Erem
Las między osadami Santo Stefano i Cammarata, położony prawie tysiąc metrów nad
poziomem morza, był kiedyś tak dziki i nieprzebyty, że światło słoneczne nie dochodziło
przez gęstwę liści, a kto się tam zapuścił, nie umiał określić, czy wciąż jest dzień, czy już
noc. Pierwsi arabscy zdobywcy nazwali go koskin, co oznacza mroczne miejsce. Z czasem
nazwa zmieniła się na Quisquina.
Rosalia Sinibaldi, urodzona w Palermo w 1130 roku dziewoja wielkiej urody i majątku,
córka księcia Sinibalda i Giskardy, kuzynki króla Rogera II, czy to z niechęci do
małżeństwa z księciem Baldwinem, przyszłym królem Jerozolimy, którego życzył sobie jej
wuj, król Sycylii Wilhelm II (ach, te pogmatwane sycylijskie koligacje, zarówno u szlachty,
jak i u gminu!), czy raczej dlatego, że nie odpowiadał jej świat, w którym się obracała –
życie dworskie było dla niej zbyt grzeszne, skupione na przyjemnościach materialnych,
gromadzeniu bogactw i okazywaniu zbytku (ten sam wstręt miał poczuć za kilkadziesiąt lat
młodzieniec o imieniu Francesco) – postanowiła około 1150 roku, ledwo co ukończywszy
dwadzieścia lat, uciec z rodzinnego miasta, by żyć w samotności i modlitwie.
Z początku przenosiła się to tu, to tam, wreszcie zaszyła się w czymś na podobieństwo
jamy w lesie Quisquina, połączonej z innymi rozpadlinami, tak ukrytej między skałami
i gęstwiną, że nawet psom trudno byłoby ją wytropić. Żyła tam dwanaście lat. Było to
idealne miejsce na modlitwę, kontemplację i umartwienia, bez żywej duszy w pobliżu.
Inskrypcja na skale tuż przed niskim wejściem do groty głosi: Ego Rosalia Sinibaldi
Quisquine et Rosarum domini filia Amore Domini mei Iesu Cristi in hoc antro habitari
decrevi („Ja, Rosalia Sinibaldi, córka pana na dobrach Quisquina i Rose, postanowiłam
zamieszkać w tej oto pieczarze z miłości do Pana mojego Jezusa Chrystusa”). Małe
wyjaśnienie: ojciec Rosalii, Sinibaldo, był feudalnym panem Quisquiny oraz osady zwanej
Rose.
Kilka lat później Rosalia Sinibaldi przeniosła się do groty w masywie Pellegrino,
górującym nad Palermo (górującym do tego stopnia, że w czasach wojen punickich rozbił
tam obóz Hamilkar Barkas i co jakiś czas spadał na miasto ze swoimi ludźmi, wycinając
w pień Rzymian, którzy je okupowali). W tejże grocie żyła w zupełnej samotności, dopóki
nie umarła w 1166 roku. I wszyscy o niej zapomnieli. Na prawie pięćset lat.
W 1624 roku w Palermo wybuchła straszliwa zaraza, przed którą, zdawało się, nie było
ratunku. Piętnastego lipca owego roku pewien człowiek wybrał się na polowanie na górę
Pellegrino, bynajmniej nie dla rozrywki, ale po to, żeby zdobyć coś do jedzenia, żywności
bowiem coraz bardziej brakowało. I oto ukazała mu się dziewczyna, Rosalia. Wskazała
grotę i pouczyła, że jeśli pozbiera jej kości, które się tam znajdują, i przeniesie
w uroczystej procesji ulicami Palermo, zaraza zostanie niechybnie pokonana. Myśliwy
zbiegł do miasta na złamanie karku i powtórzył wszystko władzom, te zaś były gotowe
choćby i duszę zaprzedać, byleby skończył się pomór. Odnaleziono grotę, ale kości były tak
wtopione w kamień, że trzeba było wykuć kawał skały, który je zawierał. Odbyła się
uroczysta procesja i zaraza niebawem ustąpiła.
Ogłoszona patronką Palermo święta Rozalia, zwana małą świętą, stała się wśród ludu
przedmiotem wielkiej czci, trwającej po dziś dzień. Zaraz po tym, jak odkryto jej szczątki,
dwaj murarze zaczęli szukać groty w lesie Quisquina, czyli pierwszego miejsca
odosobnienia świętej, i w końcu do niej dotarli. Było czymś naturalnym, że grota stała się
celem pielgrzymek i kultu, obok zaś zbudowano kaplicę, do której nieprzerwanym
strumieniem przybywali wierni.
W 1690 roku majętny kupiec z Genui, Francesco Scassi (albo Scasso), doznał
mistycznego olśnienia i przeniósł się do tej samej groty z trzema towarzyszami. Pobudował
obszerny klasztor i spory kościół, choć nowy właściciel dóbr, książę Gaetano Ventimiglia
di Collesano, sobie przypisał całą zasługę i na pamiątkę polecił umieścić w kościele
stosowną tablicę.
Scassi ustanowił bardzo surowe reguły dla tych, którzy chcieli dołączyć do pustelniczej
wspólnoty. Bo o to w gruncie rzeczy chodziło – o świecką wspólnotę pustelniczą, której
mieszkańcy nie byli prawdziwymi braćmi zakonnymi, chociaż tak kazali na siebie mówić.
Chodzili w habitach, ale nie należeli do żadnego zakonu i nie byli poddani regule
monastycznej.
Bez reguł pozostali aż do chwili rozwiązania, choć niejeden biskup (Ramirez, Lo
Jacono, Peruzzo) nieraz interweniował z ojcowską cierpliwością i równie ojcowską
twardą ręką, aby przestrzegali chociaż podstawowych reguł.
Nowicjat, wedle zamysłu Scassiego, miał trwać okrągły rok, a próby do przejścia w tym
czasie były tak ostre, okrutne wręcz, że większość kandydatów, jeśli nie miała w sobie
skłonności do umartwień w imię wywyższenia duchowego, odpadała po paru miesiącach.
Scassi zarządził również, że ciało zmarłego współbrata miało pozostać bez pochówku,
tylko – tak jak u kapucynów w Palermo – wystawione na widok w specjalnej krypcie, do
której wchodziło się przez klapę w środku kościoła.
Im obrzydliwszego wyglądu nabierały zwłoki, tym bardziej radowali się współbracia.
Mieli dzięki nim nieustające przedstawienie nędzy ziemskiego bytowania człowieka.
Procedura suszenia, według tego, co pisze Salvatore Indelicato, polegała na przełożeniu
trupa na „ruszt z glinianych rurek w hermetycznie zamkniętym pomieszczeniu; siedem,
osiem miesięcy później nasączano go octowym wyciągiem z ziół aromatycznych i wreszcie
wystawiano na słońce w celu całkowitego wysuszenia” 1.
Sława eremu, jego ostrych warunków życia i mistycznej aury, szybko rozeszła się także
poza wyspą, zgłaszało się dużo chętnych – czy to ze szczerego powołania, czy dlatego, że
mieli niezałatwione porachunki z prawem. Albo, jeśli tak to wolałby ktoś ująć, z własnym
sumieniem.
Tak właśnie zachował się Bartolomeo Pii, hiszpański generał stacjonujący w Palermo,
który zabiwszy niewinnego człowieka, opuścił wojsko i uszedł do pustelni w Quisquinie –
zwał się odtąd bratem Vincenzo. Zawsze to lepiej zostać wolnym pustelnikiem, niż trafić
za kraty. Wścibstwo nie było tam dobrze widziane, nikt nikogo o nic nie wypytywał, każdy
zajmował się sobą, przyjęty do wspólnoty brat wybierał nowe imię i mógł zapomnieć
o prawdziwym.
Przedstawicielom prawa nawet nie przeszło przez myśl, aby wspiąć się aż do eremu,
żeby przekonać się, kto tam jest, a kogo nie ma. Książęta, biskupi, kardynałowie i szlachta
wszelkiego autoramentu (na Sycylii natykałeś się na szlachcica co dwa kroki) zaczęli robić
tam krótkie wypady dla podkurowania duszy i ciała, powietrze bowiem było czyste, świeże
i zaostrzało apetyt.
Co prawda, niemal od początku między niby-zakonnikami w eremie dochodziło do
niesnasek, zawiści, przemocy wszelkiego rodzaju i kradzieży.
Indelicato nieco dalej wspomina: „Król Ferdynand IV pod koniec krótkiego pobytu
w 1807 roku był pod takim wrażeniem mistycznej atmosfery klasztoru, iż rozkazał, aby co
roku dostarczano pustelnikom tuńczyka”.
Cieszyli się tym tuńczykiem niewiele ponad pięćdziesiąt lat; potem na miejsce
Burbonów przyszli bezbożni Piemontczycy i piękny zwyczaj upadł.
Rzecz jasna, z biegiem czasu erem bardzo się rozrósł, a las częściowo uporządkowano,
wytyczając w nim ścieżki i alejki. W sumie na całym obszarze było parędziesiąt cel,
a nawet znajdowały się tam sala ceremonialna i noclegownia dla gości. W lesie wytyczono
drogę, która prowadziła do „wielkiego” dębu, pod którym święta nie tylko się modliła,
lecz także suszyła włosy.
Sprawy zaczęły iść w złym kierunku w 1922 roku, kiedy ówczesny przełożony, brat
Bernardo, został odnaleziony wewnątrz eremu z poderżniętym gardłem. Czy zbrodnicza
ręka należała do przybysza z zewnątrz, czy był to raczej skutek wewnętrznych
porachunków? Prawie wszyscy skłaniali się do drugiej hipotezy, ale w październiku 1922
roku władzę we Włoszech przejęli faszyści i nawet na Sycylii karabinierzy wraz z policją
mieli poważniejsze zmartwienia na głowie.
Tak czy owak, zabójstwo ujawniło, z jakiej gliny ulepieni są niektórzy pustelnicy. Zaraz
po zabójstwie zaczęło im brakować pieniędzy. Przestały napływać spadki i sute darowizny.
Erem mógł o własnych siłach przetrwać atak zimy dzięki swoim murarzom, szewcom,
kowalom i piekarzom, ale pustelnicy nie wytwarzali niczego zdatnego do sprzedaży,
ograniczali się do rzeczy, które pozwalały im przeżyć.
W 1928 roku władze urzędowo rozwiązały wspólnotę. Sławna aura mistyczna sprawiła,
że niektórzy eremici przez kilka wieków umierali w opinii świętości (choć nigdy nie
przełożyło się to na konkretne kanonizacje). Ale zbyt wielu braci bez ceregieli tę aurę
lekceważyło, poświęcając się bardziej świeckim zajęciom, takim jak napaści, wymuszenia,
kradzieże mienia i bydła, rozboje.
Kiedy nadszedł dekret o rozwiązaniu, niektórzy eremici nie usłuchali władzy kościelnej
i zaczęli okupację eremu. Z czego żyli, dość łatwo się domyślić.
Nowy biskup Agrigento, pięćdziesięcioczteroletni Giovanni Battista Peruzzo,
konsekrowany w 1932 roku, po paru latach postanowił zrobić porządek ze zbuntowanymi
eremitami z Quisquiny, którzy już całkiem jawnie dawali schronienie zbiegom i mafiosom,
aktywnie z tymi drugimi współpracując.
Peruzzo był człowiekiem zdecydowanym, o żelaznej woli, i po wieloletnich perypetiach
dopiął swego – na czele nielicznych pustelników, którzy dotrwali do tej chwili, postawił
dwóch księży, jednego jako przełożonego, drugiego jako kapelana. Przeciwko tej czystce
podjętej przez Peruzza oponowali nie tylko eremici, lecz także niejeden pełnomocnik
prefekta prowincji, wyznaczony do zarządu dobrami sanktuarium, w obawie, że kuria
z Agrigento zechce roztoczyć nad nimi kontrolę.
Peruzzo, urodzony w Alessandrii w Piemoncie, dosłownie zakochał się w Quisquinie,
w jej „spokojnym odosobnieniu”, jak napisał do prałata z Santo Stefano. Kiedy tylko miał
trochę wolnego czasu, chronił się w eremie.
W 1945 roku zamierzał przybyć do Quisquiny 15 lipca i spędzić tam miesiąc czy dwa
miesiące w towarzystwie jedynie „brata pasjonisty” – ten miał zadbać o wszystkie
potrzeby związane z pobytem biskupa, między innymi znaleźć chłopaka, który codziennie
będzie schodził do wsi na zakupy. Peruzzo w żaden sposób nie chciał swoją obecnością
sprawiać kłopotów duchownym z Santo Stefano. Jednak szereg okoliczności spowodował,
że musiał wcześniej rozpocząć urlop. W dodatku w towarzystwie nie pasjonisty, lecz
wielebnego Graceffy, jednego z księży wysłanych tam przez niego w celu zarządzania
klasztorem.
Kiedy dotarł do eremu, przebywało w nim tylko dwóch czy trzech pustelników, jakiś
przyjezdny i jeden człowiek pełniący funkcje kucharza i posługacza. Dziewiątego lipca
wieczorem Peruzzo, jak zwykle, poszedł z księdzem Graceffą do lasu na spacer,
z konieczności krótki, bo ksiądz cierpiał na częściowy paraliż i zwyrodnienie kręgosłupa,
co bardzo ograniczało mu ruchy. Spacer na ogół kończył się w miejscu, w którym „kilka
kamieni zachęcało, by przysiąść”. Również tego wieczoru usiedli na nich. Biskup Peruzzo
spojrzał na zegarek. Była dokładnie dziewiętnasta czterdzieści pięć. Spacerowali przez
kwadrans. Teraz zamierzali posiedzieć sobie pół godziny, by nacieszyć się rześkim
powietrzem i w ciszy „rozmyślać o duszy”, z dala od „ludzkiej ciżby”.
Ale co najmniej trzech przedstawicieli owej ciżby czaiło się parę metrów dalej.
1. Bibliografia źródeł cytatów znajduje się na końcu książki. [wróć]
Klasztor
Badacze dziejów znamienitego rodu Tomasich (tak, właśnie tego, który wydał Giuseppego,
autora Geparda) mogą buszować do woli w licznych dokumentach, powstałych, odkąd na
firmamencie dziejów zajaśnieli bliźniacy Carlo i Giulio Tomasi, synowie przedwcześnie
zmarłego Ferdinanda (ożenił się w wieku szesnastu lat, a zmarł, kiedy miał lat
osiemnaście), który był bliźniaczym bratem Maria, noszącego imię po ich ojcu. Wielkie
trudności napotkają za to, jeśli będą chcieli naświetlić postać założyciela rodu, rzeczonego
Maria. Mglistość informacji o nim jest zaiste zdumiewająca.
Wiemy, że Mario Tomasi senior, urodzony w Kapui w 1558 roku, przybył na Sycylię
w 1585 roku w orszaku wicekróla Marcantonia Colonny i tenże Colonna mianował go
naczelnikiem wojskowym miasta Licata. Dochody z tej funkcji pozwalały się utrzymać, nic
więcej. W jaki sposób więc doszedł do majątku i wżenił się w bogatą rodzinę szlachecką?
Tradycja ustna, niewątpliwie ukształtowana przez złe języki, nie ma wiele dobrego do
powiedzenia na temat tego, jak Mario Tomasi wypełniał swoje zadania i jakie miał pojęcie
o służbie. Istnieją nawet nieliczne źródła pisemne mówiące o wytoczonym mu procesie
i zapewne dymisji (tylko chwilowej). Ten i ów posunął się do stwierdzenia, że Mario był
swego rodzaju łowcą nagród na wzór znacznie późniejszych bounty killers z Dzikiego
Zachodu.
Podobno z niewielkim oddziałem polował na wędrownych rozbójników,
rozpanoszonych wówczas na wyspie (dziś również jest ich pełno, tylko inaczej się ich
nazywa), a kiedy pochwycił któregoś, odcinał mu głowę i konserwował ją w soli, czy
w czymś, co tam miał akurat pod ręką. W owych czasach można było uniknąć kary za
niektóre przestępstwa, jeśli winowajca wręczał organom sprawiedliwości głowę bandyty.
Mario wymyślił więc, by tak rzec, system o obiegu zamkniętym: rzucał na jakiegoś
bogatego mieszkańca Licaty pierwsze lepsze oskarżenie, kazał go wtrącić do więzienia
i jednocześnie oferował mu – za tyle złota, ile ważyła – zabalsamowaną głowę bandyty,
która zapewniała aresztowanemu natychmiastowe zwolnienie.
Powtarzam: tej osobliwej działalności Maria Tomasiego nie potwierdza żadne źródło
pisane. Pozostaje więc tajemnicą, jak udało mu się pojąć za żonę bardzo bogatą
dziedziczkę.
Mamy za to potwierdzenie, że z niejasnych powodów, być może za nadużycia władzy, na
pewien czas musiał schronić się w rodzinnej Kapui. Ale z pewnością po powrocie
poślubił Franceskę Caro e Celestre, dziedziczkę baronii Montechiaro i panią wyspy
Lampedusa. Od czasów, gdy służyła za kryjówkę piratów, wyspa owa pozostawała
praktycznie bezludna. Ale nie całkiem, funkcjonował tam bowiem erem, w którym gościli
zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie. Tak sobie pokojowo jedni z drugimi
współistnieli, że aż powstało wyrażenie „pustelnik z Lampedusy” na określenie osoby
umiejącej zręcznie poruszać się w dwóch światach. W naszych czasach chciałoby się
cudownego rozmnożenia na całym świecie takich pustelników z Lampedusy. Dzięki
ożenkowi Mario Tomasi stał się szlachcicem. Jako szlachcica wymiar sprawiedliwości
właściwie nie mógł go już tknąć, a w każdym razie nie bez znacznych utrudnień, podobnie
jak w przypadku co poniektórych naszych deputowanych.
W 1637 roku dwudziestotrzyletni Carlo Tomasi, urodzony w Ragusie, kupuje licentia
populandi, czyli prawo do zakładania osad, i 3 maja tegoż roku kładzie kamień węgielny
pod budowę miasta Palma di Montechiaro, zaprojektowanego przez architekta z Ragusy,
Antonia De Marca. W ceremonii, oprócz bliźniaka Giulia, wziął udział stryj Mario Tomasi
e Caro (zauważmy, że jak na szlachcica przystało, dodał do swojego nazwisko matki),
komendant zamku w Licacie i kapitan Świętego Oficjum.
„Od samego początku Carlo obnosił się z zamiarem uczynienia z miasta nowego
Jeruzalem, dlatego rozmieścił w nim wiele sanktuariów – utrzymywanych z odpustów –
w których mieszkańcy i przyjezdni mogli dzięki samej swojej obecności nabyć kawałek
raju. W kurii arcybiskupiej w Agrigento zachowały się bulle, dekrety i papieskie zgody,
kupione za ciężkie pieniądze przez obu bliźniaków, żeby ich świątobliwy projekt mógł się
spełnić” (Cabibbo-Modica).
Rok później Carlo uzyskał tytuł księcia ziemskiego di Palma. Stryj Mario, zawsze
wybiegający myślą do przodu, znalazł mu narzeczoną: była to baronówna Rosaria Traina di
Falconeri. Nie dość, że miała pokaźny majątek, to jeszcze była ukochaną bratanicą
Francesca Trainy, biskupa Girgenti, właściciela ogromnych dóbr, chciwca, o którego
skąpstwie krążyły legendy. Kupił między innymi za dziewięćdziesiąt tysięcy skudów dwa
miasta: Girgenti i Licatę (był więc właścicielem miejsca, w którym mieszkała i działała
rodzina Tomasich), a potem łupił mieszkańców podatkami i dziesięcinami.
Zaledwie po paru latach Carlo uległ jednak religijnym porywom. Pozostawił wszystko
bratu, łącznie z dobrami i tytułem, i wycofał się najpierw do wspólnoty teatynów
w Palermo, następnie zaś do Rzymu. Przez resztę życia oddawał się studiom teologicznym.
Bliźniak Giulio nie ustępował mu w żarliwej wierze, nazywano go nawet świętym
księciem. Któregoś dnia jakiś nędzarz ukląkł przed nim, chcąc doń przemówić. Książę
kazał mu wstać, tamten nie chciał, więc Giulio przyklęknął.
Pomimo znanej wszem wobec świątobliwości Giulio umiał mocno stąpać po ziemi.
Wiedział, że na budowę ziemskiego Jeruzalem, połączonego tyloma nićmi z Jeruzalem
niebieskim, trzeba mnóstwo pieniędzy.
Choćby Watykan, ciągle nienasycony, żądał worków złota za każdą zatwierdzoną
inicjatywę. Jedynym sposobem było doprowadzenie do korzystnego ożenku, który zasili
rodzinną kasę świeżą gotówką. W tym momencie stryj Mario, godny dziedzic swojego
ojca, wpadł na sprytny pomysł. Zasugerował, że skoro Carlo pozostawił bratu wszystko, co
posiadał, Giulio powinien uznać za część darowizny także jego byłą narzeczoną, Rosalię
Trainę, wciąż niezamężną. Rosalia z pewnością nie będzie protestować, zresztą czyż
Giulio nie wyglądał jak skóra zdjęta z jej byłego narzeczonego?
Uzyskawszy jego zgodę, Mario udał się prosto do biskupa, który również przyjął
propozycję. Dla „większej ozdoby i uczczenia” ożenku darował bratanicy szesnaście
tysięcy skudów w srebrze, „przeliczonych i zważonych wedle zwyczaju”, które przyjął
w depozyt oczywiście Mario Tomasi. Oprócz tej sumy, ogromnej jak na tamte czasy,
Rosalia objęła w posiadanie kilka majątków ziemskich, jakie zostawił jej w spadku
dziadek Fabrizio. Długa i skrupulatna umowa w sprawie posagu, spisana na życzenie
biskupa Trainy, upstrzona warunkami i zastrzeżeniami, to arcydzieło skąpstwa i nieufności
do pana młodego.
Z tego związku narodziło się ośmioro dzieci: Francesca, Isabella, Ferdinando (zmarły po
trzech miesiącach), Antonia, Giuseppe, Rosaria (żyła jedenaście miesięcy), Ferdinando,
zwany później świętym księciem, i Alipia. Córki poszły do klasztoru, synowie,
z wyjątkiem jednego, zostali księżmi. O dziwo, żaden męski potomek nie dostał imienia ani
po założycielu rodu, ani po stryju Mario, który wychował osierocone bliźniaki. Czy to
przypadek damnatio memoriae?
W 1667 roku Giulio otrzymał tytuł księcia Lampedusy.
„Biczował się w samotności, w obliczu swojego Boga i swojej ziemi. Musiało mu się
zdawać, że krople jego krwi padały na pola, aby zmyć z nich grzech. W pobożnym
uniesieniu musiał być przekonany, że tylko przez ów odkupicielski chrzest te pola stają się
naprawdę jego, krwią z jego krwi, ciałem z jego ciała” (G. Tomasi).
Pierworodny syn, Giuseppe Maria, w wieku zaledwie piętnastu lat zrezygnował
z pierworództwa i jak już wspominaliśmy, wstąpił do stanu duchownego. Studiował
wpierw w Palermo, potem przeniósł się do Rzymu. Wszechstronnie wykształcony (znał
łacinę, grekę, hiszpański, hebrajski, syryjsko-chalcedoński, etiopski, arabski), poświęcał
się badaniu świętych ksiąg i liturgii; został kardynałem siedem miesięcy przed śmiercią.
Błogosławionym ogłoszono go już w 1803 roku, kanonizował go zaś Jan Paweł II w 1986
roku.
Jego siostra Isabella nie miała jeszcze ukończonych czternastu lat, kiedy postanowiła
zostać mniszką klauzurową.
Ponieważ w Palmie było, co prawda, zatrzęsienie kościołów, ale brakowało klasztorów,
jej świątobliwy ojciec kazał zamienić pałac książęcy na opactwo benedyktyńskie.
Skorzystał przy tym z okazji, by wybudować sobie nową siedzibę.
Utworzenie klasztoru nie było jednak sprawą łatwą. Sobór trydencki ustanowił nowe
reguły dla żeńskich zgromadzeń, ale tylko dość mgliście określił, co należy rozumieć przez
pojęcie klauzury. Nie był to błahy problem: w klasztorach żeńskich przebywało sporo
kobiet ze szlachty, które siłą wypchnięto do klauzury, żeby w momencie zamążpójścia nie
zażądały w posagu części rodzinnego majątku.
W każdym razie święty książę i jego żona dostosowali się do postanowień soboru
w Mazarze (1584) w sprawie zasad otwierania i zamykania bram klasztoru, stosowania tak
zwanego koła, czyli bębna obrotowego do podawania przedmiotów, odwiedzin lekarzy
oraz krewnych, zakazu korespondencji bez nadzoru przełożonej i tak dalej.
Żeby ująć w ramy życie zgromadzenia pod względem organizacyjnym i religijnym, trzeba
było znaleźć odpowiednią osobę. Książę zwrócił się do służebniczki bożej z Ciminny,
która zrazu się zgodziła, chociaż miała to być funkcja nieprzynosząca żadnego dochodu.
Ale po paru dniach ukazał jej się anioł, który nie dopuścił do wyjazdu do Palmy, zsyłając
na nią chorobę (tak przynajmniej napisała księciu). Książę z żoną wpadli na dobry pomysł:
czemu by nie zwrócić się do wielebnej Antonii Trainy, rodzonej siostry księżnej, żyjącej
w klasztorze przy kościele S. Maria del Cancelliere w Palermo? Książę zaproponował
więc szwagierce, by została przełożoną i organizatorką nowego klasztoru, a ta się zgodziła.
Nowa ksieni zjawiła się w klasztorze w Palmie z wozami uginającymi się od zboża,
oliwy, wina, jarzyn, serów, miodu, kaszy, mąki, makaronu, kur, gęsi „tudzież paru skrzyń
pełnych pościeli, serwet i obrusów dla refektarza oraz grubszych płócien kuchennych”.
Może właśnie z powodu tylu dóbr wniesionych na rzecz wspólnoty interwencja anioła,
który nie pozwolił służebniczce z Ciminny pokierować klasztorem, została nazwana
cudowną?
Ze swej strony książę zapisał klasztorowi „na wsze czasy” corocznie: dwieście skudów,
dwie beczki „przedniego moszczu”, „dziesięć worków zboża” i „sto funtów kaszkawału”.
W Konstytucji mniszek benedyktyńskich Świętego Różańca z Palmy, dokumencie
pochodzącym jednak z późniejszej epoki, mamy opis ceremonii otwarcia klasztoru:
„Po zakończeniu mszy świętej wszystkie udały się do rozmównicy, wikary zaś stanął
przed drzwiami klauzury i wręczył klucze matce założycielce, po czym mianował ją ksienią
i przełożoną klasztoru. Następnie przekroczyły próg te, którym to było przeznaczone: panna
Francesca, w wieku lat około piętnastu, panna Isabella, trzynastoletnia, panna Antonia, lat
jedenaście mająca – córki założycieli klasztoru; siostra Candida Drago, lat około
trzydziestu; Ninfa Uccello, lat około dwudziestu, obydwie z Palermo… Geltrude Solano,
jedenastoletnia panna z Girgenti; dołączyły jeszcze trzy nowicjuszki: pierwszą była
zakonnica przybyła z nowicjatu przy tak zwanym klasztorze del Cancelliere z Palermo
Raffaella Terranova, druga zwała się Rosalia Cardinale, trzecia zaś – Vittoria Gagliano.
Jako ostatnia weszła założycielka, zamykając drzwi klauzury pośród ogólnej radości,
wiwatów i łez pobożnego wzruszenia”.
Z pewnością radowała się Isabella, pragnąca zostać siostrą Marią Ukrzyżowaną od
Niepokalanego Poczęcia. Skąd jednak pewność, że pozostałe dwie córki księcia,
Francesca i Antonia, płakały w „pobożnym wzruszeniu”? Francesca przybierze imię Marii
Serafiny, Antonia – Marii Magdaleny, o Isabelli już wspomnieliśmy. Później do
zgromadzenia wstąpi jeszcze ostatnia córka Tomasich, Alipia, w życiu zakonnym Maria
Lanceata.
Do tego samego klasztoru po śmierci męża Giulia przybędzie też jako tercjarka Rosalia
Traina, która stanie się siostrą Marią Pogrzebaną. Klasztor będzie liczył zawsze około
trzydziestu sióstr i nowicjuszek.
2.
Postaci
Giovanni Battista Peruzzo
Wojna na Sycylii skończyła się we wrześniu 1943 roku, kiedy wyspę w całości opanowali
alianci.
Zaraz też zaczął się kolejny, krwawy konflikt pomiędzy bezrolnymi chłopami a wielkimi
posiadaczami ziemskimi, szlachetnie urodzonymi właścicielami niezmierzonych
latyfundiów, w większości leżących odłogiem. Z początku chłopi zażądali przywrócenia
faszystowskich ustaw z 1933 i 1940 roku, zwanych atakiem na latyfundia. Faszyści, jak
wiadomo, ciągle z kimś wojowali: a to z Etiopią, a to z muchami albo brakiem zboża,
z demoplutokracją, bezdzietnymi, defetystami – ale nie każdą wojnę umieli wygrać.
Wielcy posiadacze ziemscy postanowili dać twardy odpór żądaniom chłopstwa
i przyczynili się do powstania w 1944 roku tak zwanego bloku agrarnego, cieszącego się
mniej lub bardziej otwartym wsparciem Amerykanów i Anglików.
O postawie i sympatiach aliantów świadczy nie tylko wspieranie ruchu
separatystycznego, lecz także posadowienie na stanowiskach burmistrzów wielu ludzi
znanych z powiązań mafijnych: po długim uśpieniu w okresie faszystowskim znów
wypływali na wierzch.
Blok został powołany do życia podczas spotkania w Saganie czołowych przedstawicieli
środowisk ziemiańskich, mafii, separatystów i zwyczajnych bandytów. Wzięli w nim
udział: książę di Carcaci z Katanii, Lucio Tasca i baron La Motta z Palermo, Rosario
Cacopardo z Mesyny, Salvatore Manna jako emisariusz młodych separatystów oraz sławny
bandyta Salvatore Giuliano, wówczas w randze pułkownika EVIS (Ochotniczej
Sycylijskiej Armii Niepodległościowej).
Zebrani uzgodnili podjęcie szeroko zakrojonych działań politycznych i wojskowych;
chodziło między innymi o jawne nieposłuszeństwo wobec przepisów obowiązujących
w państwie włoskim (w tym dotyczących poboru nowych roczników do wojska); sabotaż
gromadzenia zboża w tak zwanych spichlerzach ludowych; bojkot ustaw Gulla,
przewidujących przekazanie ugorów chłopom i nowe zasady dzierżawy ziemi ornej;
potyczki z karabinierami i innymi służbami państwa; stosowanie nieograniczonej zbrojnej
przemocy wobec chłopów okupujących latyfundia; fizyczną eliminację intelektualistów
i polityków wrogich separatyzmowi, a zwłaszcza liderów związkowych.
Według innych historyków, blok zwrócił się o wsparcie do mafii i bandytów dopiero
pod koniec 1945 roku. Ale w takim razie kto ponosi odpowiedzialność za śmierć
związkowców zamordowanych wcześniej? Kto to zrobił?
Zbrodniczy projekt bloku, którego apogeum stanowiła masakra w Portella delle Ginestre
w 1947 roku (11 zabitych, 56 rannych), można ująć najkrócej w liczbach: 18 związkowców
komunistycznych, socjalistycznych albo chadeckich, 15 burmistrzów, działaczy
robotniczych i polityków – wszyscy zostali zamordowani albo przepadli bez śladu.
Pośród ofiar znalazł się, co nieuniknione, jeden z sekretarzy związku pracowników
rolnych Federterra. Ale ani siły porządkowe, ani płatni zabójcy na usługach bloku nie
zdołali zatrzymać fali chłopów, którzy z czerwonymi flagami w dłoniach szli zajmować
ugory i przygotowywać je pod uprawę. Wspaniała, doprawdy, karta w dziejach ruchu
chłopskiego.
Ta czerwień flag kłuła w oczy biskupa Agrigento, Giovanniego Battistę Peruzza. Był
żarliwym antykomunistą z racji wiary i przekonań, ale nie przeszkadzało mu to sprzyjać
w skrytości ducha chłopom maszerującym pod owymi flagami.
Peruzzo urodził się w Molare pod Alessandrią w Piemoncie w 1878 roku. Za młodu
wstąpił do pasjonistów, w 1901 roku przyjął święcenia kapłańskie. Sprawnie wypełniał
powierzane mu dość poważne misje i w 1924 roku został biskupem. Wysłano go do Mantui
(gdzie mieszkał już w 1908 roku) jako pomocnika dla dziewięćdziesięcioletniego
ordynariusza diecezji.
Energiczny, bezustannie aktywny, angażuje się w organizację i rozbudowę lokalnej Akcji
Katolickiej. W 1928 roku z okazji trzechsetlecia kanonizacji Ludwika Gonzagi ściąga na
obchody do Mantui tysiące młodych katolików z całych Włoch.
To błąd, zapewne niezamierzony, w tym okresie bowiem władze faszystowskie nie
patrzyły wcale łaskawym okiem na Akcję Katolicką. Była niebezpieczną konkurencją dla
faszystowskiej młodzieżówki ONB (Opera Nazionale Balilla) i innych podobnych
organizacji.
Dwudziestego pierwszego czerwca, kiedy miały zacząć się uroczystości rocznicowe,
grupy faszystów z Mantui, wsparte posiłkami spoza miasta, zaczęły znienacka w brutalny
sposób napadać na młodych katolików. Na czele faszystów stał sekretarz federalny partii
z Mantui, niejaki Arrivabene. Było wielu rannych, ale na tym się nie skończyło: parę dni
później trzej faszyści zatłukli na śmierć pałkami przewodniczącego rady diecezjalnej
i byłego przewodniczącego chadeckiej Partii Ludowej.
Zbrodnia wywołuje wielkie poruszenie i faszyści, chcąc ratować twarz, montują
kampanię oskarżeń przeciwko biskupowi Peruzzo: to on rzekomo sprowokował przemoc,
a ludzie z Akcji Katolickiej mieli podłożyć ogień pod siedzibę ONB, którą
w rzeczywistości podpalili sami faszyści. Ale Peruzzo jest nieugięty; jedzie natychmiast do
Rzymu, uzyskuje audiencję u papieża, potem u ministra spraw wewnętrznych,
Federzoniego, wreszcie dostaje się do samego Mussoliniego, któremu bez ogródek
przedstawia prawdziwą wersję zdarzeń i krytyczną sytuację w Mantui. Mussolini zapewnia
o swoim zrozumieniu i rzeczywiście, wkrótce potem Arrivabene traci stanowisko, prefekt
idzie na emeryturę, kwestor zostaje przeniesiony do Matery, a paru faszystów trafia za
kratki.
Faszyści jednak byli u władzy już od sześciu lat i sprawowali pełną kontrolę nad krajem,
w związku z tym Peruzzo nie mógł wyjść całkiem bez szwanku z tej awantury. Po paru
miesiącach zniknął z miasta i trafił na swego rodzaju wygnanie, jako biskup malutkiej
diecezji w Oppido Mamertino w Kalabrii. Nic nam nie wiadomo, by protestował, ale
z pewnością musiał cierpieć z powodu niesprawiedliwej kary. Podwójnie
niesprawiedliwej, był bowiem zadeklarowanym zwolennikiem faszyzmu.
A przynajmniej tego, co uważał za społeczną „rewolucję” wywołaną przez faszyzm.
W odróżnieniu od bolszewickiej rewolucja ta nie podważała wartości katolickich
zawartych w dwóch słowach: Bóg i rodzina. Peruzzo bowiem w trakcie całej swojej
posługi duszpasterskiej miał w pamięci encyklikę Rerum novarum i był szczególnie
wyczulony na problemy społeczne.
Również ze względów, by tak rzec, osobistych: pochodził z biednej chłopskiej rodziny
i nie zostałby biskupem, gdyby Leon XIII nie wyrugował obyczaju mianowania na
biskupów tylko księży mających wysoką pozycję materialną.
W połowie stycznia 1932 roku Peruzzo został mianowany biskupem Agrigento.
W kazaniach wyrażał się przychylnie, wręcz z entuzjazmem, o ustawach faszystowskich
z 1933 i 1940 roku, które przewidywały podział wielkich majątków i wywłaszczenie
gruntów leżących odłogiem.
W rzeczywistości faszystowska wojna z latyfundystami rychło miała się okazać czysto
fasadową operacją. Owszem, zbudowano nowe osady rolnicze, ale nigdy nie udało się ich
zasiedlić – po pierwsze, stanęły w niewłaściwym miejscu, zbyt daleko od pól
przeznaczonych pod uprawę, po drugie, nie miały podłączenia do wody i prądu, ba! nawet
nie doprowadzono do nich dróg. Chłopi woleli dalej mieszkać w swoich lepiankach,
przeprowadzka do nowej wsi oznaczała liczne niewygody.
Nie będziemy się więcej zajmować energiczną, złożoną i skuteczną działalnością
duszpasterską, dzięki której biskup Peruzzo postawił na nogi zaniedbaną diecezję
w Agrigento.
Ale o jednym trzeba wspomnieć: choć był Piemontczykiem, usilnie pragnął zrozumieć
Sycylię i jej problemy, a także uczynić wszystko, na co pozwalała mu pozycja, by ulżyć
niedoli chłopów, ubogich i maluczkich.
Pisał o sobie: „Mój wzrok zawsze zatrzymywał się szczególnie na naszym prostym
ludzie i jego niesłychanym poświęceniu w pracy, który tyle już wycierpiał i często
nadaremno czekał, aż pomocna dłoń podźwignie go z upadlającej nędzy. Oto główny
przedmiot mojej troski i moich starań…”.
Za słowami idzie osobisty przykład: w 1932 roku kazał na swój koszt zorganizować
tanie kuchnie, gdzie wydawano zupę – po dwadzieścia centów dla tych, którzy mieli czym
zapłacić, i za darmo dla tych, którzy nie mieli. Zimą owego roku kuchnie te wydawały
średnio sześćset posiłków dziennie. Aby sfinansować inicjatywę, biskup sprzedał swój
cenny pektorał i zastąpił go mosiężnym. Kolejne tanie kuchnie powstały w pierwszych
miesiącach 1945 roku dla bezrobotnych górników (zdołał odwiedzić każdą kopalnię na
podległym mu obszarze).
Księżom, którzy przyszli doń w 1945 roku z pytaniem, co robić z głosującymi na
komunistów, odpowiedział: „Zanim określę, jakie są normy postępowania, pragnę zwrócić
wam uwagę, że niektóre zachowania naszego ludu zazwyczaj powinny być uznawane nie za
poparcie dla teorii marksizmu (…), lecz za wyraz ducha udręczonego nędzą, powszechnym
bezrobociem, a przede wszystkim pragnieniem posiadania kawałka ziemi pod uprawę”.
Moja opowieść może się wydawać połowiczna i ograniczona w stosunku do bardzo
złożonej i wielonurtowej działalności biskupa Peruzzo, ale książka ta nie miała być jego
wyczerpującą biografią.
Jak pisał Massimo Ganci, atak na wielką własność ziemską i jej późniejsza eliminacja
oznaczały atak polityczny nie tylko na latyfundystów, lecz także na cały sycylijski układ
społeczny. Latyfundia stanowiły, krótko mówiąc, jedyne miejsce, w którym można było
uczynić wyłom, by wedrzeć się na ociekające złotem salony szlacheckich pałaców.
Doskonale zdawali sobie z tego sprawę niektórzy duchowni, przejęci ideami
politycznymi założyciela Partii Ludowej, księdza Luigiego Sturza, toteż bez wahania
opowiadali się przeciwko agrarystom. W 1911 roku don Nicolò Licata, prałat z Ribery,
w swej gazetce o znamiennym tytule „Człowiek Pracy”, pisywał wstępniaki zawierające
takie na przykład zdania: „Latyfundium to ołowiana kula uwiązana do nóg Sycylii… bez
latyfundiów produkcja rolna Ribery wzrosłaby trzykrotnie”.
Opowiadali się zresztą nie tylko przeciw agrarystom. Księża Gandolfo i Graceffa
zorganizowali strajk czterech tysięcy górników z kopalni siarki. Bardzo aktywnie udzielali
się też inni księża: Michele Sclafani (mój wspaniały szkolny katecheta: „Wam się wydaje,
dzieci, że religia to tylko modlenie się do Boga w kościele?”), La Rocca, Martorana,
kanonicy Morinello i Di Prima, zwani w okolicach Agrigento księżmi społecznikami.
Właścicieli ziemskich tak to niepokoiło, że markiz Antonio De Gregorio, delegat na
pierwszy sycylijski synod plenarny w 1920 roku, publicznie zwrócił się do legata
papieskiego tymi słowy: „Eminencjo, sądzę, że byłoby pożyteczne, czy wręcz konieczne,
zająć się w tym szacownym gronie postawą, jaką przyjmuje wielu duchownych
w szeregach Partii Ludowej. Zapominając o świętych przykazaniach, zakazujących
pożądania cudzej własności i kradzieży, podburzają oni skore do rozruchów masy, by
zajęły cudze ziemie; głoszą z ambony, że prawo własności już nie obowiązuje”.
Markiz mówił w złej wierze. Ani wspomniani przed chwilą księża, ani inni –
Torregrossa, Lo Cascio, Scrimali czy Gurrera – nie tylko nigdy nie głosili, że należy
zlikwidować własność (markiz w dalszych słowach, powtarzając kluczowe dla swego
wywodu kłamstwo, nazwał ich wręcz bolszewikami), lecz także twierdzili z przekonaniem,
iż własność powinno się rozszerzyć na tych, którzy nie posiadają niczego, a w tym celu
trzeba zaprowadzić sprawiedliwość społeczną, czyli równiejszy podział dóbr.
Zakaz działalności partii politycznych wydany przez faszystowskie państwo zmusił do
milczenia księży społeczników. Biskup Agrigento chciał ich mieć wokół siebie, choć
z konieczności „w stanie uśpienia”.
W czasie wojny, zwłaszcza w ostatnim roku, kiedy naloty angloamerykańskie przybrały na
sile, Peruzzo wykazywał nienaganną postawę. Nigdy nie porzucił swojego kościoła, nie
zgodził się na „ewakuację” w bezpieczniejsze miejsce. Odesłał do domu seminarzystów,
żeby udostępnić budynek seminarium na potrzeby Czerwonego Krzyża. Mało tego, dzięki
niemu pięćdziesiąt pięć łóżek dla rannych rozmieszczono w pałacu biskupim.
W kwestii latyfundiów od zawsze miał jasne, zdecydowane zdanie. Podobały mu się
przepisy wprowadzone przez ministra (z ramienia komunistów) Gulla, tak jak wcześniej
był zwolennikiem ustaw faszystowskich. Do kardynała Lavitrana, koordynującego
z Palermo pracę sycylijskich biskupów, pisał: „Rozbicie wielkiej własności ziemskiej
w rękach sycylijskiej szlachty to prawdziwa łaska boża”. Martwił się jedynie o sposób,
w jaki owo rozbicie się dokonuje, i obawiał jeszcze zacieklejszych walk. Nie miał
najmniejszej wątpliwości, że ziemie te powinny przypaść chłopom (jako jedyny biskup
sycylijski zajmował takie stanowisko), ale chciał, aby „rozbicie” odbyło się bez
frontalnego starcia.
W listach pasterskich zwracał się przede wszystkim do „bogatych niedostrzegających
przepaści, jaka otwiera się u ich stóp”, wzywał „panów”, by szanowali prostych ludzi: „są
waszymi największymi dobroczyńcami, dzięki ich pracy bowiem możecie być panami”.
Pisze też do proboszczów (już wcześniej napominał, by „wyszli z zakrystii”): „Musicie
bronić praw biednych i ludzi pracy, wzywać bogatych, by byli sprawiedliwi, miłosierni
i hojni, przypominać wszystkim organom władzy ich obowiązek wspierania najsłabszych
i opuszczonych”. Enzo Di Natali, który przebadał „pisma społeczne” biskupa, ujął
syntetycznie myśl Peruzza w dwóch słowach: wielka własność ziemska była dlań
„strukturą grzechu”.
Dla wielkich posiadaczy ziemskich biskup Agrigento stanowił więc nie lada zagrożenie.
Obdarzony charyzmą i pełnym pasji talentem oratorskim, umiał zjednać sobie rzesze ludzi.
W pierwszych miesiącach 1945 roku zaczęły krążyć pogłoski, że Peruzzo po nominacji
kardynalskiej zastąpi wkrótce w Palermo kardynała Lavitrana, koordynatora działań
biskupów na całej wyspie. Taki awans poszerzyłby znacznie jego wpływy, a to już byłby
dla agrarystów prawdziwy cios.
Próba pozbycia się go w drodze zamachu, dokonana w Quisquinie, ani go nie
zastraszyła, ani nie złamała jego uporu. Gdy wyzdrowiał, wrócił do walki u boku chłopów
z jeszcze większym zapałem. Nigdy nie chciał, by przeniesiono go gdzie indziej. Umarł
w lipcu 1963 roku w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, jako wciąż urzędujący biskup
Agrigento.
Na koniec drobne osobiste wspomnienie, które pozwoli mi lepiej ukazać jego troskę
o młodzież. W 1942 roku grupa licealistów zdołała pod różnymi pretekstami uzyskać
zwolnienie z udziału w nudnych cosobotnich capstrzykach faszystowskich. W zamian
sekretarz partii zażądał, żeby młodzieńcy ci w każdą sobotę zajęli się jakąkolwiek pracą.
Postanowili zatem chodzić do drukarni, by nauczyć się składu i łamania stron.
Nadarzyła się okazja, więc oczywiście przyszło im do głowy, żeby wydawać gazetkę dla
uczniów liceum i seminarium nauczycielskiego. W winiecie widniał osioł. Udało im się
nawet zdobyć trochę papieru.
Napisałem do tej gazetki kilka artykułów, także na tematy polityczne. Pod koniec roku
ksiądz Angelo Ginex, jeden z najmłodszych „społeczników” i mój przyjaciel, przekazał mi
wiadomość, że biskup wzywa mnie na rozmowę, ale nie wiedział o czym. W noc
poprzedzającą spotkanie nie mogłem zmrużyć oka, byłem zbyt poruszony. Dotychczas dwa
razy słyszałem, jak Peruzzo przemawia, i prawie się go bałem. Potrafił być porywający.
Przyjął mnie wielce serdecznie o siódmej rano (nie chciał, by przepadła mi jakaś lekcja)
i spytał, czy należę do Akcji Katolickiej, na co odpowiedziałem przecząco. Na stole miał
rozłożone pierwsze cztery numery naszej gazetki.
Przeszedł do rzeczy: chciał wiedzieć, kto inspiruje moje pisanie.
– Nikt – odpowiedziałem.
– Co czytasz?
– Co popadnie.
– Wiesz, kto to jest Marks?
– Tak, ale nigdy go nie czytałem. Proszę wybaczyć, Ekscelencjo, skąd takie pytania?
– Bo masz komunistyczne poglądy, synu.
Poczułem, jak nogi mi miękną, zacząłem się pocić. Ja – komunistą? Przecież mój ojciec
należał do pierwszych drużyn Mussoliniego! A w rodzinie wszyscy, choćby nawet bez
wielkiej gorliwości, byli faszystami!
Spostrzegł, że ze strachu mało nie zemdlałem. Wziął jeden z moich artykułów, przeczytał
zdanie i zapytał:
– To twoje słowa, tak z głębi duszy?
– Nie całkiem – odpowiedziałem z niejaką ulgą. – Przejąłem je, parafrazując,
z czasopisma faszystowskiego związku studentów z Bolonii. Czytałem prawie wszystkie te
pisma studenckie – dodałem.
Rozmawialiśmy jeszcze trochę; ze sposobu, w jaki pozdrowił mnie na pożegnanie,
wywnioskowałem, że mnie polubił. Kazał mi nie zrywać kontaktu z księdzem Gineksem.
Ksiądz Ginex zaś, najpewniej w porozumieniu z biskupem, na początku 1943 roku zaczął
gromadzić młodzież na spotkaniach w zakrystii kościoła Świętego Franciszka, podczas
których objaśniał bezstronnie zarówno Kapitał, jak i Rerum novarum. Tymczasem ja już
byłem po lekturze Doli człowieczej Malraux, nie wiadomo jakim cudem przepuszczonej
przez cenzurę, i żywiłem przekonanie, że biskup w sumie nie bardzo się pomylił,
twierdząc, że głoszę idee komunistyczne.
Tuż po wojnie w naszych stronach zaczął się panoszyć separatyzm. Nocą drogi
w miastach i osadach patrolowały bandy żołnierzy EVIS, uzbrojone w karabiny
maszynowe.
Wraz z paroma kolegami z Porto Empedocle (między innymi braćmi Burgio, Cumellą,
Jacobsem, Fiorentino) postanowiliśmy uruchomić lokalne koła partii istniejących przed
epoką faszyzmu, aby potem je zarejestrować w centralach tychże partii, w miarę jak reszta
Włoch będzie wyzwalana. Uznaliśmy, że dzięki temu nie będziemy zdani tylko na łaskę
separatystów. Ale musieliśmy mieć zgodę amerykańskiego komendanta z administracji
terytoriów okupowanych (AMGOT).
Pułkownik zgodził się na uruchomienie kół wszystkich partii z wyjątkiem
komunistycznej. A tę właśnie wybrałem dla siebie. Był nieugięty w swoim postanowieniu.
Przyszła mi wtedy do głowy genialna myśl, niewątpliwie natchnęła mnie młodość.
Poprosiłem o audiencję u biskupa. Ucieszył się na mój widok. Wyłuszczyłem mu nasze
zamiary antyseparatystyczne i poskarżyłem się, że amerykański komendant jest absolutnie
przeciwny reaktywacji koła partii komunistycznej.
– Czego ode mnie oczekujesz? – spytał.
– Niech Ekscelencja wstawi się za mną u Amerykanów, żeby mi pozwolili
zarejestrować koło.
Długo namyślał się w milczeniu. Wreszcie powiedział:
– Lepiej ty niż kto inny.
Żegnając się, uśmiechnął się lekko.
– A nie mówiłem, że jesteś komunistą?
Nic nie odpowiedziałem. Tak czy siak, za niecały tydzień AMGOT przysłał mi
zezwolenie.
Kiedy jednak wrócili do miasta prawdziwi komuniści, ci, co latami siedzieli w mamrze
albo na zesłaniu, nie chcieli mnie uznać za sekretarza koła i pogonili jako
drobnomieszczańskiego intruza.
Siostra Maria Ukrzyżowana od Niepokalanego
Poczęcia
Isabella, drugie dziecko Giulia Tomasiego i Rosalii Trainy, urodziła się 29 maja 1645
roku. Kolejna dziewczynka – podczas gdy rodzice z pewnością woleliby męskiego
potomka.
Od chwili narodzin był jej nieodwołalnie pisany żywot za murami klasztoru. I to wcale
nie – jak na pewno myślicie – z powodu kombinacji rodowo-dynastycznych, lecz wskutek
wyraźnej wskazówki płynącej prosto z nieba. Oto co pisał jej osiemnastowieczny biograf
Turano: „Zauważono, że przyszła na świat otulona jakby welonem (oprócz błon, które
zazwyczaj owijają noworodki wraz z pępowiną), co natychmiast odczytano jako znak,
wskazówkę Nieba, że ma zostać zakonnicą”. Wywód Turana jest nieco pokrętny, ale sens
wydaje się jasny.
Rozczarowanie rodzicielskiej pary zostaje więc w jednej chwili wynagrodzone:
urodziła się, na nieszczęście, dziewczynka, ale za to dotknięta łaską bożą. Ich religijna
żarliwość jeszcze się umacnia. Chodzi zresztą nie tylko o płomień wiary.
Przyszłe wstąpienie do klasztoru Isabelli i jej trzech sióstr; pozycja wśród teatynów
w Rzymie, jaką osiągnął bliźniaczy brat Giulia, Carlo; wstąpienie do teatynów syna
Giuseppego Marii, który został później kardynałem i świętym – to wszystko stanowi
z pewnością element „zespołowej gry, uprawianej przez książęcy ród, rozpisanej na
współzależne role i kompetencje członków spokrewnionej ze sobą grupy ożywionej
zamiarem „zakładania domów nie tylko na ziemi, lecz także w niebie” (S. Cabibbo).
Dziewczynka jest chorowita, wygląda zawsze, jakby była czymś zaskoczona albo
przestraszona, jakby skupiała się na jakimś wewnętrznym bólu; chodzi roztargniona
i nieobecna. Biograf Turano pisze, że wydawała się „unicestwiona przez Boga”, i dodaje
bez litości: „Oto naczynie pełne obrzydliwości, masa zepsutej materii, siedlisko zarazy –
a w środku brzmią stale słowa: nie wiesz, nie możesz, nie jesteś warta, nie zasługujesz”.
Dziewczynkę poddaje się nieustannemu, codziennemu tłamszeniu ad maiorem Dei
gloriam. Skoro została wybrana, trzeba ją rygorystycznie wychować w duchu tego wyboru.
W wieku trzynastu lat Izabella wyraża wreszcie pragnienie, by zostać zakonnicą. Czy mogła
inaczej sobą rozporządzić?
Ledwie Isabella ogłosiła swój zamiar, wokół niej rozpętały się frenetyczne
przygotowania, by mogła go wypełnić. Jak już pisaliśmy, aby nie tracić czasu, Giulio
Tomasi odda swój pałac na potrzeby klasztoru. Wydaje krocie na uzyskanie zgody
wyższych władz kościelnych, jedzie do Palermo szukać zakonnic, nowicjuszek,
kierowniczek duchowych i przełożonych, którymi mógłby zasiedlić klasztor założony na
cześć córki.
A jednak ta córka nie będzie nigdy pełnić żadnej funkcji w tym klasztorze, pozostanie
prostą zakonnicą. Ale dzięki swojemu mistycyzmowi, codziennym praktykom religijnym,
które przynoszą ekstazę i cuda, a także swoim pismom, siostra Maria Ukrzyżowana od
Niepokalanego Poczęcia będzie narzucać zgromadzeniu rytm życia.
W czterech ścianach celi siostra Maria codziennie przykuwała się do niewidzialnego
krzyża, stworzonego z postów, modlitwy i biczowania. Miewała częste ekstazy, pojawiały
się zewnętrzne oznaki jej gorączkowego napięcia uczuciowego, które przenikało jak
niewidzialny prąd wszystkie cele klasztorne i wsiąkało w mury. Klasztor zaczął lewitować
siłą jej mistycyzmu.
Zaczęły się wydarzać liczne równie niewytłumaczalne, jak nadzwyczajne rzeczy. Na
piersi Marii pojawiła się z nagła blizna w kształcie serca, podwójnego serca. Czy to
drugie serce to obraz krwawiącego serca Jezusa? – zastanawiały się siostrzyczki.
Ale jest też inne wytłumaczenie: oto na piersi siostry Marii Ukrzyżowanej nie pojawiło
się „cudownie” (inaczej niż u pozostałych zakonnic, które kazały je sobie wypalać
żelazem) serce, lecz „krzyż, na którego krańcach widniały litery A i S, od Amor sculpsit”
(Cabibbo i Modica). Przez kilka dni wokół niej unosi się bardzo intensywny „niebiański”
zapach, jakby z ogrodu różanego.
Nabiera zdolności proroczych, choć raczej powinniśmy mówić o przepowiadaniu
przyszłości, bo zawsze przewiduje, by tak rzec, krótkoterminowo. Przepowie kardynalską
mitrę dla brata „Gioseffego”. Ale nie wszystkie jej słowa są jasne.
Do tego stopnia, że bratanek Giulio Maria w liście do ciotki, zamkniętej w tym samym
klasztorze, pytał nie tylko o to, czy cud niebiańskiego zapachu nie mógłby się powtarzać
w święta kościelne (trudno zrozumieć sens prośby, i tak bowiem cieszyć się zapachem
dane było tylko siostrom), lecz wyrażał także życzenie, by siostra Maria Ukrzyżowana
wypowiadała „dokładne proroctwa”, tak by wszystko dało się „odgadnąć”, zupełnie „jakby
była Cyganką”. Żadnego szacunku dla świętości ciotki.
Siostra Maria Ukrzyżowana chwyta za pióro, porwana przez nieodparty pęd do pisania:
listy do rodziny, zwłaszcza do brata Giuseppego Marii, z którym prowadzi intensywną
korespondencję, listy do innych zakonnic z celi do celi, ale przede wszystkim pisma
o tematyce religijnej. Zebrane w dwóch tomach i wydane w XIX wieku pod tytułem Visioni
e rivelazioni (Wizje i objawienia), czynią z niej ważną postać w świecie piśmiennictwa
mistycznego.
W Gepardzie Tomasi di Lampedusa tak opowiada o klasztorze i o błogosławionej
Corberze (była to oczywiście Czcigodna Służebnica Boża Maria Ukrzyżowana):
„Odwieczny zwyczaj nakazywał, by w dzień po przybyciu rodzina Salinów udała się do
klasztoru Świętego Ducha pomodlić się na grobie błogosławionej Corbery, antenatki
księcia, która założyła klasztor, uposażyła go, żyła w świętości i w takiejże świętości
zmarła…”. I dalej: „Wszystko mu się tam podobało, począwszy od skromnego
wyposażenia prostej rozmównicy ze sklepieniem zwieńczonym herbem Geparda,
z podwójnymi kratami, z niewielkim drewnianym kołem do przekazywania i odbierania
listów, z dobrze dopasowanymi drzwiami…”.
Tomasi di Lampedusa opowiada również, jak książę Salina „czuł się podniesiony na
duchu, gdy po raz dwudziesty przełożona snuła naiwną opowieść o cudach błogosławionej,
gdy wskazywała kąt ogrodu, gdzie święta mniszka unieruchomiła w powietrzu wielki
kamień, którym rzucił w nią Zły, rozeźlony z powodu jej surowości. Dziwił się za każdym
razem na widok oprawionych na ścianie celi dwóch sławnych listów, skreślonych
nieczytelnym pismem – jeden błogosławiona napisała do Diabła, by przeciągnąć go na
stronę dobra, drugi był jego odpowiedzią, w której, podobno, wyrażał żal, iż nie może jej
usłuchać”.
Biografie siostry Marii Ukrzyżowanej opowiadają o niemal codziennej walce z diabłem.
Walce duchowej, rzecz jasna, ale czasem przechodziła ona w fizyczne starcia,
pozostawiające urazy, zadrapania i siniaki na ciele zakonnicy. W przeciwieństwie do tego,
co twierdzi Tomasi di Lampedusa, inni utrzymują, że próba ukamienowania przez diabła
nastąpiła po ostrej kłótni z siostrą na tematy wysoce teologiczne. Wielki kamień został
zatrzymany w locie jednym gestem, z wyciągniętej dłoni popłynął niewidoczny fluid, który
zablokował jego trajektorię. Następnie kamień miękko opadł na ziemię. Został zachowany
i po śmierci siostry Marii złożony do jej grobu.
Miałem możliwość obejrzeć jeden ze sławetnych listów wspomnianych w Gepardzie,
kiedy był tymczasowo przechowywany w skarbcu katedry w Agrigento. Charakter pisma,
kompletnie nieczytelnego, ale ujętego w karb nieskazitelnie prostych linii, ma swoje
piękno. To bez wątpienia „wymyślony” alfabet (G.R. Cardona, Storia universale della
scrittura, Milano 1986) i tylko słowo „niestety” jest napisane po naszemu.
Czy Tomasi di Lampedusa ma na myśli właśnie to słowo, kiedy opowiada z ledwo
skrywaną ironią o żalu diabła, że nie może zastosować się do napomnień zakonnicy, by
odmienił swe życie?
Pojawiły się co najmniej dwie hipotezy dotyczące tych listów.
Pierwsza głosi, że nie są to wcale listy pisane przez siostrę do diabła. Diabły, jak
wiadomo, umieją przemówić w każdym języku świata, jest im to potrzebne do działania,
w przeciwnym razie bowiem musiałyby kusić ludzi, korzystając z całego stada tłumaczy.
Jeśli list napisała zakonnica, to znaczy, że zdołała poznać tajemny język diabłów, być
może ten sam, z którego Dante cytował swoje „Pape Satan, Pape Satan, aleppe”. Ale któż
mógł jej go wyjawić, jeśli nie diabeł we własnej osobie?
Jeśli tak, to co chciał przez to osiągnąć, skoro w ten sposób mimochodem zdradzał
sekrety diabelskich zastępów?
Inni zaś twierdzą, że listy pisała zakonnica, ale pod dyktando Złego. Pojawia się zaraz ta
sama komplikacja: skąd wiedziała, jak ma zapisać to, co dyktował diabeł?
Wedle drugiej hipotezy listy te zostały wysłane zakonnicy przez diabła. I znów mamy
problem: skąd i jak Maria Ukrzyżowana mogła się rozeznać w tym, co było napisane?
Poza tym autorytety w dziedzinie demonologii zachodzą w głowę, dlaczego listy nie są
podpisane. Diabeł zwykł „pieczętować” listy swego rodzaju odciskiem palca. Przykładał
kozią racicę, a rozgrzane piekielnym ogniem kopyto wypalało ślad na pergaminie. Na
listach z celi Marii nie ma śladów przypalenia, zapewne więc są to falsyfikaty.
Ale istnieje też prawda siostry Marii Ukrzyżowanej, która opowiedziała nam całkiem
inaczej o całej sprawie. Pewnej nocy, jak pisała, w jej celi zjawiło się nie wiadomo jak
ani skąd paru dyskutujących ze sobą zawzięcie ponurych typów, a jej wprawne oko
natychmiast rozpoznało w nich rysy diabelskie. Jeden z nich usiadł, napisał coś na kartce
i zwrócił się do niej groźnym tonem. Siostra nic nie zrozumiała, tamci zaś poszli sobie, coś
wykrzykując, zapewne przekleństwa. Wszystko powtórzyło się ze szczegółami następnej
nocy, z jedną różnicą: tekst zapisany na drugiej kartce różnił się od pierwszego. Czyli
wszystko pozostaje tajemnicą także dla siostry Marii Ukrzyżowanej.
W wieku dwudziestu trzech lat zapadła na chorobę nieznaną ówczesnym lekarzom. Bez
żadnych wstępnych objawów ani gorączki, znienacka cofnęła się do stanu dziecinnego.
Straciła mowę, nie poznawała nikogo, nie była w stanie zadbać o swoje potrzeby.
Siostra Maria Serafina (czyli Francesca Tomasi, siostra Isabelli, która w owym czasie
była przeoryszą) wspomina, że przeważnie „płakała niczym dziecko”, niekiedy śmiała się,
siadłszy na posłaniu z wytrzeszczonymi oczami. Jak dodaje, „ta, co ją karmiła, musiała
otwierać usta i udawać, że przeżuwa, wtedy Ukrzyżowana, przyglądając się jej z wielkim
skupieniem, powtarzała dokładnie to samo”.
Ale i w tym stanie „często przeżywała uniesienia, traciła zmysły i pozostawała
w odrętwieniu”. Medycy nie mogli się w tym rozeznać i żeby przywrócić jej świadomość
podczas tych uniesień, przywiązywali ją „grubym powrozem” do najsilniejszych sióstr,
które rozciągając ją i szarpiąc na wszystkie strony, usiłowały sprowadzić ją w ten sposób
na ziemię.
Spowiednik Fortunato Alotto nie miał za to najmniejszych wątpliwości: to sam Bóg
„działał przez Ukrzyżowaną w nadprzyrodzony sposób”. Podobnego zdania była ksieni
i pozostałe siostry, postawiły zatem w jej celi ołtarzyk z mnóstwem świec, poświęcony
świętemu męczennikowi Traspadano, i zaczęły się przed nim modlić. Jak zapisała siostra
Serafina: „Ona zaś zaraz doznała uniesienia, na lico wstąpił jej rumieniec, z oczami
w zachwycie zwróconymi na świętego rzekła: rubens ardens incombustus i pozostała
dłuższą chwilę w tym zachwycie, nie dając żadnych oznak życia”. Innego razu, po przyjęciu
komunii, jej twarz zmieniła się w oblicze serafina. Potem powoli wróciła do zwykłej
postaci.
Pod koniec życia zaczęła ją uwierać ciasnota w klasztorze Świętego Różańca. Była
poddana ciągłej obserwacji przez przełożone i siostry – pilnowano jej, by uchwycić
choćby najdrobniejszy przejaw „świętości”.
Napisała wówczas do brata Giuseppego Marii w Rzymie, że chciałaby, aby załatwił jej
„zmianę miejsca”. A przecież na samym początku w korespondencji z tymże bratem piała
peany na cześć zalet życia wspólnotowego. Teraz jednak czuje się szpiegowana, obawia, że
jej listy są przechwytywane i nigdy nie docierają do adresatów. Pisze, że chciałaby trafić
do „miejsca bardziej odosobnionego i gdzie praktykuje się większą pokutę”, po czym
dodaje: „Tego wszystkiego tutaj nie znajduję, bo wprowadzam w błąd innych, skoro oni
uważają mnie za kogoś, kim nie jestem; jestem tylko grzesznicą, choć oni sądzą, żem
święta”.
Brat teatyn, przyszły kardynał i święty, nigdy nie patrzył przychylnie na mistyczne wzloty
swej siostry, niezwłocznie relacjonowane mu przez drugą siostrę, przeoryszę. Toteż jego
odpowiedź jest surowa i bezwzględna: „Sądzisz, Pani, żeś wywiodła w pole cały świat
fałszywym świadectwem. Ale nie wiem, co w takim razie rozumieć przez świat: bo
pominąwszy zmarłego już spowiednika i parę jeszcze osób, świat cały nie ma pojęcia
o istnieniu Palmy i tamtejszego klasztoru”.
Bądźmy jednak ostrożni. Z zachowanych listów można wywnioskować, że Maria
Ukrzyżowana miała inne, mniej znane cechy. Jak się wydaje, jej ideał mistyczny nie zawsze
polegał na „roztopieniu siebie”, przeciwnie: miała silne pragnienie działania, stłamszone
przez warunki, w jakich przyszło jej żyć. Czasami można było odnieść wrażenie, że
mistyczny bezruch to tylko dokonane z zaciśniętymi zębami, w imię posłuszeństwa,
wyrzeczenie się życia zorientowanego na konkretne osiągnięcia. W połowie lat
osiemdziesiątych usiłowała w jakiś sposób „wyrwać się” z klasztoru, żeby założyć nowe
zgromadzenie w Scicli, ale jej w tym przeszkodzono.
W listach narzekała na „nasze skamieniałe czasy” w porównaniu z „błogosławionymi
czasami, gdy święci apostołowie i męczennicy Chrystusowi nie próżnowali ani chwili,
głosząc naszą świętą wiarę”. Wszystkie te pragnienia nie wychodzą poza listy pisane do
brata. Jest już za późno, siostra jest skazana na wizerunek, jaki w dużym stopniu sama sobie
stworzyła.
Zmarła w 1699 roku, naturalnie w aurze świętości. Ciekawość i wścibstwo bliźnich nie
zostały jej oszczędzone nawet po śmierci. Ciało zakonnicy dosłownie się rozłożyło,
rozpadło na kawałki, tyle par rąk chciało go dotknąć.
Oto, co pisała niezawodna, jak zawsze, siostra Serafina: „Habit i cały jej ubiór
znaleźliśmy przesiąknięty wodą, głowa z szyją oderwała się od ramion, podobnie ręce
odpadły w całości – od łokci po dłonie były pokryte jakby białym osadem, od łokci do
ramion pozostały nagie kości, głowa, to znaczy czaszka, nienaruszona, w środku zaś miękki,
niezepsuty mózg, jak u żywego człowieka. Powoli wyjęto go z głowy, a Jego Ekscelencja
biskup oraz wielebny opat trzymali ją czule w dłoniach przez dłuższy czas, całując raz po
raz tę błogosławioną głowę. Mózg przełożono do pudełka, wyłożonego tkaniną i watą, po
czym włożono do trumny, tak samo uczyniono z zębami i mnóstwem drobnych kosteczek.
Tors był wypatroszony, ale chyba nie cały, tylko od piersi w górę… Wnętrzności, badane
wzrokiem i dotykiem, wyglądały na nienaruszone, choć podsuszone i skurczone, w brzuchu
nie brakowało niczego, żołądek w całości i inne części bardziej z tyłu. Kolana, nogi i stopy
w dobrym stanie, z wyjątkiem samych czubków, całe i białe, kolano wygięte, niedające się
rozprostować, jak u Chrystusa przybitego do krzyża”.
Siostra Serafina napisała na początku swojej relacji, że ona z całą resztą wzięła zwłoki,
„by je oporządzić”, a skończyło się na nieudolnej autopsji.
© 2007 Sellerio Editore, Palermo © Copyright for the Polish translation by Paweł Bravo © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 2015 Rycina na pierwszej stronie okładki przedstawia sanktuarium świętej Rozalii koło Palermo © Marzolino/www.shutterstock.com Tytuł oryginału: "Le pecore e il pastore" Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Włoskiej; La traduzione del libro è stata possibile grazie al contributo del Ministero degli Affari Esteri della Repubblica Italiana. PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Marek Pawłowski REDAKTOR PROWADZĄCY: Waldemar Popek REDAKCJA: Anna Milewska KOREKTA: Kamil Bogusiewicz, Ewa Kochanowicz Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN: 978-83-08-05719-3 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
1. Miejsca
Erem Las między osadami Santo Stefano i Cammarata, położony prawie tysiąc metrów nad poziomem morza, był kiedyś tak dziki i nieprzebyty, że światło słoneczne nie dochodziło przez gęstwę liści, a kto się tam zapuścił, nie umiał określić, czy wciąż jest dzień, czy już noc. Pierwsi arabscy zdobywcy nazwali go koskin, co oznacza mroczne miejsce. Z czasem nazwa zmieniła się na Quisquina. Rosalia Sinibaldi, urodzona w Palermo w 1130 roku dziewoja wielkiej urody i majątku, córka księcia Sinibalda i Giskardy, kuzynki króla Rogera II, czy to z niechęci do małżeństwa z księciem Baldwinem, przyszłym królem Jerozolimy, którego życzył sobie jej wuj, król Sycylii Wilhelm II (ach, te pogmatwane sycylijskie koligacje, zarówno u szlachty, jak i u gminu!), czy raczej dlatego, że nie odpowiadał jej świat, w którym się obracała – życie dworskie było dla niej zbyt grzeszne, skupione na przyjemnościach materialnych, gromadzeniu bogactw i okazywaniu zbytku (ten sam wstręt miał poczuć za kilkadziesiąt lat młodzieniec o imieniu Francesco) – postanowiła około 1150 roku, ledwo co ukończywszy dwadzieścia lat, uciec z rodzinnego miasta, by żyć w samotności i modlitwie. Z początku przenosiła się to tu, to tam, wreszcie zaszyła się w czymś na podobieństwo jamy w lesie Quisquina, połączonej z innymi rozpadlinami, tak ukrytej między skałami i gęstwiną, że nawet psom trudno byłoby ją wytropić. Żyła tam dwanaście lat. Było to idealne miejsce na modlitwę, kontemplację i umartwienia, bez żywej duszy w pobliżu. Inskrypcja na skale tuż przed niskim wejściem do groty głosi: Ego Rosalia Sinibaldi Quisquine et Rosarum domini filia Amore Domini mei Iesu Cristi in hoc antro habitari decrevi („Ja, Rosalia Sinibaldi, córka pana na dobrach Quisquina i Rose, postanowiłam zamieszkać w tej oto pieczarze z miłości do Pana mojego Jezusa Chrystusa”). Małe wyjaśnienie: ojciec Rosalii, Sinibaldo, był feudalnym panem Quisquiny oraz osady zwanej Rose. Kilka lat później Rosalia Sinibaldi przeniosła się do groty w masywie Pellegrino, górującym nad Palermo (górującym do tego stopnia, że w czasach wojen punickich rozbił tam obóz Hamilkar Barkas i co jakiś czas spadał na miasto ze swoimi ludźmi, wycinając w pień Rzymian, którzy je okupowali). W tejże grocie żyła w zupełnej samotności, dopóki nie umarła w 1166 roku. I wszyscy o niej zapomnieli. Na prawie pięćset lat. W 1624 roku w Palermo wybuchła straszliwa zaraza, przed którą, zdawało się, nie było ratunku. Piętnastego lipca owego roku pewien człowiek wybrał się na polowanie na górę Pellegrino, bynajmniej nie dla rozrywki, ale po to, żeby zdobyć coś do jedzenia, żywności bowiem coraz bardziej brakowało. I oto ukazała mu się dziewczyna, Rosalia. Wskazała grotę i pouczyła, że jeśli pozbiera jej kości, które się tam znajdują, i przeniesie w uroczystej procesji ulicami Palermo, zaraza zostanie niechybnie pokonana. Myśliwy zbiegł do miasta na złamanie karku i powtórzył wszystko władzom, te zaś były gotowe
choćby i duszę zaprzedać, byleby skończył się pomór. Odnaleziono grotę, ale kości były tak wtopione w kamień, że trzeba było wykuć kawał skały, który je zawierał. Odbyła się uroczysta procesja i zaraza niebawem ustąpiła. Ogłoszona patronką Palermo święta Rozalia, zwana małą świętą, stała się wśród ludu przedmiotem wielkiej czci, trwającej po dziś dzień. Zaraz po tym, jak odkryto jej szczątki, dwaj murarze zaczęli szukać groty w lesie Quisquina, czyli pierwszego miejsca odosobnienia świętej, i w końcu do niej dotarli. Było czymś naturalnym, że grota stała się celem pielgrzymek i kultu, obok zaś zbudowano kaplicę, do której nieprzerwanym strumieniem przybywali wierni. W 1690 roku majętny kupiec z Genui, Francesco Scassi (albo Scasso), doznał mistycznego olśnienia i przeniósł się do tej samej groty z trzema towarzyszami. Pobudował obszerny klasztor i spory kościół, choć nowy właściciel dóbr, książę Gaetano Ventimiglia di Collesano, sobie przypisał całą zasługę i na pamiątkę polecił umieścić w kościele stosowną tablicę. Scassi ustanowił bardzo surowe reguły dla tych, którzy chcieli dołączyć do pustelniczej wspólnoty. Bo o to w gruncie rzeczy chodziło – o świecką wspólnotę pustelniczą, której mieszkańcy nie byli prawdziwymi braćmi zakonnymi, chociaż tak kazali na siebie mówić. Chodzili w habitach, ale nie należeli do żadnego zakonu i nie byli poddani regule monastycznej. Bez reguł pozostali aż do chwili rozwiązania, choć niejeden biskup (Ramirez, Lo Jacono, Peruzzo) nieraz interweniował z ojcowską cierpliwością i równie ojcowską twardą ręką, aby przestrzegali chociaż podstawowych reguł. Nowicjat, wedle zamysłu Scassiego, miał trwać okrągły rok, a próby do przejścia w tym czasie były tak ostre, okrutne wręcz, że większość kandydatów, jeśli nie miała w sobie skłonności do umartwień w imię wywyższenia duchowego, odpadała po paru miesiącach. Scassi zarządził również, że ciało zmarłego współbrata miało pozostać bez pochówku, tylko – tak jak u kapucynów w Palermo – wystawione na widok w specjalnej krypcie, do której wchodziło się przez klapę w środku kościoła. Im obrzydliwszego wyglądu nabierały zwłoki, tym bardziej radowali się współbracia. Mieli dzięki nim nieustające przedstawienie nędzy ziemskiego bytowania człowieka. Procedura suszenia, według tego, co pisze Salvatore Indelicato, polegała na przełożeniu trupa na „ruszt z glinianych rurek w hermetycznie zamkniętym pomieszczeniu; siedem, osiem miesięcy później nasączano go octowym wyciągiem z ziół aromatycznych i wreszcie wystawiano na słońce w celu całkowitego wysuszenia” 1. Sława eremu, jego ostrych warunków życia i mistycznej aury, szybko rozeszła się także poza wyspą, zgłaszało się dużo chętnych – czy to ze szczerego powołania, czy dlatego, że mieli niezałatwione porachunki z prawem. Albo, jeśli tak to wolałby ktoś ująć, z własnym sumieniem. Tak właśnie zachował się Bartolomeo Pii, hiszpański generał stacjonujący w Palermo, który zabiwszy niewinnego człowieka, opuścił wojsko i uszedł do pustelni w Quisquinie –
zwał się odtąd bratem Vincenzo. Zawsze to lepiej zostać wolnym pustelnikiem, niż trafić za kraty. Wścibstwo nie było tam dobrze widziane, nikt nikogo o nic nie wypytywał, każdy zajmował się sobą, przyjęty do wspólnoty brat wybierał nowe imię i mógł zapomnieć o prawdziwym. Przedstawicielom prawa nawet nie przeszło przez myśl, aby wspiąć się aż do eremu, żeby przekonać się, kto tam jest, a kogo nie ma. Książęta, biskupi, kardynałowie i szlachta wszelkiego autoramentu (na Sycylii natykałeś się na szlachcica co dwa kroki) zaczęli robić tam krótkie wypady dla podkurowania duszy i ciała, powietrze bowiem było czyste, świeże i zaostrzało apetyt. Co prawda, niemal od początku między niby-zakonnikami w eremie dochodziło do niesnasek, zawiści, przemocy wszelkiego rodzaju i kradzieży. Indelicato nieco dalej wspomina: „Król Ferdynand IV pod koniec krótkiego pobytu w 1807 roku był pod takim wrażeniem mistycznej atmosfery klasztoru, iż rozkazał, aby co roku dostarczano pustelnikom tuńczyka”. Cieszyli się tym tuńczykiem niewiele ponad pięćdziesiąt lat; potem na miejsce Burbonów przyszli bezbożni Piemontczycy i piękny zwyczaj upadł. Rzecz jasna, z biegiem czasu erem bardzo się rozrósł, a las częściowo uporządkowano, wytyczając w nim ścieżki i alejki. W sumie na całym obszarze było parędziesiąt cel, a nawet znajdowały się tam sala ceremonialna i noclegownia dla gości. W lesie wytyczono drogę, która prowadziła do „wielkiego” dębu, pod którym święta nie tylko się modliła, lecz także suszyła włosy. Sprawy zaczęły iść w złym kierunku w 1922 roku, kiedy ówczesny przełożony, brat Bernardo, został odnaleziony wewnątrz eremu z poderżniętym gardłem. Czy zbrodnicza ręka należała do przybysza z zewnątrz, czy był to raczej skutek wewnętrznych porachunków? Prawie wszyscy skłaniali się do drugiej hipotezy, ale w październiku 1922 roku władzę we Włoszech przejęli faszyści i nawet na Sycylii karabinierzy wraz z policją mieli poważniejsze zmartwienia na głowie. Tak czy owak, zabójstwo ujawniło, z jakiej gliny ulepieni są niektórzy pustelnicy. Zaraz po zabójstwie zaczęło im brakować pieniędzy. Przestały napływać spadki i sute darowizny. Erem mógł o własnych siłach przetrwać atak zimy dzięki swoim murarzom, szewcom, kowalom i piekarzom, ale pustelnicy nie wytwarzali niczego zdatnego do sprzedaży, ograniczali się do rzeczy, które pozwalały im przeżyć. W 1928 roku władze urzędowo rozwiązały wspólnotę. Sławna aura mistyczna sprawiła, że niektórzy eremici przez kilka wieków umierali w opinii świętości (choć nigdy nie przełożyło się to na konkretne kanonizacje). Ale zbyt wielu braci bez ceregieli tę aurę lekceważyło, poświęcając się bardziej świeckim zajęciom, takim jak napaści, wymuszenia, kradzieże mienia i bydła, rozboje. Kiedy nadszedł dekret o rozwiązaniu, niektórzy eremici nie usłuchali władzy kościelnej i zaczęli okupację eremu. Z czego żyli, dość łatwo się domyślić. Nowy biskup Agrigento, pięćdziesięcioczteroletni Giovanni Battista Peruzzo,
konsekrowany w 1932 roku, po paru latach postanowił zrobić porządek ze zbuntowanymi eremitami z Quisquiny, którzy już całkiem jawnie dawali schronienie zbiegom i mafiosom, aktywnie z tymi drugimi współpracując. Peruzzo był człowiekiem zdecydowanym, o żelaznej woli, i po wieloletnich perypetiach dopiął swego – na czele nielicznych pustelników, którzy dotrwali do tej chwili, postawił dwóch księży, jednego jako przełożonego, drugiego jako kapelana. Przeciwko tej czystce podjętej przez Peruzza oponowali nie tylko eremici, lecz także niejeden pełnomocnik prefekta prowincji, wyznaczony do zarządu dobrami sanktuarium, w obawie, że kuria z Agrigento zechce roztoczyć nad nimi kontrolę. Peruzzo, urodzony w Alessandrii w Piemoncie, dosłownie zakochał się w Quisquinie, w jej „spokojnym odosobnieniu”, jak napisał do prałata z Santo Stefano. Kiedy tylko miał trochę wolnego czasu, chronił się w eremie. W 1945 roku zamierzał przybyć do Quisquiny 15 lipca i spędzić tam miesiąc czy dwa miesiące w towarzystwie jedynie „brata pasjonisty” – ten miał zadbać o wszystkie potrzeby związane z pobytem biskupa, między innymi znaleźć chłopaka, który codziennie będzie schodził do wsi na zakupy. Peruzzo w żaden sposób nie chciał swoją obecnością sprawiać kłopotów duchownym z Santo Stefano. Jednak szereg okoliczności spowodował, że musiał wcześniej rozpocząć urlop. W dodatku w towarzystwie nie pasjonisty, lecz wielebnego Graceffy, jednego z księży wysłanych tam przez niego w celu zarządzania klasztorem. Kiedy dotarł do eremu, przebywało w nim tylko dwóch czy trzech pustelników, jakiś przyjezdny i jeden człowiek pełniący funkcje kucharza i posługacza. Dziewiątego lipca wieczorem Peruzzo, jak zwykle, poszedł z księdzem Graceffą do lasu na spacer, z konieczności krótki, bo ksiądz cierpiał na częściowy paraliż i zwyrodnienie kręgosłupa, co bardzo ograniczało mu ruchy. Spacer na ogół kończył się w miejscu, w którym „kilka kamieni zachęcało, by przysiąść”. Również tego wieczoru usiedli na nich. Biskup Peruzzo spojrzał na zegarek. Była dokładnie dziewiętnasta czterdzieści pięć. Spacerowali przez kwadrans. Teraz zamierzali posiedzieć sobie pół godziny, by nacieszyć się rześkim powietrzem i w ciszy „rozmyślać o duszy”, z dala od „ludzkiej ciżby”. Ale co najmniej trzech przedstawicieli owej ciżby czaiło się parę metrów dalej. 1. Bibliografia źródeł cytatów znajduje się na końcu książki. [wróć]
Klasztor Badacze dziejów znamienitego rodu Tomasich (tak, właśnie tego, który wydał Giuseppego, autora Geparda) mogą buszować do woli w licznych dokumentach, powstałych, odkąd na firmamencie dziejów zajaśnieli bliźniacy Carlo i Giulio Tomasi, synowie przedwcześnie zmarłego Ferdinanda (ożenił się w wieku szesnastu lat, a zmarł, kiedy miał lat osiemnaście), który był bliźniaczym bratem Maria, noszącego imię po ich ojcu. Wielkie trudności napotkają za to, jeśli będą chcieli naświetlić postać założyciela rodu, rzeczonego Maria. Mglistość informacji o nim jest zaiste zdumiewająca. Wiemy, że Mario Tomasi senior, urodzony w Kapui w 1558 roku, przybył na Sycylię w 1585 roku w orszaku wicekróla Marcantonia Colonny i tenże Colonna mianował go naczelnikiem wojskowym miasta Licata. Dochody z tej funkcji pozwalały się utrzymać, nic więcej. W jaki sposób więc doszedł do majątku i wżenił się w bogatą rodzinę szlachecką? Tradycja ustna, niewątpliwie ukształtowana przez złe języki, nie ma wiele dobrego do powiedzenia na temat tego, jak Mario Tomasi wypełniał swoje zadania i jakie miał pojęcie o służbie. Istnieją nawet nieliczne źródła pisemne mówiące o wytoczonym mu procesie i zapewne dymisji (tylko chwilowej). Ten i ów posunął się do stwierdzenia, że Mario był swego rodzaju łowcą nagród na wzór znacznie późniejszych bounty killers z Dzikiego Zachodu. Podobno z niewielkim oddziałem polował na wędrownych rozbójników, rozpanoszonych wówczas na wyspie (dziś również jest ich pełno, tylko inaczej się ich nazywa), a kiedy pochwycił któregoś, odcinał mu głowę i konserwował ją w soli, czy w czymś, co tam miał akurat pod ręką. W owych czasach można było uniknąć kary za niektóre przestępstwa, jeśli winowajca wręczał organom sprawiedliwości głowę bandyty. Mario wymyślił więc, by tak rzec, system o obiegu zamkniętym: rzucał na jakiegoś bogatego mieszkańca Licaty pierwsze lepsze oskarżenie, kazał go wtrącić do więzienia i jednocześnie oferował mu – za tyle złota, ile ważyła – zabalsamowaną głowę bandyty, która zapewniała aresztowanemu natychmiastowe zwolnienie. Powtarzam: tej osobliwej działalności Maria Tomasiego nie potwierdza żadne źródło pisane. Pozostaje więc tajemnicą, jak udało mu się pojąć za żonę bardzo bogatą dziedziczkę. Mamy za to potwierdzenie, że z niejasnych powodów, być może za nadużycia władzy, na pewien czas musiał schronić się w rodzinnej Kapui. Ale z pewnością po powrocie poślubił Franceskę Caro e Celestre, dziedziczkę baronii Montechiaro i panią wyspy Lampedusa. Od czasów, gdy służyła za kryjówkę piratów, wyspa owa pozostawała praktycznie bezludna. Ale nie całkiem, funkcjonował tam bowiem erem, w którym gościli zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie. Tak sobie pokojowo jedni z drugimi współistnieli, że aż powstało wyrażenie „pustelnik z Lampedusy” na określenie osoby
umiejącej zręcznie poruszać się w dwóch światach. W naszych czasach chciałoby się cudownego rozmnożenia na całym świecie takich pustelników z Lampedusy. Dzięki ożenkowi Mario Tomasi stał się szlachcicem. Jako szlachcica wymiar sprawiedliwości właściwie nie mógł go już tknąć, a w każdym razie nie bez znacznych utrudnień, podobnie jak w przypadku co poniektórych naszych deputowanych. W 1637 roku dwudziestotrzyletni Carlo Tomasi, urodzony w Ragusie, kupuje licentia populandi, czyli prawo do zakładania osad, i 3 maja tegoż roku kładzie kamień węgielny pod budowę miasta Palma di Montechiaro, zaprojektowanego przez architekta z Ragusy, Antonia De Marca. W ceremonii, oprócz bliźniaka Giulia, wziął udział stryj Mario Tomasi e Caro (zauważmy, że jak na szlachcica przystało, dodał do swojego nazwisko matki), komendant zamku w Licacie i kapitan Świętego Oficjum. „Od samego początku Carlo obnosił się z zamiarem uczynienia z miasta nowego Jeruzalem, dlatego rozmieścił w nim wiele sanktuariów – utrzymywanych z odpustów – w których mieszkańcy i przyjezdni mogli dzięki samej swojej obecności nabyć kawałek raju. W kurii arcybiskupiej w Agrigento zachowały się bulle, dekrety i papieskie zgody, kupione za ciężkie pieniądze przez obu bliźniaków, żeby ich świątobliwy projekt mógł się spełnić” (Cabibbo-Modica). Rok później Carlo uzyskał tytuł księcia ziemskiego di Palma. Stryj Mario, zawsze wybiegający myślą do przodu, znalazł mu narzeczoną: była to baronówna Rosaria Traina di Falconeri. Nie dość, że miała pokaźny majątek, to jeszcze była ukochaną bratanicą Francesca Trainy, biskupa Girgenti, właściciela ogromnych dóbr, chciwca, o którego skąpstwie krążyły legendy. Kupił między innymi za dziewięćdziesiąt tysięcy skudów dwa miasta: Girgenti i Licatę (był więc właścicielem miejsca, w którym mieszkała i działała rodzina Tomasich), a potem łupił mieszkańców podatkami i dziesięcinami. Zaledwie po paru latach Carlo uległ jednak religijnym porywom. Pozostawił wszystko bratu, łącznie z dobrami i tytułem, i wycofał się najpierw do wspólnoty teatynów w Palermo, następnie zaś do Rzymu. Przez resztę życia oddawał się studiom teologicznym. Bliźniak Giulio nie ustępował mu w żarliwej wierze, nazywano go nawet świętym księciem. Któregoś dnia jakiś nędzarz ukląkł przed nim, chcąc doń przemówić. Książę kazał mu wstać, tamten nie chciał, więc Giulio przyklęknął. Pomimo znanej wszem wobec świątobliwości Giulio umiał mocno stąpać po ziemi. Wiedział, że na budowę ziemskiego Jeruzalem, połączonego tyloma nićmi z Jeruzalem niebieskim, trzeba mnóstwo pieniędzy. Choćby Watykan, ciągle nienasycony, żądał worków złota za każdą zatwierdzoną inicjatywę. Jedynym sposobem było doprowadzenie do korzystnego ożenku, który zasili rodzinną kasę świeżą gotówką. W tym momencie stryj Mario, godny dziedzic swojego ojca, wpadł na sprytny pomysł. Zasugerował, że skoro Carlo pozostawił bratu wszystko, co posiadał, Giulio powinien uznać za część darowizny także jego byłą narzeczoną, Rosalię Trainę, wciąż niezamężną. Rosalia z pewnością nie będzie protestować, zresztą czyż
Giulio nie wyglądał jak skóra zdjęta z jej byłego narzeczonego? Uzyskawszy jego zgodę, Mario udał się prosto do biskupa, który również przyjął propozycję. Dla „większej ozdoby i uczczenia” ożenku darował bratanicy szesnaście tysięcy skudów w srebrze, „przeliczonych i zważonych wedle zwyczaju”, które przyjął w depozyt oczywiście Mario Tomasi. Oprócz tej sumy, ogromnej jak na tamte czasy, Rosalia objęła w posiadanie kilka majątków ziemskich, jakie zostawił jej w spadku dziadek Fabrizio. Długa i skrupulatna umowa w sprawie posagu, spisana na życzenie biskupa Trainy, upstrzona warunkami i zastrzeżeniami, to arcydzieło skąpstwa i nieufności do pana młodego. Z tego związku narodziło się ośmioro dzieci: Francesca, Isabella, Ferdinando (zmarły po trzech miesiącach), Antonia, Giuseppe, Rosaria (żyła jedenaście miesięcy), Ferdinando, zwany później świętym księciem, i Alipia. Córki poszły do klasztoru, synowie, z wyjątkiem jednego, zostali księżmi. O dziwo, żaden męski potomek nie dostał imienia ani po założycielu rodu, ani po stryju Mario, który wychował osierocone bliźniaki. Czy to przypadek damnatio memoriae? W 1667 roku Giulio otrzymał tytuł księcia Lampedusy. „Biczował się w samotności, w obliczu swojego Boga i swojej ziemi. Musiało mu się zdawać, że krople jego krwi padały na pola, aby zmyć z nich grzech. W pobożnym uniesieniu musiał być przekonany, że tylko przez ów odkupicielski chrzest te pola stają się naprawdę jego, krwią z jego krwi, ciałem z jego ciała” (G. Tomasi). Pierworodny syn, Giuseppe Maria, w wieku zaledwie piętnastu lat zrezygnował z pierworództwa i jak już wspominaliśmy, wstąpił do stanu duchownego. Studiował wpierw w Palermo, potem przeniósł się do Rzymu. Wszechstronnie wykształcony (znał łacinę, grekę, hiszpański, hebrajski, syryjsko-chalcedoński, etiopski, arabski), poświęcał się badaniu świętych ksiąg i liturgii; został kardynałem siedem miesięcy przed śmiercią. Błogosławionym ogłoszono go już w 1803 roku, kanonizował go zaś Jan Paweł II w 1986 roku. Jego siostra Isabella nie miała jeszcze ukończonych czternastu lat, kiedy postanowiła zostać mniszką klauzurową. Ponieważ w Palmie było, co prawda, zatrzęsienie kościołów, ale brakowało klasztorów, jej świątobliwy ojciec kazał zamienić pałac książęcy na opactwo benedyktyńskie. Skorzystał przy tym z okazji, by wybudować sobie nową siedzibę. Utworzenie klasztoru nie było jednak sprawą łatwą. Sobór trydencki ustanowił nowe reguły dla żeńskich zgromadzeń, ale tylko dość mgliście określił, co należy rozumieć przez pojęcie klauzury. Nie był to błahy problem: w klasztorach żeńskich przebywało sporo kobiet ze szlachty, które siłą wypchnięto do klauzury, żeby w momencie zamążpójścia nie zażądały w posagu części rodzinnego majątku. W każdym razie święty książę i jego żona dostosowali się do postanowień soboru w Mazarze (1584) w sprawie zasad otwierania i zamykania bram klasztoru, stosowania tak zwanego koła, czyli bębna obrotowego do podawania przedmiotów, odwiedzin lekarzy
oraz krewnych, zakazu korespondencji bez nadzoru przełożonej i tak dalej. Żeby ująć w ramy życie zgromadzenia pod względem organizacyjnym i religijnym, trzeba było znaleźć odpowiednią osobę. Książę zwrócił się do służebniczki bożej z Ciminny, która zrazu się zgodziła, chociaż miała to być funkcja nieprzynosząca żadnego dochodu. Ale po paru dniach ukazał jej się anioł, który nie dopuścił do wyjazdu do Palmy, zsyłając na nią chorobę (tak przynajmniej napisała księciu). Książę z żoną wpadli na dobry pomysł: czemu by nie zwrócić się do wielebnej Antonii Trainy, rodzonej siostry księżnej, żyjącej w klasztorze przy kościele S. Maria del Cancelliere w Palermo? Książę zaproponował więc szwagierce, by została przełożoną i organizatorką nowego klasztoru, a ta się zgodziła. Nowa ksieni zjawiła się w klasztorze w Palmie z wozami uginającymi się od zboża, oliwy, wina, jarzyn, serów, miodu, kaszy, mąki, makaronu, kur, gęsi „tudzież paru skrzyń pełnych pościeli, serwet i obrusów dla refektarza oraz grubszych płócien kuchennych”. Może właśnie z powodu tylu dóbr wniesionych na rzecz wspólnoty interwencja anioła, który nie pozwolił służebniczce z Ciminny pokierować klasztorem, została nazwana cudowną? Ze swej strony książę zapisał klasztorowi „na wsze czasy” corocznie: dwieście skudów, dwie beczki „przedniego moszczu”, „dziesięć worków zboża” i „sto funtów kaszkawału”. W Konstytucji mniszek benedyktyńskich Świętego Różańca z Palmy, dokumencie pochodzącym jednak z późniejszej epoki, mamy opis ceremonii otwarcia klasztoru: „Po zakończeniu mszy świętej wszystkie udały się do rozmównicy, wikary zaś stanął przed drzwiami klauzury i wręczył klucze matce założycielce, po czym mianował ją ksienią i przełożoną klasztoru. Następnie przekroczyły próg te, którym to było przeznaczone: panna Francesca, w wieku lat około piętnastu, panna Isabella, trzynastoletnia, panna Antonia, lat jedenaście mająca – córki założycieli klasztoru; siostra Candida Drago, lat około trzydziestu; Ninfa Uccello, lat około dwudziestu, obydwie z Palermo… Geltrude Solano, jedenastoletnia panna z Girgenti; dołączyły jeszcze trzy nowicjuszki: pierwszą była zakonnica przybyła z nowicjatu przy tak zwanym klasztorze del Cancelliere z Palermo Raffaella Terranova, druga zwała się Rosalia Cardinale, trzecia zaś – Vittoria Gagliano. Jako ostatnia weszła założycielka, zamykając drzwi klauzury pośród ogólnej radości, wiwatów i łez pobożnego wzruszenia”. Z pewnością radowała się Isabella, pragnąca zostać siostrą Marią Ukrzyżowaną od Niepokalanego Poczęcia. Skąd jednak pewność, że pozostałe dwie córki księcia, Francesca i Antonia, płakały w „pobożnym wzruszeniu”? Francesca przybierze imię Marii Serafiny, Antonia – Marii Magdaleny, o Isabelli już wspomnieliśmy. Później do zgromadzenia wstąpi jeszcze ostatnia córka Tomasich, Alipia, w życiu zakonnym Maria Lanceata. Do tego samego klasztoru po śmierci męża Giulia przybędzie też jako tercjarka Rosalia Traina, która stanie się siostrą Marią Pogrzebaną. Klasztor będzie liczył zawsze około trzydziestu sióstr i nowicjuszek.
2. Postaci
Giovanni Battista Peruzzo Wojna na Sycylii skończyła się we wrześniu 1943 roku, kiedy wyspę w całości opanowali alianci. Zaraz też zaczął się kolejny, krwawy konflikt pomiędzy bezrolnymi chłopami a wielkimi posiadaczami ziemskimi, szlachetnie urodzonymi właścicielami niezmierzonych latyfundiów, w większości leżących odłogiem. Z początku chłopi zażądali przywrócenia faszystowskich ustaw z 1933 i 1940 roku, zwanych atakiem na latyfundia. Faszyści, jak wiadomo, ciągle z kimś wojowali: a to z Etiopią, a to z muchami albo brakiem zboża, z demoplutokracją, bezdzietnymi, defetystami – ale nie każdą wojnę umieli wygrać. Wielcy posiadacze ziemscy postanowili dać twardy odpór żądaniom chłopstwa i przyczynili się do powstania w 1944 roku tak zwanego bloku agrarnego, cieszącego się mniej lub bardziej otwartym wsparciem Amerykanów i Anglików. O postawie i sympatiach aliantów świadczy nie tylko wspieranie ruchu separatystycznego, lecz także posadowienie na stanowiskach burmistrzów wielu ludzi znanych z powiązań mafijnych: po długim uśpieniu w okresie faszystowskim znów wypływali na wierzch. Blok został powołany do życia podczas spotkania w Saganie czołowych przedstawicieli środowisk ziemiańskich, mafii, separatystów i zwyczajnych bandytów. Wzięli w nim udział: książę di Carcaci z Katanii, Lucio Tasca i baron La Motta z Palermo, Rosario Cacopardo z Mesyny, Salvatore Manna jako emisariusz młodych separatystów oraz sławny bandyta Salvatore Giuliano, wówczas w randze pułkownika EVIS (Ochotniczej Sycylijskiej Armii Niepodległościowej). Zebrani uzgodnili podjęcie szeroko zakrojonych działań politycznych i wojskowych; chodziło między innymi o jawne nieposłuszeństwo wobec przepisów obowiązujących w państwie włoskim (w tym dotyczących poboru nowych roczników do wojska); sabotaż gromadzenia zboża w tak zwanych spichlerzach ludowych; bojkot ustaw Gulla, przewidujących przekazanie ugorów chłopom i nowe zasady dzierżawy ziemi ornej; potyczki z karabinierami i innymi służbami państwa; stosowanie nieograniczonej zbrojnej przemocy wobec chłopów okupujących latyfundia; fizyczną eliminację intelektualistów i polityków wrogich separatyzmowi, a zwłaszcza liderów związkowych. Według innych historyków, blok zwrócił się o wsparcie do mafii i bandytów dopiero pod koniec 1945 roku. Ale w takim razie kto ponosi odpowiedzialność za śmierć związkowców zamordowanych wcześniej? Kto to zrobił? Zbrodniczy projekt bloku, którego apogeum stanowiła masakra w Portella delle Ginestre w 1947 roku (11 zabitych, 56 rannych), można ująć najkrócej w liczbach: 18 związkowców komunistycznych, socjalistycznych albo chadeckich, 15 burmistrzów, działaczy robotniczych i polityków – wszyscy zostali zamordowani albo przepadli bez śladu.
Pośród ofiar znalazł się, co nieuniknione, jeden z sekretarzy związku pracowników rolnych Federterra. Ale ani siły porządkowe, ani płatni zabójcy na usługach bloku nie zdołali zatrzymać fali chłopów, którzy z czerwonymi flagami w dłoniach szli zajmować ugory i przygotowywać je pod uprawę. Wspaniała, doprawdy, karta w dziejach ruchu chłopskiego. Ta czerwień flag kłuła w oczy biskupa Agrigento, Giovanniego Battistę Peruzza. Był żarliwym antykomunistą z racji wiary i przekonań, ale nie przeszkadzało mu to sprzyjać w skrytości ducha chłopom maszerującym pod owymi flagami. Peruzzo urodził się w Molare pod Alessandrią w Piemoncie w 1878 roku. Za młodu wstąpił do pasjonistów, w 1901 roku przyjął święcenia kapłańskie. Sprawnie wypełniał powierzane mu dość poważne misje i w 1924 roku został biskupem. Wysłano go do Mantui (gdzie mieszkał już w 1908 roku) jako pomocnika dla dziewięćdziesięcioletniego ordynariusza diecezji. Energiczny, bezustannie aktywny, angażuje się w organizację i rozbudowę lokalnej Akcji Katolickiej. W 1928 roku z okazji trzechsetlecia kanonizacji Ludwika Gonzagi ściąga na obchody do Mantui tysiące młodych katolików z całych Włoch. To błąd, zapewne niezamierzony, w tym okresie bowiem władze faszystowskie nie patrzyły wcale łaskawym okiem na Akcję Katolicką. Była niebezpieczną konkurencją dla faszystowskiej młodzieżówki ONB (Opera Nazionale Balilla) i innych podobnych organizacji. Dwudziestego pierwszego czerwca, kiedy miały zacząć się uroczystości rocznicowe, grupy faszystów z Mantui, wsparte posiłkami spoza miasta, zaczęły znienacka w brutalny sposób napadać na młodych katolików. Na czele faszystów stał sekretarz federalny partii z Mantui, niejaki Arrivabene. Było wielu rannych, ale na tym się nie skończyło: parę dni później trzej faszyści zatłukli na śmierć pałkami przewodniczącego rady diecezjalnej i byłego przewodniczącego chadeckiej Partii Ludowej. Zbrodnia wywołuje wielkie poruszenie i faszyści, chcąc ratować twarz, montują kampanię oskarżeń przeciwko biskupowi Peruzzo: to on rzekomo sprowokował przemoc, a ludzie z Akcji Katolickiej mieli podłożyć ogień pod siedzibę ONB, którą w rzeczywistości podpalili sami faszyści. Ale Peruzzo jest nieugięty; jedzie natychmiast do Rzymu, uzyskuje audiencję u papieża, potem u ministra spraw wewnętrznych, Federzoniego, wreszcie dostaje się do samego Mussoliniego, któremu bez ogródek przedstawia prawdziwą wersję zdarzeń i krytyczną sytuację w Mantui. Mussolini zapewnia o swoim zrozumieniu i rzeczywiście, wkrótce potem Arrivabene traci stanowisko, prefekt idzie na emeryturę, kwestor zostaje przeniesiony do Matery, a paru faszystów trafia za kratki. Faszyści jednak byli u władzy już od sześciu lat i sprawowali pełną kontrolę nad krajem, w związku z tym Peruzzo nie mógł wyjść całkiem bez szwanku z tej awantury. Po paru miesiącach zniknął z miasta i trafił na swego rodzaju wygnanie, jako biskup malutkiej diecezji w Oppido Mamertino w Kalabrii. Nic nam nie wiadomo, by protestował, ale
z pewnością musiał cierpieć z powodu niesprawiedliwej kary. Podwójnie niesprawiedliwej, był bowiem zadeklarowanym zwolennikiem faszyzmu. A przynajmniej tego, co uważał za społeczną „rewolucję” wywołaną przez faszyzm. W odróżnieniu od bolszewickiej rewolucja ta nie podważała wartości katolickich zawartych w dwóch słowach: Bóg i rodzina. Peruzzo bowiem w trakcie całej swojej posługi duszpasterskiej miał w pamięci encyklikę Rerum novarum i był szczególnie wyczulony na problemy społeczne. Również ze względów, by tak rzec, osobistych: pochodził z biednej chłopskiej rodziny i nie zostałby biskupem, gdyby Leon XIII nie wyrugował obyczaju mianowania na biskupów tylko księży mających wysoką pozycję materialną. W połowie stycznia 1932 roku Peruzzo został mianowany biskupem Agrigento. W kazaniach wyrażał się przychylnie, wręcz z entuzjazmem, o ustawach faszystowskich z 1933 i 1940 roku, które przewidywały podział wielkich majątków i wywłaszczenie gruntów leżących odłogiem. W rzeczywistości faszystowska wojna z latyfundystami rychło miała się okazać czysto fasadową operacją. Owszem, zbudowano nowe osady rolnicze, ale nigdy nie udało się ich zasiedlić – po pierwsze, stanęły w niewłaściwym miejscu, zbyt daleko od pól przeznaczonych pod uprawę, po drugie, nie miały podłączenia do wody i prądu, ba! nawet nie doprowadzono do nich dróg. Chłopi woleli dalej mieszkać w swoich lepiankach, przeprowadzka do nowej wsi oznaczała liczne niewygody. Nie będziemy się więcej zajmować energiczną, złożoną i skuteczną działalnością duszpasterską, dzięki której biskup Peruzzo postawił na nogi zaniedbaną diecezję w Agrigento. Ale o jednym trzeba wspomnieć: choć był Piemontczykiem, usilnie pragnął zrozumieć Sycylię i jej problemy, a także uczynić wszystko, na co pozwalała mu pozycja, by ulżyć niedoli chłopów, ubogich i maluczkich. Pisał o sobie: „Mój wzrok zawsze zatrzymywał się szczególnie na naszym prostym ludzie i jego niesłychanym poświęceniu w pracy, który tyle już wycierpiał i często nadaremno czekał, aż pomocna dłoń podźwignie go z upadlającej nędzy. Oto główny przedmiot mojej troski i moich starań…”. Za słowami idzie osobisty przykład: w 1932 roku kazał na swój koszt zorganizować tanie kuchnie, gdzie wydawano zupę – po dwadzieścia centów dla tych, którzy mieli czym zapłacić, i za darmo dla tych, którzy nie mieli. Zimą owego roku kuchnie te wydawały średnio sześćset posiłków dziennie. Aby sfinansować inicjatywę, biskup sprzedał swój cenny pektorał i zastąpił go mosiężnym. Kolejne tanie kuchnie powstały w pierwszych miesiącach 1945 roku dla bezrobotnych górników (zdołał odwiedzić każdą kopalnię na podległym mu obszarze). Księżom, którzy przyszli doń w 1945 roku z pytaniem, co robić z głosującymi na
komunistów, odpowiedział: „Zanim określę, jakie są normy postępowania, pragnę zwrócić wam uwagę, że niektóre zachowania naszego ludu zazwyczaj powinny być uznawane nie za poparcie dla teorii marksizmu (…), lecz za wyraz ducha udręczonego nędzą, powszechnym bezrobociem, a przede wszystkim pragnieniem posiadania kawałka ziemi pod uprawę”. Moja opowieść może się wydawać połowiczna i ograniczona w stosunku do bardzo złożonej i wielonurtowej działalności biskupa Peruzzo, ale książka ta nie miała być jego wyczerpującą biografią. Jak pisał Massimo Ganci, atak na wielką własność ziemską i jej późniejsza eliminacja oznaczały atak polityczny nie tylko na latyfundystów, lecz także na cały sycylijski układ społeczny. Latyfundia stanowiły, krótko mówiąc, jedyne miejsce, w którym można było uczynić wyłom, by wedrzeć się na ociekające złotem salony szlacheckich pałaców. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę niektórzy duchowni, przejęci ideami politycznymi założyciela Partii Ludowej, księdza Luigiego Sturza, toteż bez wahania opowiadali się przeciwko agrarystom. W 1911 roku don Nicolò Licata, prałat z Ribery, w swej gazetce o znamiennym tytule „Człowiek Pracy”, pisywał wstępniaki zawierające takie na przykład zdania: „Latyfundium to ołowiana kula uwiązana do nóg Sycylii… bez latyfundiów produkcja rolna Ribery wzrosłaby trzykrotnie”. Opowiadali się zresztą nie tylko przeciw agrarystom. Księża Gandolfo i Graceffa zorganizowali strajk czterech tysięcy górników z kopalni siarki. Bardzo aktywnie udzielali się też inni księża: Michele Sclafani (mój wspaniały szkolny katecheta: „Wam się wydaje, dzieci, że religia to tylko modlenie się do Boga w kościele?”), La Rocca, Martorana, kanonicy Morinello i Di Prima, zwani w okolicach Agrigento księżmi społecznikami. Właścicieli ziemskich tak to niepokoiło, że markiz Antonio De Gregorio, delegat na pierwszy sycylijski synod plenarny w 1920 roku, publicznie zwrócił się do legata papieskiego tymi słowy: „Eminencjo, sądzę, że byłoby pożyteczne, czy wręcz konieczne, zająć się w tym szacownym gronie postawą, jaką przyjmuje wielu duchownych w szeregach Partii Ludowej. Zapominając o świętych przykazaniach, zakazujących pożądania cudzej własności i kradzieży, podburzają oni skore do rozruchów masy, by zajęły cudze ziemie; głoszą z ambony, że prawo własności już nie obowiązuje”. Markiz mówił w złej wierze. Ani wspomniani przed chwilą księża, ani inni – Torregrossa, Lo Cascio, Scrimali czy Gurrera – nie tylko nigdy nie głosili, że należy zlikwidować własność (markiz w dalszych słowach, powtarzając kluczowe dla swego wywodu kłamstwo, nazwał ich wręcz bolszewikami), lecz także twierdzili z przekonaniem, iż własność powinno się rozszerzyć na tych, którzy nie posiadają niczego, a w tym celu trzeba zaprowadzić sprawiedliwość społeczną, czyli równiejszy podział dóbr. Zakaz działalności partii politycznych wydany przez faszystowskie państwo zmusił do milczenia księży społeczników. Biskup Agrigento chciał ich mieć wokół siebie, choć z konieczności „w stanie uśpienia”.
W czasie wojny, zwłaszcza w ostatnim roku, kiedy naloty angloamerykańskie przybrały na sile, Peruzzo wykazywał nienaganną postawę. Nigdy nie porzucił swojego kościoła, nie zgodził się na „ewakuację” w bezpieczniejsze miejsce. Odesłał do domu seminarzystów, żeby udostępnić budynek seminarium na potrzeby Czerwonego Krzyża. Mało tego, dzięki niemu pięćdziesiąt pięć łóżek dla rannych rozmieszczono w pałacu biskupim. W kwestii latyfundiów od zawsze miał jasne, zdecydowane zdanie. Podobały mu się przepisy wprowadzone przez ministra (z ramienia komunistów) Gulla, tak jak wcześniej był zwolennikiem ustaw faszystowskich. Do kardynała Lavitrana, koordynującego z Palermo pracę sycylijskich biskupów, pisał: „Rozbicie wielkiej własności ziemskiej w rękach sycylijskiej szlachty to prawdziwa łaska boża”. Martwił się jedynie o sposób, w jaki owo rozbicie się dokonuje, i obawiał jeszcze zacieklejszych walk. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że ziemie te powinny przypaść chłopom (jako jedyny biskup sycylijski zajmował takie stanowisko), ale chciał, aby „rozbicie” odbyło się bez frontalnego starcia. W listach pasterskich zwracał się przede wszystkim do „bogatych niedostrzegających przepaści, jaka otwiera się u ich stóp”, wzywał „panów”, by szanowali prostych ludzi: „są waszymi największymi dobroczyńcami, dzięki ich pracy bowiem możecie być panami”. Pisze też do proboszczów (już wcześniej napominał, by „wyszli z zakrystii”): „Musicie bronić praw biednych i ludzi pracy, wzywać bogatych, by byli sprawiedliwi, miłosierni i hojni, przypominać wszystkim organom władzy ich obowiązek wspierania najsłabszych i opuszczonych”. Enzo Di Natali, który przebadał „pisma społeczne” biskupa, ujął syntetycznie myśl Peruzza w dwóch słowach: wielka własność ziemska była dlań „strukturą grzechu”. Dla wielkich posiadaczy ziemskich biskup Agrigento stanowił więc nie lada zagrożenie. Obdarzony charyzmą i pełnym pasji talentem oratorskim, umiał zjednać sobie rzesze ludzi. W pierwszych miesiącach 1945 roku zaczęły krążyć pogłoski, że Peruzzo po nominacji kardynalskiej zastąpi wkrótce w Palermo kardynała Lavitrana, koordynatora działań biskupów na całej wyspie. Taki awans poszerzyłby znacznie jego wpływy, a to już byłby dla agrarystów prawdziwy cios. Próba pozbycia się go w drodze zamachu, dokonana w Quisquinie, ani go nie zastraszyła, ani nie złamała jego uporu. Gdy wyzdrowiał, wrócił do walki u boku chłopów z jeszcze większym zapałem. Nigdy nie chciał, by przeniesiono go gdzie indziej. Umarł w lipcu 1963 roku w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, jako wciąż urzędujący biskup Agrigento. Na koniec drobne osobiste wspomnienie, które pozwoli mi lepiej ukazać jego troskę o młodzież. W 1942 roku grupa licealistów zdołała pod różnymi pretekstami uzyskać zwolnienie z udziału w nudnych cosobotnich capstrzykach faszystowskich. W zamian sekretarz partii zażądał, żeby młodzieńcy ci w każdą sobotę zajęli się jakąkolwiek pracą.
Postanowili zatem chodzić do drukarni, by nauczyć się składu i łamania stron. Nadarzyła się okazja, więc oczywiście przyszło im do głowy, żeby wydawać gazetkę dla uczniów liceum i seminarium nauczycielskiego. W winiecie widniał osioł. Udało im się nawet zdobyć trochę papieru. Napisałem do tej gazetki kilka artykułów, także na tematy polityczne. Pod koniec roku ksiądz Angelo Ginex, jeden z najmłodszych „społeczników” i mój przyjaciel, przekazał mi wiadomość, że biskup wzywa mnie na rozmowę, ale nie wiedział o czym. W noc poprzedzającą spotkanie nie mogłem zmrużyć oka, byłem zbyt poruszony. Dotychczas dwa razy słyszałem, jak Peruzzo przemawia, i prawie się go bałem. Potrafił być porywający. Przyjął mnie wielce serdecznie o siódmej rano (nie chciał, by przepadła mi jakaś lekcja) i spytał, czy należę do Akcji Katolickiej, na co odpowiedziałem przecząco. Na stole miał rozłożone pierwsze cztery numery naszej gazetki. Przeszedł do rzeczy: chciał wiedzieć, kto inspiruje moje pisanie. – Nikt – odpowiedziałem. – Co czytasz? – Co popadnie. – Wiesz, kto to jest Marks? – Tak, ale nigdy go nie czytałem. Proszę wybaczyć, Ekscelencjo, skąd takie pytania? – Bo masz komunistyczne poglądy, synu. Poczułem, jak nogi mi miękną, zacząłem się pocić. Ja – komunistą? Przecież mój ojciec należał do pierwszych drużyn Mussoliniego! A w rodzinie wszyscy, choćby nawet bez wielkiej gorliwości, byli faszystami! Spostrzegł, że ze strachu mało nie zemdlałem. Wziął jeden z moich artykułów, przeczytał zdanie i zapytał: – To twoje słowa, tak z głębi duszy? – Nie całkiem – odpowiedziałem z niejaką ulgą. – Przejąłem je, parafrazując, z czasopisma faszystowskiego związku studentów z Bolonii. Czytałem prawie wszystkie te pisma studenckie – dodałem. Rozmawialiśmy jeszcze trochę; ze sposobu, w jaki pozdrowił mnie na pożegnanie, wywnioskowałem, że mnie polubił. Kazał mi nie zrywać kontaktu z księdzem Gineksem. Ksiądz Ginex zaś, najpewniej w porozumieniu z biskupem, na początku 1943 roku zaczął gromadzić młodzież na spotkaniach w zakrystii kościoła Świętego Franciszka, podczas których objaśniał bezstronnie zarówno Kapitał, jak i Rerum novarum. Tymczasem ja już byłem po lekturze Doli człowieczej Malraux, nie wiadomo jakim cudem przepuszczonej przez cenzurę, i żywiłem przekonanie, że biskup w sumie nie bardzo się pomylił, twierdząc, że głoszę idee komunistyczne. Tuż po wojnie w naszych stronach zaczął się panoszyć separatyzm. Nocą drogi w miastach i osadach patrolowały bandy żołnierzy EVIS, uzbrojone w karabiny maszynowe. Wraz z paroma kolegami z Porto Empedocle (między innymi braćmi Burgio, Cumellą,
Jacobsem, Fiorentino) postanowiliśmy uruchomić lokalne koła partii istniejących przed epoką faszyzmu, aby potem je zarejestrować w centralach tychże partii, w miarę jak reszta Włoch będzie wyzwalana. Uznaliśmy, że dzięki temu nie będziemy zdani tylko na łaskę separatystów. Ale musieliśmy mieć zgodę amerykańskiego komendanta z administracji terytoriów okupowanych (AMGOT). Pułkownik zgodził się na uruchomienie kół wszystkich partii z wyjątkiem komunistycznej. A tę właśnie wybrałem dla siebie. Był nieugięty w swoim postanowieniu. Przyszła mi wtedy do głowy genialna myśl, niewątpliwie natchnęła mnie młodość. Poprosiłem o audiencję u biskupa. Ucieszył się na mój widok. Wyłuszczyłem mu nasze zamiary antyseparatystyczne i poskarżyłem się, że amerykański komendant jest absolutnie przeciwny reaktywacji koła partii komunistycznej. – Czego ode mnie oczekujesz? – spytał. – Niech Ekscelencja wstawi się za mną u Amerykanów, żeby mi pozwolili zarejestrować koło. Długo namyślał się w milczeniu. Wreszcie powiedział: – Lepiej ty niż kto inny. Żegnając się, uśmiechnął się lekko. – A nie mówiłem, że jesteś komunistą? Nic nie odpowiedziałem. Tak czy siak, za niecały tydzień AMGOT przysłał mi zezwolenie. Kiedy jednak wrócili do miasta prawdziwi komuniści, ci, co latami siedzieli w mamrze albo na zesłaniu, nie chcieli mnie uznać za sekretarza koła i pogonili jako drobnomieszczańskiego intruza.
Siostra Maria Ukrzyżowana od Niepokalanego Poczęcia Isabella, drugie dziecko Giulia Tomasiego i Rosalii Trainy, urodziła się 29 maja 1645 roku. Kolejna dziewczynka – podczas gdy rodzice z pewnością woleliby męskiego potomka. Od chwili narodzin był jej nieodwołalnie pisany żywot za murami klasztoru. I to wcale nie – jak na pewno myślicie – z powodu kombinacji rodowo-dynastycznych, lecz wskutek wyraźnej wskazówki płynącej prosto z nieba. Oto co pisał jej osiemnastowieczny biograf Turano: „Zauważono, że przyszła na świat otulona jakby welonem (oprócz błon, które zazwyczaj owijają noworodki wraz z pępowiną), co natychmiast odczytano jako znak, wskazówkę Nieba, że ma zostać zakonnicą”. Wywód Turana jest nieco pokrętny, ale sens wydaje się jasny. Rozczarowanie rodzicielskiej pary zostaje więc w jednej chwili wynagrodzone: urodziła się, na nieszczęście, dziewczynka, ale za to dotknięta łaską bożą. Ich religijna żarliwość jeszcze się umacnia. Chodzi zresztą nie tylko o płomień wiary. Przyszłe wstąpienie do klasztoru Isabelli i jej trzech sióstr; pozycja wśród teatynów w Rzymie, jaką osiągnął bliźniaczy brat Giulia, Carlo; wstąpienie do teatynów syna Giuseppego Marii, który został później kardynałem i świętym – to wszystko stanowi z pewnością element „zespołowej gry, uprawianej przez książęcy ród, rozpisanej na współzależne role i kompetencje członków spokrewnionej ze sobą grupy ożywionej zamiarem „zakładania domów nie tylko na ziemi, lecz także w niebie” (S. Cabibbo). Dziewczynka jest chorowita, wygląda zawsze, jakby była czymś zaskoczona albo przestraszona, jakby skupiała się na jakimś wewnętrznym bólu; chodzi roztargniona i nieobecna. Biograf Turano pisze, że wydawała się „unicestwiona przez Boga”, i dodaje bez litości: „Oto naczynie pełne obrzydliwości, masa zepsutej materii, siedlisko zarazy – a w środku brzmią stale słowa: nie wiesz, nie możesz, nie jesteś warta, nie zasługujesz”. Dziewczynkę poddaje się nieustannemu, codziennemu tłamszeniu ad maiorem Dei gloriam. Skoro została wybrana, trzeba ją rygorystycznie wychować w duchu tego wyboru. W wieku trzynastu lat Izabella wyraża wreszcie pragnienie, by zostać zakonnicą. Czy mogła inaczej sobą rozporządzić? Ledwie Isabella ogłosiła swój zamiar, wokół niej rozpętały się frenetyczne przygotowania, by mogła go wypełnić. Jak już pisaliśmy, aby nie tracić czasu, Giulio Tomasi odda swój pałac na potrzeby klasztoru. Wydaje krocie na uzyskanie zgody wyższych władz kościelnych, jedzie do Palermo szukać zakonnic, nowicjuszek, kierowniczek duchowych i przełożonych, którymi mógłby zasiedlić klasztor założony na cześć córki. A jednak ta córka nie będzie nigdy pełnić żadnej funkcji w tym klasztorze, pozostanie
prostą zakonnicą. Ale dzięki swojemu mistycyzmowi, codziennym praktykom religijnym, które przynoszą ekstazę i cuda, a także swoim pismom, siostra Maria Ukrzyżowana od Niepokalanego Poczęcia będzie narzucać zgromadzeniu rytm życia. W czterech ścianach celi siostra Maria codziennie przykuwała się do niewidzialnego krzyża, stworzonego z postów, modlitwy i biczowania. Miewała częste ekstazy, pojawiały się zewnętrzne oznaki jej gorączkowego napięcia uczuciowego, które przenikało jak niewidzialny prąd wszystkie cele klasztorne i wsiąkało w mury. Klasztor zaczął lewitować siłą jej mistycyzmu. Zaczęły się wydarzać liczne równie niewytłumaczalne, jak nadzwyczajne rzeczy. Na piersi Marii pojawiła się z nagła blizna w kształcie serca, podwójnego serca. Czy to drugie serce to obraz krwawiącego serca Jezusa? – zastanawiały się siostrzyczki. Ale jest też inne wytłumaczenie: oto na piersi siostry Marii Ukrzyżowanej nie pojawiło się „cudownie” (inaczej niż u pozostałych zakonnic, które kazały je sobie wypalać żelazem) serce, lecz „krzyż, na którego krańcach widniały litery A i S, od Amor sculpsit” (Cabibbo i Modica). Przez kilka dni wokół niej unosi się bardzo intensywny „niebiański” zapach, jakby z ogrodu różanego. Nabiera zdolności proroczych, choć raczej powinniśmy mówić o przepowiadaniu przyszłości, bo zawsze przewiduje, by tak rzec, krótkoterminowo. Przepowie kardynalską mitrę dla brata „Gioseffego”. Ale nie wszystkie jej słowa są jasne. Do tego stopnia, że bratanek Giulio Maria w liście do ciotki, zamkniętej w tym samym klasztorze, pytał nie tylko o to, czy cud niebiańskiego zapachu nie mógłby się powtarzać w święta kościelne (trudno zrozumieć sens prośby, i tak bowiem cieszyć się zapachem dane było tylko siostrom), lecz wyrażał także życzenie, by siostra Maria Ukrzyżowana wypowiadała „dokładne proroctwa”, tak by wszystko dało się „odgadnąć”, zupełnie „jakby była Cyganką”. Żadnego szacunku dla świętości ciotki. Siostra Maria Ukrzyżowana chwyta za pióro, porwana przez nieodparty pęd do pisania: listy do rodziny, zwłaszcza do brata Giuseppego Marii, z którym prowadzi intensywną korespondencję, listy do innych zakonnic z celi do celi, ale przede wszystkim pisma o tematyce religijnej. Zebrane w dwóch tomach i wydane w XIX wieku pod tytułem Visioni e rivelazioni (Wizje i objawienia), czynią z niej ważną postać w świecie piśmiennictwa mistycznego. W Gepardzie Tomasi di Lampedusa tak opowiada o klasztorze i o błogosławionej Corberze (była to oczywiście Czcigodna Służebnica Boża Maria Ukrzyżowana): „Odwieczny zwyczaj nakazywał, by w dzień po przybyciu rodzina Salinów udała się do klasztoru Świętego Ducha pomodlić się na grobie błogosławionej Corbery, antenatki księcia, która założyła klasztor, uposażyła go, żyła w świętości i w takiejże świętości zmarła…”. I dalej: „Wszystko mu się tam podobało, począwszy od skromnego wyposażenia prostej rozmównicy ze sklepieniem zwieńczonym herbem Geparda, z podwójnymi kratami, z niewielkim drewnianym kołem do przekazywania i odbierania listów, z dobrze dopasowanymi drzwiami…”.
Tomasi di Lampedusa opowiada również, jak książę Salina „czuł się podniesiony na duchu, gdy po raz dwudziesty przełożona snuła naiwną opowieść o cudach błogosławionej, gdy wskazywała kąt ogrodu, gdzie święta mniszka unieruchomiła w powietrzu wielki kamień, którym rzucił w nią Zły, rozeźlony z powodu jej surowości. Dziwił się za każdym razem na widok oprawionych na ścianie celi dwóch sławnych listów, skreślonych nieczytelnym pismem – jeden błogosławiona napisała do Diabła, by przeciągnąć go na stronę dobra, drugi był jego odpowiedzią, w której, podobno, wyrażał żal, iż nie może jej usłuchać”. Biografie siostry Marii Ukrzyżowanej opowiadają o niemal codziennej walce z diabłem. Walce duchowej, rzecz jasna, ale czasem przechodziła ona w fizyczne starcia, pozostawiające urazy, zadrapania i siniaki na ciele zakonnicy. W przeciwieństwie do tego, co twierdzi Tomasi di Lampedusa, inni utrzymują, że próba ukamienowania przez diabła nastąpiła po ostrej kłótni z siostrą na tematy wysoce teologiczne. Wielki kamień został zatrzymany w locie jednym gestem, z wyciągniętej dłoni popłynął niewidoczny fluid, który zablokował jego trajektorię. Następnie kamień miękko opadł na ziemię. Został zachowany i po śmierci siostry Marii złożony do jej grobu. Miałem możliwość obejrzeć jeden ze sławetnych listów wspomnianych w Gepardzie, kiedy był tymczasowo przechowywany w skarbcu katedry w Agrigento. Charakter pisma, kompletnie nieczytelnego, ale ujętego w karb nieskazitelnie prostych linii, ma swoje piękno. To bez wątpienia „wymyślony” alfabet (G.R. Cardona, Storia universale della scrittura, Milano 1986) i tylko słowo „niestety” jest napisane po naszemu. Czy Tomasi di Lampedusa ma na myśli właśnie to słowo, kiedy opowiada z ledwo skrywaną ironią o żalu diabła, że nie może zastosować się do napomnień zakonnicy, by odmienił swe życie? Pojawiły się co najmniej dwie hipotezy dotyczące tych listów. Pierwsza głosi, że nie są to wcale listy pisane przez siostrę do diabła. Diabły, jak wiadomo, umieją przemówić w każdym języku świata, jest im to potrzebne do działania, w przeciwnym razie bowiem musiałyby kusić ludzi, korzystając z całego stada tłumaczy. Jeśli list napisała zakonnica, to znaczy, że zdołała poznać tajemny język diabłów, być może ten sam, z którego Dante cytował swoje „Pape Satan, Pape Satan, aleppe”. Ale któż mógł jej go wyjawić, jeśli nie diabeł we własnej osobie? Jeśli tak, to co chciał przez to osiągnąć, skoro w ten sposób mimochodem zdradzał sekrety diabelskich zastępów? Inni zaś twierdzą, że listy pisała zakonnica, ale pod dyktando Złego. Pojawia się zaraz ta sama komplikacja: skąd wiedziała, jak ma zapisać to, co dyktował diabeł? Wedle drugiej hipotezy listy te zostały wysłane zakonnicy przez diabła. I znów mamy problem: skąd i jak Maria Ukrzyżowana mogła się rozeznać w tym, co było napisane? Poza tym autorytety w dziedzinie demonologii zachodzą w głowę, dlaczego listy nie są podpisane. Diabeł zwykł „pieczętować” listy swego rodzaju odciskiem palca. Przykładał kozią racicę, a rozgrzane piekielnym ogniem kopyto wypalało ślad na pergaminie. Na
listach z celi Marii nie ma śladów przypalenia, zapewne więc są to falsyfikaty. Ale istnieje też prawda siostry Marii Ukrzyżowanej, która opowiedziała nam całkiem inaczej o całej sprawie. Pewnej nocy, jak pisała, w jej celi zjawiło się nie wiadomo jak ani skąd paru dyskutujących ze sobą zawzięcie ponurych typów, a jej wprawne oko natychmiast rozpoznało w nich rysy diabelskie. Jeden z nich usiadł, napisał coś na kartce i zwrócił się do niej groźnym tonem. Siostra nic nie zrozumiała, tamci zaś poszli sobie, coś wykrzykując, zapewne przekleństwa. Wszystko powtórzyło się ze szczegółami następnej nocy, z jedną różnicą: tekst zapisany na drugiej kartce różnił się od pierwszego. Czyli wszystko pozostaje tajemnicą także dla siostry Marii Ukrzyżowanej. W wieku dwudziestu trzech lat zapadła na chorobę nieznaną ówczesnym lekarzom. Bez żadnych wstępnych objawów ani gorączki, znienacka cofnęła się do stanu dziecinnego. Straciła mowę, nie poznawała nikogo, nie była w stanie zadbać o swoje potrzeby. Siostra Maria Serafina (czyli Francesca Tomasi, siostra Isabelli, która w owym czasie była przeoryszą) wspomina, że przeważnie „płakała niczym dziecko”, niekiedy śmiała się, siadłszy na posłaniu z wytrzeszczonymi oczami. Jak dodaje, „ta, co ją karmiła, musiała otwierać usta i udawać, że przeżuwa, wtedy Ukrzyżowana, przyglądając się jej z wielkim skupieniem, powtarzała dokładnie to samo”. Ale i w tym stanie „często przeżywała uniesienia, traciła zmysły i pozostawała w odrętwieniu”. Medycy nie mogli się w tym rozeznać i żeby przywrócić jej świadomość podczas tych uniesień, przywiązywali ją „grubym powrozem” do najsilniejszych sióstr, które rozciągając ją i szarpiąc na wszystkie strony, usiłowały sprowadzić ją w ten sposób na ziemię. Spowiednik Fortunato Alotto nie miał za to najmniejszych wątpliwości: to sam Bóg „działał przez Ukrzyżowaną w nadprzyrodzony sposób”. Podobnego zdania była ksieni i pozostałe siostry, postawiły zatem w jej celi ołtarzyk z mnóstwem świec, poświęcony świętemu męczennikowi Traspadano, i zaczęły się przed nim modlić. Jak zapisała siostra Serafina: „Ona zaś zaraz doznała uniesienia, na lico wstąpił jej rumieniec, z oczami w zachwycie zwróconymi na świętego rzekła: rubens ardens incombustus i pozostała dłuższą chwilę w tym zachwycie, nie dając żadnych oznak życia”. Innego razu, po przyjęciu komunii, jej twarz zmieniła się w oblicze serafina. Potem powoli wróciła do zwykłej postaci. Pod koniec życia zaczęła ją uwierać ciasnota w klasztorze Świętego Różańca. Była poddana ciągłej obserwacji przez przełożone i siostry – pilnowano jej, by uchwycić choćby najdrobniejszy przejaw „świętości”. Napisała wówczas do brata Giuseppego Marii w Rzymie, że chciałaby, aby załatwił jej „zmianę miejsca”. A przecież na samym początku w korespondencji z tymże bratem piała peany na cześć zalet życia wspólnotowego. Teraz jednak czuje się szpiegowana, obawia, że jej listy są przechwytywane i nigdy nie docierają do adresatów. Pisze, że chciałaby trafić do „miejsca bardziej odosobnionego i gdzie praktykuje się większą pokutę”, po czym dodaje: „Tego wszystkiego tutaj nie znajduję, bo wprowadzam w błąd innych, skoro oni
uważają mnie za kogoś, kim nie jestem; jestem tylko grzesznicą, choć oni sądzą, żem święta”. Brat teatyn, przyszły kardynał i święty, nigdy nie patrzył przychylnie na mistyczne wzloty swej siostry, niezwłocznie relacjonowane mu przez drugą siostrę, przeoryszę. Toteż jego odpowiedź jest surowa i bezwzględna: „Sądzisz, Pani, żeś wywiodła w pole cały świat fałszywym świadectwem. Ale nie wiem, co w takim razie rozumieć przez świat: bo pominąwszy zmarłego już spowiednika i parę jeszcze osób, świat cały nie ma pojęcia o istnieniu Palmy i tamtejszego klasztoru”. Bądźmy jednak ostrożni. Z zachowanych listów można wywnioskować, że Maria Ukrzyżowana miała inne, mniej znane cechy. Jak się wydaje, jej ideał mistyczny nie zawsze polegał na „roztopieniu siebie”, przeciwnie: miała silne pragnienie działania, stłamszone przez warunki, w jakich przyszło jej żyć. Czasami można było odnieść wrażenie, że mistyczny bezruch to tylko dokonane z zaciśniętymi zębami, w imię posłuszeństwa, wyrzeczenie się życia zorientowanego na konkretne osiągnięcia. W połowie lat osiemdziesiątych usiłowała w jakiś sposób „wyrwać się” z klasztoru, żeby założyć nowe zgromadzenie w Scicli, ale jej w tym przeszkodzono. W listach narzekała na „nasze skamieniałe czasy” w porównaniu z „błogosławionymi czasami, gdy święci apostołowie i męczennicy Chrystusowi nie próżnowali ani chwili, głosząc naszą świętą wiarę”. Wszystkie te pragnienia nie wychodzą poza listy pisane do brata. Jest już za późno, siostra jest skazana na wizerunek, jaki w dużym stopniu sama sobie stworzyła. Zmarła w 1699 roku, naturalnie w aurze świętości. Ciekawość i wścibstwo bliźnich nie zostały jej oszczędzone nawet po śmierci. Ciało zakonnicy dosłownie się rozłożyło, rozpadło na kawałki, tyle par rąk chciało go dotknąć. Oto, co pisała niezawodna, jak zawsze, siostra Serafina: „Habit i cały jej ubiór znaleźliśmy przesiąknięty wodą, głowa z szyją oderwała się od ramion, podobnie ręce odpadły w całości – od łokci po dłonie były pokryte jakby białym osadem, od łokci do ramion pozostały nagie kości, głowa, to znaczy czaszka, nienaruszona, w środku zaś miękki, niezepsuty mózg, jak u żywego człowieka. Powoli wyjęto go z głowy, a Jego Ekscelencja biskup oraz wielebny opat trzymali ją czule w dłoniach przez dłuższy czas, całując raz po raz tę błogosławioną głowę. Mózg przełożono do pudełka, wyłożonego tkaniną i watą, po czym włożono do trumny, tak samo uczyniono z zębami i mnóstwem drobnych kosteczek. Tors był wypatroszony, ale chyba nie cały, tylko od piersi w górę… Wnętrzności, badane wzrokiem i dotykiem, wyglądały na nienaruszone, choć podsuszone i skurczone, w brzuchu nie brakowało niczego, żołądek w całości i inne części bardziej z tyłu. Kolana, nogi i stopy w dobrym stanie, z wyjątkiem samych czubków, całe i białe, kolano wygięte, niedające się rozprostować, jak u Chrystusa przybitego do krzyża”. Siostra Serafina napisała na początku swojej relacji, że ona z całą resztą wzięła zwłoki, „by je oporządzić”, a skończyło się na nieudolnej autopsji.