedziałeś, że chciałbyś jeszcze raz ze
mną, sam na sam, prócz ostatniego spotkania. Może się mylę?
– Tak było.
– Jak widzisz, robię, o co prosiłeś.
– Tak, ale...
– Wczoraj wieczorem zadzwoniłam do ciebie w tajemnicy przed Giuliem, żeby
powiedzieć, że dziś rano możemy pobyć razem godzinkę. Ja przyszłam, ty przyszedłeś i teraz co?
– To przez męża...
– Żal ci go? Brzydzisz się nim?
– Nie, ja się go boję.
Arianna wybucha śmiechem.
– No nie, Mario! Bać się Giulia to jak przestraszyć się małej owieczki. Szkoda, że nie
mogę nikomu o tym powiedzieć! Ludzie zrywaliby boki ze śmiechu!
On wciąż jest naburmuszony.
– No chodź tutaj.
Arianna siada na leżaku, Mario niechętnie podchodzi, siada obok.
– Chcesz papierosa?
– Tak.
Sama wyciąga go z pudełka, wkłada do ust, zapala, zaciąga się, po czym częstuje chłopca.
Kiedy Mario pali, ona obejmuje go w pasie, zaciska rękę i przyciąga do siebie.
On nie stawia oporu.
Arianna zastanawia się, dlaczego zgodziła się na prośbę, którą Mario wyszeptał jej do
ucha w chwili, gdy Giulio poszedł po portfel.
Ostatnim razem chłopak nie wykazał się niczym nadzwyczajnym, ale Arianna wyczuła,
że włączyła się w nim jakaś blokada, mechanizm, który skrywał jego ukrytą naturę.
Czy zgodziła się z ciekawości?
A może przez wspomnienie zapachu, jaki na niej zostawił?
Arianna pochyla się i kładzie mu policzek na piersi.
Boże, jak on cudnie pachnie!
Jak świeży chleb.
Jak w dzieciństwie, kiedy dostawała od babci bochenek upieczony specjalnie dla niej,
brała chleb gołymi rękami, nie bacząc, że ją parzy, byleby tylko jej skóra na długo zachowała ten
zapach.
Nie może się powstrzymać, wysuwa koniuszek języka i zaczyna lizać chłopaka.
Następnie popycha go na łóżko.
Łapczywie liże mu całe ciało.
Mario wyrzuca papierosa, poddaje się jej.
Ma wielką ochotę go ugryźć, już chwyciła zębami jego ciało, chrupiące jak herbatnik, ale
nie może posunąć się dalej, boi się pozostawić ślad.
Giulio mógłby zobaczyć.
Zdejmuje mu slipki; on się poddaje, trochę obojętny, trochę bezbronny.
Wreszcie Mario odsuwa Ariannę, wysuwa się spod niej, wstaje, bierze pudełko
papierosów, zaczyna palić.
– Chcesz jeszcze się ze mną spotkać sam na sam? – pyta chłopca.
– Chciałbym, ale...
– Ale co?
– Wiesz, że nie mogę cię już zobaczyć ani samej, ani z nim. Twój mąż wyraził się jasno.
Dwa razy i koniec. Powiedział, że taka jest zasada.
– To prawda, ale zasadę można przecież obejść.
– Jak?
– Tak jak dzisiaj.
Mario rozmyśla.
Dąsa się.
– A potem, po mnie, będziesz z kimś innym?
Ona nie kryje zdziwienia.
– Nie mów, że jesteś zazdrosny!
– Nie.
– Więc jak, zgoda?
– Zgoda.
Arianna uśmiecha się. Teraz musi dobrze odegrać rolę, którą już przecież dla siebie
napisała. Wykrzywia usta.
– Ale zawrzyjmy umowę.
– Jaką umowę?
– Że jeśli będzie ci się chciało tak samo jak dzisiaj, to lepiej sobie darujmy.
On zastyga pochylony, ze slipkami na jednej nodze.
– Chcieć to mi się chciało, tylko się bałem. Na szczęście mi przeszło.
– Przeszło?
I wybucha długim, głośnym śmiechem, odchylając prowokująco głowę.
– Z czego się śmiejesz?
– Przeszło! – powtarza Arianna, zanosząc się od śmiechu. – Idź już sobie, odważniaku!
On się gniewa, wygina dolną wargę, zaciska na niej zęby, w źrenicach rozpala mu się
mętny płomień.
– Jak nie przestaniesz, to cię walnę.
– Masz tyle siły?
Arianna się wciąż zaśmiewa. Mówi, krztusząc się z rozbawienia.
– A niby kiedy tak nabrałeś odwagi, pieprzony bohaterze? No kiedy, kutasie!? Kiedy cię
pierdoliłam, miałeś takiego pietra, że miękłeś, już nie miał siły ci stanąć...
Mario wydaje z siebie groźny pomruk.
Rzuca się przed siebie, zrzuca ją z leżaka, łapie, unosi w powietrzu, trzymając za biodra.
Siłę to on ma, tylko się z nią ukrywa!
Nadziewa się na niego, zaciska nogi za jego plecami.
Przez kilka wściekłych sekund przez Ariannę przetacza się sztorm, ślepa furia sił dzikiej
przyrody.
Echo jej długiego, zbawczego krzyku rozbrzmiewa jeszcze w kabinie, kiedy Mario,
doszedłszy do końca, rzuca bezwładną Ariannę na łóżko.
Po czym bez słowa zakłada slipki i wychodzi.
No tak, przejrzała chłopaka: sprowokowany jak trzeba, reaguje tak, jak by chciała.
Czeka, aż jej oddech powoli się unormuje, wącha krople potu na ramionach, które pachną
mchem, po czym je zlizuje.
Nie ma siły się podnieść, słabość ogarnia ją teraz jak przybrzeżne fale.
Wreszcie zbiera się w sobie i wstaje, wkłada bikini, bierze telefon i łóżko, wkłada je sobie
pod pachę, otwiera drzwi kabiny, wychodzi na plażę.
Parasol nie chroni od słońca, jest jak dziurawy płaszcz, przez który cieknie deszcz.
Po Mariu ani śladu, nawet nie wszedł do wody.
Jest piętnaście po jedenastej. Dzwoni do Giulia.
– No i jak?
– Skończyłem dziesięć minut temu. Będę za pół godziny.
Wstaje, zostawiając zegarek i telefon na łóżku. Nikt nie odważyłby się ich ukraść,
wszyscy wiedzą, że jest pod osobistą opieką Franca. Zanurza się w morzu, woda jest ohydnie
nagrzana, oby dalej od brzegu była chłodniejsza.
Umie zagarniać wodę rytmicznie i harmonijnie, może więc długo pływać, nie odczuwając
zmęczenia.
Nagle czuje zimniejszy prąd. Nieruchomieje, odwraca się w stronę plaży. Bardzo się
oddaliła od brzegu.
Odwraca się na plecy, pozwala się nieść przez prąd. Oczy ma zamknięte, bo oślepia ją
słońce.
Ale słońce jest teraz przyjemne, jak namiętna dłoń na skórze.
„Pływać umarlakiem”, mówi się, kiedy ktoś się unosi na wodzie tak jak ona.
A gdyby naprawdę była martwa, gdyby była trupem, czy pewniej utrzymywałaby się na
powierzchni, czy może poszłaby na dno?
Na próbę wstrzymuje oddech. Nic się nie zmienia.
Żywa czy martwa, morzu jest wszystko jedno. A więc może sobie pozwolić na głęboki
wdech.
Nieruchomieje na chwilę, potem płynie w kierunku brzegu.
Nagle czuje grunt pod stopami, staje na dnie, woda sięga jej do szyi.
Giulia jeszcze nie widać.
Na plaży jest troje ludzi. Dwie dziewczyny i chłopak, który nie jest Mariem.
Zwleka z wyjściem na brzeg, bo choć woda jest ciepła jak zupa, to i tak lepiej w niej
pływać, niż smażyć się pod parasolem.
W pewnej chwili coś nią zachwiało. Arianna wymachuje rękami, traci równowagę. Jest
tak zaskoczona, tak się przestraszyła, że nie może wydobyć głosu. Pod wodą dwie silne ręce
rozszerzają jej nogi, coś gwałtownie wciska się pomiędzy jej uda, czyjeś zęby ranią jej
przyrodzenie.
Po chwili jest po wszystkim.
Patrzy w wodę, ale nikogo nie widzi.
I zaraz potem ktoś wynurza się o kilka metrów od niej.
Temu idiocie Mariowi zebrało się na żarty. Skąd on się tutaj wziął?
Ale nie, to nie Mario.
To... Jak on też ma na imię? No tak, Carlo.
Pierwszy, z którym była pod koniec kwietnia. Nie zostawił po sobie dobrego
wspomnienia.
Wręcz fatalne.
Arianna czuje, że ogarnia ją wściekłość. Ten kutas popełnił wielki błąd, pogwałcił zasady.
Tego nie można wybaczyć.
Za drugim i ostatnim razem Giulio słono im płaci, żeby zniknęli z Canneto na resztę
sezonu, który trwa do połowy października. I do tej chwili wszyscy przestrzegali umowy.
Również dlatego, że nad wszystkim czuwa Franco.
Teraz Carlo przygląda się jej z wyzywającym uśmiechem.
– No i co, laluniu?!
Ona nie odpowiada, powoli wychodzi z wody, kieruje się w stronę kabin. Franco widzi ją
i wychodzi jej naprzeciw.
– Czy mogę w czymś pomóc?
– Zostałam obrażona.
– Przez kogo?
– Przez tamtego.
Nie rusza się z miejsca, tylko patrzy, jak Franco woła z brzegu do Carla, by wyszedł
z wody. Kiedy ten podchodzi, właściciel kąpieliska kładzie mu dłoń na ramieniu i prowadzi do
kabin, mówiąc coś półgłosem, po przyjacielsku, z uśmiechem.
Ona odsuwa się, by zrobić im miejsce.
Trzy
Lecz kiedy tylko wchodzą do środka, Franco odwraca się i wymierza Carlowi potężnego
kopniaka w podbrzusze, a ten, wyjąc z bólu, pada na ziemię. I zaraz kolejne uderzenie ląduje mu
na twarzy, rozkrwawia wargi.
Kopany w plecy, pozostawiając za sobą wątłą strużkę krwi, Carlo wylatuje z kąpieliska na
parking.
Arianna stawia nagie stopy we krwi, wciera ją w piasek.
Czuje zimne dreszcze na plecach i gorączkę w brzuchu.
Franco wraca, wyciera ręce o spodnie.
– Może być pani spokojna, on już tutaj nie wróci. Czy mogę prosić o przysługę?
Arianna potakuje głową.
– Proszę nie mówić niczego mężowi. Ten kutas musiał podpłynąć morzem z dzikiej
plaży.
Wyraźnie się martwi, że przejdą mu koło nosa pieniądze, które Giulio mu płaci za to, by
wszystko szło gładko.
– Zgoda – mówi z wysiłkiem Arianna.
Chce stłumić zamęt, w który wpędził ją Carlo, więc znów wchodzi do morza.
– Jesteś głodny?
– Nie – odpowiada Giulio. – A ty?
– Ja też nie.
Giulio jest w spodniach, na nogach ma mokasyny, które na Capri szyją dla niego na
miarę. Wyglądają jak z ludzkiej skóry, są miękkie, układają się lepiej niż rękawiczki. Arianna
czasami pochyla się, żeby ich dotknąć.
Giulio się nigdy nie kąpie, tylko leży na słońcu.
– Mario?... – pyta.
– Pojawił się około jedenastej, pospacerował trochę wzdłuż brzegu i poszedł sobie.
Milczą przez dłuższą chwilę; potem Arianna odzywa się cicho, pochylając głowę i patrząc
na piasek:
– Dziś rano zrobiłam coś potwornego.
– Co powiedziałaś?
Zapomniała, że on źle słyszy na prawe ucho.
To jego jedyny defekt związany z wiekiem.
Poza tym swoje sześćdziesiąt lat znosi dobrze.
– Dziś rano zrobiłam coś potwornego.
Giulio przybiera księżowską pozę.
– Wyznaj grzechy, córko.
– Nie żartuj, zrobiłam naprawdę coś złego.
Giulio poważnieje.
– Coś, co mnie rozgniewa?
– To ciebie nie dotyczy.
– Nawet pośrednio?
– Nawet.
Uspokojony, Giulio znowu wchodzi w rolę spowiednika.
– Jaki masz grzech na sumieniu, córko?
I Arianna jednym tchem wyznaje mu wszystko o rozjechanym ptaku i o tym, jak go
dobiła, przejeżdżając samochodem.
Giulio się uśmiecha.
– To wszystko?
– Mało ci?
– Często oceniasz samą siebie krzywdząco.
– Dlaczego?
– Bo wbrew temu, co myślisz, to nie był okrutny gest.
– A co?
– Jego zaprzeczenie.
– Nie rozumiem.
– To był gest nieuświadomionego miłosierdzia. Chciałaś po prostu skrócić jego agonię.
Opowiem ci prawdziwą historię. Pewnego razu podczas wojny światowej, tej pomiędzy 1914
a 1918 rokiem, niemiecki lekarz znalazł się w grocie z dziesiątką konających żołnierzy. Nie miał
niczego, czym mógłby ulżyć ich cierpieniom, tylko dużo morfiny. I zabił ich błyskawicznie,
wstrzykując im potężne dawki. Czy nazwałabyś to ludobójstwem?
Ile Giulio zna opowieści!
Nagle Arianna odwraca się do męża i całuje go w usta.
Uwolnił ją od wielkiego ciężaru.
Boże, jak ona go kocha! I jak on ją dobrze rozumie!
Zupełnie inaczej niż ten idiota Vanni!
Na przykład tamtym razem, kiedy to było, no tak, trzy lata temu, zimą, wypatrzyli
z Giuliem na dancingu Ernesta – był elektrykiem, miał dwadzieścia lat, wydawał się w porządku,
a tymczasem...
Poszli do mieszkanka, które Giulio kupił właśnie w tym celu, zresztą i tak musieli tam
wpaść i zobaczyć, co się dzieje, bo ostatni raz byli w nim w kwietniu, kran nad umywalką
przeciekał, mogło zalać podłogę, ale o czym to myślała? No tak, poszli do mieszkanka i kiedy już
było po wszystkim, Ernesto zamiast się ubrać, mówi Giuliowi, że chce jeszcze raz, ale od tyłu.
Mówi do Giulia, nie do niej.
Arianna wpada w złość.
Bo za kogo on niby ją ma? Za dziurę do wyboru?
Poza tym jest druga w nocy i czuje się trochę zmęczona. Prosi Giulia, żeby mu zapłacił
i posłał Ernesta do diabła.
I wtedy ten kutas rzuca się na nią, wkłada jej język do ust i próbuje odwrócić na brzuch.
Ariannie krew uderza do oczu. W zasięgu jej ręki, na szafce nocnej, leży pistolet, który
Giulio, kiedy idą na jakieś spotkanie, zawsze zabiera ze sobą, a który tym razem wyjął z kieszeni,
bo mu przeszkadzał.
Arianna chwyta za lufę i ze wszystkich sił wali Ernesta rękojeścią w głowę.
Krew tryska z niego bardziej niż ze szlachtowanego wieprza, po chwili całe prześcieradło
jest czerwone.
Mężczyzna zaczyna wrzeszczeć ostrym, przeszywającym głosem, jest przerażony krwią,
która zalewa mu oczy.
Ona wali go znowu, tym razem w zęby.
Idiota milknie, nie może już wrzeszczeć, chwyta się za usta.
Wali go po raz trzeci, w głowę, on zaś pada ogłuszony na łóżko.
Wówczas Arianna zrywa się z pościeli, bierze poduszkę, przyciska mu do twarzy, siada na
niej.
Giulio otrząsa się w końcu z paraliżującego odrętwienia.
– Udusisz go.
Ona nie reaguje, siada mocniej.
Patrzy na nogi idioty, które wierzgają w powietrzu coraz słabiej, aż w końcu opadają,
stają się bezwładne.
– Już dość – mówi Giulio.
I ściąga ją z niego za rękę. Ona się poddaje. Unosi poduszkę. Kutas przeżył.
– Umyj się, ubierz i wracaj do domu – mówi Giulio. – Ja zajmę się resztą.
Arianna bierze ubranie, bieliznę, rajstopy, buty, idzie do łazienki, przegląda się w lustrze.
Jest cała czerwona od krwi – na twarzy, na rękach, na piersiach, na brzuchu.
Myje tylko ręce i twarz, ubiera się, wraca do domu.
Zaraz po przyjściu szybko się rozbiera.
Krew poplamiła bieliznę. Zdejmuje ją, wkłada do foliowej torebki, upycha w garderobie.
Wyrzuci na śmietnik w niedzielę rano, pod nieobecność Eleny.
Wraca do łazienki i patrzy na swoją skórę brudną od krwi. Chce się jej śmiać.
Choć jest blondynką, ma ciemną karnację, i z tymi czerwonymi smugami w sumie jest jej
do twarzy.
Zmywa je z siebie z żalem.
Giulio wraca po dwóch godzinach.
Tymczasem kiedy tak sączyła whisky, oglądając film w telewizji, nagle przyszło jej do
głowy, że zrobiła coś bardzo złego.
– Wszystko w porządku – mówi Giulio.
– Chciałam go zabić – odpowiada Arianna.
Giulio głaszcze ją po czole.
– Od razu zabić, głuptasie! Broniłaś się. Po prostu się broniłaś.
– Przecież prawie go udusiłam!
– Założysz się, że nie wytrzymałabyś i w ostatniej chwili z niego wstała?
Może i tak. A nawet nie „może”. Na pewno by tak zrobiła. Skoro on jej to mówi, jest tego
pewna.
Nigdy nie spotkała mężczyzny, który rozumiałby ją do głębi tak jak on.
Nie to, co Vanni...
– Jesteśmy sami – mówi Giulio.
Arianna rozgląda się wokół. Prawie wszyscy już poszli.
A Mario? Jakie ma zamiary? Nie zamierza przestrzegać reguł? Chce się mścić?
Widzi, jak wychodzi z pawilonu, kieruje się do kabiny numer 5. Patrzy na zegarek, jest
dwunasta. Godzina spóźnienia.
– Jaśnie pan przyszedł.
– Dobrze, zaczynajmy – mówi Giulio. – O trzeciej muszę znowu być w biurze.
Mówiąc delikatnie, Mario ją rozczarował. Giulio był już całkiem ubrany.
– Idę porozmawiać z Frankiem.
Ona zakłada kostium kąpielowy, idzie pod prysznic, wyciera się, ubiera, bierze torbę
i woreczek, podchodzi do Giulia, oddaje klucz Frankowi.
– Do zobaczenia w czwartek.
Na parkingu stoją tylko ich dwa samochody.
– Jak się umówiliście? – pyta Arianna.
– Jak zwykle. Weźmie trzech albo czterech chłopców, każe im przemaszerować. Sama
wybierzesz, ale lepiej, żebyś przyszła trochę wcześniej, przede mną, około dziesiątej, to będziesz
miała czas na dokonanie wyboru.
To właśnie chciała usłyszeć.
– Będą korki – mówi Giulio. – Pojadę przodem, a ty swoim rytmem, dobrze? Chcę się
wykąpać, przebrać i wrócić biegiem do biura.
– No to na razie – odpowiada Arianna.
Wieczorem, jak co czwartek, pójdą do restauracji.
Elena ma wolne w czwartki od rana do północy i całe niedziele.
Giulio rusza jak strzała. Ona jedzie powoli.
Przy drodze dojazdowej zauważa kosz na śmieci.
Jest pełny, od trzech dni trwa strajk śmieciarzy. Zwalnia, wyrzuca przez okienko
woreczek z kanapkami. Wodę wypili całą.
Jedzie jeszcze kawałek, aż nagle hamuje.
Przy śmietniku chyba coś leży.
Nie jest pewna. Odwraca się, ale z takiej odległości nie jest w stanie dostrzec.
Boże, jak by chciała, żeby to było to, o czym myśli!
Jedyne, co może, to cofnąć się i sprawdzić. Wrzuca wsteczny, jedzie powolutku.
Wreszcie wydaje z siebie okrzyk radości.
Miała rację!
Hamuje, wysiada, otwiera bagażnik, przecina drogę, podchodzi do śmietnika, zbiera
z ziemi zwapnioną czaszkę dużego zwierzęcia, pewnie krowy, wraca, owija w stary pled, układa
ostrożnie w bagażniku, zamyka, rusza przed siebie.
Jest tak zadowolona, że nuci tę jedyną znaną jej piosenkę.
W dzieciństwie, u babci na wsi, w tajemnicy przed wszystkimi urządziła sobie kryjówkę.
Nie zdradziła się z nią nawet przed Mariellą, przyjaciółką od serca, bo kryjówka należała tylko
do niej i już.
Nie mógł tam wchodzić nikt obcy.
W wejściu, dla bezpieczeństwa, umieściła krowi łeb.
Każdy, kto go odsuwał, by wejść, musiał umrzeć.
Każdy, kto mojego
dotknie łba krowiego,
ten dostanie sraki,
wyrosną mu kłaki,
z ust mu krew popłynie
i w męczarni zginie.
Dotarła na miejsce, w którym pomogła ptakowi umrzeć. Jest pewna, że to tutaj, bo o metr
dalej stoi słup z napisem „Za 100 metrów Kuhnia domowa”.
Zatrzymuje się, wysiada.
Nic nie widać prócz ciemniejszej barwy asfaltu.
Rozgląda się.
I widzi ptaka rozkładającego się pod chwastem na łące wzdłuż drogi.
Podchodzi, patrzy.
Ptaka pożerają tysiące mrówek, idą tam i z powrotem, w dwóch doskonale równych
szeregach.
Wraca do samochodu, odjeżdża.
Kryjówka była dziurą w wielkim głazie, który stoczył się Bóg wie kiedy z pobliskiej góry.
Wejście było niewidoczne, bo zakrywała je kępa irysów.
Umieściła w środku świeczkę i pudełko zapałek ukradzione babci. Co z tego, że i tak
w środku było wszystko widać, skoro przy świecy wnętrze stawało się tajemnicze i magiczne.
Schowała tam też książkę o krasnoludkach, którą podarował jej wujek Arturo.
Pewnego razu naprawdę spotkała krasnala.
Szła sobie do kryjówki, żeby zjeść w spokoju kanapkę z kiełbasą i podzielić się nią
z pająkiem Bertoldem, jedynym obcym, który miał przepustkę do kryjówki, choć prawdę mówiąc,
Bertoldo już tam mieszkał od dawna, spotkała go za pierwszym razem, kiedy tam weszła,
i właśnie wtedy zobaczyła krasnala.
Stał przy kępie irysów i rozpinał spodnie.
Był tego samego wzrostu co ona, która miała pięć i pół roku. Miał pomarszczoną twarz,
czerwoną koszulę, kamizelkę, spodnie wpuszczone w zielone skarpety i wełniany berecik
z pomponem.
Zatrzymała się; nie chciała, żeby krasnal dowiedział się o kryjówce.
On jednak ją zauważył, odwrócił się do niej przodem, wyciągnął sikawkę i zaczął siusiać
przed siebie, co jakiś czas ręką obracał sikawkę, a wtedy strumień wirował to w prawo, to
w lewo, krasnal śmiał się, aż wybuchła śmiechem i ona. Wtedy krasnal powiedział, pokazując
sikawkę:
– Chodź, też się nią możesz pobawić.
Ale ona się przestraszyła i uciekła.
Wjeżdża do garażu, samochodu Giulia w nim nie ma, pewnie już pojechał do biura.
Zarzuca torbę na ramię, otwiera bagażnik, odwija krowi łeb z pledu, bierze go delikatnie w obie
ręce, wchodzi do domu.
W mieszkaniu stawia go na stoliczku przy drzwiach, odkłada torbę, bierze klucz od
poddasza, który wisi z innymi kluczami obok drzwi, idzie na klatkę schodową, wchodzi po kilku
stopniach prowadzących przed dwoje drzwi.
Jedne, przeszklone, wiodą na taras. Drugie, z ciemnobrązowego drewna, na strych.
Otwiera drugie drzwi, po czym schodzi, odwiesza klucz na miejsce, bierze krowi łeb,
wchodzi, zapala światło na strychu.
Pomieszczenie jest ogromne, Giulio odziedziczył dom po ojcu, który go odziedziczył po
swoim. Pokolenia rodziny De Bellis zgromadziły tu etażerki, szafy, kufry, fotele, sofy, krzesła,
gramofony z tubą, ogromne radioodbiorniki, wazony, stojaki do aparatów fotograficznych, stare
skorupy, archaiczne telewizory, portrety przodków.
Dwie lampy, ustawione o trzy metry od siebie, to za mało, by oświetlić cały strych, pod
ścianami tworzą się więc rozległe plamy.
Arianna zmierza do ściany w głębi, wchodzi do cienia, zatrzymuje się przy biurku, na
którym stoi lichtarz ze świeczką i pudełkiem zapałek, zapala świecę, zbliża się do dwóch
wielkich szaf, stojących nie równolegle, lecz prostokątnie, tworząc ze ścianą trójkąt.
Ale bok jednej z szaf nie dotyka ściany, pozostawia cienką szczelinę, przez którą może
przejść tylko chudzielec.
Nawet Arianna z trudem się przez nią przeciska.
Cztery
Taką kryjówkę wygospodarowała dla siebie prawie od razu, kiedy tylko wyszła za Giulia.
Wyposażyła ją w różowy stolik i różowe krzesełko, które musiały kiedyś należeć do
jakiejś krewnej, kiedy była dzieckiem, jest tam również porcelanowa lalka, wysoka na pół metra,
o szklanych, ruchomych oczach.
Lalka jest jej przyjaciółką od serca i ma na imię Stefania.
Stefania przez cały rok stała przed potajemnym przejściem i błagała, by Arianna
pozwoliła jej wejść do kryjówki, a ona długo jej nie wpuszczała, pewnego dnia jednak, kiedy
lalka rozpłakała się i zaczęła skarżyć, ulitowała się nad nią i pozwoliła wejść Stefanii, która już
się stamtąd nie ruszyła.
Kładzie krowi łeb na podłodze przed wejściową szczeliną, bo już jakiś czas temu
zauważyła, że jeszcze jedna lalka, szmaciana, o imieniu Ornella, wulgarna i zazdrosna o Stefanię,
miałaby wielką ochotę zamieszkać bez pozwolenia.
Teraz musi odprawić rytuał poświęcenia krowiego łba.
Rozbiera się, zdejmuje nawet sandały, bierze lichtarz, podchodzi do łba, spuszcza na
niego kilka kropel wosku.
Wypowiada formułę:
Miej w opiece to, co moje,
by tego, co moje, nikt nie wziął za swoje.
Chcę, byś stała wciąż na straży
tego, co mi się zamarzy.
Proszę przyjaciółkę krówkę,
by chroniła mą kryjówkę.
Robi krok w kierunku krowiego łba, kuca, obsikuje go.
Przez te siki, przez tę wodę
daj mi szczęście i pogodę.
Ceremonia skończona.
Podnosi się z kucek, siada na krzesełku.
I czuje, że krowi łeb szepce jej coś, czego ona nie rozumie. Żeby lepiej słyszeć, znów
wstaje, podchodzi do niego, kładzie się na podłodze, w kurzu i sikach, ale to nieważne.
Teraz w końcu rozumie, co szepce jej krowi łeb.
Wychodzi z kryjówki, bierze Ornellę, otwiera szufladę rozklekotanego kredensu,
wyjmuje zardzewiały nóż, wraca do środka.
Ornella musiała domyślić się jej zamiarów, bo zaczyna wrzeszczeć.
Wtedy ona ogłusza ją, bijąc pięścią w twarz, kładzie na stoliczku i kroi.
Pół godziny później Ornella jest rozczłonkowana.
Stefania w podnieceniu klaszcze w dłonie.
Arianna bierze nogę Ornelli i zaczyna ją palić w płomieniu świecy.
Kiedy nieco przed ósmą Giulio wraca do domu, Arianna jest gotowa do wyjścia.
Siedzi przed włączonym telewizorem i ogląda kreskówki, które co chwila doprowadzają
ją do ostrych napadów chichotu, dziewczęcego śmiechu, który ogarnia ją w szczególnych
okolicznościach, w jakich dorośli na pewno by się nie śmiali.
– Dasz mi pięć minut na prysznic?
Ona go nawet nie słyszy.
Oczy roześmiane i szeroko otwarte, palec wskazujący w ustach, nogi podkulone na fotelu:
za bardzo pochłonięta jest przygodami Toma i Jerry’ego, które lubi najbardziej.
Przez kilka minut Giulio słucha z zachwytem jej śmiechu, potem idzie do łazienki.
Nie można powiedzieć, że on i Arianna poznali się w miejscu sprzyjającym narodzinom
miłości.
Podczas swojej długiej choroby jego pierwsza żona, Gianna, powtarzała mu zawsze, że
chce być pochowana w rodzinnym grobowcu.
I on spełnił jej życzenie, skazując się na jazdę samochodem w ślad za karawanem, który
po trzech godzinach jazdy autostradą przez następne dwie piął się z trudem do maleńkiego
miasteczka jak z wiersza Rio Bo Palazzeschiego[1]
, zagubionego wśród gór, o nazwie Villaredo
czy coś w tym rodzaju.
Była sobota, w ciągu ostatnich dwóch godzin podróży z każdej strony otaczała go
soczysta wiosenna zieleń, tak wszechobecna, że aż drażniła oczy, nawykłe do jednorodnej
szarości cementu.
Sam cmentarz wyglądał jak pedantycznie wypielęgnowany ogródek.
Kiedy wsiadł do samochodu, żeby wrócić do miasta, po dwóch godzinach biurokratycznej
szamotaniny z dozorcą, który był maniakalnie drobiazgowy, tuż przed furtką zobaczył kątem oka
samotną, siedzącą na ziemi młodą kobietę, opartą plecami o grobową płytę. Włosy opadały jej na
oczy. Jej tułowiem wstrząsał szloch.
Wyglądała na zostawioną samej sobie i skrajnie zrozpaczoną.
Gdyby nie była prawdziwa, tylko z marmuru lub brązu, można by ją podziwiać jako
przejmującą alegorię rozpaczy człowieka, który stracił ukochaną osobę.
Co robić? Jechać przed siebie czy zaproponować pomoc?
Zatrzymał się, wysiadł, podszedł do niej.
Kobieta nie dostrzegała go, nie przestawała płakać, w pewnej chwili włożyła sobie palec
do ust.
A wtedy owo poczucie samotności, które od niej biło, wydało mu się dramatyczne
i rozdzierające.
Młoda kobieta zmieniła się na jego oczach w porzucone dziecko, zrozpaczone
i przerażone.
– Czy mogę jakoś pomóc?
Pochylił się nad nią.
Nie odpowiedziała, tylko nie patrząc na niego, wyciągnęła do niego wyprostowaną dłoń,
poziomo, wnętrzem do dołu. Wyszło z tego zabawne nieporozumienie, bo uścisnął jej rękę,
mówiąc:
– Miło mi. Nazywam się Giulio De Bellis.
Ona nie odpowiedziała.
Trzymała jego dłoń, szarpana płaczem, trzymając palec w ustach.
Wtedy przyszła mu do głowy absurdalna myśl, że gdyby dał jej cukierka, być może
przestałaby płakać.
Zastygli tak na dłuższą chwilę, aż przyszedł dozorca i powiedział, że muszą wyjść, bo o tej
porze zamyka cmentarz.
– Dokąd idziemy? – pyta Giulio.
Ona gasi telewizor, zresztą kreskówki właśnie się skończyły.
– Dokąd chcesz.
– Do Bruna, jak zawsze, albo poszukajmy czegoś nowego.
– Mam pomysł – mówi Arianna. – Jest gorąco, więc może pojedziemy nad morze?
– Świetnie! – wykrzykuje Giulio. – Ktoś mi powiedział, że za portem jest świetna
restauracja, nazywa się Il Vascello, mam nawet adres. Spróbujemy?
– Jedźmy – szybko postanowiła Arianna.
Była tak głodna, jak gdyby pomiędzy ustami a brzuchem zrobiła się w niej wielka dziura.
Nie wypuszczając dłoni kobiety, zaprowadził ją do samochodu i wyjechał z cmentarza. Za
ich plecami zamknęła się brama.
Zatrzymuje się po kilku metrach.
Ona płacze już mniej.
– Czy mam panią zawieźć do domu?
Ona wzrusza ramionami.
– Niech mi pani odpowie, proszę.
– Nie jestem stąd.
– Dokąd więc mam panią...
– To bez różnicy.
On nie rozumie znaczenia tej odpowiedzi, jest lekko zdezorientowany. Ale bardzo
zaciekawiony.
Czy to dlatego, że domyśla się, jak piękne ciało ma ta młoda kobieta?
– Co znaczy, że bez różnicy?
Ona przez chwilę milczy. Wreszcie się odzywa:
– Proszę mnie zawieźć, dokąd pan chce. Czy tu, czy tam, to dla mnie wszystko jedno.
On traci cierpliwość, ale się kontroluje. Przecież nie można się złościć na kobietę, która
myśli i zachowuje się jak mała dziewczynka.
– Przecież musi pani mieć gdzie się zatrzymać!
Ona wtedy pociąga nosem i jednym tchem opowiada mu historię, w którą aż trudno
uwierzyć.
Miała gdzie się zatrzymać do wczoraj, w miejscowości XXX, przez przypadek w tej samej,
w której mieszka Giulio, miała pokój w obleśnym pensjonacie, ale ją wyrzucili, bo nie płaci już
od miesiąca, i zatrzymali jej walizki.
Dała więc w zastaw kolczyki i przyjechała taksówką tutaj, na cmentarz, bo bardzo chciała
porozmawiać z Vannim.
– Kim jest Vanni? To ten dozorca?
– Nie.
– Pracownik cmentarza?
Wychodzi na jaw, że Vanni to jej mąż, który umarł przed miesiącem i miał być tu
pochowany zgodnie z wolą jego rodziców.
Ale taksówka była bardzo droga i okazało się, że ona nie ma pieniędzy na powrót.
– Przepraszam, ale jeśli dobrze zrozumiałem, pani teściowie mieszkają tutaj,
w miasteczku.
– Tak.
– Nie może pani pójść do nich?
– Nienawidzą mnie. Mówią, że mąż umarł przeze mnie. Zmusili mnie nawet, żebym
opuściła dom, w którym mieszkałam z Vannim, bo to był prezent od nich.
Giulio słucha jej z głębokim współczuciem.
Ale nie wie, ani co powiedzieć, ani co robić.
W końcu zbiera się w sobie:
– Czy pojedzie pani ze mną do miasta? Ja i tak muszę tam jechać.
Ona wzrusza ramionami. Jest jej wszystko jedno.
On przekręca kluczyk, odjeżdżają.
Lokal, pozornie skromny, w środku cały błyszczy od lamp, srebrnych sztućców i luster.
Na każdym stole jest wielki bukiet długich róż. Prawdę mówiąc, to miejsce jest trochę
nowobogackie. I pewnie okropnie drogie. Tylko dwa stoliki są zajęte.
Kelner prowadzi ich do stołu, z którego rozciąga się widok na morze, o krok od
restauracji.
Leciutki wietrzyk wypełnia płuca.
– Jeśli się nie mylę, szanowni państwo są u nas po raz pierwszy – mówi kelner.
– Tak – odpowiada Giulio.
– W menu mamy tylko ryby. Świeżutkie. Mogę polecić ostrygi, przywiezione samolotem
kilka godzin temu z Somalii.
– Mnie to odpowiada – odpowiada Giulio. – A tobie?
– Mnie też – mówi Arianna.
– Mamy też wyśmienite langusty, nie za duże i nie za małe. Czy mam przynieść dwie?
– Proszę.
Podchodzi kiper.
Wybierają białe austriackie, którego nigdy nie pili, ale wino ma ładną nazwę.
– Może to był zły wybór – sugeruje Arianna z uśmiechem.
– Dlaczego?
– Jestem tak głodna, że wolałabym zacząć od talerza spaghetti.
– Mogę zamówić.
– Zostaw, tak jest pewnie lepiej.
Wino jest przyjemne, chłodne, szybko przechodzą do drugiego kieliszka.
Kelnerzy przynoszą ostrygi, tradycyjne pół tuzina na stosie drobno kruszonego lodu.
Giulio widział już kilka razy, jak Arianna je ostrygi, i zawsze było to przedstawienie, jak
by to ująć, bezwzględnie zakazane dla publiczności poniżej osiemnastego roku życia.
Bierze muszle, rozchyla je oburącz, kciukiem i palcem wskazującym, wysuwa koniuszek
języka, lekko dotyka nim wnętrza. Cofa, za uchylonymi wargami pokazuje, jak język pieści
podniebienie, jakby chciała je nim przygotować do rychłej przyjemności, wysuwa go znowu, ale
tym razem uderzenie języka w ostrygę uniesioną jak hostia jest tak mocne i zdecydowane, że
bezbłędnie odrywa miękkie ciałko od muszli.
Ale ona nie ssie, jak można by się tego spodziewać, tylko obraca mięso na języku, nieco
bardziej rozchyla usta, chowa język, zamyka wargi.
Długo żuje z przymkniętymi oczami, z rozszerzonymi nozdrzami, jak gdyby do głębi
chciała poczuć ich zapach, nie tylko smak. Wreszcie połyka.
Po dwóch godzinach podróży w milczeniu, ona nie płacze już od jakiegoś czasu, ma
zamknięte oczy, opiera się o zagłówek. Nie rozmawiali, on nie wiedział, czy młoda kobieta, której
imienia jeszcze nie znał, zasnęła czy nie, aż odezwała się nagle, nie otwierając oczu:
– Jestem głodna.
Jechali podrzędną szosą, bo jakiś poważny wypadek zakorkował autostradę i policja
nakazała zjazd w pierwsze rozwidlenie, a kiedy przejeżdżali przez jakieś miasteczko, on zobaczył
neon restauracji. Zatrzymał się. Zawsze to lepsze od baru na stacji.
Usiedli, ładnie pachniało, on zaraz potem wstał.
– Przepraszam, umyję ręce.
Kiedy wrócił, siedziała w tej samej pozie, w jakiej ją zostawił. Rzucił odruchowo, mówiąc
jej na ty:
– Też umyj.
Spojrzała na niego, wyczytał w jej oczach skłonność do kapryszenia, a co do rąk, to już na
pewno nie miała ochoty ich myć.
– Jak masz na imię?
– Arianna.
– Bądź posłuszna, Arianno.
Wstała niechętnie, odsuwając krzesło łydkami i hałasując jak na złość.
Wracając, zobaczyła, że na sąsiednim stoliku kelner postawił porcję ślimaków
winniczków – tych, które z muszli wyciąga się specjalnym widelcem.
– Ja też takie chcę, ale po makaronie.
Nigdy nie widział, żeby ktoś jadł spaghetti tak jak ona.
Cierpliwie oddzielała widelcem dwie nitki, unosiła rękę ze sztućcem, wyciągała głowę,
pochylając ją lekko, wkładała do ust zwisające końcówki dwóch nitek, lekko zwierała usta, ssała.
U innej kobiety byłby to okropny, wulgarny sposób jedzenia, ale u niej wszystko miało
w sobie coś dziecięcego i uroczego.
Winniczki przyprawione sosem z pomidorów jadła, biorąc muszlę w palce i przytykając ją
do ust, po czym mocno wciągała powietrze, w ogóle pomijając widelce przeznaczone do jedzenia
ślimaków.
Bardzo szybko pobrudziła sobie sosem brodę.
– Wytrzyj się.
Posłuchała bez kapryszenia.
Butelka białego wina zniknęła wraz z ostrygami.
– Wchodzi zupełnie niepostrzeżenie – mówi Giulio. – To naprawdę wspaniałe wino.
Powinniśmy kupić kilka butelek do domu.
– A tymczasem możemy jeszcze zamówić na teraz – sugeruje Arianna.
– Wino czy ostrygi?
Arianna wygina złaknione wargi.
– Jedno i drugie.
– Czemu nie?
I Giulio przyzywa kelnera.
[1] Rio Bo – szczęśliwe miasteczko wymyślone przez Alda Palazzeschiego i opisane
w wierszu pod tym tytułem (1909) (przyp. tłum.).
Pięć
Kiedy dojechali do XXX, była pierwsza w nocy.
– Posłuchaj – powiedział Giulio. – Wybór należy do ciebie. Jeżeli chcesz iść do hotelu,
nie ma problemu, pożyczę ci, żebyś zapłaciła za nocleg. Albo możesz spać u mnie, mam dwa
pokoje gościnne. Nie przeszkadzałabyś nikomu, bo mieszkam sam.
Ona się zastanawia, potem mówi:
– Lepiej, żebym spała w hotelu.
– Jak wolisz. Zawiozę cię do Cavoura, to dobry hotel.
Ale po chwili ona się wycofuje:
– Nie mogę iść do hotelu.
– Dlaczego?
– Nie mam dokumentów.
– Jak to?
– Wyszłam z pensjonatu bardzo zdenerwowana i zapomniałam portfela.
– Więc chodź do mnie. Jutro rano pojedziemy razem do tego pensjonatu, odbierzesz
portfel i walizki.
– Przecież mówiłam, że nie zapłaciłam za pokój!
– Ja to załatwię.
Kiedy tylko weszli do domu, ona mówi:
– Chcę wziąć prysznic.
Odprowadza ją do łazienki, pokazuje sypialnię. On też idzie pod prysznic, jest bardzo
zmęczony, ma potrzebę położyć się, dziesięć godzin za kierownicą dało mu w kość.
Po kąpieli idzie sprawdzić, czy Arianna czegoś nie potrzebuje przed snem, ale słyszy szum
wody z prysznica.
Puka do drzwi.
Ona zakręca wodę.
– Idę spać, Arianno. Niczego nie potrzebujesz?
– Nie, dziękuję. Dobranoc.
I prysznic znowu zaczyna szumieć.
Razem z repetą ostryg zniknęła również druga butelka wina. Zamawiają trzecią.
Następnie kelner podaje langusty, otwarte w połowie.
– Czy mam przynieść szczypce?
– Tak.
Jakiś hałas go wytrąca ze snu, śpi bardzo czujnie, to skrzypią drzwi jego pokoju. Udaje,
że śpi.
Arianna idzie boso, słyszy szelest jej stóp.
Można się założyć, że to złodziejka, której dał się podpuścić.
Na pewno weszła ukradkiem, żeby wyciągnąć mu portfel z marynarki zawieszonej na
oparciu krzesła.
Ale Arianna stoi nieruchomo przy pustej stronie małżeńskiego łóżka.
Teraz bardzo ostrożnie unosi przykrycie.
Potem on słyszy, jak ona wślizguje się pod kołdrę, łóżko wydaje się obojętne na ciężar
drugiego ciała.
Ona wyraźnie nie chce, by on się obudził.
Więc po co przyszła?
I odpowiedź jest jasna, prosta, jednoznaczna.
Arianna boi się spać sama.
Potrzebuje ciepła innego ciała obok siebie.
On długo nie może zasnąć.
Słyszy, jak jej oddech stopniowo staje się miarowy, głęboki. Zasnęła.
Wówczas wyciąga rękę i muska jej skórę.
Arianna jest naga, odwraca się do niego plecami.
Po chwili on też zapada w mocny sen.
Nazajutrz budzi się o dziewiątej. Przez żaluzje wpada snop światła.
Arianny nie ma. Łóżko wygląda na nietknięte. Gdyby nie wgłębienie, jakie jej głowa
pozostawiła na poduszce, mógłby uwierzyć, że to był sen.
Arianna rozgniata kleszcze langusty szczypcami i wysysa szpik tym samym sposobem,
w jaki je ślimaki.
Wysączyli również trzecią butelkę wina.
Ona jest lekko wstawiona.
– Czy jesteś jeszcze głodna?
– Nie, najadłam się.
– Co chcesz robić?
– Wrócić do domu.
W drodze na parking ona go bierze pod rękę, przytyka usta do jego zdrowego ucha,
szepce:
– Chcę dzisiaj być twoją ostrygą.
Nazajutrz rano, podczas kąpieli, nachodzi ją nagle wielka ochota, by iść do kryjówki
i opowiedzieć Stefanii, co przeżyła z Mariem, i to pierwszy raz w życiu.
Ale nie może, bo Elena kręci się po domu i sprząta.
A więc przed niedzielą rano nic z tego.
Ech, jakie to męczące, że zawsze musi czekać na niedzielę rano, by robić również tę
drugą rzecz, którą tak lubi!
I to pod warunkiem, że Giulio nie podda się lenistwu i pójdzie na te swoje dwie godzinki
joggingu.
Cóż, musi być cierpliwa.
Będzie musiała wytrzymać te dwa dni, zanim się z nią zobaczy.
Po kąpieli się ubiera. Elena puka, pyta, czy Arianna czegoś potrzebuje, bo musi wyjść,
żeby zrobić zakupy, o których zapomniała.
– Nie, dziękuję, Eleno, rób, mną się nie przejmuj.
Jak dobrze!
Nie mogło zdarzyć się lepiej.
Ma dla siebie co najmniej godzinę.
Bierze klucz od strychu, idzie na górę, otwiera drzwi, wchodzi, włącza światło.
I od razu słyszy głos Stefanii.
– To ty, Ari?
– Tak, już idę.
Idzie, zapala świecę, przechodzi nad krowim łbem, wślizguje się pomiędzy szafę a ścianę,
wchodzi do kryjówki.
Boże, jak tu brudno! Podłogę pokrywają czarne plamy. To prochy Ornelli.
Idzie po miotłę i szmatę, dokładnie sprząta, następnie sadza Stefanię na stoliczku, a sama
siada na krześle.
Zaczyna opowiadać o Mariu, ale po chwili Stefania jej przerywa.
– Twierdzisz, że po raz pierwszy jakiś mężczyzna wziął cię tak do końca...
– To prawda!
– Przecież kiedy opowiedziałaś mi o pierwszym razie z Vannim, użyłaś prawie takich
samych słów.
– Ale Vanni nie żyje!
– To, że nie żyje, nie ma nic wspólnego z tym, o czym mówimy. Chciałam ci tylko
uzmysłowić, że również Vanni, przynajmniej na początku...
Arianna się złości.
– No dobrze. Było ich dwóch, Vanni i Mario! Zadowolona?
– Nie podnoś na mnie głosu! Co zamierzasz zrobić z Mariem?
– W czwartek zobaczę go po raz ostatni.
– Na pewno?
– Co?
– No, że to ostatni raz.
– Nie mam pojęcia.
– Uważaj. Bo wiesz, jak to się może skończyć. Jeśli się zakochasz, nie pozbędziesz się
Giulia, tak jak to zrobiłaś z Ganzellą, i nie wyjdziesz za niego. Mario to dziecko.
– Przepraszam, dlaczego w to wciągasz Ganzellę? Wcale się go nie pozbyłam, to on...
– Zostawmy to. O ile się założysz, że będziesz spotykać się z Mariem również po
czwartku?
Ona wpada w złość.
– Jesteś suka. Już nigdy ci niczego nie powiem. A jak nie przestaniesz, zrobię z tobą to
samo co z Ornellą.
*
O jedenastej, kiedy wychodzi z domu, a Elena przytrzymuje otwarte drzwi, dzwoni
telefon.
Na wyświetlaczu pojawia się napis „numer prywatny”.
Odbiera.
– Słucham.
– Cześć.
Krew jej uderza do głowy: to Mario.
– Proszę zaczekać.
Nie chce, żeby Elena usłyszała rozmowę.
Mario pogwałcił jasną regułę: wie, że nie może do niej dzwonić, a jeśli już, to ona
zadzwoni do niego, kiedy będzie trzeba.
Czego on może chcieć?
Prawie na pewno chce odwołać czwartkowe spotkanie.
Wychodzi, zatrzymuje się w ogródku. Elena zamyka za nią drzwi.
– Co jest?
– Jak się masz?
Co go napadło? Zgrywa dżentelmena?
– Dobrze. Po co dzwonisz?
– Rany, nie popędzaj mnie!
– Mam spotkanie.
– Z kim?
– Co cię to obchodzi? Mów.
– Chciałem powiedzieć, że...
Milknie.
Ona się niecierpliwi, nie chce się spóźnić na spotkanie z Gemmą, mają iść na wystawę
sztuki chińskiej.
– Słuchaj, albo się decydujesz, żeby mi powiedzieć, po co dzwonisz, albo wyłączam
telefon.
– Wtedy znowu zadzwonię.
– A ja znowu wyłączę.
– Nie, proszę. Muszę ci powiedzieć, że...
Znowu przerywa.
Ten chłopiec, kiedy się go odpowiednio sprowokuje, potrafi dużo z siebie wykrzesać, ale
jest pokręcony i może doprowadzić do szału. O rety!
Arianna postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.
– Posłuchaj, jeśli chcesz powiedzieć, że zmieniłeś zdanie co do czwartku, po prostu
powiedz. To żadna tragedia.
Mario milczy przez chwilę, wreszcie wydusza z siebie:
– Wręcz przeciwnie.
– Czyli co?
– Nie wytrzymam do czwartku.
Mówił za szybko, a raczej nie mówił, tylko stękał, i ona źle go zrozumiała.
– Inny dzień nie wchodzi w rachubę! To niemożliwe! Jeżeli w czwartek masz coś innego
do roboty, to trudno.
– Nie, chciałem powiedzieć, że ja... ja nie wytrzymam... no, nie wytrzymam do czwartku.
Chcę, żebyśmy spotkali się wcześniej.
Jak gdyby ktoś z całych sił uderzył ją pięścią w żołądek.
Na ułamek sekundy jej ciało powraca do tamtego piekielnego upału kabiny, a dłonie
Maria wbijają się w jej pośladki, unosząc ją...
Czuje nagłe uderzenie gorąca, pomiędzy piersiami ma krople potu.
Nogi się pod nią uginają.
Ostatnich pięć słów chłopiec powiedział w taki sposób, że...
Dodaje sobie sił.
– Trudno, będziesz musiał wytrzymać – mówi twardo.
Wyłącza telefon. Biegnie do garażu.
Giulio wraca do domu na obiad, po wyrazie jego twarzy można zgadnąć, że coś jest nie
tak.
– Co ci jest?
– Kłopoty w firmie. Boję się, że Francuzi chcą nas wykolegować. Chyba jeszcze dzisiaj
muszę zadziałać. Czekam na telefon z potwierdzeniem. Wrócę w niedzielę wieczorem.
– Dokąd jedziesz?
– Do Berlina. Polecisz ze mną?
– Nie. Właściwie po co? Pracują tam również w sobotę?
– Czeka mnie cała seria prywatnych rozmów.
Dostaje telefon, kiedy skończyli pić kawę.
To Silvana, jego sekretarka.
– Idę spakować walizkę. Silvana zarezerwowała mi lot na dzisiaj, na siódmą. Zdrzemnę
się godzinkę.
– O której mam cię obudzić?
– O czwartej.
– Chcesz, żebym cię odwiozła na lotnisko?
Camilleri Andrea Kryjówka
Jeden Giulio budzi Ariannę, muskając delikatnie wargami jej ucho, i szepce: – Pa, Ari, muszę już iść. Ona słyszy, rozumie, ale nie ma siły zareagować. Giulio myśli, że ona wciąż śpi, więc powtarza: – Do widzenia, Ari, muszę... – A która godzina? – pyta zaspanym głosem, uparcie nie otwierając oczu. – Wpół do ósmej. – O Boże! Przez chwilę nie dopuszcza do siebie żadnych myśli, okopując się za kurtyną głębokiego mroku. Wreszcie otwiera oczy, lekko unosi głowę. Okiennice są uchylone do połowy, przepuszczając snop morderczego światła. Musi mrużyć oczy, żeby wyostrzyć obraz wnętrza pokoju. Giulio stoi przy łóżku, pachnie kremem po goleniu. Jest całkiem ubrany, gotowy do wyjścia. – Jak się umawiamy? – dopytuje. – Pojedziesz sama czy mam po ciebie przyjechać? – A o której wychodzisz z biura? – Nie wcześniej niż o dziesiątej, wpół do jedenastej. – Aha, na pewno! Byłbyś tu najwcześniej na jedenastą. Nie, to za późno. Lepiej, żebyśmy się spotkali na miejscu. – O której kazałaś mu przyjść? – O jedenastej. Uprzedziłeś Franca? – Zadzwonię do niego później, około dziewiątej. – Nie zapomnisz? Nie chciałabym się pojawić bez uprzedzenia, kiedy on... – Nie martw się, będę pamiętać. Pa. – Pa. Aha, powiedz, proszę, Elenie... – Dobrze. Arianna znów kładzie głowę na poduszce, naciąga sobie pomięte przykrycie na twarz, zamyka oczy. Na krótko wstrzymuje oddech. Chce podtrzymać w wyobraźni myśl, że oto leży martwa w trumnie snu. Ale na próżno, bo już została bezpowrotnie przywrócona do życia. Musi więc robić to samo co żywi. Głęboko wciąga powietrze, napełnia płuca nocnym zapachem samej siebie zatrzymanym przez prześcieradło. Musiała bardzo się pocić z gorąca, a lubi swój pot. Odkryła, że ma dwa rodzaje potu, o różnych zapachach. Kiedy się poci z gorąca, pachnie soczystą trawą, a zapach jej potu ma barwę zielononiebieską. Kiedy się poci z miłości, pachnie intensywnie mchem, ciemnozielono. Unosi rękę, podciągając pachę na wysokość nosa. Zastyga tak na chwilę i oddycha sobą. Już całkiem wróciła do życia. Słyszy serce, które bije mocno i rytmicznie – TAM-TAM-TAM – i bębni jej w uszach jak piec lokomotywy na stacji. To zgina, to znów prostuje palce lewej stopy. – Jak się masz, stopo? Potem robi to samo z drugą.
– A ty? Po chwili jej dłoń zaczyna głaskać lewą łydkę. – Dzień dobry, łydko. Jako nastolatka miała obsesję na punkcie łydek – że są za grube, jak u prawie wszystkich kobiet ze wsi w jej okolicy. Co dzień, zaraz po przebudzeniu, co najmniej przez pół godziny głaskała się po nogach w nadziei, że uda się jej nadać im smukłą linię. A wcześniej cierpiała na myśl, że urosną jej zbyt duże piersi. W tajemnicy przed babcią obwiązywała się chustą tak ciasno, że ledwie mogła oddychać. Idąc, garbiła się, żeby jak najmniej było je widać. O tym, że ma piękne nogi, a jej piersi są jak marzenie, przekonał ją dopiero w trzeciej klasie liceum nauczyciel filozofii o śmiesznym imieniu Adelchi, który często przerywał korepetycje i ustawiał ją nago przed lustrem. Kiedy Elena zapukała delikatnie do drzwi, Arianna zdążyła już przywitać się z ciałem aż po szyję. – Możesz wejść. – Czy dobrze pani spała? Nie odpowiada. Nie potrafi rozmawiać, zanim nie napije się kawy. Już to, że odpowiedziała Giuliowi, niemało ją kosztowało. Elena stawia tacę z filiżanką na szafce nocnej. – Mam szerzej otworzyć okno? – Nie. – Przygotować kąpiel? – Tak. Kiedy tylko Elena znika za drzwiami, Arianna wraca do ceremonii powitań. – Witaj, brodo. Po powitaniu z włosami unosi plecy, układa za sobą poduszki, bierze filiżankę i zbliża do ust. Następnie zapala pierwszego papierosa. Zaciąga się powoli, robiąc długie przerwy i przytrzymując dym ile się da. – Kąpiel gotowa, proszę pani. Gasi papierosa, wstaje z łóżka, przechodzi przez garderobę do łazienki, w której palą się wszystkie światła. Zdejmuje krótką, przezroczystą koszulę nocną, przegląda się w wielkim lustrze na pół ściany. Nieźle. Naprawdę nieźle jak na kogoś, kto przed czterema dniami skończył trzydzieści trzy lata. Napina mięśnie nóg, robi skręty tułowia, na przemian wypina i cofa klatkę piersiową, ale to nie jest gimnastyka. Nigdy się nie gimnastykowała. To coś w rodzaju przeglądu generalnego. Jest zadowolona. Czuje się elastyczna, rozluźniona, gibka. Mechanizm precyzyjny, dobrze skonstruowany i niezawodny, gotowy do działania, kiedy tylko ona o to poprosi. Siada na sedesie. Jej organizm doskonale spełnia swoje funkcje. Nuci. Nigdy nie potrafiła zapamiętać żadnej melodii. I pomyśleć, że przetańczyła całe noce w rytm wciąż tej samej muzyki. Zna tylko jeden motyw. Słyszała go raz w radiu, mogła mieć dwanaście lat albo niewiele mniej, i nie zapomniała już nigdy. Podśpiewuje go sobie po cichu i w tajemnicy, kiedy jest sama.
Intonuje w rozmaitych wariantach, nawet jazzując, bo ten fragment doskonale się do tego nadaje. Pamięta też słowa: Dies irae, dies illa, solvet saeclum in favilla... Następnie wchodzi do wanny z jacuzzi. Wyciąga się z błogim westchnieniem. Dlaczego nie można tak leżeć godzinami? Trzymając oczy zamknięte, kiedy woda pieści ciało, a jedyną odczuwaną rzeczą jest życie? Jak wtedy z Marcellem, kiedy chciał się z nią kąpać. Weszli do wanny o dziewiątej rano, a wyszli po dwunastej w południe. Ich skóra stała się biała, gdzieniegdzie pomarszczona. Kąpaliby się dłużej, gdyby Marcello się tak nie przestraszył. Co za głupek! Co jakiś czas musieli dolewać gorącej wody, żeby nie zmarznąć. To nie było jacuzzi, lecz zwykła wanna, tyle że hotel w Fiesole umeblowany był antykami i wanna też była starego typu, czyli szersza i dłuższa od nowoczesnych. Co za głupek z tego Marcella! Za drugim razem powiedziała mu, że chce na nim usiąść, więc on położył się tak, by woda sięgała mu do połowy klatki piersiowej. Aż w najważniejszym momencie chwyciła go za ramiona i popchnęła w dół. Marcello znalazł się cały pod wodą. Natychmiast chciał się wynurzyć, ale ona położyła mu obie ręce na czole i trzymała tak mocno, jak tylko potrafiła. Wtedy Marcello zaczął wierzgać nogami, próbując ją zrzucić. Wyśliznął się z niej, bo strach odebrał mu wigor. Ale ona ocierała się o niego jeszcze przez chwilę. Aż poczuła się zaspokojona. Marcello, który w końcu zdołał wyskoczyć z wanny na posadzkę, dyszał ciężko jak miech. – Zwariowałaś? Ty naprawdę zwariowałaś! Chciałaś mnie utopić czy co?! Wchodzi do garażu. Straciła w garderobie sporo czasu. Najpierw założyła bluzkę, dżinsy i sandały, ale zorientowała się szybko, że w spodniach byłoby jej za gorąco. W końcu wybrała niebieską leciutką tuniczkę. Giulio pojechał volvem, w garażu zostawił mercedesa i małą toyotę. Arianna wsiada do toyoty, rzuca na tylne siedzenia torbę i plastikowy woreczek z wodą mineralną i kanapkami, które przygotowała Elena. Opuszcza na nos okulary przeciwsłoneczne, przekręca kluczyk, rusza. Raz, jadąc do Canneto, zrobili głupstwo, biorąc mercedesa z otwieranym dachem, prawdziwe cacko lśniące od chromu. Kiedy wieczorem chcieli wracać, zorientowali się, że jacyś kretyni nasikali przez okno, uchylone, żeby samochód się wietrzył. Canneto to osobny skrawek plaży, uczęszczany na ogół przez łobuzów i karykaturalne typy chłopców z przedmieścia. Za pierwszym razem, kiedy tu byli, przed rokiem, Giulio, z portfelem w ręku, natychmiast dogadał się z właścicielem małego kąpieliska, Frankiem, którego miało się ochotę skazać na dożywocie tylko za to, jak się porusza. A Franco musiał natychmiast ostrzec bywalców, żeby do tych dwojga nikt się nawet nie zbliżał, bo dostanie w łeb. I rzeczywiście, cztery byczki, które się kręciły przy brzegu, położyły się w bezpiecznej
odległości, nawet nie patrząc w ich stronę. Ona zaczęła czytać kryminał, który przywiozła ze sobą. Giulio leżał obok z otwartą gazetą. Ale Arianna co jakiś czas unosiła wzrok i po kryjomu obserwowała czwórkę chłopaków. W pewnej chwili jeden z nich wstał, prowokując drugiego, by zrobił to samo. Zaczęli się bić, dla zabawy, lecz przede wszystkim w nadziei, że zwrócą na siebie uwagę Arianny i zaimponują jej. Po dziesięciu minutach splecione ciała lśniły od potu, przeciwnicy wymykali się sobie z objęć jak oszalałe węgorze, żywe posągi gladiatorów, a początkowa bijatyka z zabawy szybko zmieniała się w coś poważniejszego. Przestali się śmiać, a z ich warg wydobywały się postękiwania, jęki, okrzyki. Agresywne dłonie mocno zaciskały się na opalonej skórze przeciwnika, pozostawiając białe ślady przypominające pęknięcia czy otarcia. I co jakiś czas, kiedy tylko pozwalała na to odległość, uderzali się wściekle głowami jak byki, którymi przecież byli naprawdę. Upadali na piasek i znowu wstawali albo turlali się spleceni w uścisku, który chwilami stawał się obsceniczny jak gwałt. Pozostali dwaj, przyglądając się walce, zagrzewali ich, szczuli na siebie, wrzeszcząc bez wytchnienia ochrypłymi głosami. Nagle slipki jednego z nich opadły, ukazując napęczniałe, sztywne przyrodzenie, ale chłopak nawet tego nie spostrzegł i nie przerwał walki. Zorientował się natomiast przeciwnik, który chwycił go i zaczął wykręcać mu jaja. Wówczas Arianna oderwała od nich wzrok i zamknęła oczy, próbując kontrolować gorączkowy oddech. Leżący obok niej Giulio spał. Już po raz drugi widziała w Canneto, jak jej obecność na plaży wznieca między chłopcami walkę, kłótnię, rywalizację. Grali w siatkówkę do utraty sił, aż padali na piasek, albo okładali się termosami. Żeby się pokazać, zwrócić na siebie uwagę. Na pewno wiedzieli, po co Arianna i Giulio tu przyjeżdżają. Może kiedyś to właśnie działo się na targowisku niewolników. Kazano im walczyć, biegać, skakać, a potem kupowano najsilniejszych, najbardziej muskularnych. Choć muskuły o niczym nie świadczą... Arianna się uśmiecha. Po raz pierwszy zobaczyła Angela, wychodząc na brzeg, i jego widok dosłownie ją sparaliżował, odebrał jej dech. To było jak cios pięścią w żebra. Na plaży stał bez ruchu dwudziestopięciolatek nieziemskiej urody, wysoki, jasnowłosy, o greckim nosie. Pod skórą, niczym węże, tańczyły mu mięśnie. Anatomiczny model, czarodziejsko powołany do życia. Wróciła na miejsce, usiadła na łóżku plażowym. Nawet Giulio patrzył na niego jak zahipnotyzowany. Następnie, na prośbę kolegów, młodzieniec zaczął przybierać pozy jak z kulturystycznych pokazów. Arianna, przypatrując się jego ruchom, poczuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg. – Gratulacje! – zawołał Giulio po skończonym spektaklu. Ona zaklaskała. Młody mężczyzna ukłonił się w geście podziękowania i powoli ruszył w ich kierunku.
– Proszę – powiedział Giulio, wskazując swój leżak. Ale chłopak wolał usiąść na piasku. – Mam na imię Angelo. Ale potem, kiedy w kabinie zdjął slipki – dramat. To jego coś było ziarnkiem grochu, mikroskopijnym guziczkiem, ledwie widocznym w otoczeniu tych wszystkich mięśni. Arianna nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Tak dała się ponieść myślom, że nie zdawała sobie sprawy, jak szybko jedzie, a skręt w drogę dojazdową do Canneto jest tuż przed nią. Skręca bez hamowania. Z jadącego za nią auta dobiega wściekły klakson. Opony aż piszczą, ale trzymają się jezdni, i szczęśliwie udaje się jej wjechać w boczną drogę. Potem coś uderza z ogromną siłą w przednią szybę. Myśli, że to kamień. Gwałtownie hamuje. Na szczęście nikt za nią nie jedzie. Pas bezpieczeństwa wrzyna się w piersi, rozpina go więc, wkłada dłoń za dekolt, masuje się lekko. Nie, to nie kamień. Od kamienia pękłaby szyba. Na szkle są czerwone plamki. Otwiera drzwiczki, wysiada. To duży czarny ptak. Kruk, może wrona – któż je rozróżni? – uderzył w auto i teraz umiera na poboczu. Dlaczego frunął tak nisko? Może ścigał jakąś ofiarę i źle się to dla niego skończyło, nie zauważył na czas samochodu. Arianna przykuca, patrzy. Ptak leży na boku, to otwiera, to zamyka zakrwawiony dziób, jak gdyby coś chciał jej powiedzieć, musi mieć połamane skrzydła i łapki, ciężko dyszy, pióra na piersi poruszają się bez ustanku. Czy zwierzęta cierpią tak jak ludzie? I tak samo umierają? Chciałaby zobaczyć, jak umrze, ale agonia ptaka może jeszcze potrwać. Straciłaby za dużo czasu. Coś jej przychodzi do głowy. Wstaje, delikatnie przesuwa stopą ciało ptaka przed samochód. Wsiada, cofa się o dziesięć metrów, hamuje, rusza powoli. Następnie patrzy w lusterko wsteczne. Na asfalcie jest teraz duża czerwonoczarna plama.
Dwa Arianna parkuje; przyjechała za wcześnie. Jest za dwadzieścia dziesiąta 14 czerwca, ale słońce grzeje już jak cholera, klepisko przeznaczone na parking ma prawie całe dla siebie, stoją na nim tylko dwa samochody i trzy motorynki, które już się smażą na słońcu. Jest czwartek, a najazd barbarzyńców na ogół zaczyna się w piątek i osiąga szczyt w niedzielę rano. Bierze z tylnego siedzenia torbę i siatkę, wysiada, zamyka drzwiczki, przechodzi pod szyldem w kształcie podkowy, na którym widnieje napis „Plaża pod Sosną” – mylący, bo przez kilka kilometrów nie uświadczysz tu drzewa, za żadne skarby. Wchodzi na teren kąpieliska. Przy kasie siedzi Franco i uśmiecha się do niej. – Dzień dobry. Dzwonił pani mąż. Dziś sama? To pierwszy raz, zawsze przyjeżdżała z Giuliem. – Dojedzie później. – Numer 6, jak zawsze – mówi Franco, podając jej klucz. Czyli ostatnia w jedynym tutaj szeregu kabin. – Dziękuję. – Czy chce pani od razu łóżko? – Tak. – W środku czy na zewnątrz? – W środku. – Już wnoszę. Skazać się dziś na plażę to jak usadowić się przed otwartą komorą pieca. Mgiełka, którą wyzwala upał, nie pozwala odróżnić linii horyzontu od linii morza. Tuż przy brzegu wszystkie cztery parasole, jakimi dysponuje kąpielisko, są już otwarte, łóżka rozłożone, ale w morzu kąpie się co najwyżej pięć osób. Nawet nie zwracają na nią uwagi. Tym lepiej. Przed sąsiednią kabiną numer 5 stoi chłopak z plecakiem, ładny siedemnastolatek o kręconych włosach, spieczony słońcem jak grzanka, i otwiera drzwi. Ona przechodzi obok chłopca w chwili, kiedy ten wchodzi i zamyka się w środku. Arianna zostawia drzwi otwarte. Wnętrze kabiny o wydłużonym kształcie jest brzydkie i nagrzane. Ani krzesła, ani taboretu. Tylko cztery wieszaki przybite do ściany. Przy drzwiach, na gwoździu, wisi lusterko w plastikowej różowej ramce. Ktoś musiał je zostawić po tym, jak w czwartek była tu z Giuliem. Chciałaby się rozebrać, ale nie może. Musi czekać na Franca. Opiera się o framugę i patrzy na morze. Jest płaskie, prawie nieruchome. W takiej wodzie kąpiel musi być męcząca. Ile czasu jeszcze potrzebuje chłopak z sąsiedniej kabiny, żeby się przebrać i wyjść w slipkach? W końcu pojawia się Franco, rozkłada leżak, życzy miłego wypoczynku i znika. Arianna zamyka drzwi, ale nie przekręca kluczyka. Rozbiera się szybko. Jest naga. Przykłada ucho do gipsowej ściany, która oddziela jej kabinę od kabiny chłopca. Nic nie słychać. Co on tam robi? Na jej twarzy pojawia się uśmiech. Pochyla się do otworu, nieodzownego szczegółu każdej nadmorskiej kabiny. Patrzy. Chłopak wciąż jest ubrany, zdjął tylko plecak, ma koszulę rozpiętą na piersi rzadko porośniętej jasnymi włosami, stoi oparty o ścianę i patrzy spod kręconych włosów na buty
z granatowego płótna. Arianna otrząsa się, podnosi łóżko, które Franco skierował nogami do drzwi. Ustawia je prostopadle do bocznych ścian. Łóżko ledwo się mieści. Wyciąga z torby kostium, ręcznik plażowy, pudełko papierosów, zapalniczkę. Kładzie się nago na łóżku, zapala papierosa, zaciąga się. Przed sobą ma ścianę z otworem. Rozkłada nogi, dotykając stopami ziemi po bokach leżaka. Patrzy na zegarek. Za pięć dziesiąta. Giulio na pewno nie przyjedzie przed jedenastą. Nagle czuje na sobie spojrzenie chłopca, które zaczyna przenikać jej ciało jak ostrze lasera. Dopala spokojnie papierosa. Rzuca niedopałek na cementową podłogę i gasi. Następnie kiwa kilkakrotnie palcem na znak, że zaprasza chłopca do siebie. Po kilku sekundach słońce wdziera się na chwilę do jej kabiny i znika. Chłopiec wszedł. – Zamknij na klucz – mówi Arianna. Chłopak robi, co mu każe, ale nie odchodzi od drzwi. – Na co czekasz? – Nie wiem, czy... Ona lekko się dźwiga, opiera na łokciu i patrzy na niego zdziwiona. Chłopak ma te same czarne slipki co poprzednim razem. Uroczo krzywi czerwone wargi, obrzmiałe jak od botoksu. – Co ci jest? – Pomyślałem, że może lepiej nie. – Co znaczy, że lepiej nie? On milczy. Patrzy przed siebie, omijając wzrokiem jej nagie ciało. Arianna żąda wyjaśnień. Wszystkiego mogłaby się spodziewać, tylko nie tego wahania. Prawdę mówiąc, przygotowała się na młodzieńczy atak, gwałtowny i spontaniczny. Choćby krótkotrwały. Słomiany ogień typowy dla chłopców w tym wieku. – Wybacz, przecież ty sam w zeszły czwartek powiedziałeś, że chciałbyś jeszcze raz ze mną, sam na sam, prócz ostatniego spotkania. Może się mylę? – Tak było. – Jak widzisz, robię, o co prosiłeś. – Tak, ale... – Wczoraj wieczorem zadzwoniłam do ciebie w tajemnicy przed Giuliem, żeby powiedzieć, że dziś rano możemy pobyć razem godzinkę. Ja przyszłam, ty przyszedłeś i teraz co? – To przez męża... – Żal ci go? Brzydzisz się nim? – Nie, ja się go boję. Arianna wybucha śmiechem. – No nie, Mario! Bać się Giulia to jak przestraszyć się małej owieczki. Szkoda, że nie mogę nikomu o tym powiedzieć! Ludzie zrywaliby boki ze śmiechu! On wciąż jest naburmuszony. – No chodź tutaj. Arianna siada na leżaku, Mario niechętnie podchodzi, siada obok. – Chcesz papierosa?
– Tak. Sama wyciąga go z pudełka, wkłada do ust, zapala, zaciąga się, po czym częstuje chłopca. Kiedy Mario pali, ona obejmuje go w pasie, zaciska rękę i przyciąga do siebie. On nie stawia oporu. Arianna zastanawia się, dlaczego zgodziła się na prośbę, którą Mario wyszeptał jej do ucha w chwili, gdy Giulio poszedł po portfel. Ostatnim razem chłopak nie wykazał się niczym nadzwyczajnym, ale Arianna wyczuła, że włączyła się w nim jakaś blokada, mechanizm, który skrywał jego ukrytą naturę. Czy zgodziła się z ciekawości? A może przez wspomnienie zapachu, jaki na niej zostawił? Arianna pochyla się i kładzie mu policzek na piersi. Boże, jak on cudnie pachnie! Jak świeży chleb. Jak w dzieciństwie, kiedy dostawała od babci bochenek upieczony specjalnie dla niej, brała chleb gołymi rękami, nie bacząc, że ją parzy, byleby tylko jej skóra na długo zachowała ten zapach. Nie może się powstrzymać, wysuwa koniuszek języka i zaczyna lizać chłopaka. Następnie popycha go na łóżko. Łapczywie liże mu całe ciało. Mario wyrzuca papierosa, poddaje się jej. Ma wielką ochotę go ugryźć, już chwyciła zębami jego ciało, chrupiące jak herbatnik, ale nie może posunąć się dalej, boi się pozostawić ślad. Giulio mógłby zobaczyć. Zdejmuje mu slipki; on się poddaje, trochę obojętny, trochę bezbronny. Wreszcie Mario odsuwa Ariannę, wysuwa się spod niej, wstaje, bierze pudełko papierosów, zaczyna palić. – Chcesz jeszcze się ze mną spotkać sam na sam? – pyta chłopca. – Chciałbym, ale... – Ale co? – Wiesz, że nie mogę cię już zobaczyć ani samej, ani z nim. Twój mąż wyraził się jasno. Dwa razy i koniec. Powiedział, że taka jest zasada. – To prawda, ale zasadę można przecież obejść. – Jak? – Tak jak dzisiaj. Mario rozmyśla. Dąsa się. – A potem, po mnie, będziesz z kimś innym? Ona nie kryje zdziwienia. – Nie mów, że jesteś zazdrosny! – Nie. – Więc jak, zgoda? – Zgoda. Arianna uśmiecha się. Teraz musi dobrze odegrać rolę, którą już przecież dla siebie napisała. Wykrzywia usta. – Ale zawrzyjmy umowę. – Jaką umowę? – Że jeśli będzie ci się chciało tak samo jak dzisiaj, to lepiej sobie darujmy.
On zastyga pochylony, ze slipkami na jednej nodze. – Chcieć to mi się chciało, tylko się bałem. Na szczęście mi przeszło. – Przeszło? I wybucha długim, głośnym śmiechem, odchylając prowokująco głowę. – Z czego się śmiejesz? – Przeszło! – powtarza Arianna, zanosząc się od śmiechu. – Idź już sobie, odważniaku! On się gniewa, wygina dolną wargę, zaciska na niej zęby, w źrenicach rozpala mu się mętny płomień. – Jak nie przestaniesz, to cię walnę. – Masz tyle siły? Arianna się wciąż zaśmiewa. Mówi, krztusząc się z rozbawienia. – A niby kiedy tak nabrałeś odwagi, pieprzony bohaterze? No kiedy, kutasie!? Kiedy cię pierdoliłam, miałeś takiego pietra, że miękłeś, już nie miał siły ci stanąć... Mario wydaje z siebie groźny pomruk. Rzuca się przed siebie, zrzuca ją z leżaka, łapie, unosi w powietrzu, trzymając za biodra. Siłę to on ma, tylko się z nią ukrywa! Nadziewa się na niego, zaciska nogi za jego plecami. Przez kilka wściekłych sekund przez Ariannę przetacza się sztorm, ślepa furia sił dzikiej przyrody. Echo jej długiego, zbawczego krzyku rozbrzmiewa jeszcze w kabinie, kiedy Mario, doszedłszy do końca, rzuca bezwładną Ariannę na łóżko. Po czym bez słowa zakłada slipki i wychodzi. No tak, przejrzała chłopaka: sprowokowany jak trzeba, reaguje tak, jak by chciała. Czeka, aż jej oddech powoli się unormuje, wącha krople potu na ramionach, które pachną mchem, po czym je zlizuje. Nie ma siły się podnieść, słabość ogarnia ją teraz jak przybrzeżne fale. Wreszcie zbiera się w sobie i wstaje, wkłada bikini, bierze telefon i łóżko, wkłada je sobie pod pachę, otwiera drzwi kabiny, wychodzi na plażę. Parasol nie chroni od słońca, jest jak dziurawy płaszcz, przez który cieknie deszcz. Po Mariu ani śladu, nawet nie wszedł do wody. Jest piętnaście po jedenastej. Dzwoni do Giulia. – No i jak? – Skończyłem dziesięć minut temu. Będę za pół godziny. Wstaje, zostawiając zegarek i telefon na łóżku. Nikt nie odważyłby się ich ukraść, wszyscy wiedzą, że jest pod osobistą opieką Franca. Zanurza się w morzu, woda jest ohydnie nagrzana, oby dalej od brzegu była chłodniejsza. Umie zagarniać wodę rytmicznie i harmonijnie, może więc długo pływać, nie odczuwając zmęczenia. Nagle czuje zimniejszy prąd. Nieruchomieje, odwraca się w stronę plaży. Bardzo się oddaliła od brzegu. Odwraca się na plecy, pozwala się nieść przez prąd. Oczy ma zamknięte, bo oślepia ją słońce. Ale słońce jest teraz przyjemne, jak namiętna dłoń na skórze. „Pływać umarlakiem”, mówi się, kiedy ktoś się unosi na wodzie tak jak ona. A gdyby naprawdę była martwa, gdyby była trupem, czy pewniej utrzymywałaby się na powierzchni, czy może poszłaby na dno? Na próbę wstrzymuje oddech. Nic się nie zmienia.
Żywa czy martwa, morzu jest wszystko jedno. A więc może sobie pozwolić na głęboki wdech. Nieruchomieje na chwilę, potem płynie w kierunku brzegu. Nagle czuje grunt pod stopami, staje na dnie, woda sięga jej do szyi. Giulia jeszcze nie widać. Na plaży jest troje ludzi. Dwie dziewczyny i chłopak, który nie jest Mariem. Zwleka z wyjściem na brzeg, bo choć woda jest ciepła jak zupa, to i tak lepiej w niej pływać, niż smażyć się pod parasolem. W pewnej chwili coś nią zachwiało. Arianna wymachuje rękami, traci równowagę. Jest tak zaskoczona, tak się przestraszyła, że nie może wydobyć głosu. Pod wodą dwie silne ręce rozszerzają jej nogi, coś gwałtownie wciska się pomiędzy jej uda, czyjeś zęby ranią jej przyrodzenie. Po chwili jest po wszystkim. Patrzy w wodę, ale nikogo nie widzi. I zaraz potem ktoś wynurza się o kilka metrów od niej. Temu idiocie Mariowi zebrało się na żarty. Skąd on się tutaj wziął? Ale nie, to nie Mario. To... Jak on też ma na imię? No tak, Carlo. Pierwszy, z którym była pod koniec kwietnia. Nie zostawił po sobie dobrego wspomnienia. Wręcz fatalne. Arianna czuje, że ogarnia ją wściekłość. Ten kutas popełnił wielki błąd, pogwałcił zasady. Tego nie można wybaczyć. Za drugim i ostatnim razem Giulio słono im płaci, żeby zniknęli z Canneto na resztę sezonu, który trwa do połowy października. I do tej chwili wszyscy przestrzegali umowy. Również dlatego, że nad wszystkim czuwa Franco. Teraz Carlo przygląda się jej z wyzywającym uśmiechem. – No i co, laluniu?! Ona nie odpowiada, powoli wychodzi z wody, kieruje się w stronę kabin. Franco widzi ją i wychodzi jej naprzeciw. – Czy mogę w czymś pomóc? – Zostałam obrażona. – Przez kogo? – Przez tamtego. Nie rusza się z miejsca, tylko patrzy, jak Franco woła z brzegu do Carla, by wyszedł z wody. Kiedy ten podchodzi, właściciel kąpieliska kładzie mu dłoń na ramieniu i prowadzi do kabin, mówiąc coś półgłosem, po przyjacielsku, z uśmiechem. Ona odsuwa się, by zrobić im miejsce.
Trzy Lecz kiedy tylko wchodzą do środka, Franco odwraca się i wymierza Carlowi potężnego kopniaka w podbrzusze, a ten, wyjąc z bólu, pada na ziemię. I zaraz kolejne uderzenie ląduje mu na twarzy, rozkrwawia wargi. Kopany w plecy, pozostawiając za sobą wątłą strużkę krwi, Carlo wylatuje z kąpieliska na parking. Arianna stawia nagie stopy we krwi, wciera ją w piasek. Czuje zimne dreszcze na plecach i gorączkę w brzuchu. Franco wraca, wyciera ręce o spodnie. – Może być pani spokojna, on już tutaj nie wróci. Czy mogę prosić o przysługę? Arianna potakuje głową. – Proszę nie mówić niczego mężowi. Ten kutas musiał podpłynąć morzem z dzikiej plaży. Wyraźnie się martwi, że przejdą mu koło nosa pieniądze, które Giulio mu płaci za to, by wszystko szło gładko. – Zgoda – mówi z wysiłkiem Arianna. Chce stłumić zamęt, w który wpędził ją Carlo, więc znów wchodzi do morza. – Jesteś głodny? – Nie – odpowiada Giulio. – A ty? – Ja też nie. Giulio jest w spodniach, na nogach ma mokasyny, które na Capri szyją dla niego na miarę. Wyglądają jak z ludzkiej skóry, są miękkie, układają się lepiej niż rękawiczki. Arianna czasami pochyla się, żeby ich dotknąć. Giulio się nigdy nie kąpie, tylko leży na słońcu. – Mario?... – pyta. – Pojawił się około jedenastej, pospacerował trochę wzdłuż brzegu i poszedł sobie. Milczą przez dłuższą chwilę; potem Arianna odzywa się cicho, pochylając głowę i patrząc na piasek: – Dziś rano zrobiłam coś potwornego. – Co powiedziałaś? Zapomniała, że on źle słyszy na prawe ucho. To jego jedyny defekt związany z wiekiem. Poza tym swoje sześćdziesiąt lat znosi dobrze. – Dziś rano zrobiłam coś potwornego. Giulio przybiera księżowską pozę. – Wyznaj grzechy, córko. – Nie żartuj, zrobiłam naprawdę coś złego. Giulio poważnieje. – Coś, co mnie rozgniewa? – To ciebie nie dotyczy. – Nawet pośrednio? – Nawet. Uspokojony, Giulio znowu wchodzi w rolę spowiednika. – Jaki masz grzech na sumieniu, córko? I Arianna jednym tchem wyznaje mu wszystko o rozjechanym ptaku i o tym, jak go dobiła, przejeżdżając samochodem. Giulio się uśmiecha.
– To wszystko? – Mało ci? – Często oceniasz samą siebie krzywdząco. – Dlaczego? – Bo wbrew temu, co myślisz, to nie był okrutny gest. – A co? – Jego zaprzeczenie. – Nie rozumiem. – To był gest nieuświadomionego miłosierdzia. Chciałaś po prostu skrócić jego agonię. Opowiem ci prawdziwą historię. Pewnego razu podczas wojny światowej, tej pomiędzy 1914 a 1918 rokiem, niemiecki lekarz znalazł się w grocie z dziesiątką konających żołnierzy. Nie miał niczego, czym mógłby ulżyć ich cierpieniom, tylko dużo morfiny. I zabił ich błyskawicznie, wstrzykując im potężne dawki. Czy nazwałabyś to ludobójstwem? Ile Giulio zna opowieści! Nagle Arianna odwraca się do męża i całuje go w usta. Uwolnił ją od wielkiego ciężaru. Boże, jak ona go kocha! I jak on ją dobrze rozumie! Zupełnie inaczej niż ten idiota Vanni! Na przykład tamtym razem, kiedy to było, no tak, trzy lata temu, zimą, wypatrzyli z Giuliem na dancingu Ernesta – był elektrykiem, miał dwadzieścia lat, wydawał się w porządku, a tymczasem... Poszli do mieszkanka, które Giulio kupił właśnie w tym celu, zresztą i tak musieli tam wpaść i zobaczyć, co się dzieje, bo ostatni raz byli w nim w kwietniu, kran nad umywalką przeciekał, mogło zalać podłogę, ale o czym to myślała? No tak, poszli do mieszkanka i kiedy już było po wszystkim, Ernesto zamiast się ubrać, mówi Giuliowi, że chce jeszcze raz, ale od tyłu. Mówi do Giulia, nie do niej. Arianna wpada w złość. Bo za kogo on niby ją ma? Za dziurę do wyboru? Poza tym jest druga w nocy i czuje się trochę zmęczona. Prosi Giulia, żeby mu zapłacił i posłał Ernesta do diabła. I wtedy ten kutas rzuca się na nią, wkłada jej język do ust i próbuje odwrócić na brzuch. Ariannie krew uderza do oczu. W zasięgu jej ręki, na szafce nocnej, leży pistolet, który Giulio, kiedy idą na jakieś spotkanie, zawsze zabiera ze sobą, a który tym razem wyjął z kieszeni, bo mu przeszkadzał. Arianna chwyta za lufę i ze wszystkich sił wali Ernesta rękojeścią w głowę. Krew tryska z niego bardziej niż ze szlachtowanego wieprza, po chwili całe prześcieradło jest czerwone. Mężczyzna zaczyna wrzeszczeć ostrym, przeszywającym głosem, jest przerażony krwią, która zalewa mu oczy. Ona wali go znowu, tym razem w zęby. Idiota milknie, nie może już wrzeszczeć, chwyta się za usta. Wali go po raz trzeci, w głowę, on zaś pada ogłuszony na łóżko. Wówczas Arianna zrywa się z pościeli, bierze poduszkę, przyciska mu do twarzy, siada na niej. Giulio otrząsa się w końcu z paraliżującego odrętwienia. – Udusisz go. Ona nie reaguje, siada mocniej.
Patrzy na nogi idioty, które wierzgają w powietrzu coraz słabiej, aż w końcu opadają, stają się bezwładne. – Już dość – mówi Giulio. I ściąga ją z niego za rękę. Ona się poddaje. Unosi poduszkę. Kutas przeżył. – Umyj się, ubierz i wracaj do domu – mówi Giulio. – Ja zajmę się resztą. Arianna bierze ubranie, bieliznę, rajstopy, buty, idzie do łazienki, przegląda się w lustrze. Jest cała czerwona od krwi – na twarzy, na rękach, na piersiach, na brzuchu. Myje tylko ręce i twarz, ubiera się, wraca do domu. Zaraz po przyjściu szybko się rozbiera. Krew poplamiła bieliznę. Zdejmuje ją, wkłada do foliowej torebki, upycha w garderobie. Wyrzuci na śmietnik w niedzielę rano, pod nieobecność Eleny. Wraca do łazienki i patrzy na swoją skórę brudną od krwi. Chce się jej śmiać. Choć jest blondynką, ma ciemną karnację, i z tymi czerwonymi smugami w sumie jest jej do twarzy. Zmywa je z siebie z żalem. Giulio wraca po dwóch godzinach. Tymczasem kiedy tak sączyła whisky, oglądając film w telewizji, nagle przyszło jej do głowy, że zrobiła coś bardzo złego. – Wszystko w porządku – mówi Giulio. – Chciałam go zabić – odpowiada Arianna. Giulio głaszcze ją po czole. – Od razu zabić, głuptasie! Broniłaś się. Po prostu się broniłaś. – Przecież prawie go udusiłam! – Założysz się, że nie wytrzymałabyś i w ostatniej chwili z niego wstała? Może i tak. A nawet nie „może”. Na pewno by tak zrobiła. Skoro on jej to mówi, jest tego pewna. Nigdy nie spotkała mężczyzny, który rozumiałby ją do głębi tak jak on. Nie to, co Vanni... – Jesteśmy sami – mówi Giulio. Arianna rozgląda się wokół. Prawie wszyscy już poszli. A Mario? Jakie ma zamiary? Nie zamierza przestrzegać reguł? Chce się mścić? Widzi, jak wychodzi z pawilonu, kieruje się do kabiny numer 5. Patrzy na zegarek, jest dwunasta. Godzina spóźnienia. – Jaśnie pan przyszedł. – Dobrze, zaczynajmy – mówi Giulio. – O trzeciej muszę znowu być w biurze. Mówiąc delikatnie, Mario ją rozczarował. Giulio był już całkiem ubrany. – Idę porozmawiać z Frankiem. Ona zakłada kostium kąpielowy, idzie pod prysznic, wyciera się, ubiera, bierze torbę i woreczek, podchodzi do Giulia, oddaje klucz Frankowi. – Do zobaczenia w czwartek. Na parkingu stoją tylko ich dwa samochody. – Jak się umówiliście? – pyta Arianna. – Jak zwykle. Weźmie trzech albo czterech chłopców, każe im przemaszerować. Sama wybierzesz, ale lepiej, żebyś przyszła trochę wcześniej, przede mną, około dziesiątej, to będziesz miała czas na dokonanie wyboru. To właśnie chciała usłyszeć. – Będą korki – mówi Giulio. – Pojadę przodem, a ty swoim rytmem, dobrze? Chcę się
wykąpać, przebrać i wrócić biegiem do biura. – No to na razie – odpowiada Arianna. Wieczorem, jak co czwartek, pójdą do restauracji. Elena ma wolne w czwartki od rana do północy i całe niedziele. Giulio rusza jak strzała. Ona jedzie powoli. Przy drodze dojazdowej zauważa kosz na śmieci. Jest pełny, od trzech dni trwa strajk śmieciarzy. Zwalnia, wyrzuca przez okienko woreczek z kanapkami. Wodę wypili całą. Jedzie jeszcze kawałek, aż nagle hamuje. Przy śmietniku chyba coś leży. Nie jest pewna. Odwraca się, ale z takiej odległości nie jest w stanie dostrzec. Boże, jak by chciała, żeby to było to, o czym myśli! Jedyne, co może, to cofnąć się i sprawdzić. Wrzuca wsteczny, jedzie powolutku. Wreszcie wydaje z siebie okrzyk radości. Miała rację! Hamuje, wysiada, otwiera bagażnik, przecina drogę, podchodzi do śmietnika, zbiera z ziemi zwapnioną czaszkę dużego zwierzęcia, pewnie krowy, wraca, owija w stary pled, układa ostrożnie w bagażniku, zamyka, rusza przed siebie. Jest tak zadowolona, że nuci tę jedyną znaną jej piosenkę. W dzieciństwie, u babci na wsi, w tajemnicy przed wszystkimi urządziła sobie kryjówkę. Nie zdradziła się z nią nawet przed Mariellą, przyjaciółką od serca, bo kryjówka należała tylko do niej i już. Nie mógł tam wchodzić nikt obcy. W wejściu, dla bezpieczeństwa, umieściła krowi łeb. Każdy, kto go odsuwał, by wejść, musiał umrzeć. Każdy, kto mojego dotknie łba krowiego, ten dostanie sraki, wyrosną mu kłaki, z ust mu krew popłynie i w męczarni zginie. Dotarła na miejsce, w którym pomogła ptakowi umrzeć. Jest pewna, że to tutaj, bo o metr dalej stoi słup z napisem „Za 100 metrów Kuhnia domowa”. Zatrzymuje się, wysiada. Nic nie widać prócz ciemniejszej barwy asfaltu. Rozgląda się. I widzi ptaka rozkładającego się pod chwastem na łące wzdłuż drogi. Podchodzi, patrzy. Ptaka pożerają tysiące mrówek, idą tam i z powrotem, w dwóch doskonale równych szeregach. Wraca do samochodu, odjeżdża. Kryjówka była dziurą w wielkim głazie, który stoczył się Bóg wie kiedy z pobliskiej góry. Wejście było niewidoczne, bo zakrywała je kępa irysów. Umieściła w środku świeczkę i pudełko zapałek ukradzione babci. Co z tego, że i tak w środku było wszystko widać, skoro przy świecy wnętrze stawało się tajemnicze i magiczne. Schowała tam też książkę o krasnoludkach, którą podarował jej wujek Arturo. Pewnego razu naprawdę spotkała krasnala.
Szła sobie do kryjówki, żeby zjeść w spokoju kanapkę z kiełbasą i podzielić się nią z pająkiem Bertoldem, jedynym obcym, który miał przepustkę do kryjówki, choć prawdę mówiąc, Bertoldo już tam mieszkał od dawna, spotkała go za pierwszym razem, kiedy tam weszła, i właśnie wtedy zobaczyła krasnala. Stał przy kępie irysów i rozpinał spodnie. Był tego samego wzrostu co ona, która miała pięć i pół roku. Miał pomarszczoną twarz, czerwoną koszulę, kamizelkę, spodnie wpuszczone w zielone skarpety i wełniany berecik z pomponem. Zatrzymała się; nie chciała, żeby krasnal dowiedział się o kryjówce. On jednak ją zauważył, odwrócił się do niej przodem, wyciągnął sikawkę i zaczął siusiać przed siebie, co jakiś czas ręką obracał sikawkę, a wtedy strumień wirował to w prawo, to w lewo, krasnal śmiał się, aż wybuchła śmiechem i ona. Wtedy krasnal powiedział, pokazując sikawkę: – Chodź, też się nią możesz pobawić. Ale ona się przestraszyła i uciekła. Wjeżdża do garażu, samochodu Giulia w nim nie ma, pewnie już pojechał do biura. Zarzuca torbę na ramię, otwiera bagażnik, odwija krowi łeb z pledu, bierze go delikatnie w obie ręce, wchodzi do domu. W mieszkaniu stawia go na stoliczku przy drzwiach, odkłada torbę, bierze klucz od poddasza, który wisi z innymi kluczami obok drzwi, idzie na klatkę schodową, wchodzi po kilku stopniach prowadzących przed dwoje drzwi. Jedne, przeszklone, wiodą na taras. Drugie, z ciemnobrązowego drewna, na strych. Otwiera drugie drzwi, po czym schodzi, odwiesza klucz na miejsce, bierze krowi łeb, wchodzi, zapala światło na strychu. Pomieszczenie jest ogromne, Giulio odziedziczył dom po ojcu, który go odziedziczył po swoim. Pokolenia rodziny De Bellis zgromadziły tu etażerki, szafy, kufry, fotele, sofy, krzesła, gramofony z tubą, ogromne radioodbiorniki, wazony, stojaki do aparatów fotograficznych, stare skorupy, archaiczne telewizory, portrety przodków. Dwie lampy, ustawione o trzy metry od siebie, to za mało, by oświetlić cały strych, pod ścianami tworzą się więc rozległe plamy. Arianna zmierza do ściany w głębi, wchodzi do cienia, zatrzymuje się przy biurku, na którym stoi lichtarz ze świeczką i pudełkiem zapałek, zapala świecę, zbliża się do dwóch wielkich szaf, stojących nie równolegle, lecz prostokątnie, tworząc ze ścianą trójkąt. Ale bok jednej z szaf nie dotyka ściany, pozostawia cienką szczelinę, przez którą może przejść tylko chudzielec. Nawet Arianna z trudem się przez nią przeciska.
Cztery Taką kryjówkę wygospodarowała dla siebie prawie od razu, kiedy tylko wyszła za Giulia. Wyposażyła ją w różowy stolik i różowe krzesełko, które musiały kiedyś należeć do jakiejś krewnej, kiedy była dzieckiem, jest tam również porcelanowa lalka, wysoka na pół metra, o szklanych, ruchomych oczach. Lalka jest jej przyjaciółką od serca i ma na imię Stefania. Stefania przez cały rok stała przed potajemnym przejściem i błagała, by Arianna pozwoliła jej wejść do kryjówki, a ona długo jej nie wpuszczała, pewnego dnia jednak, kiedy lalka rozpłakała się i zaczęła skarżyć, ulitowała się nad nią i pozwoliła wejść Stefanii, która już się stamtąd nie ruszyła. Kładzie krowi łeb na podłodze przed wejściową szczeliną, bo już jakiś czas temu zauważyła, że jeszcze jedna lalka, szmaciana, o imieniu Ornella, wulgarna i zazdrosna o Stefanię, miałaby wielką ochotę zamieszkać bez pozwolenia. Teraz musi odprawić rytuał poświęcenia krowiego łba. Rozbiera się, zdejmuje nawet sandały, bierze lichtarz, podchodzi do łba, spuszcza na niego kilka kropel wosku. Wypowiada formułę: Miej w opiece to, co moje, by tego, co moje, nikt nie wziął za swoje. Chcę, byś stała wciąż na straży tego, co mi się zamarzy. Proszę przyjaciółkę krówkę, by chroniła mą kryjówkę. Robi krok w kierunku krowiego łba, kuca, obsikuje go. Przez te siki, przez tę wodę daj mi szczęście i pogodę. Ceremonia skończona. Podnosi się z kucek, siada na krzesełku. I czuje, że krowi łeb szepce jej coś, czego ona nie rozumie. Żeby lepiej słyszeć, znów wstaje, podchodzi do niego, kładzie się na podłodze, w kurzu i sikach, ale to nieważne. Teraz w końcu rozumie, co szepce jej krowi łeb. Wychodzi z kryjówki, bierze Ornellę, otwiera szufladę rozklekotanego kredensu, wyjmuje zardzewiały nóż, wraca do środka. Ornella musiała domyślić się jej zamiarów, bo zaczyna wrzeszczeć. Wtedy ona ogłusza ją, bijąc pięścią w twarz, kładzie na stoliczku i kroi. Pół godziny później Ornella jest rozczłonkowana. Stefania w podnieceniu klaszcze w dłonie. Arianna bierze nogę Ornelli i zaczyna ją palić w płomieniu świecy. Kiedy nieco przed ósmą Giulio wraca do domu, Arianna jest gotowa do wyjścia. Siedzi przed włączonym telewizorem i ogląda kreskówki, które co chwila doprowadzają ją do ostrych napadów chichotu, dziewczęcego śmiechu, który ogarnia ją w szczególnych okolicznościach, w jakich dorośli na pewno by się nie śmiali. – Dasz mi pięć minut na prysznic? Ona go nawet nie słyszy. Oczy roześmiane i szeroko otwarte, palec wskazujący w ustach, nogi podkulone na fotelu: za bardzo pochłonięta jest przygodami Toma i Jerry’ego, które lubi najbardziej. Przez kilka minut Giulio słucha z zachwytem jej śmiechu, potem idzie do łazienki.
Nie można powiedzieć, że on i Arianna poznali się w miejscu sprzyjającym narodzinom miłości. Podczas swojej długiej choroby jego pierwsza żona, Gianna, powtarzała mu zawsze, że chce być pochowana w rodzinnym grobowcu. I on spełnił jej życzenie, skazując się na jazdę samochodem w ślad za karawanem, który po trzech godzinach jazdy autostradą przez następne dwie piął się z trudem do maleńkiego miasteczka jak z wiersza Rio Bo Palazzeschiego[1] , zagubionego wśród gór, o nazwie Villaredo czy coś w tym rodzaju. Była sobota, w ciągu ostatnich dwóch godzin podróży z każdej strony otaczała go soczysta wiosenna zieleń, tak wszechobecna, że aż drażniła oczy, nawykłe do jednorodnej szarości cementu. Sam cmentarz wyglądał jak pedantycznie wypielęgnowany ogródek. Kiedy wsiadł do samochodu, żeby wrócić do miasta, po dwóch godzinach biurokratycznej szamotaniny z dozorcą, który był maniakalnie drobiazgowy, tuż przed furtką zobaczył kątem oka samotną, siedzącą na ziemi młodą kobietę, opartą plecami o grobową płytę. Włosy opadały jej na oczy. Jej tułowiem wstrząsał szloch. Wyglądała na zostawioną samej sobie i skrajnie zrozpaczoną. Gdyby nie była prawdziwa, tylko z marmuru lub brązu, można by ją podziwiać jako przejmującą alegorię rozpaczy człowieka, który stracił ukochaną osobę. Co robić? Jechać przed siebie czy zaproponować pomoc? Zatrzymał się, wysiadł, podszedł do niej. Kobieta nie dostrzegała go, nie przestawała płakać, w pewnej chwili włożyła sobie palec do ust. A wtedy owo poczucie samotności, które od niej biło, wydało mu się dramatyczne i rozdzierające. Młoda kobieta zmieniła się na jego oczach w porzucone dziecko, zrozpaczone i przerażone. – Czy mogę jakoś pomóc? Pochylił się nad nią. Nie odpowiedziała, tylko nie patrząc na niego, wyciągnęła do niego wyprostowaną dłoń, poziomo, wnętrzem do dołu. Wyszło z tego zabawne nieporozumienie, bo uścisnął jej rękę, mówiąc: – Miło mi. Nazywam się Giulio De Bellis. Ona nie odpowiedziała. Trzymała jego dłoń, szarpana płaczem, trzymając palec w ustach. Wtedy przyszła mu do głowy absurdalna myśl, że gdyby dał jej cukierka, być może przestałaby płakać. Zastygli tak na dłuższą chwilę, aż przyszedł dozorca i powiedział, że muszą wyjść, bo o tej porze zamyka cmentarz. – Dokąd idziemy? – pyta Giulio. Ona gasi telewizor, zresztą kreskówki właśnie się skończyły. – Dokąd chcesz. – Do Bruna, jak zawsze, albo poszukajmy czegoś nowego. – Mam pomysł – mówi Arianna. – Jest gorąco, więc może pojedziemy nad morze? – Świetnie! – wykrzykuje Giulio. – Ktoś mi powiedział, że za portem jest świetna restauracja, nazywa się Il Vascello, mam nawet adres. Spróbujemy? – Jedźmy – szybko postanowiła Arianna.
Była tak głodna, jak gdyby pomiędzy ustami a brzuchem zrobiła się w niej wielka dziura. Nie wypuszczając dłoni kobiety, zaprowadził ją do samochodu i wyjechał z cmentarza. Za ich plecami zamknęła się brama. Zatrzymuje się po kilku metrach. Ona płacze już mniej. – Czy mam panią zawieźć do domu? Ona wzrusza ramionami. – Niech mi pani odpowie, proszę. – Nie jestem stąd. – Dokąd więc mam panią... – To bez różnicy. On nie rozumie znaczenia tej odpowiedzi, jest lekko zdezorientowany. Ale bardzo zaciekawiony. Czy to dlatego, że domyśla się, jak piękne ciało ma ta młoda kobieta? – Co znaczy, że bez różnicy? Ona przez chwilę milczy. Wreszcie się odzywa: – Proszę mnie zawieźć, dokąd pan chce. Czy tu, czy tam, to dla mnie wszystko jedno. On traci cierpliwość, ale się kontroluje. Przecież nie można się złościć na kobietę, która myśli i zachowuje się jak mała dziewczynka. – Przecież musi pani mieć gdzie się zatrzymać! Ona wtedy pociąga nosem i jednym tchem opowiada mu historię, w którą aż trudno uwierzyć. Miała gdzie się zatrzymać do wczoraj, w miejscowości XXX, przez przypadek w tej samej, w której mieszka Giulio, miała pokój w obleśnym pensjonacie, ale ją wyrzucili, bo nie płaci już od miesiąca, i zatrzymali jej walizki. Dała więc w zastaw kolczyki i przyjechała taksówką tutaj, na cmentarz, bo bardzo chciała porozmawiać z Vannim. – Kim jest Vanni? To ten dozorca? – Nie. – Pracownik cmentarza? Wychodzi na jaw, że Vanni to jej mąż, który umarł przed miesiącem i miał być tu pochowany zgodnie z wolą jego rodziców. Ale taksówka była bardzo droga i okazało się, że ona nie ma pieniędzy na powrót. – Przepraszam, ale jeśli dobrze zrozumiałem, pani teściowie mieszkają tutaj, w miasteczku. – Tak. – Nie może pani pójść do nich? – Nienawidzą mnie. Mówią, że mąż umarł przeze mnie. Zmusili mnie nawet, żebym opuściła dom, w którym mieszkałam z Vannim, bo to był prezent od nich. Giulio słucha jej z głębokim współczuciem. Ale nie wie, ani co powiedzieć, ani co robić. W końcu zbiera się w sobie: – Czy pojedzie pani ze mną do miasta? Ja i tak muszę tam jechać. Ona wzrusza ramionami. Jest jej wszystko jedno. On przekręca kluczyk, odjeżdżają. Lokal, pozornie skromny, w środku cały błyszczy od lamp, srebrnych sztućców i luster. Na każdym stole jest wielki bukiet długich róż. Prawdę mówiąc, to miejsce jest trochę
nowobogackie. I pewnie okropnie drogie. Tylko dwa stoliki są zajęte. Kelner prowadzi ich do stołu, z którego rozciąga się widok na morze, o krok od restauracji. Leciutki wietrzyk wypełnia płuca. – Jeśli się nie mylę, szanowni państwo są u nas po raz pierwszy – mówi kelner. – Tak – odpowiada Giulio. – W menu mamy tylko ryby. Świeżutkie. Mogę polecić ostrygi, przywiezione samolotem kilka godzin temu z Somalii. – Mnie to odpowiada – odpowiada Giulio. – A tobie? – Mnie też – mówi Arianna. – Mamy też wyśmienite langusty, nie za duże i nie za małe. Czy mam przynieść dwie? – Proszę. Podchodzi kiper. Wybierają białe austriackie, którego nigdy nie pili, ale wino ma ładną nazwę. – Może to był zły wybór – sugeruje Arianna z uśmiechem. – Dlaczego? – Jestem tak głodna, że wolałabym zacząć od talerza spaghetti. – Mogę zamówić. – Zostaw, tak jest pewnie lepiej. Wino jest przyjemne, chłodne, szybko przechodzą do drugiego kieliszka. Kelnerzy przynoszą ostrygi, tradycyjne pół tuzina na stosie drobno kruszonego lodu. Giulio widział już kilka razy, jak Arianna je ostrygi, i zawsze było to przedstawienie, jak by to ująć, bezwzględnie zakazane dla publiczności poniżej osiemnastego roku życia. Bierze muszle, rozchyla je oburącz, kciukiem i palcem wskazującym, wysuwa koniuszek języka, lekko dotyka nim wnętrza. Cofa, za uchylonymi wargami pokazuje, jak język pieści podniebienie, jakby chciała je nim przygotować do rychłej przyjemności, wysuwa go znowu, ale tym razem uderzenie języka w ostrygę uniesioną jak hostia jest tak mocne i zdecydowane, że bezbłędnie odrywa miękkie ciałko od muszli. Ale ona nie ssie, jak można by się tego spodziewać, tylko obraca mięso na języku, nieco bardziej rozchyla usta, chowa język, zamyka wargi. Długo żuje z przymkniętymi oczami, z rozszerzonymi nozdrzami, jak gdyby do głębi chciała poczuć ich zapach, nie tylko smak. Wreszcie połyka. Po dwóch godzinach podróży w milczeniu, ona nie płacze już od jakiegoś czasu, ma zamknięte oczy, opiera się o zagłówek. Nie rozmawiali, on nie wiedział, czy młoda kobieta, której imienia jeszcze nie znał, zasnęła czy nie, aż odezwała się nagle, nie otwierając oczu: – Jestem głodna. Jechali podrzędną szosą, bo jakiś poważny wypadek zakorkował autostradę i policja nakazała zjazd w pierwsze rozwidlenie, a kiedy przejeżdżali przez jakieś miasteczko, on zobaczył neon restauracji. Zatrzymał się. Zawsze to lepsze od baru na stacji. Usiedli, ładnie pachniało, on zaraz potem wstał. – Przepraszam, umyję ręce. Kiedy wrócił, siedziała w tej samej pozie, w jakiej ją zostawił. Rzucił odruchowo, mówiąc jej na ty: – Też umyj. Spojrzała na niego, wyczytał w jej oczach skłonność do kapryszenia, a co do rąk, to już na pewno nie miała ochoty ich myć. – Jak masz na imię?
– Arianna. – Bądź posłuszna, Arianno. Wstała niechętnie, odsuwając krzesło łydkami i hałasując jak na złość. Wracając, zobaczyła, że na sąsiednim stoliku kelner postawił porcję ślimaków winniczków – tych, które z muszli wyciąga się specjalnym widelcem. – Ja też takie chcę, ale po makaronie. Nigdy nie widział, żeby ktoś jadł spaghetti tak jak ona. Cierpliwie oddzielała widelcem dwie nitki, unosiła rękę ze sztućcem, wyciągała głowę, pochylając ją lekko, wkładała do ust zwisające końcówki dwóch nitek, lekko zwierała usta, ssała. U innej kobiety byłby to okropny, wulgarny sposób jedzenia, ale u niej wszystko miało w sobie coś dziecięcego i uroczego. Winniczki przyprawione sosem z pomidorów jadła, biorąc muszlę w palce i przytykając ją do ust, po czym mocno wciągała powietrze, w ogóle pomijając widelce przeznaczone do jedzenia ślimaków. Bardzo szybko pobrudziła sobie sosem brodę. – Wytrzyj się. Posłuchała bez kapryszenia. Butelka białego wina zniknęła wraz z ostrygami. – Wchodzi zupełnie niepostrzeżenie – mówi Giulio. – To naprawdę wspaniałe wino. Powinniśmy kupić kilka butelek do domu. – A tymczasem możemy jeszcze zamówić na teraz – sugeruje Arianna. – Wino czy ostrygi? Arianna wygina złaknione wargi. – Jedno i drugie. – Czemu nie? I Giulio przyzywa kelnera. [1] Rio Bo – szczęśliwe miasteczko wymyślone przez Alda Palazzeschiego i opisane w wierszu pod tym tytułem (1909) (przyp. tłum.).
Pięć Kiedy dojechali do XXX, była pierwsza w nocy. – Posłuchaj – powiedział Giulio. – Wybór należy do ciebie. Jeżeli chcesz iść do hotelu, nie ma problemu, pożyczę ci, żebyś zapłaciła za nocleg. Albo możesz spać u mnie, mam dwa pokoje gościnne. Nie przeszkadzałabyś nikomu, bo mieszkam sam. Ona się zastanawia, potem mówi: – Lepiej, żebym spała w hotelu. – Jak wolisz. Zawiozę cię do Cavoura, to dobry hotel. Ale po chwili ona się wycofuje: – Nie mogę iść do hotelu. – Dlaczego? – Nie mam dokumentów. – Jak to? – Wyszłam z pensjonatu bardzo zdenerwowana i zapomniałam portfela. – Więc chodź do mnie. Jutro rano pojedziemy razem do tego pensjonatu, odbierzesz portfel i walizki. – Przecież mówiłam, że nie zapłaciłam za pokój! – Ja to załatwię. Kiedy tylko weszli do domu, ona mówi: – Chcę wziąć prysznic. Odprowadza ją do łazienki, pokazuje sypialnię. On też idzie pod prysznic, jest bardzo zmęczony, ma potrzebę położyć się, dziesięć godzin za kierownicą dało mu w kość. Po kąpieli idzie sprawdzić, czy Arianna czegoś nie potrzebuje przed snem, ale słyszy szum wody z prysznica. Puka do drzwi. Ona zakręca wodę. – Idę spać, Arianno. Niczego nie potrzebujesz? – Nie, dziękuję. Dobranoc. I prysznic znowu zaczyna szumieć. Razem z repetą ostryg zniknęła również druga butelka wina. Zamawiają trzecią. Następnie kelner podaje langusty, otwarte w połowie. – Czy mam przynieść szczypce? – Tak. Jakiś hałas go wytrąca ze snu, śpi bardzo czujnie, to skrzypią drzwi jego pokoju. Udaje, że śpi. Arianna idzie boso, słyszy szelest jej stóp. Można się założyć, że to złodziejka, której dał się podpuścić. Na pewno weszła ukradkiem, żeby wyciągnąć mu portfel z marynarki zawieszonej na oparciu krzesła. Ale Arianna stoi nieruchomo przy pustej stronie małżeńskiego łóżka. Teraz bardzo ostrożnie unosi przykrycie. Potem on słyszy, jak ona wślizguje się pod kołdrę, łóżko wydaje się obojętne na ciężar drugiego ciała. Ona wyraźnie nie chce, by on się obudził. Więc po co przyszła? I odpowiedź jest jasna, prosta, jednoznaczna. Arianna boi się spać sama.
Potrzebuje ciepła innego ciała obok siebie. On długo nie może zasnąć. Słyszy, jak jej oddech stopniowo staje się miarowy, głęboki. Zasnęła. Wówczas wyciąga rękę i muska jej skórę. Arianna jest naga, odwraca się do niego plecami. Po chwili on też zapada w mocny sen. Nazajutrz budzi się o dziewiątej. Przez żaluzje wpada snop światła. Arianny nie ma. Łóżko wygląda na nietknięte. Gdyby nie wgłębienie, jakie jej głowa pozostawiła na poduszce, mógłby uwierzyć, że to był sen. Arianna rozgniata kleszcze langusty szczypcami i wysysa szpik tym samym sposobem, w jaki je ślimaki. Wysączyli również trzecią butelkę wina. Ona jest lekko wstawiona. – Czy jesteś jeszcze głodna? – Nie, najadłam się. – Co chcesz robić? – Wrócić do domu. W drodze na parking ona go bierze pod rękę, przytyka usta do jego zdrowego ucha, szepce: – Chcę dzisiaj być twoją ostrygą. Nazajutrz rano, podczas kąpieli, nachodzi ją nagle wielka ochota, by iść do kryjówki i opowiedzieć Stefanii, co przeżyła z Mariem, i to pierwszy raz w życiu. Ale nie może, bo Elena kręci się po domu i sprząta. A więc przed niedzielą rano nic z tego. Ech, jakie to męczące, że zawsze musi czekać na niedzielę rano, by robić również tę drugą rzecz, którą tak lubi! I to pod warunkiem, że Giulio nie podda się lenistwu i pójdzie na te swoje dwie godzinki joggingu. Cóż, musi być cierpliwa. Będzie musiała wytrzymać te dwa dni, zanim się z nią zobaczy. Po kąpieli się ubiera. Elena puka, pyta, czy Arianna czegoś potrzebuje, bo musi wyjść, żeby zrobić zakupy, o których zapomniała. – Nie, dziękuję, Eleno, rób, mną się nie przejmuj. Jak dobrze! Nie mogło zdarzyć się lepiej. Ma dla siebie co najmniej godzinę. Bierze klucz od strychu, idzie na górę, otwiera drzwi, wchodzi, włącza światło. I od razu słyszy głos Stefanii. – To ty, Ari? – Tak, już idę. Idzie, zapala świecę, przechodzi nad krowim łbem, wślizguje się pomiędzy szafę a ścianę, wchodzi do kryjówki. Boże, jak tu brudno! Podłogę pokrywają czarne plamy. To prochy Ornelli. Idzie po miotłę i szmatę, dokładnie sprząta, następnie sadza Stefanię na stoliczku, a sama siada na krześle. Zaczyna opowiadać o Mariu, ale po chwili Stefania jej przerywa. – Twierdzisz, że po raz pierwszy jakiś mężczyzna wziął cię tak do końca...
– To prawda! – Przecież kiedy opowiedziałaś mi o pierwszym razie z Vannim, użyłaś prawie takich samych słów. – Ale Vanni nie żyje! – To, że nie żyje, nie ma nic wspólnego z tym, o czym mówimy. Chciałam ci tylko uzmysłowić, że również Vanni, przynajmniej na początku... Arianna się złości. – No dobrze. Było ich dwóch, Vanni i Mario! Zadowolona? – Nie podnoś na mnie głosu! Co zamierzasz zrobić z Mariem? – W czwartek zobaczę go po raz ostatni. – Na pewno? – Co? – No, że to ostatni raz. – Nie mam pojęcia. – Uważaj. Bo wiesz, jak to się może skończyć. Jeśli się zakochasz, nie pozbędziesz się Giulia, tak jak to zrobiłaś z Ganzellą, i nie wyjdziesz za niego. Mario to dziecko. – Przepraszam, dlaczego w to wciągasz Ganzellę? Wcale się go nie pozbyłam, to on... – Zostawmy to. O ile się założysz, że będziesz spotykać się z Mariem również po czwartku? Ona wpada w złość. – Jesteś suka. Już nigdy ci niczego nie powiem. A jak nie przestaniesz, zrobię z tobą to samo co z Ornellą. * O jedenastej, kiedy wychodzi z domu, a Elena przytrzymuje otwarte drzwi, dzwoni telefon. Na wyświetlaczu pojawia się napis „numer prywatny”. Odbiera. – Słucham. – Cześć. Krew jej uderza do głowy: to Mario. – Proszę zaczekać. Nie chce, żeby Elena usłyszała rozmowę. Mario pogwałcił jasną regułę: wie, że nie może do niej dzwonić, a jeśli już, to ona zadzwoni do niego, kiedy będzie trzeba. Czego on może chcieć? Prawie na pewno chce odwołać czwartkowe spotkanie. Wychodzi, zatrzymuje się w ogródku. Elena zamyka za nią drzwi. – Co jest? – Jak się masz? Co go napadło? Zgrywa dżentelmena? – Dobrze. Po co dzwonisz? – Rany, nie popędzaj mnie! – Mam spotkanie. – Z kim? – Co cię to obchodzi? Mów. – Chciałem powiedzieć, że... Milknie.
Ona się niecierpliwi, nie chce się spóźnić na spotkanie z Gemmą, mają iść na wystawę sztuki chińskiej. – Słuchaj, albo się decydujesz, żeby mi powiedzieć, po co dzwonisz, albo wyłączam telefon. – Wtedy znowu zadzwonię. – A ja znowu wyłączę. – Nie, proszę. Muszę ci powiedzieć, że... Znowu przerywa. Ten chłopiec, kiedy się go odpowiednio sprowokuje, potrafi dużo z siebie wykrzesać, ale jest pokręcony i może doprowadzić do szału. O rety! Arianna postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. – Posłuchaj, jeśli chcesz powiedzieć, że zmieniłeś zdanie co do czwartku, po prostu powiedz. To żadna tragedia. Mario milczy przez chwilę, wreszcie wydusza z siebie: – Wręcz przeciwnie. – Czyli co? – Nie wytrzymam do czwartku. Mówił za szybko, a raczej nie mówił, tylko stękał, i ona źle go zrozumiała. – Inny dzień nie wchodzi w rachubę! To niemożliwe! Jeżeli w czwartek masz coś innego do roboty, to trudno. – Nie, chciałem powiedzieć, że ja... ja nie wytrzymam... no, nie wytrzymam do czwartku. Chcę, żebyśmy spotkali się wcześniej. Jak gdyby ktoś z całych sił uderzył ją pięścią w żołądek. Na ułamek sekundy jej ciało powraca do tamtego piekielnego upału kabiny, a dłonie Maria wbijają się w jej pośladki, unosząc ją... Czuje nagłe uderzenie gorąca, pomiędzy piersiami ma krople potu. Nogi się pod nią uginają. Ostatnich pięć słów chłopiec powiedział w taki sposób, że... Dodaje sobie sił. – Trudno, będziesz musiał wytrzymać – mówi twardo. Wyłącza telefon. Biegnie do garażu. Giulio wraca do domu na obiad, po wyrazie jego twarzy można zgadnąć, że coś jest nie tak. – Co ci jest? – Kłopoty w firmie. Boję się, że Francuzi chcą nas wykolegować. Chyba jeszcze dzisiaj muszę zadziałać. Czekam na telefon z potwierdzeniem. Wrócę w niedzielę wieczorem. – Dokąd jedziesz? – Do Berlina. Polecisz ze mną? – Nie. Właściwie po co? Pracują tam również w sobotę? – Czeka mnie cała seria prywatnych rozmów. Dostaje telefon, kiedy skończyli pić kawę. To Silvana, jego sekretarka. – Idę spakować walizkę. Silvana zarezerwowała mi lot na dzisiaj, na siódmą. Zdrzemnę się godzinkę. – O której mam cię obudzić? – O czwartej. – Chcesz, żebym cię odwiozła na lotnisko?