ANDREACAMILLERI
PAPIEROWY KSIĘŻYC
Przełożyła Monika Woźniak
Tytuł oryginału La luna di carta
*
Budzik zadzwonił, jak każdego ranka mniej więcej od roku, o siódmej trzydzieści. On
zbudził się jednak o ułamek sekundy wcześniej, wystarczył trzask sprężyny uruchamiającej
melodyjkę. Dzięki temu miał czas, by przed wyskoczeniem z łóżka zerknąć w stronę okna i z
padającego przez nie światła wywnioskować, że zapowiada się pogodny, bezchmurny dzień.
Potem czasu wystarczyło mu tylko na to, aby zaparzyć kawę, wypić kawę, pójść do
łazienki, załatwić swoje potrzeby, ogolić się i wziąć prysznic, wypić kolejną kawę, wypalić
papierosa, ubrać się, wyjść z domu, usadowić się w samochodzie, dojechać na dziewiątą do
komisariatu; wszystko w przyspieszonym tempie, godnym komedii slapstickowych z Flipem i
Flapem.
Do poprzedniego roku rytuał rannego budzenia się przebiegał według innych reguł, przede
wszystkim bez pośpiechu i sprinterskich biegów.
Po pierwsze, bez używania budzika.
Montalbano miał zwyczaj wybudzać się ze snu naturalnie, bez potrzeby uciekania się do
zewnętrznych bodźców; był to, owszem, rodzaj budzika, ale wewnętrzny, umieszczony gdzieś
w jego mózgu. Wystarczyło powiedzieć sobie: „Pamiętaj, że jutro masz zbudzić się o szóstej”,
i równo o szóstej otwierał oczy. Budzik, ten prawdziwy, metalowy, uważał zawsze za swoiste
narzędzie tortur; trzy czy cztery razy, gdy był zmuszony obudzić się z tym świdrującym
dźwiękiem, ponieważ Livia musiała zdążyć na samolot i nie miała zaufania do jego
wewnętrznego budzika, na cały dzień został mu ból głowy. Wobec tego Livia, po którejś kłótni,
kupiła budzik plastikowy, który zamiast dzwonić, wydawał dźwięk elektroniczny, rodzaj
niekończącego się biiiiiip, przypominającego bzyczenie muchy uwięzionej w pajęczynie.
Można było zwariować. Wyrzucił go przez okno, co doprowadziło do kolejnej pamiętnej
awantury.
Po drugie, budził się zawsze z własnej woli co najmniej dziesięć minut przed czasem.
Było to najprzyjemniejsze dziesięć minut nadchodzącego dnia. Jakże rozkosznie było leżeć
sobie pod kołdrą i myśleć głupstwach! Tę książkę, którą wszyscy wychwalają jako arcydzieło,
kupić czy nie? Dzisiaj zjem w zajeździe czy wrócę do Marinelli spałaszować to, co
przygotowała Adelina? Mam powiedzieć Livii, że buty, które mi podarowała, są za ciasne?
No, takie drobiazgi, bawienie się myślami. Należało się jednak wystrzegać wszelkich
skojarzeń z kobietami seksem, bo o tej godzinie mogły zaprowadzić na grząski teren, chyba że
obok akurat spała Livia, która bardzo chętnie stawiłaby czoło ich konsekwencjom.
Jednak pewnego ranka, przed rokiem, wszystko się nagle zmieniło. Właśnie otworzył oczy,
wyliczywszy sobie, że może poświęcić kwadransik na leniwe rozważania, kiedy przemknęła
mu przez głowę nie tyle myśl, ile jej strzęp, rozpoczynający się od znamiennych słów: „Gdy
nadejdzie dzień twojej śmierci...”. Co robiła ta myśl pośród innych? Jakiś nonsens! To tak,
jakby ktoś w trakcie aktu miłosnego przypomniał sobie nagle, że musi zapłacić rachunek za
telefon. Nie chodziło o to, że bał się jakoś szczególnie myślenia o śmierci, ale szósta rano nie
jest do tego odpowiednią porą. Jeśli ktoś zaczyna rozmyślać o własnym zgonie bladym
świtem, to ma jak w banku, że o piątej po południu albo się zastrzeli, albo rzuci do morza z
kamieniem uwiązanym u szyi. Zdołał zahamować tę myśl, nie pozwolił się jej rozwinąć, licząc
pospiesznie od jednego do pięciu tysięcy, z zaciśniętymi powiekami i rękami zwiniętymi w
pięści. Potem zrozumiał, że jedyne wyjście to zabrać się do robienia rzeczy, które miał do
zrobienia, i skupić się na nich, jak gdyby to była sprawa życia lub śmierci. Następnego ranka
problem powrócił, tyle że pokręt - niej. Najpierw przyszło mu do głowy, że w zupie rybnej,
którą zjadł zeszłego wieczoru, brakowało jakiejś przyprawy. Tylko jakiej? I dokładnie w tym
samym momencie pojawiła się zdradziecko ta przeklęta myśl: „Gdy nadejdzie dzień twojej
śmierci...”. Wtedy zrozumiał, że już go ta myśl nie opuści, co najwyżej przyczai się na kilka
dni w jakimś zakamarku jego mózgu, żeby potem wyskoczyć jak diabeł z pudełka, gdy najmniej
się tego będzie spodziewać. Z jakiegoś powodu nabrał głębokiego przekonania, że nie może
pozwolić, by ta myśl dobiegła końca, bo jeśli tak się stanie, to on padnie trupem, gdy tylko
wybrzmi ostatnie słowo. I stąd budzik. Żeby nie zostawiać tej przeklętej myśli nawet
najmniejszej szczeliny czasowej, przez którą mogłaby się wcisnąć.
Kiedy Livia przyjechała na trzy dni do Marinelli, rozpakowując walizkę, wskazała palcem
na szafkę i spytała:
- Co tu robi ten budzik?
Próbował się wykręcić kłamstwem: Wiesz, tydzień temu musiałem wstać bardzo wcześnie
i...
I po tygodniu ten stary budzik jeszcze jest nakręcony? Kiedy Livia wpadła na jakiś trop,
potrafiła być gorsza od Sherlocka Holmesa. Trochę zażenowany, wyznał jej prawdę, całą
prawdę i tylko prawdę. Livia się wściekła.
Całkiem ci odbiło! schowała budzik do szuflady w szafie.
Następnego ranka Montalbana zbudziła Livia. Było to cudowne przebudzenie, pełne myśli
tylko o życiu, nie o śmierci. Ale gdy wyjechała, budzik wrócił na szafkę.
- Panie komisarzu, oj, panie komisarzu!
- Co się dzieje, Catare?
- Jest jakaś pani i ona czeka.
- Na mnie?
- Ze na pana osobiście we własnej osobie, to ona nie powiedziała, powiedziała, że
potrzebuje rozmawiać z kimś z policji.
- Nie mogłeś ty z nią porozmawiać?
- Panie komisarzu, ale ona powiedziała, że potrzebuje rozmawiać z kimś ważniejszym ode
mnie.
- Nie ma komisarza Augella?
- Nie ma, panie komisarzu, telefonii, że późno się spóźni, bo się już spóźnił.
- Dlaczego?
- Bo mówi, że dzisiaj w nocy dzieciak źle się poczuł i dzisiaj rano ma przyjść doktor
lekarski.
- Catare, nie ma potrzeby mówić doktor lekarski, całkiem wystarczy powiedzieć po prostu
doktor.
- Nie, nie starczy, panie komisarzu. Zamieszanie jest. Bo czasem jest taki, co się nazywa
doktor, a wcale lekarzem nie jest.
- No a matka? Beba? Czy ona nie może poczekać na wizytę do k... lekarza?
- Tak, tak, panie komisarzu, pani Beba jest. Ale mówi, że chce, żeby i on był w obecności.
- A Fazio?
- Fazio jest u chłopaka.
- Co zrobił ten chłopak?
- On nic, panie komisarzu. Umarł.
- Jak umarł?
- Przedawkował, panie komisarzu.
- Dobrze, to zróbmy tak. Ja pójdę do swojego pokoju, ty poczekaj dziesięć minut, a potem
wpuść panią.
Był wkurzony na Mimi Augella. Odkąd urodził mu się dzieciak, przylepił się do niego, tak
jak wcześniej przylepiał się do dziewczyn. Stracił głowę dla tego swojego Salva. A tak, bo
nie tylko poprosili Montalbana na ojca chrzestnego, ale jeszcze zrobili mu niespodziankę,
dając dziecku jego imię.
- Mimi, nie możecie mu dać imienia twojego ojca?
- Daj spokój, nazywa się Eusebio.
- No to imię ojca Beby.
- Jeszcze gorzej. Ma na imię Adelchi.
- Mimi, wyjaśnij mi coś. Dajecie mu moje imię, bo inne imiona wydają się wam dziwne?
- Oj, nie pieprz! Przede wszystkim chodzi o przywiązanie do ciebie, jesteś dla mnie jak
ojciec...
Ojciec? Z synem takim jak Mimi?
- Do chuja z takim gadaniem!
Natomiast gdy Livia się dowiedziała, że niemowlę otrzyma imię Salvo, wybuchnęła
płaczem. Takie szczególne okazje zawsze ją wzruszały.
- Jaki to piękny dowód przywiązania ze strony Mimi. A ty...
- Przywiązania? A wiesz, kto to Eusebio i Adelchi?
Od kiedy urodził się dzieciak, Mimi zaglądał tylko do komisariatu i zaraz znikał, bo Salvo
(junior, ma się rozumieć) miał biegunkę albo czerwone plamki na tyłeczku, albo refluks, albo
nie chciał ssać mleka...
Poskarżył się przez telefon Livii.
- Ach tak? Czego chcesz od Mimi? To świadczy o tym, że jest kochającym i
odpowiedzialnym ojcem. Nie wiem, czy ty na jego miejscu...
Odwiesił słuchawkę.
Przejrzał poranną korespondencję, którą Catarella zostawił mu na biurku. Ponieważ
zdarzało się, że całymi dniami nie wracał do domu, miał umowę z pocztą, żeby prywatne listy,
adresowane na Marinellę, dostarczali mu na komisariat. Tym razem były tylko listy urzędowe,
których nie chciało mu się czytać, i odłożył je na bok, żeby przekazać Faziowi, gdy tylko
wróci.
Zadzwonił telefon.
- Panie komisarzu, jest pan Latte z „s” na końcu z tej strony.
Lattes, szef gabinetu kwestora. Jakiś czas temu Montalbano odkrył z przerażeniem i
zaskoczeniem, że Lattes miał sobowtóra w postaci rzecznika rządu, który pojawiał się stale w
telewizji, pokazując taką samą minę pobożnisia, wygoloną, świńsko różową twarz i usteczka
w kształcie dupy, tak samo obleśny i świętoszkowaty, identyczny we wszystkich szczegółach i
gestach.
- Drogi komisarzu, co słychać, co słychać?
- Wszystko w porządku...
- Rodzina? Dzieci? Wszyscy zdrowi?
Montalbano tłumaczył mu chyba z milion razy, że nie jest żonaty ani nie ma nieślubnych
dzieci, ale na Lattesa nie było rady.
- Wszystko w porządku.
- Chwała Bogu, chwała Bogu. Proszę posłuchać, pan kwestor chciałby z panem
porozmawiać dzisiaj po południu, o siedemnastej.
Dlaczego chciał z nim rozmawiać? Kwestor Bonetti-Alderighi zazwyczaj unikał
Montalbana, wolał wzywać zamiast niego Mimi. Musiało chodzić o jakąś grubszą sprawę.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając z hukiem o ścianę. Montalbano podskoczył na
krześle. Pojawił się Catarella.
- Proszę mi przebaczyć, panie komisarzu, wymknęły mi się z ręki. Dziesięć minut właśnie
minęło, tak właśnie jak pan komisarz powiedział.
- Tak? Minęło dziesięć minut? To czemu mi dupę zawracasz?
- Ta pani, panie komisarzu...
- Fazio nie wrócił?
- Nie jeszcze, panie komisarzu.
- To wpuść ją.
*
Miała pod czterdziestkę i wyglądała prawie jak zakonnica: spuszczone oczy za okularami,
włosy ściągnięte w kok, ręce zaciśnięte na torebce, obszerna szara sukienka, która nie
pozwalała się domyślić kryjących się pod nią kształtów. Jednak nogi, mimo iż odziane w
grube rajstopy buty bez obcasów, były długie i zgrabne. Stanęła niezdecydowana na progu,
wpatrując się w pas marmurowej posadzki, oddzielający płytki podłogi korytarza od płytek w
pokoju Montalbana.
- Proszę do środka, proszę. Niech pani zamknie drzwi i siądzie.
Posłuchała, usiadłszy na brzegu jednego z dwóch krzeseł stojących przed stołem.
- A zatem, pani...
- Panna. Michela Pardo. Rozmawiam z komisarzem Montalbano, prawda?
- Poznaliśmy się?
- Nie, ale widziałam pana w telewizji.
- Słucham panią.
Zmieszała się jeszcze bardziej. Usadowiła pośladki głębiej na krześle, popatrzyła na czubki
swoich butów, przełknęła dwa razy ślinę, otworzyła usta, zamknęła, znowu otworzyła.
- Chodzi o mojego brata, Angela.
Zamilkła, jak gdyby komisarzowi informacja, że jej brat ma na imię Angelo, powinna
wystarczyć, by zrozumiał w mgnieniu oka cały problem.
- Z pewnością rozumie pani, że...
- Rozumiem, rozumiem. Angelo, on... on zaginął. Od dwóch dni. Proszę mi wybaczyć,
jestem bardzo zmartwiona, nie wiem, co robić i...
- Ile lat ma pani brat?
- Czterdzieści dwa.
- Mieszka z panią?
- Nie.
- Ma narzeczoną?
- Nie.
- Dlaczego pani uważa, że zaginął?
- Bo każdego dnia przychodzi odwiedzić mamę. A jeśli nie może, to chociaż dzwoni. Kiedy
musi wyjechać, zawsze nas uprzedza. Tymczasem od dwóch dni się nie odzywa.
- Próbowała pani do niego zadzwonić?
- Tak. Do domu i na komórkę. Nikt nie odpowiada. Poszłam także do niego do domu.
Dzwoniłam długo, w końcu zdecydowałam się otworzyć drzwi.
- Ma pani klucze do domu brata?
- Tak.
- Co pani odkryła?
- Wszystko wygląda jak zwykle. Przestraszyłam się.
- Pani brat choruje na coś?
- Ależ nie.
- Jaką ma pracę?
- Jest informatorem.
Montalbano zaniemówił. Bycie informatorem, szpiegiem, stało się zwykłym zawodem, z
trzynastką i płatnym urlopem, tak samo jak w przypadku skruszonych mafiosów, którzy
dostawali stałą pensję? Będzie to musiał wyjaśnić.
- Często podróżuje?
- Tak, ale zawsze po okolicy. Nigdy nie rusza się poza granice prowincji.
- Jednym słowem, chciałaby pani zgłosić oficjalnie zaginięcie?
- Ja... nie jestem pewna.
- Muszę panią ostrzec, że nie będziemy mogli zareagować od razu.
- Dlaczego?
- Pani brat jest pełnoletni, niezależny, zdrowy na ciele i umyśle. Mógł zdecydować, że ma
ochotę wyjechać na kilka dni, rozumie pani? Dopóki nie będziemy pewni, że...
- Rozumiem. Co mi pan radzi?
Zadając pytanie, nareszcie na niego spojrzała. Montalbano poczuł, że robi mu się gorąco.
Była to para oczu przypominających głębokie szafirowe jezioro, do którego każdy mężczyzna
wskoczyłby bez chwili namysłu, by utonąć w jego wodach. To prawdziwe szczęście, że panna
Michelamiała zwyczaj trzymać oczy spuszczone. Montalbano wziął głęboki oddech i czym
prędzej powrócił bezpiecznie na brzeg.
- No cóż, radziłbym pani wrócić jeszcze raz do domu brata.
- Byłam tam także wczoraj. Nie weszłam, ale długo dzwoniłam.
- Może nie mógł pani odpowiedzieć.
- Dlaczego?
- No... mógł poślizgnąć się w łazience i złamać nogę albo dostać wysokiej gorączki.
- Panie komisarzu, ja nie tylko dzwoniłam, ale także wołałam. Gdyby upadł w łazience, na
pewno by mi odpowiedział. Mieszkanie Angela nie jest znowu takie duże.
- Mimo wszystko nalegam na ponowną wizytę.
- Sama tam nie pójdę. Nie mógłby mi pan towarzyszyć?
Popatrzyła na niego znowu. Tym razem Montalbano poczuł, że tonie, woda sięga mu już do
szyi. Wahał się chwilę, po czym zdecydował.
- Proszę posłuchać, zrobimy tak. Jeśli pani brat nadal się nie odezwie, proszę przyjść tu
znowu o siódmej wieczorem. Pójdę z panią.
- Dziękuję.
Wstała i podała mu rękę. Montalbano ją wziął, ale zabrakło mu odwagi, by ją uścisnąć,
wydawała się martwa.
Nie minęło nawet dziesięć minut i zjawił się Fazio.
- Siedemnastoletni smarkacz. Przyczaił się na tarasie na dachu bloku i wstrzyknął sobie za
dużą dawkę. Nie byliśmy w stanie nic zrobić dla biednego popaprańca, kiedy zjawiliśmy się
na miejscu, już nie żył. To drugi w ciągu trzech dni.
Montalbano wlepił w niego wzrok.
- Drugi? A kim był pierwszy? Dlaczego ja o tym nic nie wiem?
- Inżynier Fasulo. Ale w jego przypadku to była kokaina - wyjaśnił Fazio.
- Kokaina? O czym ty pieprzysz? Inżynier zmarł na zawał!
- Pewnie. Tak mówi akt zgonu, tak mówi rodzina, tak mówią przyjaciele. Ale wszyscy
wiedzą, że wykończyły go narkotyki.
- Zanieczyszczony towar?
- Tego już nie umiem powiedzieć, panie komisarzu.
- Posłuchaj, znasz może typa, który nazywa się Angelo Pardo, ma czterdzieści dwa lata i
pracuje jako informator?
Fazio nie wydawał się zdziwiony zawodem Angela Parda. Może nie zrozumiał, o co
chodzi.
- Nie, nie znam. Dlaczego pan pyta?
- Bo od dwóch dni nie daje znaku życia i jego siostra się martwi.
- Chce pan, żebym...
- Nie, poczekajmy, jeśli się nie odezwie, zobaczymy.
- Komisarz Montalbano? Mówi Lattes.
- Słucham pana.
- U rodziny wszystko w porządku?
- Zdaje mi się, że rozmawialiśmy już o tym dwie godziny temu.
- A tak, rzeczywiście. Proszę posłuchać, muszę panu oznajmić, że pan kwestor nie będzie
mógł pana dzisiaj przyjąć, jak pan o to prosił.
- Może pan nie pamięta, ale to kwestor mnie wzywał.
- Tak? No cóż, na jedno wychodzi. Może pan przyjść jutro rano o jedenastej?
- Oczywiście.
Na myśl, że nie spotka się z kwestorem, Montalbano odetchnął pełną piersią i nagle poczuł
się szaleńczo głodny. Mógł go uratować tylko obiad w zajeździe u Enza.
Wyszedł z komisariatu. Był piękny letni dzień, ale upał nie doskwierał zbyt mocno.
Montalbano szedł powoli, noga za nogą, rozkoszując się myślami o tym, co zamówi. Jednak
kiedy dotarł pod drzwi zajazdu, zmartwiał. Były zamknięte na głucho. Co się stało, do kurwy
nędzy? Ze złości wymierzył potężnego kopniaka drzwiom, po czym obrócił się na pięcie i
ruszył z powrotem, klnąc na czym świat stoi. Nie zrobił nawet kilku kroków, gdy usłyszał, że
ktoś go woła.
- Panie komisarzu! Co pan robi, zapomniał pan, że dzisiaj mamy zamknięte?
Zapomniał, żeby to szlag!
- Ale jeśli chce pan zjeść ze mną i z moją żoną...
Rzucił się do środka. I nażarł się tak bardzo, że się wstydził i robił sobie wyrzuty, ale nie
był w stanie się powstrzymać. Na koniec Enzo niemal mu pogratulował: - Pańskie zdrowie,
panie komisarzu!
Przechadzka do latarni morskiej musiała być, siłą rzeczy, bardzo długa.
Reszta popołudnia dłużyła mu się, powieki same się zamykały, a głowa co chwila zaczynała
opadać do drzemki. Wtedy wstawał i szedł do toalety opryskać sobie twarz.
O siódmej wieczorem Catarella poinformował go, że wróciła pani, która była rano.
Michela Pardo, gdy tylko weszła, powiedziała jedno słowo: - Nic.
Nie usiadła, spieszno jej było pobiec do domu brata i chciała to dać do zrozumienia
komisarzowi.
- No dobrze - powiedział Montalbano. - Chodźmy.
Przechodząc obok centralki, uprzedził Catarellę: - Wychodzę z panią. Potem w razie czego
znajdziecie mnie w Marinelli.
- Pojedzie pan ze mną moim samochodem? - spytała Michela Pardo, wskazując
niebieskiego fiata polo.
- Będzie praktyczniej, jeśli pojadę za panią swoim. Gdzie mieszka pani brat?
- Dość daleko. W nowej dzielnicy. Zna pan Vigatę II?
Znał Vigatę II. Koszmar stworzony przez spekulanta budowlanego pod wpływem
najgorszych środków halucynogennych. Nie zgodziłby się tam mieszkać nawet martwy.
*
Na szczęście dla siebie i dla komisarza, który za skarby świata nie wytrzymałby dłużej niż
pięć minut w jednym z ponurych pokoi o powierzchni dwa na trzy metry, określanych w
broszurach reklamowych Vigaty II jako „słoneczne i przestronne”, Angelo Pardo mieszkał za
osiedlem, w odnowionej dwupiętrowej willi z XIX wieku. Brama była zamknięta i podczas
gdy Michela otwierała ją swoim kluczem, Montalbano stwierdził, że na domofonie widnieje
sześć wizytówek, czyli w sumie w budynku było sześć mieszkań, dwa na parterze i cztery na
piętrach.
- Angelo mieszka na drugim piętrze, nie ma windy.
Schody były obszerne i wygodne, dom wydawał się niezamieszkany, zza drzwi nie słychać
było ani głosów, ani dźwięku włączonego telewizora. A przecież była to pora tuż przed
kolacją.
Na podeście drugiego piętra było dwoje drzwi. Michela podeszła do tych z lewej strony i
zanim je otworzyła, wskazała komisarzowi zakratowane okienko obok opancerzonych drzwi.
Okienko nie miało zamkniętych żaluzji.
- Wołałam go stąd. Na pewno by mnie usłyszał.
Otworzyła najpierw jednym kluczem, potem drugim, cztery obroty w zamku, ale nie weszła,
usunęła się na bok.
Może pan wejść pierwszy? Montalbano pchnął drzwi, wymacał dłonią kontakt, zapalił
światło i wszedł. Powąchał powietrze jak pies i od razu nabrał przekonania, że w mieszkaniu
nie ma nikogo, ani żywego, ani martwego.
- Proszę iść za mną - powiedział do Micheli.
Drzwi otwierały się na szeroki korytarz. Po lewej stronie znajdowały się sypialnia,
łazienka i dodatkowa sypialnia. Po prawej gabinet, kuchnia, druga łazienka i niewielki
salonik. Wszystko wysprzątane na błysk, utrzymane w idealnym porządku.
- Pani brat ma sprzątaczkę?
- Tak.
- Kiedy tu była ostatni raz?
- Tego nie wiem.
- Proszę mi powiedzieć, czy często przychodzi pani w odwiedziny do brata?
- Tak.
- Dlaczego?
Pytanie zaskoczyło Michelę.
- Jak to dlaczego? To przecież... mój brat!
- Tak, oczywiście, ale powiedziała pani, że Angelo przychodzi do domu, gdzie mieszka
pani z matką, praktycznie co drugi dzień. Czyli w te dni, gdy on nie przychodzi, odwiedza go
pani, czy tak?
- No... owszem. Ale nie aż tak regularnie.
- W porządku. Ale dlaczego macie potrzebę spotykać się tak, aby wasza matka o tym nie
wiedziała?
- O mój Boże, panie komisarzu, jeśli popatrzeć na to w ten sposób... ale to zwyczaj, jaki
mamy od dzieciństwa... zawsze istniał między nami rodzaj...
- ...porozumienia?
- No cóż, można by to tak nazwać.
Zaśmiała się nerwowo. Montalbano postanowił zmienić temat.
Chce pani sprawdzić, czy nie brakuje jakiejś walizki? Czy są wszystkie ubrania?
Poszedł za nią do sypialni. Michela otworzyła szafę i zaczęła przeglądać po kolei wieszaki,
co pozwoliło Montalbanowi stwierdzić, że wszystkie ubrania były doskonałej jakości, szyte
na miarę, z drogich materiałów.
- Jest wszystko, także ten szary garnitur, który miał na sobie, gdy odwiedził nas ostatni raz,
trzy dni temu. Brakuje chyba tylko pary dżinsów.
Na szafie, owinięte w celofan, leżały dwie eleganckie skórzane walizy, jedna duża, druga
trochę mniejsza.
- Walizki też są.
- Ma neseser podręczny?
- Tak, zwykle trzyma go w gabinecie.
Weszli do gabinetu. Neseser stał obok biurka. Wzdłuż jednej ze ścian pomieszczenia
ciągnęły się oszklone szafki, podobne do tych, jakie widuje się w aptekach. I rzeczywiście, na
półkach stały ogromne ilości pudełeczek, fiolek, butelek i innych opakowań medycznych.
- Nie mówiła pani, że brat jest informatorem?
- Tak. Jest informatorem medyczno-naukowym.
Montalbano wreszcie zrozumiał. Angelo był przedstawicielem handlowym firm
farmaceutycznych. Przynajmniej tak to się nazywało kiedyś, bo najwyraźniej jego zawód, tak
jak zamiatacze ulic nobilitowani na pracowników ekologicznych i sprzątaczki przemianowane
na specjalistki od prac domowych, został uhonorowany nową, elegantszą nazwą, bardziej
pasującą do ducha czasów.
- Był... lekarzem, ale nie pracował długo w zawodzie - uznała za konieczne dodać Michela.
- Dobrze. Jak widać, pani brata tu nie ma. Myślę, że możemy iść.
- Chodźmy.
Powiedziała to niechętnie, rozglądając się wokoło, jak gdyby miała nadzieję, że odkryje w
ostatniej chwili brata schowanego za jednym z opakowań pigułek na ból wątroby.
Tym razem Montalbano szedł pierwszy, poczekawszy, aż Michela zgasi światło i zamknie
starannie drzwi na dwa zamki. Zeszli w milczeniu po schodach milczącego domu.
Nikt tu nie mieszkał czy wszyscy umarli?
Gdy znaleźli się na zewnątrz, Montalbana zdjęło nagle współczucie na widok
niepocieszonej miny Micheli.
- Zobaczy pani, że niedługo wróci - powiedział, wyciągając do niej rękę.
Ona jej nie wzięła, potrząsnęła tylko głową z jeszcze większym zatroskaniem.
- Proszę posłuchać, czy brat może... czy spotyka się z kimś... czy ma kogoś?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
Popatrzyła na niego. I podczas gdy tak patrzyła, a Montalbano usiłował rozpaczliwie
utrzymać się na powierzchni i nie utonąć, wody jeziora nagle pociemniały, jak gdyby zapadła
noc.
- Co się stało?
Nie odpowiedziała, otworzyła tylko szerzej oczy. A jezioro zmieniło się w morze.
Płyń, Salvo, płyń!
- Co się stało? - zapytał znowu, między jednym a drugim zamachem ramion.
Nie odpowiedziała i tym razem. Odwróciła się, otworzyła tylko bramę, wbiegła po
schodach na ostatnie piętro, ale się nie zatrzymała. Dopiero wtedy Montalbano zauważył
kręcone schody za załomem muru, które prowadziły do przeszklonych drzwi wyżej. Michela
włożyła klucz do zamka, ale nie dała rady przekręcić.
- Ja to zrobię.
Otworzył i znalazł się na tarasie zajmującym cały dach budynku. Michela odepchnęła go na
bok i pobiegła w stronę niewielkiej kwadratowej konstrukcji pośrodku tarasu. Były tam drzwi,
a obok okno. Jedne i drugie zamknięte.
- Nie mam klucza - powiedziała Michela. - Nigdy go nie miałam.
- Ale dlaczego chce pani...?
- Kiedyś była tu pralnia. Angelo wynajął ją razem z całym tarasem i przebudował.
Przychodzi tu czasami poczytać lub poopalać się.
- No dobrze, ale jeśli nie ma pani klucza...
- Na miłość boską, niech pan wyważy drzwi.
- Proszę posłuchać, w żadnym wypadku nie mogę...
Popatrzyła na niego. Wystarczyło. Montalbano naparł ramieniem na drzwi ze sklejki, które
puściły bez trudu. Wszedł do środka, ale zanim jeszcze zaczął szukać przełącznika, żeby
zapalić światło, zawołał:
- Proszę nie wchodzić!
Wyczuł od razu w pomieszczeniu charakterystyczny fetor śmierci.
Jednak Michela musiała coś dostrzec w ciemnościach, bo najpierw wydała z siebie jakby
zduszony szloch, po czym osunęła się na ziemię zemdlona.
„I co ja teraz zrobię?” - spytał siebie Montalbano, przeklinając.
Schylił się, wziął Michelę na ręce i zaniósł do przeszklonych drzwi. Ale trzymając ją tak,
jak w filmach mężowie trzymają świeżo poślubione żony, nie był w stanie zejść po kręconych
schodach. Zbyt mało miejsca. Wobec tego postawił kobietę na ziemię, przycisnął do siebie,
obejmując ją pod pachami, i podniósł do góry. W ten sposób, zachowując ostrożność, mógł
sobie dać radę na schodach. W niektórych momentach musiał ją przyciskać do siebie jeszcze
mocniej i dzięki temu miał okazję stwierdzić, że pod workowatą sukienką kryje się jędrne i
młode ciało. W końcu dotarł do drzwi drugiego mieszkania na ostatnim piętrze i zadzwonił z
nadzieją, że jest tam ktoś żywy, albo że dzwonek wybudzi go ze snu w trumnie.
- Kto tam? - spytał rozgniewany męski głos.
- Komisarz Montalbano. Może pan otworzyć?
Drzwi się otworzyły i w progu stanął król Wiktor Emanuel III, a raczej jego sobowtór: te
same wąsiki, ten sam karzełkowaty wzrost. Tyle że w cywilnym ubraniu. Zobaczył Montalbana
obejmującego Michelę i zrozumiał wszystko na opak. Zaczerwienił się gwałtownie.
- Proszę mi pozwolić wejść - powiedział komisarz.
- Co?! Mam pana wpuścić?! Chyba pan oszalał! Ma pan czelność przychodzić, żeby się
pieprzyć w moim domu?!
- Wasza Wysokość, ja tylko...
- Wstydu taki nie ma! Zaraz wezwę policję! zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
- A to skurwysyn! - wyładował się Montalbano, wymierzając potężnego kopniaka w drzwi.
O mało nie upadł razem z Michelą, ciężar jej ciała pozbawiał go równowagi. Wziął ją
znowu na ręce jak pannę młodą i zszedł ostrożnie piętro niżej. Zapukał do najbliższych drzwi.
- Kto tam?
Głos chłopczyka, najwyżej dziesięcioletniego.
- Jestem przyjacielem taty. Możesz otworzyć?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo mama i tata powiedzieli, że nie wolno mi nikomu otwierać, kiedy ich nie ma.
Dopiero wtedy Montalbano uświadomił sobie, że zanim podniósł Michelę, zawiesił sobie
na ramię jej torebkę. Otóż i rozwiązanie. Dźwignął znowu Michelę, wszedł po schodach,
oparł kobietę o mur, utrzymując ją w pozycji pionowej własnym ciałem - co było zresztą
całkiem przyjemne - otworzył torebkę, wyciągnął pęk kluczy, otworzył drzwi mieszkania
Angela, zawlókł Michelę do sypialni, ułożył ją na łóżku, poszedł do łazienki, wziął ręcznik i
zmoczył go pod kranem, wrócił, położył ręcznik na czole Micheli i zwalił się sam na łóżko,
zupełnie wyczerpany. Oddychał z trudem, był mokry od potu.
A teraz? Nie mógł zostawić kobiety, żeby pójść na taras i zobaczyć, jak wygląda sytuacja.
Problem rozwiązał się sam.
- To on! - zawołał Jego Wysokość, pojawiając się na progu. - Widzi pan? Chce ją zgwałcić!
Stojący za nim Fazio, z pistoletem w ręku, zaklął na czym świat stoi.
- Niech pan teraz wraca do swojego mieszkania.
- Jak to, nie aresztuje go pan?
- Proszę natychmiast wracać do swojego mieszkania!
Wiktor Emanuel III miał następny przebłysk geniuszu.
- Wspólnik! Pan jest jego wspólnikiem! Wzywam karabinierów! - zawołał, wybiegając
pędem z pokoju.
Fazio rzucił się za nim. Wrócił po pięciu minutach.
- Przekonałem go. Ale co się stało?
Montalbano streścił mu historię w kilku słowach. Jednocześnie zauważył, że Michela
zaczyna wybudzać się z omdlenia.
- Przyjechałeś sam?
- Nie, w samochodzie na dole czeka Galio.
- Wezwij go.
Fazio zadzwonił na komórkę i Galio pojawił się w mgnieniu oka.
- Ty pilnuj tej kobiety. Kiedy się ocknie, nie pozwól jej pod żadnym pozorem wrócić na
taras. Zrozumiałeś?
Razem z Faziem wszedł ponownie po kręconych schodach. Na tarasie było zupełnie
ciemno, zapadła już noc.
Wszedł do pokoiku, zapalił światło. Stół zarzucony gazetami i kolorowymi czasopismami.
Lodówka. Jednoosobowa wersalka. Cztery długie półki, przyśrubowane do ściany, służyły za
regał. Mały barek z kieliszkami i butelkami. Umywalka w kącie. Wielki skórzany fotel, z tych,
jakie niegdyś widywało się w biurach. Przytulne gniazdko urządził sobie Angelo. Który to
Angelo spoczywał na fotelu z odstrzeloną połową twarzy. Miał na sobie dżinsy i koszulę.
Dżinsy były rozpięte, sflaczały kutas dyndał między nogami.
- Co mam zrobić, dzwonię? - spytał Fazio.
- Dzwoń - powiedział Montalbano.
- Ja schodzę na dół.
Bo i po co miał zostawać? Za chwilę pojawi się zespół cyrkowy w komplecie: prokurator,
lekarz sądowy, ludzie z sądówki, nowy szef lotnej brygady, Giacovazzo, który przejmie
dochodzenie... Jeśli będą go potrzebować, wiedzą, gdzie szukać.
Kiedy wszedł do sypialni, Michela siedziała na łóżku, blada jak prześcieradło. Galio stał
dwa kroki od niej.
- Idź na taras i pomóż Faziowi. Ja zostanę tutaj.
Galio wyszedł, nie ukrywając ulgi.
- Nie żyje?
- Tak.
- W jaki sposób?
- Zastrzelono go.
- O Boże, Boże, Boże - jęknęła, kryjąc twarz w dłoniach.
Była jednak silną kobietą. Upiła trochę wody ze szklanki, którą najwyraźniej przyniósł jej
Galio.
- Dlaczego? - spytała.
- Co dlaczego?
- Dlaczego go zabili? Dlaczego? Montalbano rozłożył ręce. Ale Michelę przeraziła
następna nagła myśl.
- Mama! O mój Boże! Jak ja jej to powiem?
- Niech pani nie mówi.
- Przecież muszę!
- Proszę posłuchać. Niech pani do niej zadzwoni i powie, że Angelo miał
wypadek samochodowy. Odwieziono go do szpitala w ciężkim stanie, i pani także spędzi
tam noc. Niech pani nie mówi w którym. Pani matka ma innych krewnych?
- Tak, siostrę.
- Mieszka w Vigacie?
- Tak.
- Proszę zadzwonić do tej ciotki, opowiedzieć jej tę samą historię i poprosić, żeby poszła
do pani matki dotrzymać jej towarzystwa. Pani prześpi się tutaj, tak będzie lepiej.
Jutro rano na pewno znajdzie pani siłę i odpowiednie słowa, żeby powiedzieć matce
prawdę.
- Dziękuję - powiedziała Michela.
Wstała, Montalbano zobaczył, że idzie do gabinetu, gdzie byl telefon.
On sam wyszedł z sypialni i poszedł do saloniku. Siadł w fotelu i zapalił papierosa.
- Panie komisarzu? Gdzie pan jest?
Głos Fazia.
- Jestem tutaj. O co chodzi?
- Zawiadomiłem ich. Będą najpóźniej za pół godziny. Ale kapitan Giacovazzo nie
przyjedzie.
- Dlaczego?
- Rozmawiał z kwestorem, który go zwolnił. Zdaje się, że Giacovazzo prowadzi jakieś
delikatne dochodzenie. Jednym słowem, tym burdelem tutaj musi się zająć pan.
Dobrze. Kiedy przyjadą, daj mi znać. Usłyszał, że Michela wychodzi z gabinetu i idzie do
łazienki położonej między dwiema sypialniami. Pojawiła się z powrotem po jakichś
dziesięciu minutach, umyta i ubrana w damski szlafrok. Zauważyła spojrzenie komisarza.
To mój - wyjaśniła. - Czasami zostawałam tu na noc.
- Rozmawiała pani z matką?
- Tak. W sumie przyjęła to dosyć dobrze. A ciocia Jole już do niej jedzie.
Widzi pan, mama traci trochę kontakt z rzeczywistością. Czasami ma umysł całkiem jasny,
kiedy indziej jest jakby nieobecna. Kiedy jej powiedziałam o Angelu, zareagowała tak,
jakbym mówiła o jakimś znajomym. Może to i lepiej. Zrobić panu kawy?
- Nie, dziękuję. Ma pani może whisky?
- Oczywiście. Ja też się napiję.
Wróciła po chwili z tacą, na której stały dwie szklanki i nieotwarta jeszcze butelka.
- Zobaczę, czy jest trochę lodu.
- Ja piję bez lodu.
- Ja też.
Gdyby nie zwłoki zastrzelonego człowieka na tarasie, cala scena mogłaby się wydać
miłosnym preludium. Brakowało tylko romantycznej muzyki w tle. Michela odetchnęła
głęboko, oparła głowę na oparciu fotela i zamknęła oczy. Montalbano postanowił wymierzyć
cios.
- Pani brat został zamordowany w trakcie albo pod koniec aktu seksualnego. Lub też aktu
masturbacji.
Podskoczyła, jakby ją żmija ugryzła.
- Jak pan śmie! Dureń!
Montalbano puścił obelgę mimo uszu.
- Dlaczego się pani dziwi? Pani brat miał czterdzieści dwa lata. A pani, która odwiedzała
go codziennie, powiedziała mi, że Angelo nie miał żadnej przyjaciółki. Zapytam więc jeszcze
raz: może miał przyjaciela?
Tylko pogorszył sytuację. Zaczęła się trząść, wyciągnęła ramię, z palcem wskazującym
wycelowanym w komisarza niczym rewolwer.
- Pan... pan jest...
- Kogo pani kryje?
Opadła na fotel, płacząc i skrywając twarz w rękach.
- Angelo... mój biedny brat... mój Angelo...
Zza otwartych na klatkę schodową drzwi dał się słyszeć odgłos ludzi wchodzących po
schodach.
- Muszę iść - powiedział Montalbano. - Pani niech się jeszcze nie kładzie. Za chwilę wrócę
i podejmiemy rozmowę.
- Nie.
- Proszę posłuchać, nie może pani odmówić. Pani brat został zamordowany, musimy...
- Ja nie odmawiam. Ale nie chcę, żeby pan wracał nie wiadomo kiedy, żeby zadawać mi
pytania, podczas gdy ja potrzebuję wziąć prysznic, połknąć środek nasenny i pójść do łóżka.
- Dobrze. Uprzedzam jednak, że jutro czeka panią ciężki dzień. Między innymi będzie pani
musiała zidentyfikować ciało.
- O Boże. O Boże. Dlaczego?
Trzeba było mieć świętą cierpliwość do tej kobiety.
- Rozpoznała pani bez żadnych wątpliwości brata, kiedy wyważyłem drzwi?
- Bez wątpliwości? Było zbyt ciemno. Zauważyłam... wydało mi się, że widzę ciało na
fotelu i...
- A zatem nie może pani potwierdzić, że chodzi o pani brata. Teoretycznie, ja też nie mogę
tego stwierdzić. Czy to jasne?
- Tak - powiedziała.
Z oczu zaczęły jej znowu spływać wielkie łzy. Wymruczała coś, czego komisarz nie
zrozumiał.
- Co pani powiedziała?
- Elena - powtórzyła trochę wyraźniej.
- Kto to?
- Kobieta, którą mój brat...
- Dlaczego chciała ją pani kryć?
- Jest zamężna.
- Od jak dawna trwał romans?
- Najwyżej od siedmiu miesięcy.
- Dobrze się między nimi układało?
- Angelo powiedział mi, że czasem się kłócili... Elena była... jest bardzo zazdrosna.
- Wie pani coś o tej kobiecie? Jak się nazywa mąż, gdzie mieszka?
- Tak.
- Proszę mi powiedzieć.
Powiedziała mu.
- W jakich pani była stosunkach z tą Eleną Sclafani?
- Znam ją tylko z widzenia.
- Zatem nie ma żadnego powodu, żeby ją zawiadamiać o tym, co się stało pani bratu?
- Nie.
- Dobrze. Proszę teraz pójść spać. Jutro rano przyjadę tu po panią koło wpół do dziesiątej.
Ktoś musiał znaleźć przełącznik elektryczny do dwóch lamp, które oświetlały część tarasu
obok byłej pralni. Wiceprokurator Tommaseo spacerował tam i z powrotem po oświetlonej
strefie, unikając starannie wejścia w ciemność; na murku, z zapalonymi papierosami, siedzieli
dwaj mężczyźni w białych fartuchach, najwyraźniej sanitariusze z karetki, którzy czekali, aż
będą mogli zabrać ciało i przewieźć je do kostnicy.
Fazio i Galio stali przy wejściu do pokoiku. Wyjęli z zawiasów drzwi i oparli je o mur.
Montalbano zobaczył, że doktor Pasąuano zakończył oględziny zwłok i myje ręce.
Wyglądał na bardziej rozzłoszczonego niż zwykle, być może został zmuszony przerwać
partię gry w karty, której oddawał się w każdy czwartkowy wieczór.
Tommaseo rzucił się w stronę komisarza.
- Co powiedziała siostra?
Najwyraźniej Fazio wyjaśnił mu, gdzie się znajdował Montalbano i co robił.
- Nic. Nie przesłuchałem jej.
- Dlaczego?
- Nie ośmieliłbym się tego zrobić pod pana nieobecność.
Prokurator nadął się jak paw, przejęty własną ważnością.
- To co pan z nią robił tyle czasu?
- Położyłem ją do łóżka.
Tommaseo rozejrzał się szybko wokół i nachylił się do komisarza, zniżając konspiracyjnie
głos:
- Ładniutka?
- To nie jest odpowiednie określenie, ale powiedziałbym, że tak.
Tommaseo oblizał usta.
- Kiedy będę mógł ją... przesłuchać?
- Jutro około dziesiątej trzydzieści przywiozę ją do pańskiego biura w Montelusie. Czy to
panu odpowiada? Niestety ja o jedenastej mam spotkanie z kwestorem.
- Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. znowu zaczął oblizywać usta. Podszedł Pasąuano.
- No więc? - spytał Tommaseo.
- No więc co? Nie widział pan? Strzelili mu w twarz. Jeden strzał. Wystarczył.
- Kiedy nastąpił zgon? - spytał komisarz.
Pasquano popatrzył na niego spode łba i nie odpowiedział.
- Mniej więcej - ustąpił Montalbano.
- Jaki mamy dzisiaj dzień?
- Czwartek.
- Na oko, powiedziałbym, że zastrzelono go w poniedziałek późnym wieczorem.
- To wszystko? - zapytał rozczarowany Tommaseo.
- Nie wydaje mi się, żeby były jakieś rany od dzidy czy bumerangu – burknął nieuprzejmie
Pasąuano.
- Nie, nie, miałem na myśli, że członek...
- A, o to chodzi? Chce pan wiedzieć, dlaczego był wyciągnięty ze spodni?
Dopiero co skończył akt seksualny.
- Twierdzi pan, że strzelono do niego w chwili, gdy skończył się masturbować?
- Nie mówiłem o masturbacji - powiedział Pasąuano. - Mogło też chodzić o stosunek
oralny.
Oczy Tommasea zaświeciły się jak oczy kota. On takie rzeczy uwielbiał, nurzał się w nich z
rozkoszą.
- Tak pan sądzi? Zatem morderczyni strzeliła do niego, gdy tylko...
- Dlaczego pan sądzi, że chodzi o morderczynię? - spytał Pasąuano, któremu złość już
przeszła i zaczął się dobrze bawić. - Mógł to być stosunek homoseksualny.
- To prawda - przyznał niechętnie Tommaseo.
Widać było, że ta hipoteza nie przypadła mu do gustu.
Poza tym nie jest powiedziane, że chodziło tylko stosunek oralny.
Pasquano zarzucił przynętę, a Tommaseo od razu się na nią złapał.
- Sądzi pan?
- No tak. Możliwe, że kobieta, przyjmijmy roboczo, że chodzi o kobietę, siedziała okrakiem
na mężczyźnie.
Oczy Tommasea zalśniły blaskiem całkowicie kocim.
- To prawda! I kobieta, podczas gdy go doprowadzała do orgazmu i patrzyła mu w oczy,
miała już w ręce broń, którą...
- Przepraszam, ale dlaczego twierdzi pan, że kobieta patrzyła ofierze w oczy? - przerwał
Pasąuano z miną niewiniątka.
Montalbano poczuł, że dłużej nie wytrzyma tej zgrywy zaraz wybuchnie śmiechem.
- Nie mogło być inaczej, zważywszy na pozycję! - powiedział Tommaseo.
- Jednak nie mamy całkowitej pewności, co do pozycji.
- Przecież sam pan powiedział, że...
- Panie prokuratorze, kobieta mogła siedzieć okrakiem na mężczyźnie, ale nie wiemy, czy
twarzą do niego, czy też plecami.
- To prawda.
- W tym drugim przypadku nie mogłaby patrzeć ofierze w oczy, nie sądzi pan? I poza tym,
przy takiej pozycji, mężczyzna miał większy wybór. No cóż, ja skończyłem.
Dobranoc. Dam wam znać.
- Jak to? Musi pan to lepiej wyjaśnić! Co to znaczy, że miał większy wybór? - zawołał
Tommaseo, biegnąc za nim.
Zniknęli w ciemnościach. Montalbano podszedł do Fazia.
- Sądówka się zgubiła?
- Zaraz tu będą.
- Słuchaj, ja wracam do Marinelli. Ty zostań tutaj. Zobaczymy się jutro w komisariacie.
Przyjechał na czas, żeby zobaczyć ostatnie wydania wiadomości regionalnych.
*
Oczywiście nikt jeszcze nie wiedział śmierci Angela Parda. Ale dwa programy,
„Televigata” „Retelibera”, donosiły obszernie o innej śmierci, i to dużego kalibru.
Około godziny ósmej poprzedniego wieczoru, w środę, poseł Armando Riccobono udał się
w odwiedziny do swojego partyjnego kolegi, senatora Stefana Nicotry, który od pięciu dni
przebywał w swoim wiejskim domu, położonym między Vigatą a Montereale, zażywając
zasłużonego odpoczynku od wyczerpującej działalności politycznej. Rozmawiali przez telefon
w niedzielę rano i umówili się na spotkanie w środę wieczorem.
Senator Nicotra, siedemdziesięcioletni bezdzietny wdowiec, urodzony w Vigacie, był dumą
mieszkańców i rodzajem lokalnego herosa. Przez jakiś czas minister rolnictwa, wielokrotnie
podsekretarz stanu, zawsze umiejętnie lawirował między prądami
Chrześcijańskiej Demokracji i zdołał przetrwać szczęśliwie wszystkie burze i zawieruchy.
W czasie trzęsienia ziemi, jakim była operacja „Czyste Ręce”, zmienił się w okręt podwodny,
zanurzając się pod powierzchnię i podglądając sytuację przez peryskop. Wynurzył się dopiero
wtedy, gdy dostrzegł możliwość zawinięcia do bezpiecznego portu, stworzonego przez byłego
potentata budowlanego z Mediolanu, następnie właściciela trzech prywatnych programów
telewizyjnych, potem posła, przywódcy partii i wreszcie premiera. Do Nicotry przyłączyli się
inni rozbitkowie z tej katastrofy, między nimi Armando Riccobono.
Po przybyciu do willi poseł długo dzwonił do drzwi, nie otrzymując żadnej odpowiedzi.
Zaniepokojony, gdyż wiedział, że senator mieszka sam, obszedł dom dookoła i przez jedno z
okien zobaczył swojego przyjaciela na ziemi, nieprzytomnego lub martwego.
Jako że z racji wieku nie był w stanie wdrapać się do środka przez okno, zadzwonił z
komórki po pomoc.
Krótko mówiąc, senatora Nicotrę powalił, jak to się ujmuje w żargonie dziennikarskim,
„niespodziewany atak serca” w niedzielę, zaraz po rozmowie z posłem Riccobono. Nikt nie
odwiedził go w poniedziałek ani we wtorek; on sam zapowiedział sekretarzowi, że chce mieć
trochę świętego spokoju i że odłączy telefon. Gdyby czegoś potrzebował, miał się odezwać.
„Televigata”, ustami kurzej dupy swojego komentatora politycznego, Pippa Ragonese,
trąbiła na cztery strony świata, z jak ogromnym żalem przyjęto w całych Włoszech wiadomość
ośmierci wielkiego polityka. Szef rządu, ten sam, do którego partii senator z takim zapałem się
przepisał, wysłał telegram kondolencyjny do rodziny.
„Jakiej?” - zadał sobie pytanie Montalbano.
Było rzeczą znaną, że senator nie ma rodziny. Byłoby zaś przesadą przypuszczać, co więcej,
należało absolutnie wykluczyć, żeby szef rządu przesłał kondolencje do mafijnej rodziny
Sinagra, z którą senatora łączyły długie i owocne, aczkolwiek nigdy niedowiedzione stosunki.
Pippo Ragonese zakończył swoją wypowiedź informacją, że uroczysty pogrzeb odbędzie
się następnego dnia, w piątek, w Montelusie.
Wyłączywszy telewizor, komisarz stwierdził, że nie ma ochoty nic zjeść. Posiedział trochę
na werandzie, rozkoszując się rześkim morskim powietrzem, i poszedł spać.
O siódmej trzydzieści zabrzęczał budzik i Montalbano wyskoczył z łóżka jak pchnięty
sprężyną. Telefon zadzwonił przed ósmą.
- Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! Teraz już zadzwonił pan Latte z „s” na końcu.
- Czego chciał?
- Powiedział, że ponieważ dzisiaj rano senatorowi, co umarł, robią uroczyste grzebanie i że
ponieważ pan kwestor musi osobiście we własnej osobie być przy tym grzebaniu, to pan
kwestor pana komisarza nie może przyjąć, tak jak to był ustalił. Czy ja jestem jasny?
- Jak najbardziej, Catare.
Dzień był pogodny, ale gdy tylko Montalbano odłożył słuchawkę, wydał mu się boski.
Na myśl, że nie musi się spotkać z Bonettim-Alderighim, poczuł się niemal ogłupiały z
radości do tego stopnia, że ułożył dystych, zupełnie idiotyczny zarówno pod względem treści,
jak i metryki:
Kwestor z wozu, ludziom lżej, A ja śmieję się, że hej!
Michela powiedziała mu, że Emilio Sclafani, nauczyciel greki, uczy w liceum klasycznym
w Montelusie, dlatego też codziennie rano jedzie samochodem do pracy. W związku z tym, gdy
o ósmej czterdzieści Montalbano zadzwonił do drzwi mieszkania numer 6 przy ulicy
Autonomii Sycylijskiej 18, mógł spodziewać się, że pani Elena, żona profesora i kochanka
Angela Parda, będzie sama w domu. Tyle tylko, że na dzwonek nikt nie odpowiedział.
Komisarz ponowił próbę. Nic. Zaniepokoił się, że być może pani Elena poprosiła męża o
podwiezienie jej i pojechała do Montelusy. Zadzwonił po raz trzeci.
Znowu nic. Przeklinając pod nosem, odwrócił się, żeby zejść po schodach, gdy usłyszał zza
drzwi kobiecy głos:
- Kto tam?
Na to pytanie nie zawsze jest łatwo odpowiedzieć. Po pierwsze, dlatego że ten, kto ma
odpowiedzieć, może cierpieć na chwilowy kryzys tożsamości, a po drugie, dlatego że nie
zawsze wyjaśnienie, kim się jest, ułatwia sytuację.
- Administracja - powiedział.
W tak zwanych cywilizowanych społecznościach zawsze jest jakiś administrator, który
administruje, pomyślał Montalbano. Może to być administrator budynku albo
sprawiedliwości, nie ma wielkiej różnicy, bo najważniejsze jest to, że istnieje, że działa, że
administruje tobą mniej lub bardziej uważnie, albo z ukrycia, każąc ci płacić za błędy, których
popełnienia nie byłeś nawet świadom. Józef K. mógłby coś na ten temat powiedzieć.
Drzwi się otworzyły i w progu stanęła ładna, trzydziestoletnia blondynka w absurdalnym
kimonie, wydymając usta, niewiarygodnie czerwone mimo braku jakiegokolwiek makijażu, i
spoglądając na niego zamglonymi błękitnymi oczami. Wstała z łóżka, żeby otworzyć, i
pachniała jeszcze snem. Komisarz trochę się zmieszał, także dlatego, że choć była boso,
przewyższała go wzrostem.
- Czego pan sobie życzy?
Ton pytania dawał do zrozumienia, że kobieta nie ma zamiaru tracić czasu, chce jak
najszybciej wrócić do łóżka.
- Policja. Komisarz Montalbano. Dzień dobry. Czy pani Elena Sclafani?
Zbladła i cofnęła się o krok.
- O Boże, coś się stało mojemu mężowi?
Montalbano zdumiał się, nie oczekiwał takiej reakcji.
- Pani mężowi? Nie. Dlaczego?
- Bo każdego ranka, kiedy wsiada do samochodu, żeby pojechać do Montelusy, ja... on nie
umie prowadzić... Od kiedy się pobraliśmy, cztery lata temu, miał z dziesięć niegroźnych
stłuczek, no i...
- Proszę pani, nie przyszedłem rozmawiać o pani mężu, ale o innym mężczyźnie. Muszę
pani zadać wiele pytań. Może będzie lepiej, jeśli wejdziemy do środka.
Odsunęła się na bok i poprowadziła Montalbana do małego, ale dość eleganckiego
saloniku.
- Proszę się rozgościć, zaraz wrócę.
Wróciła po dziesięciu minutach w bluzce i spódnicy przed kolana, w butach na wysokim
obcasie, z włosami zaczesanymi w kok. Siadła na fotelu naprzeciwko komisarza.
Nie okazywała ani ciekawości, ani żadnego zaniepokojenia.
- Napije się pan kawy?
- Jeśli jest zaparzona...
- Nie, ale zaraz to zrobię. Potrzebuję jej, jeśli nie wypiję kawy rano, jestem zupełnie
nieprzytomna.
- Doskonale panią rozumiem.
Poszła krzątać się po kuchni. Zadzwonił telefon, odpowiedziała. Wróciła z kawą, każde z
nich wrzuciło kostkę cukru do swojej filiżanki. Nie zaczęli rozmowy, dopóki nie wypili.
- Przed chwilą dzwonił mój mąż, że zaraz zaczyna lekcję. Codziennie tak robi, żeby mnie
zawiadomić, że wszystko jest w porządku.
- Mogę zapalić? - spytał Montalbano.
- Oczywiście. Ja też palę. A zatem - powiedziała Elena, opierając się plecami o oparcie
fotela - co nabroił Angelo?
Montalbano wpatrzył się w nią z rozdziawionymi ustami, zdumiony. Od kwadransa
próbował wymyślić, w jaki sposób zacząć rozmowę o kochanku tej kobiety, a ona zapytała tak
otwarcie, o co chodzi.
- Jak się pani domyśliła, że...
- Panie komisarzu, w moim życiu jest obecnie dwóch mężczyzn. Pan powiedział, że nie
przyszedł rozmawiać o moim mężu, więc musi chodzić o Angela. Czy nie tak?
- Tak, to prawda. Ale zanim przejdę do rzeczy, chciałbym, żeby wyjaśniła mi pani, co to
znaczy obecnie.
Elena uśmiechnęła się. Miała śnieżnobiałe zęby jak młody zwierz.
- To znaczy, że obecnie jest Emilio, mój mąż, oraz Angelo. Częściej jest jednak tylko jeden,
Emilio.
Podczas gdy Montalbano zastanawiał się nad znaczeniem tych słów, Elena spytała: - Zna
pan mojego męża?
- Nie.
- To wspaniały człowiek, dobry, inteligentny, wyrozumiały. Ja mam dwadzieścia dziewięć
lat, on sześćdziesiąt. Mógłby być moim ojcem. Kocham go. I próbuję być mu wierna. Próbuję.
Nie zawsze mi się to udaje. Jak pan widzi, jestem z panem całkowicie szczera, chociaż nie
znam jeszcze powodu pańskiej wizyty. A propos, kto panu powiedział o mnie i Angelu?
- Michela Pardo.
- Ach tak.
Zgasiła papierosa w popielniczce, zapaliła następnego. Na jej czole pojawiła się
zmarszczka. Myślała nad czymś intensywnie. Najwyraźniej była nie tylko piękna, ale też
wybitnie inteligentna. Nagle przy jej ustach pojawiły się dwie następne zmarszczki.
- Co się przydarzyło Angelowi?
Domyśliła się.
- Nie żyje.
Zatrzęsła się, jakby przeszył ją prąd, zacisnęła powieki.
- Zamordowano go?
Płakała spokojnie, bez szlochu.
- Dlaczego podejrzewa pani zbrodnię?
- Gdyby chodziło o wypadek albo zgon z przyczyn naturalnych, komisarz policji nie
zjawiałby się o ósmej trzydzieści rano, żeby przepytywać kochankę zmarłego.
Chapeau bas!
- Tak, zamordowano go.
- Wczoraj wieczorem?
- Odkryliśmy to wczoraj, ale śmierć nastąpiła w poniedziałkowy wieczór.
- Jak?
- Zastrzelono go.
- Gdzie?
- W twarz.
Zatrzęsła się, jakby przebiegły ją dreszcze.
- Nie, miałam na myśli, gdzie to się stało?
- U niego w domu. Zna pani ten pokoik, który miał na tarasie?
- Tak. Pokazał mi go kiedyś.
- Proszę posłuchać, muszę pani zadać kilka pytań.
- Jestem do pana dyspozycji.
- Pani mąż wiedział?
- O mojej historii z Angelem? Tak.
- Pani mu powiedziała?
- Tak. Nigdy nic przed nim nie ukrywam.
- Był zazdrosny?
- Tak. Ale umiał się kontrolować. Zresztą Angelo nie był pierwszy.
- Gdzie się spotykaliście?
- U niego w domu.
- W pokoju na tarasie?
- Nie, tam nigdy. Kiedyś, jak już panu powiedziałam, pokazał mi go.
Powiedział, że chodzi tam czytać i opalać się.
- Jak często się spotykaliście?
- Zależy. Na ogół kiedy jedno z nas miało ochotę na spotkanie, dzwoniliśmy.
Czasami nie widzieliśmy się cztery lub pięć dni z rzędu, bo ja miałam jakieś zajęcia, albo
on wyjeżdżał w swoje podróże służbowe...
- Była pani zazdrosna?
- O Angela? Nie.
- A jednak Michela twierdzi, że była pani zazdrosna. I że w ostatnich czasach często się
kłóciliście.
- Nie znam Micheli, nigdy jej nie spotkałam. Opowiadał mi o niej Angelo.
Sądzę, że źle to interpretowała.
- Co?
- Kłótnie. Nie były spowodowane zazdrością.
- A czym?
- Chciałam go rzucić.
- Pani?!
- Dlaczego tak pan się dziwi? Zaczęło mi przechodzić, to wszystko. Poza tym...
- Tak?
- Zdałam sobie sprawę, że Emilio bardzo cierpi, choć tego nie okazuje. Po raz pierwszy tak
źle to znosił.
- Angelo nie chciał, żebyście się rozstali?
- Nie. Myślę, że zaczął do mnie czuć coś, czego na początku nie brał pod uwagę.
Widzi pan, Angelo nie miał wielkiego doświadczenia z kobietami.
- Proszę mi wybaczyć pytanie. Gdzie pani była w poniedziałek wieczorem?
Uśmiechnęła się.
- Zastanawiałam się, kiedy mnie pan o to zapyta. Nie mam alibi.
- Może mi pani powiedzieć, co pani robiła? Była pani w domu? Spotkała się z
przyjaciółmi?
Wyszłam. Umówiliśmy się z Angelem, że spotkamy się u niego w poniedziałek około
dziewiątej. Wyszłam z domu, ale prowadząc samochód, prawie podświadomie skręciłam w
inną drogę. Jechałam przed siebie, zmuszając się, by nie zawrócić. Chciałam się przekonać,
czy jestem w stanie naprawdę zrezygnować z Angela, który czekał tymczasem na mnie, żeby
się kochać. Jeździłam bez celu przez dwie godziny, po czym wróciłam do domu.
- Nie zdziwiło pani, że Angelo nie odezwał się ani następnego ranka, ani później?
- Nie. Sądziłam, że nie dzwoni, bo się obraził.
- Pani nie próbowała dzwonić?
- Nie zrobiłabym tego. To byłby błąd. Być może to oznaczało naprawdę koniec naszego
związku. I czułam z tego powodu ulgę.
*
Znowu zadzwonił telefon. - Pozwoli pan? - spytała Elena, podnosząc się. Ale zanim wyszła
z pokoju, zapytała:
- Ma pan do mnie jeszcze wiele pytań? Bo to z pewnością moja przyjaciółka, z którą
muszę...
- Najwyżej dziesięć minut.
Elena wyszła, odebrała telefon, wróciła, usiadła w fotelu. Poruszała się i mówiła zupełnie
swobodnie. Szybko przetrawiła wiadomość o gwałtownej śmierci kochanka, być może
rzeczywiście miała go już gdzieś. To i lepiej, można się było spodziewać, że wobec tego nie
będzie miała oporów, by mówić o wszystkim bez skrępowania.
- Jest jedna rzecz, która wydała mi się, jakby to powiedzieć, osobliwa, proszę mi
wybaczyć, trudno mi znaleźć odpowiedni przymiotnik, może wydaje się osobliwa tylko mnie,
bo jestem... bo nie mógłbym...
Był naprawdę zmieszany, nie wiedział, jak wyjaśnić sprawę tej ślicznej młódce, na którą
samo patrzenie już było przyjemnością.
- Niech pan mówi - zachęciła go z lekkim uśmiechem.
- Otóż... powiedziała mi pani, że w poniedziałek wieczorem wyszła z domu, żeby pojechać
do Angela, który czekał na panią, żeby się kochać. Czy tak?
- Tak.
- Miała pani zamiar spędzić z nim noc?
- Ależ nie! Nigdy tego nie robiłam! Koło północy wróciłabym do domu.
- Zatem zatrzymałaby się pani u Angela mniej więcej trzy godziny.
- Mniej więcej. Ale dlaczego...?
- Zdarzyło się pani spóźnić na umówione spotkanie?
- Kilka razy.
- Jak Angelo się wtedy zachowywał?
- A jak się miał zachowywać? Gdy przyjeżdżałam, był nerwowy, poirytowany, potem
powoli się uspokajał i...
Uśmiechnęła się, ale w sposób zupełnie inny niż wcześniej. Był to uśmiech trochę
ukradkowy, sekretny, zwrócony do siebie samej. Oczy jej rozbłysły z rozbawieniem.
- ...i starał się nadrobić stracony czas.
- Gdybym pani powiedział, że Angelo tego wieczoru na panią nie czekał?
- Co pan ma na myśli? Nie sądzę, że wyszedł, bo powiedział pan, że znaleziono go na
tarasie...
- Został zamordowany zaraz po odbyciu stosunku seksualnego.
Albo była aktorką na miarę Eleonory Duse, ale rzeczywiście doznała wstrząsu.
Zaczęła bezładnie machać rękami, wstała i usiadła znowu, podniosła do ust pustą filiżankę,
postawiła na spodek, jakby wypiła kawę, wyciągnęła papierosa, ale go nie zapaliła, znowu
wstała i siadła, przewróciła drewnianą szkatułkę na stoliczku, popatrzyła na nią i odłożyła na
miejsce.
- To absurd - powiedziała w końcu.
- Widzi pani, Angelo zachował się tak, jakby miał absolutną pewność, że w
poniedziałkowy wieczór pani nie przyjedzie. Czując urazę, chcąc się w jakiś sposób zemścić,
mógł zadzwonić po inną kobietę. Teraz musi mi pani odpowiedzieć szczerze: czy tego
wieczoru, podczas gdy była pani w samochodzie, zadzwoniła pani do Angela, że nie
Przyjedzie do niego?
- Nie. Dlatego mówię panu, że to absurdalne. Pewnego razu spóźniłam się dwie godziny,
wie pan? On był wkurzony jak rzadko, ale czekał na mnie. W poniedziałek wieczorem nie był
w stanie się domyślić, co postanowiłam, mogłam pojawić się u niego w domu w każdej chwili
zaskoczyć go!
- Co to, to nie - powiedział Montalbano.
- Niby dlaczego?
- W jakiś sposób Angelo się zabezpieczył, poszedł do pokoiku na tarasie.
Przeszklone drzwi na taras były zamknięte na klucz. Pani ma ten klucz?
- Nie.
- Widzi pani? Nawet gdyby zjawiła się pani niespodziewanie, nie mogła go pani zaskoczyć.
Ma pani klucze od mieszkania?
- Też nie.
- Zatem mogłaby pani tylko zadzwonić do drzwi mieszkania, ale nikt by nie otworzył. Po
chwili doszłaby pani do wniosku, że Angela nie ma, że wyszedł, może po to, żeby mu złość
wywietrzała z głowy, i dałaby pani spokój. W pokoiku na tarasie Angelo czuł się bezpieczny
od pani.
- Ale nie od mordercy! - powiedziała Elena, prawie zagniewana.
- To już inna sprawa - rzekł Montalbano. - I pani może być dla mnie użyteczna.
- W jaki sposób?
- Od jak dawna trwała pani znajomość z Angelem?
- Od sześciu miesięcy.
- W tym czasie miała pani okazję poznać jakąś jego przyjaciółkę czy przyjaciela?
- Panie komisarzu, może nie wyraziłam się jasno. Nasze spotkania były, by tak powiedzieć,
podporządkowane określonemu celowi. Jechałam do niego do domu, piliśmy szklaneczkę
whisky, rozbieraliśmy się, szliśmy do łóżka. Nigdy nie poszliśmy razem do kina czy do
restauracji. W ostatnich czasach on tego chciał, ale ja nie. To też stało się powodem do kłótni.
- Dlaczego nie chciała pani z nim wychodzić?
- Żeby nie dać ludziom powodu do drwin z Emilia.
- Ale na pewno mówił pani o jakiejś przyjaciółce czy przyjacielu?
Jeśli chodzi o to, to owszem. Powiedział mi, że kiedy się poznaliśmy, dopiero co skończył
związek z jakąś Paolą, rudą, jak ją nazywał od koloru włosów. Poza tym mówił mi o jakimś
Martinie, z którym często chodził na obiad lub na kolację. Najwięcej jednak opowiadał o
swojej siostrze, Micheli. Już od czasów dzieciństwa byli sobie zawsze bardzo bliscy.
- Co pani wie o tej Paoli?
- To, co wiem, już panu powiedziałam. Paola, rude włosy.
- Mówił coś o swojej pracy?
- Nie. Kiedyś wspomniał, że dobrze zarabia, ale praca jest nudna.
- Wie pani, że przez jakiś czas miał praktykę lekarską, z której potem zrezygnował?
Tak. Ale to nie on zrezygnował, coś mi raz o tym wspomniał, to była jakaś skomplikowana
historia, nic z tego me zrozumiałam, bo też mnie to nie interesowało. W każdym razie z
jakiegoś powodu był zmuszony porzucić praktykę.
To było coś nowego i należało koniecznie zebrać więcej informacji.
Montalbano wstał.
- Dziękuję pani za dyspozycyjność. To się rzadko zdarza, proszę mi wierzyć.
Obawiam się jednak, że będę musiał się z panią spotkać ponownie.
- Jak pan uważa, panie komisarzu. Ale miałabym prośbę.
- Do usług.
- Następnym razem niech pan się nie zjawia tak wcześnie. Może pan przyjść także po
południu. Mój mąż, jak już panu mówiłam, wie o wszystkim. Proszę mi wybaczyć, ale jestem
śpiochem.
Do mieszkania Angela Parda dotarł z ponad półgodzinnym opóźnieniem. Skoro spotkanie z
kwestorem zostało przełożone, nie spieszył się. Zadzwonił domofonem, otworzyła Michela.
Gdy szedł po schodach, dom wydał mu się wymarły, nie słychać było żadnego głosu, żadnego
dźwięku. Ciekawe, czy Elena, przychodząc do Angela, spotkała kiedyś któregoś z
mieszkańców. Michela czekała na komisarza w progu.
- Spóźnił się pan.
Montalbano zauważył, że miała na sobie inną sukienkę, ale również o kroju skrywającym
to, co się dało zakryć. Także buty były inne.
Czy to znaczy, że trzymała w mieszkaniu brata całą garderobę?
Michela domyśliła się, nad czym się zastanawia Montalbano.
- Dzisiaj rano poszłam do siebie do domu. Chciałam wiedzieć, jak mama spędziła noc.
Skorzystałam z okazji, żeby się przebrać.
- Proszę posłuchać, dzisiaj rano musi pani spotkać się z prokuratorem Tommaseo. Miałem
zamiar pani towarzyszyć, ale sądzę, że moja obecność jest zbyteczna.
- Czego chce ode mnie ten pan?
- Zadać pani kilka pytań na temat brata. Mogę skorzystać z telefonu? Uprzedzę Tommasea,
że zaraz się pani zjawi.
- Ale dokąd mam się udać?
- Do Montelusy, do budynku Trybunału.
Wszedł do gabinetu i od razu poczuł, że coś się tu zmieniło, coś jest nie tak. Nie umiał
jednak stwierdzić co. Zadzwonił do Tommasea, uprzedził go, że nie będzie mógł być obecny
na jego spotkaniu z kobietą. Prokurator, choć nie dał tego po sobie poznać, był naturalnie
zadowolony. W korytarzu czekała Michela, gotowa do wyjścia.
- Może mi pani zostawić klucze od mieszkania?
Zawahała się, po czym otworzyła torebkę i podała mu Pęk kluczy.
- A jeśli będę potrzebowała tu wrócić?
- Przyjdzie pani na komisariat i dam pani klucze. Gdzie panią znajdę dzisiaj po południu?
- W domu.
Zamknął drzwi za Michelą i pobiegł do gabinetu.
Komisarz był obdarzony pamięcią fotograficzną: kiedy wchodził do jakiegoś
pomieszczenia, w którym nigdy nie był, jednym spojrzeniem potrafił objąć i zapamiętać nie
tylko rozkład mebli, ale także stojące na nich przedmioty. Co więcej, był w stanie
przypomnieć sobie te szczegóły nawet po upływie jakiegoś czasu.
Zatrzymał się na progu, oparł plecami o futrynę, rozejrzał się uważnie i od razu odkrył, co
go zaniepokoiło.
Neseser.
Poprzedniego wieczoru stał na ziemi obok biurka, tymczasem teraz był pod nie całkowicie
wsunięty. Nie było żadnego powodu, by go przesuwać, nie zawadzał w odebraniu telefonu.
Zatem Michela wzięła go, by zobaczyć, co jest w środku, i nie odłożyła w to samo miejsce.
Zaklął. „Kurwa, co za bałwan ze mnie!” Nie powinien był zostawić kobiety samej w domu
zamordowanego. Dał jej możliwość, by bez żadnych przeszkód usunęła wszystko, co mogło
być w jakiś sposób kompromitujące dla brata.
Wziął neseser i położył go na biurku. Walizeczka otworzyła się od razu, nie była zamknięta
na klucz. W środku piętrzyły się dokumenty z nadrukami różnych firm farmaceutycznych,
broszury informacyjne, ulotki reklamowe, zamówienia, faktury. Były też dwa notesy, jeden
duży, drugi mały. Najpierw przejrzał duży. Rubryka z adresami pełna była nazwisk i numerów
telefonów lekarzy z całej prowincji, szpitali, aptek. Poza tym Angelo zapisywał skrupulatnie
wszystkie spotkania służbowe.
Montalbano odłożył duży notes na bok i wziął do ręki mały. To był kalendarzyk prywatny.
Był tam telefon Eleny Sclafani, siostry Micheli i wielu innych osób, których nie znał. Popatrzył
na stronę ostatniego poniedziałku. Widniała tam notatka: „Godzina 21 E.”.
Było to potwierdzenie tego, co mu powiedziała Elena. Odłożył na bok także mały notes i
podniósł słuchawkę.
- Catare, tu Montalbano. Połącz mnie z Faziem.
- Natychmiastowo, panie komisarzu.
- Fazio, możesz zaraz przyjechać do domu Angela Parda?
- Na taras?
- Nie, do jego mieszkania.
- Już jadę.
- Aha, weź ze sobą Catarellę.
- Catarellę?
- Bo co, nie nadaje się do przewozu?
Biurko miało trzy szuflady. Otworzył tę z prawej. Także i tutaj pełno było papierów i
dokumentów, dotyczących jego obowiązków zawodowych, jak to się teraz nazywało? Aha,”
informator medyczno naukowy”. Środkowej szuflady nie dało się otworzyć, była zamknięta na
klucz, a klucza nie było widać. Zapewne wzięła go ze sobą Michela.
„Kurwa, że też musiałem się zachować jak kretyn!”. Wyciągnął rękę, żeby otworzyć
szufladę z lewej strony i w tej samej chwili telefon na biurku zadzwonił tak głośno i
niespodziewanie, że Montalbano podskoczył ze strachu. Podniósł słuchawkę.
- Tak? - spytał, ściskając sobie nozdrza kciukiem 1 Palcem wskazującym prawej ręki, żeby
zmienić głos.
- Zaziębiony jesteś?
- Tak.
- To dlatego wczoraj wieczorem żeś nie przyszedł, ścierwo? Ja na ciebie dzisiaj czekam. I
masz przyjść, choćbyś płuca wypluwał, jasne?
Koniec telefonu. Głos mężczyzny niemarnującego słów, niebezpiecznego i władczego.
Trudno przypuścić, aby lekarz, u którego nie stawił się na umówione spotkanie informator
medyczno naukowy, nazywał go z tego powodu ścierwem. Montalbano wziął duży notes i
popatrzył na stronę poprzedniego dnia, czwartku. Na godziny wieczorne nie było żadnego
zapisku, natomiast przed południem zaznaczono spotkanie w Fanarze z niejakim doktorem
Caruaną.
Montalbano wyciągnął rękę w kierunku lewej szuflady i telefon zadzwonił ponownie.
Komisarzowi przemknęło przez głowę, że szuflada i telefon muszą być w jakiś sposób
połączone.
- Tak? - zapytał, ścisnąwszy sobie znowu nozdrza.
- Pan Angelo Pardo?
Surowy głos kobiety pod pięćdziesiątkę.
- Tak, to ja.
- Ma pan dziwny głos.
- Jestem zaziębiony.
- Ach tak. Jestem pielęgniarką doktora Caruany z Fanary. Doktor czekał wczoraj długo na
pana, a pan nawet nie zadzwonił, żeby zawiadomić, że nie przyjdzie.
- Proszę przeprosić w moim imieniu pana doktora, ale to przeziębienie...
Odezwę się, jak tylko...
Urwał. Mówił przecież w imieniu zmarłego, w jaki sposób ten zmarły mógł się odezwać?
- Halo? - powiedziała pielęgniarka.
- Zadzwonię, gdy będę mógł. Do widzenia.
Odłożył słuchawkę. Zupełnie inna rozmowa niż ta poprzednia. Dość interesująca. Ale uda
mu się wreszcie otworzyć tę szufladę? Wyciągnął ostrożnie rękę w taki sposób, by telefon nie
mógł jej zobaczyć.
Tym razem się udało.
Szuflada była wypchana papierami. Wszystkie możliwe rachunki domowe, opłaty za gaz,
światło, czynsz, wynajem. Ale nie było nic, co dotyczyłoby Angela osobiście we własnej
osobie, jak mawiał Catarella. Widać swoje prywatne papiery trzymał w środkowej szufladzie.
Zamknął szufladę i telefon zadzwonił. Być może aparat zorientował się z opóźnieniem, że
Montalbano go przechytrzył, i teraz brał odwet.
- Tak?
Jak wcześniej, z zaciśniętymi nozdrzami.
- Można wiedzieć, gdzie się podziewałeś, chuju jebany?
Głos rozzłoszczonego czterdziestolatka. Komisarz otworzył usta, ale głos mówił dalej.
- Poczekaj chwilę, mam telefon na drugiej linii.
Montalbano nadstawił ucha, ale doszło go tylko niewyraźne mamrotanie. Potem głośne:
- Kurwa!
Z drugiej strony odwieszono słuchawkę. Co to niby miało znaczyć? Ścierwo i chuj.
Kto wie, jak zwróciliby się do Angela w następnym telefonie. W tej samej chwili
zadzwonił dzwonek u drzwi. Komisarz poszedł otworzyć. Byli to Fazio i Catarella.
- Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! Fazio powiedział mi, że to właśnie mnie osobiście
we własnej osobie pan komisarz zapotrzebowywuje!
Był rozemocjonowany i spocony z powodu wielkiego zaszczytu, jaki uczynił mu komisarz,
włączając go do udziału w dochodzeniu.
- Chodźcie za mną.
Zaprowadził ich do gabinetu.
- Ty, Catare, weź ten laptop z biurka i powiedz mi, co jest w środku. Ale nie tutaj, idź do
salonu.
- Panie komisarzu, a drukarkę to ja wziąć mogę?
- Bierz, co ci potrzeba.
Gdy Catarella wyszedł, Montalbano opowiedział wszystko Faziowi, zaczynając od głupoty,
jaką zrobił, pozwalając Micheli zostać samej w mieszkaniu Angela, od tego, czego się
dowiedział od Eleny Sclafani. Wspomniał też o telefonach. Fazio zamyślił się.
- Niech mi pan powtórzy o tym drugim telefonie - poprosił po chwili.
Montalbano powtórzył.
- Moja hipoteza jest taka - powiedział Fazio. - Załóżmy, że ten, kto wykonał drugi telefon,
nazywa się Giacomo. A zatem ten Giacomo nie wie, że Angelo został zastrzelony. Dzwoni do
niego i ktoś odpowiada. Giacomo jest wściekły, bo od kilku dni nie był w stanie skontaktować
się z Angelem. Kiedy zaczyna rozmowę, prosi Angela, żeby poczekał chwilę przy aparacie, bo
ma telefon na drugiej linii. Zgadza się?
- Tak.
- Rozmawia na drugiej linii i mówią mu coś, co nie tylko zaskakuje Giacoma, ale skłania go
do natychmiastowego przerwania połączenia. Pytanie: co takiego usłyszał?
- Ze Angelo został zamordowany.
- Ja też tak sądzę.
- Słuchaj, wiadomość o morderstwie dotarła do dziennikarzy?
- Coś tam zaczęło przeciekać. Ale wracając do naszej dedukcji, kiedy Giacomo zdaje sobie
sprawę, że rozmawia z fałszywym Angelem, od razu przerywa połączenie.
- Pytanie: dlaczego to zrobił? - powiedział Montalbano. - Zróbmy pierwsze założenie.
Giacomo to ktoś, kto nie ma nic do ukrycia, przyjaciel i towarzysz w wyprawach do
restauracji i flirtach z kobietami. Podczas gdy rozmawia, jak sądzi, z Angelem, dostaje
wiadomość, że Angelo został zamordowany. Prawdziwy przyjaciel nie odłożyłby słuchawki,
ale zapytałby rozmówcy, kim jest naprawdę i dlaczego podszywa się pod Angela. Dlatego też
trzeba zrobić inne założenie. Gdy Giacomo dowiaduje się o śmierci Angela, mówi „kurwa” i
odkłada słuchawkę, bo boi się zdradzić, ujawnić swoją tożsamość w dalszej rozmowie.
Wobec tego nie chodzi o niewinną przyjaźń, ale o coś bardziej podejrzanego. Pierwszy
telefon też mnie nie przekonuje.
- Co możemy zrobić?
- Możemy spróbować dowiedzieć się, skąd telefonowano. Każ sobie dać niezbędne
upoważnienia i zwróć się do operatora sieci telekomunikacyjnej. Nie jest powiedziane, że się
uda, ale warto spróbować.
- Zajmę się tym od razu.
- Poczekaj, to nie wszystko. Trzeba się dowiedzieć jak najwięcej o tym Angelu Pardo.
Zgodnie z tym, o czym wspomniała Sclafani, najpewniej skreślono go z Rejestru Lekarzy, czy
jak to się tam nazywa. Takiej drastycznej decyzji nie podejmuje się z powodu byle głupstwa.
- Dobrze, spróbuję.
- Poczekaj. Można wiedzieć, skąd ten pośpiech? Chcę także wiedzieć wszystko od A do Z o
profesorze Emi - liu Sclafanim, który uczy greki w liceum w Montelusie. Adres znajdziesz w
książce telefonicznej.
- Dobrze - powiedział Fazio, nie wspominając już o odejściu.
- Słuchaj, a portfel Angela?
- Miał go w tylnej kieszeni dżinsów. Wzięła go sądówka.
- Jeszcze coś wzięli?
- Tak. Pęk kluczy i komórkę, która leżała na stoliku.
- Chcę dostać klucze, komórkę i portfel jeszcze dzisiaj.
- Doskonale. Mogę iść?
- Nie. Spróbuj otworzyć środkową szufladę biurka. Jest zamknięta na klucz.
Musisz to zrobić tak, żeby można ją było z powrotem zamknąć i żeby nie został żaden ślad.
- To zabierze trochę czasu.
- Masz tyle czasu, ile chcesz.
Podczas gdy Fazio zabierał się do pracy, Montalbano poszedł do salonu. Catarella włączył
komputer i coś przy nim majstrował.
- Panie komisarzu, bardzo utrudniona sprawa.
- Dlaczego?
- Bo jest strażnik do wejścia.
Montalbano wytrzeszczył oczy. Jaki strażnik? Jakie wejście?
- Catare, co ty pieprzysz?
- Panie komisarzu, ja to jasno objaśnię. Kiedy ktoś nie chce, żeby mu patrzeć w rzeczy
intymne, to daje strażnika do wejścia.
- Hasło?
- A co ja powiedziałem? To samo powiedziałem. I jak się nie powie hasła, to strażnik nie
wpuszcza.
- Czyli możemy się pocałować w dupę?
- To nie jest powiedziane, panie komisarzu. Będzie potrzebował kartki, a tam napisane imię
i nazwisko właściciela, data urodzenia, imię żony albo przyjaciółki, brata, siostry, matki i
ojca, syna, jeśli go ma, córki, jeśli ją ma...
- Dobrze, dobrze, dzisiaj po obiedzie wszystko ci dostarczę. Tymczasem zabierz komputer
na komisariat. Komu dasz kartkę?
- Komu ją mam dać, panie komisarzu?
- Catare, powiedziałeś: „będzie potrzebował”. Kto to jest?
- On, to jest ja, panie komisarzu.
Fazio zawołał z gabinetu:
- Miałem szczęście, panie komisarzu. Znalazłem swój klucz, który pasował do szuflady.
Nikt się nie zorientuje, że była otwierana.
W szufladzie panował idealny porządek.
Był tu paszport, z którego komisarz wypisał dane dla Catarelli; umowy, ustalające
wysokość prowizji od sprzedanych produktów; dwa akty notarialne, z których Montalbano
spisał, także dla Catarelli, imiona i daty urodzenia Micheli i jej matki, noszącej imię Assunta;
dyplom ukończenia studiów sprzed szesnastu lat, złożony na czworo; list z Rejestru Lekarzy
sprzed dziesięciu lat, informujący byłego doktora Angela Parda o wykreśleniu go ze spisu, ale
niepodający przyczyny; koperta z tysiącem euro w banknotach po pięćdziesiąt; dwa albumy ze
zdjęciami: jeden z podróży do Indii, drugi do Rosji; trzy listy pani Assunty do syna, w których
narzekała na wspólne mieszkanie z córką i mówiła o innych sprawach, co prawda osobistych,
ale z punktu widzenia Montalbana całkowicie bezużytecznych. Było też stare zgłoszenie
odnalezienia w mieszkaniu rewolweru należącego do ojca. Samej broni jednak nie było, być
może Angelo się jej pozbył.
- Czy ten człowiek nie miał konta w banku? - spytał Fazio. - Dlaczego nie ma książeczki
czekowej ani bloczków po starych, zużytych, ani żadnego wyciągu bankowego? Nie doczekał
się odpowiedzi, bo Montalbano łamał sobie głowę nad tym samym problemem i nie umiał go
wyjaśnić.
Rzeczą, która zaintrygowała komisarza, a także i Fazia, było odkrycie zniszczonej
książeczki pod tytułem Najpiękniejsze włoskie piosenki wszech czasów. W salonie stał
telewizor, ale nigdzie nie było widać ani odtwarzacza, ani słuchawek czy nawet radia.
- W pokoiku na tarasie znaleźliście płyty, słuchawki czy sprzęt stereofoniczny?
- Nie, panie komisarzu.
No to po co ktoś miałby trzymać w szufladzie książkę ze słowami piosenek? Tomik nosił
ślady częstego użytkowania, dwie wydarte strony zostały starannie przymocowane taśmą
klejącą. Ponadto na wąskich marginesach zapisano różne cyfry. Montalbano przypatrzył się im
uważnie i szybko się zorientował, że Angelo zaznaczał liczbę sylab w wersach.
- Możesz zamknąć. Mówiłeś, że w pokoju na tarasie znaleźliście pęk kluczy?
- Tak, panie komisarzu. Wzięła je sądówka.
ANDREACAMILLERI PAPIEROWY KSIĘŻYC Przełożyła Monika Woźniak Tytuł oryginału La luna di carta
* Budzik zadzwonił, jak każdego ranka mniej więcej od roku, o siódmej trzydzieści. On zbudził się jednak o ułamek sekundy wcześniej, wystarczył trzask sprężyny uruchamiającej melodyjkę. Dzięki temu miał czas, by przed wyskoczeniem z łóżka zerknąć w stronę okna i z padającego przez nie światła wywnioskować, że zapowiada się pogodny, bezchmurny dzień. Potem czasu wystarczyło mu tylko na to, aby zaparzyć kawę, wypić kawę, pójść do łazienki, załatwić swoje potrzeby, ogolić się i wziąć prysznic, wypić kolejną kawę, wypalić papierosa, ubrać się, wyjść z domu, usadowić się w samochodzie, dojechać na dziewiątą do komisariatu; wszystko w przyspieszonym tempie, godnym komedii slapstickowych z Flipem i Flapem. Do poprzedniego roku rytuał rannego budzenia się przebiegał według innych reguł, przede wszystkim bez pośpiechu i sprinterskich biegów. Po pierwsze, bez używania budzika. Montalbano miał zwyczaj wybudzać się ze snu naturalnie, bez potrzeby uciekania się do zewnętrznych bodźców; był to, owszem, rodzaj budzika, ale wewnętrzny, umieszczony gdzieś w jego mózgu. Wystarczyło powiedzieć sobie: „Pamiętaj, że jutro masz zbudzić się o szóstej”, i równo o szóstej otwierał oczy. Budzik, ten prawdziwy, metalowy, uważał zawsze za swoiste narzędzie tortur; trzy czy cztery razy, gdy był zmuszony obudzić się z tym świdrującym dźwiękiem, ponieważ Livia musiała zdążyć na samolot i nie miała zaufania do jego wewnętrznego budzika, na cały dzień został mu ból głowy. Wobec tego Livia, po którejś kłótni, kupiła budzik plastikowy, który zamiast dzwonić, wydawał dźwięk elektroniczny, rodzaj niekończącego się biiiiiip, przypominającego bzyczenie muchy uwięzionej w pajęczynie. Można było zwariować. Wyrzucił go przez okno, co doprowadziło do kolejnej pamiętnej awantury. Po drugie, budził się zawsze z własnej woli co najmniej dziesięć minut przed czasem. Było to najprzyjemniejsze dziesięć minut nadchodzącego dnia. Jakże rozkosznie było leżeć sobie pod kołdrą i myśleć głupstwach! Tę książkę, którą wszyscy wychwalają jako arcydzieło, kupić czy nie? Dzisiaj zjem w zajeździe czy wrócę do Marinelli spałaszować to, co przygotowała Adelina? Mam powiedzieć Livii, że buty, które mi podarowała, są za ciasne? No, takie drobiazgi, bawienie się myślami. Należało się jednak wystrzegać wszelkich skojarzeń z kobietami seksem, bo o tej godzinie mogły zaprowadzić na grząski teren, chyba że obok akurat spała Livia, która bardzo chętnie stawiłaby czoło ich konsekwencjom. Jednak pewnego ranka, przed rokiem, wszystko się nagle zmieniło. Właśnie otworzył oczy, wyliczywszy sobie, że może poświęcić kwadransik na leniwe rozważania, kiedy przemknęła mu przez głowę nie tyle myśl, ile jej strzęp, rozpoczynający się od znamiennych słów: „Gdy nadejdzie dzień twojej śmierci...”. Co robiła ta myśl pośród innych? Jakiś nonsens! To tak, jakby ktoś w trakcie aktu miłosnego przypomniał sobie nagle, że musi zapłacić rachunek za telefon. Nie chodziło o to, że bał się jakoś szczególnie myślenia o śmierci, ale szósta rano nie jest do tego odpowiednią porą. Jeśli ktoś zaczyna rozmyślać o własnym zgonie bladym świtem, to ma jak w banku, że o piątej po południu albo się zastrzeli, albo rzuci do morza z kamieniem uwiązanym u szyi. Zdołał zahamować tę myśl, nie pozwolił się jej rozwinąć, licząc pospiesznie od jednego do pięciu tysięcy, z zaciśniętymi powiekami i rękami zwiniętymi w pięści. Potem zrozumiał, że jedyne wyjście to zabrać się do robienia rzeczy, które miał do zrobienia, i skupić się na nich, jak gdyby to była sprawa życia lub śmierci. Następnego ranka problem powrócił, tyle że pokręt - niej. Najpierw przyszło mu do głowy, że w zupie rybnej, którą zjadł zeszłego wieczoru, brakowało jakiejś przyprawy. Tylko jakiej? I dokładnie w tym samym momencie pojawiła się zdradziecko ta przeklęta myśl: „Gdy nadejdzie dzień twojej śmierci...”. Wtedy zrozumiał, że już go ta myśl nie opuści, co najwyżej przyczai się na kilka dni w jakimś zakamarku jego mózgu, żeby potem wyskoczyć jak diabeł z pudełka, gdy najmniej się tego będzie spodziewać. Z jakiegoś powodu nabrał głębokiego przekonania, że nie może pozwolić, by ta myśl dobiegła końca, bo jeśli tak się stanie, to on padnie trupem, gdy tylko wybrzmi ostatnie słowo. I stąd budzik. Żeby nie zostawiać tej przeklętej myśli nawet
najmniejszej szczeliny czasowej, przez którą mogłaby się wcisnąć. Kiedy Livia przyjechała na trzy dni do Marinelli, rozpakowując walizkę, wskazała palcem na szafkę i spytała: - Co tu robi ten budzik? Próbował się wykręcić kłamstwem: Wiesz, tydzień temu musiałem wstać bardzo wcześnie i... I po tygodniu ten stary budzik jeszcze jest nakręcony? Kiedy Livia wpadła na jakiś trop, potrafiła być gorsza od Sherlocka Holmesa. Trochę zażenowany, wyznał jej prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Livia się wściekła. Całkiem ci odbiło! schowała budzik do szuflady w szafie. Następnego ranka Montalbana zbudziła Livia. Było to cudowne przebudzenie, pełne myśli tylko o życiu, nie o śmierci. Ale gdy wyjechała, budzik wrócił na szafkę. - Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! - Co się dzieje, Catare? - Jest jakaś pani i ona czeka. - Na mnie? - Ze na pana osobiście we własnej osobie, to ona nie powiedziała, powiedziała, że potrzebuje rozmawiać z kimś z policji. - Nie mogłeś ty z nią porozmawiać? - Panie komisarzu, ale ona powiedziała, że potrzebuje rozmawiać z kimś ważniejszym ode mnie. - Nie ma komisarza Augella? - Nie ma, panie komisarzu, telefonii, że późno się spóźni, bo się już spóźnił. - Dlaczego? - Bo mówi, że dzisiaj w nocy dzieciak źle się poczuł i dzisiaj rano ma przyjść doktor lekarski. - Catare, nie ma potrzeby mówić doktor lekarski, całkiem wystarczy powiedzieć po prostu doktor. - Nie, nie starczy, panie komisarzu. Zamieszanie jest. Bo czasem jest taki, co się nazywa doktor, a wcale lekarzem nie jest. - No a matka? Beba? Czy ona nie może poczekać na wizytę do k... lekarza? - Tak, tak, panie komisarzu, pani Beba jest. Ale mówi, że chce, żeby i on był w obecności. - A Fazio? - Fazio jest u chłopaka. - Co zrobił ten chłopak? - On nic, panie komisarzu. Umarł. - Jak umarł? - Przedawkował, panie komisarzu. - Dobrze, to zróbmy tak. Ja pójdę do swojego pokoju, ty poczekaj dziesięć minut, a potem wpuść panią. Był wkurzony na Mimi Augella. Odkąd urodził mu się dzieciak, przylepił się do niego, tak jak wcześniej przylepiał się do dziewczyn. Stracił głowę dla tego swojego Salva. A tak, bo nie tylko poprosili Montalbana na ojca chrzestnego, ale jeszcze zrobili mu niespodziankę, dając dziecku jego imię. - Mimi, nie możecie mu dać imienia twojego ojca? - Daj spokój, nazywa się Eusebio. - No to imię ojca Beby. - Jeszcze gorzej. Ma na imię Adelchi. - Mimi, wyjaśnij mi coś. Dajecie mu moje imię, bo inne imiona wydają się wam dziwne? - Oj, nie pieprz! Przede wszystkim chodzi o przywiązanie do ciebie, jesteś dla mnie jak ojciec... Ojciec? Z synem takim jak Mimi? - Do chuja z takim gadaniem! Natomiast gdy Livia się dowiedziała, że niemowlę otrzyma imię Salvo, wybuchnęła
płaczem. Takie szczególne okazje zawsze ją wzruszały. - Jaki to piękny dowód przywiązania ze strony Mimi. A ty... - Przywiązania? A wiesz, kto to Eusebio i Adelchi? Od kiedy urodził się dzieciak, Mimi zaglądał tylko do komisariatu i zaraz znikał, bo Salvo (junior, ma się rozumieć) miał biegunkę albo czerwone plamki na tyłeczku, albo refluks, albo nie chciał ssać mleka... Poskarżył się przez telefon Livii. - Ach tak? Czego chcesz od Mimi? To świadczy o tym, że jest kochającym i odpowiedzialnym ojcem. Nie wiem, czy ty na jego miejscu... Odwiesił słuchawkę. Przejrzał poranną korespondencję, którą Catarella zostawił mu na biurku. Ponieważ zdarzało się, że całymi dniami nie wracał do domu, miał umowę z pocztą, żeby prywatne listy, adresowane na Marinellę, dostarczali mu na komisariat. Tym razem były tylko listy urzędowe, których nie chciało mu się czytać, i odłożył je na bok, żeby przekazać Faziowi, gdy tylko wróci. Zadzwonił telefon. - Panie komisarzu, jest pan Latte z „s” na końcu z tej strony. Lattes, szef gabinetu kwestora. Jakiś czas temu Montalbano odkrył z przerażeniem i zaskoczeniem, że Lattes miał sobowtóra w postaci rzecznika rządu, który pojawiał się stale w telewizji, pokazując taką samą minę pobożnisia, wygoloną, świńsko różową twarz i usteczka w kształcie dupy, tak samo obleśny i świętoszkowaty, identyczny we wszystkich szczegółach i gestach. - Drogi komisarzu, co słychać, co słychać? - Wszystko w porządku... - Rodzina? Dzieci? Wszyscy zdrowi? Montalbano tłumaczył mu chyba z milion razy, że nie jest żonaty ani nie ma nieślubnych dzieci, ale na Lattesa nie było rady. - Wszystko w porządku. - Chwała Bogu, chwała Bogu. Proszę posłuchać, pan kwestor chciałby z panem porozmawiać dzisiaj po południu, o siedemnastej. Dlaczego chciał z nim rozmawiać? Kwestor Bonetti-Alderighi zazwyczaj unikał Montalbana, wolał wzywać zamiast niego Mimi. Musiało chodzić o jakąś grubszą sprawę. Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając z hukiem o ścianę. Montalbano podskoczył na krześle. Pojawił się Catarella. - Proszę mi przebaczyć, panie komisarzu, wymknęły mi się z ręki. Dziesięć minut właśnie minęło, tak właśnie jak pan komisarz powiedział. - Tak? Minęło dziesięć minut? To czemu mi dupę zawracasz? - Ta pani, panie komisarzu... - Fazio nie wrócił? - Nie jeszcze, panie komisarzu. - To wpuść ją.
* Miała pod czterdziestkę i wyglądała prawie jak zakonnica: spuszczone oczy za okularami, włosy ściągnięte w kok, ręce zaciśnięte na torebce, obszerna szara sukienka, która nie pozwalała się domyślić kryjących się pod nią kształtów. Jednak nogi, mimo iż odziane w grube rajstopy buty bez obcasów, były długie i zgrabne. Stanęła niezdecydowana na progu, wpatrując się w pas marmurowej posadzki, oddzielający płytki podłogi korytarza od płytek w pokoju Montalbana. - Proszę do środka, proszę. Niech pani zamknie drzwi i siądzie. Posłuchała, usiadłszy na brzegu jednego z dwóch krzeseł stojących przed stołem. - A zatem, pani... - Panna. Michela Pardo. Rozmawiam z komisarzem Montalbano, prawda? - Poznaliśmy się? - Nie, ale widziałam pana w telewizji. - Słucham panią. Zmieszała się jeszcze bardziej. Usadowiła pośladki głębiej na krześle, popatrzyła na czubki swoich butów, przełknęła dwa razy ślinę, otworzyła usta, zamknęła, znowu otworzyła. - Chodzi o mojego brata, Angela. Zamilkła, jak gdyby komisarzowi informacja, że jej brat ma na imię Angelo, powinna wystarczyć, by zrozumiał w mgnieniu oka cały problem. - Z pewnością rozumie pani, że... - Rozumiem, rozumiem. Angelo, on... on zaginął. Od dwóch dni. Proszę mi wybaczyć, jestem bardzo zmartwiona, nie wiem, co robić i... - Ile lat ma pani brat? - Czterdzieści dwa. - Mieszka z panią? - Nie. - Ma narzeczoną? - Nie. - Dlaczego pani uważa, że zaginął? - Bo każdego dnia przychodzi odwiedzić mamę. A jeśli nie może, to chociaż dzwoni. Kiedy musi wyjechać, zawsze nas uprzedza. Tymczasem od dwóch dni się nie odzywa. - Próbowała pani do niego zadzwonić? - Tak. Do domu i na komórkę. Nikt nie odpowiada. Poszłam także do niego do domu. Dzwoniłam długo, w końcu zdecydowałam się otworzyć drzwi. - Ma pani klucze do domu brata? - Tak. - Co pani odkryła? - Wszystko wygląda jak zwykle. Przestraszyłam się. - Pani brat choruje na coś? - Ależ nie. - Jaką ma pracę? - Jest informatorem. Montalbano zaniemówił. Bycie informatorem, szpiegiem, stało się zwykłym zawodem, z trzynastką i płatnym urlopem, tak samo jak w przypadku skruszonych mafiosów, którzy dostawali stałą pensję? Będzie to musiał wyjaśnić. - Często podróżuje? - Tak, ale zawsze po okolicy. Nigdy nie rusza się poza granice prowincji. - Jednym słowem, chciałaby pani zgłosić oficjalnie zaginięcie? - Ja... nie jestem pewna. - Muszę panią ostrzec, że nie będziemy mogli zareagować od razu. - Dlaczego? - Pani brat jest pełnoletni, niezależny, zdrowy na ciele i umyśle. Mógł zdecydować, że ma ochotę wyjechać na kilka dni, rozumie pani? Dopóki nie będziemy pewni, że...
- Rozumiem. Co mi pan radzi? Zadając pytanie, nareszcie na niego spojrzała. Montalbano poczuł, że robi mu się gorąco. Była to para oczu przypominających głębokie szafirowe jezioro, do którego każdy mężczyzna wskoczyłby bez chwili namysłu, by utonąć w jego wodach. To prawdziwe szczęście, że panna Michelamiała zwyczaj trzymać oczy spuszczone. Montalbano wziął głęboki oddech i czym prędzej powrócił bezpiecznie na brzeg. - No cóż, radziłbym pani wrócić jeszcze raz do domu brata. - Byłam tam także wczoraj. Nie weszłam, ale długo dzwoniłam. - Może nie mógł pani odpowiedzieć. - Dlaczego? - No... mógł poślizgnąć się w łazience i złamać nogę albo dostać wysokiej gorączki. - Panie komisarzu, ja nie tylko dzwoniłam, ale także wołałam. Gdyby upadł w łazience, na pewno by mi odpowiedział. Mieszkanie Angela nie jest znowu takie duże. - Mimo wszystko nalegam na ponowną wizytę. - Sama tam nie pójdę. Nie mógłby mi pan towarzyszyć? Popatrzyła na niego znowu. Tym razem Montalbano poczuł, że tonie, woda sięga mu już do szyi. Wahał się chwilę, po czym zdecydował. - Proszę posłuchać, zrobimy tak. Jeśli pani brat nadal się nie odezwie, proszę przyjść tu znowu o siódmej wieczorem. Pójdę z panią. - Dziękuję. Wstała i podała mu rękę. Montalbano ją wziął, ale zabrakło mu odwagi, by ją uścisnąć, wydawała się martwa. Nie minęło nawet dziesięć minut i zjawił się Fazio. - Siedemnastoletni smarkacz. Przyczaił się na tarasie na dachu bloku i wstrzyknął sobie za dużą dawkę. Nie byliśmy w stanie nic zrobić dla biednego popaprańca, kiedy zjawiliśmy się na miejscu, już nie żył. To drugi w ciągu trzech dni. Montalbano wlepił w niego wzrok. - Drugi? A kim był pierwszy? Dlaczego ja o tym nic nie wiem? - Inżynier Fasulo. Ale w jego przypadku to była kokaina - wyjaśnił Fazio. - Kokaina? O czym ty pieprzysz? Inżynier zmarł na zawał! - Pewnie. Tak mówi akt zgonu, tak mówi rodzina, tak mówią przyjaciele. Ale wszyscy wiedzą, że wykończyły go narkotyki. - Zanieczyszczony towar? - Tego już nie umiem powiedzieć, panie komisarzu. - Posłuchaj, znasz może typa, który nazywa się Angelo Pardo, ma czterdzieści dwa lata i pracuje jako informator? Fazio nie wydawał się zdziwiony zawodem Angela Parda. Może nie zrozumiał, o co chodzi. - Nie, nie znam. Dlaczego pan pyta? - Bo od dwóch dni nie daje znaku życia i jego siostra się martwi. - Chce pan, żebym... - Nie, poczekajmy, jeśli się nie odezwie, zobaczymy. - Komisarz Montalbano? Mówi Lattes. - Słucham pana. - U rodziny wszystko w porządku? - Zdaje mi się, że rozmawialiśmy już o tym dwie godziny temu. - A tak, rzeczywiście. Proszę posłuchać, muszę panu oznajmić, że pan kwestor nie będzie mógł pana dzisiaj przyjąć, jak pan o to prosił. - Może pan nie pamięta, ale to kwestor mnie wzywał. - Tak? No cóż, na jedno wychodzi. Może pan przyjść jutro rano o jedenastej? - Oczywiście. Na myśl, że nie spotka się z kwestorem, Montalbano odetchnął pełną piersią i nagle poczuł się szaleńczo głodny. Mógł go uratować tylko obiad w zajeździe u Enza. Wyszedł z komisariatu. Był piękny letni dzień, ale upał nie doskwierał zbyt mocno.
Montalbano szedł powoli, noga za nogą, rozkoszując się myślami o tym, co zamówi. Jednak kiedy dotarł pod drzwi zajazdu, zmartwiał. Były zamknięte na głucho. Co się stało, do kurwy nędzy? Ze złości wymierzył potężnego kopniaka drzwiom, po czym obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem, klnąc na czym świat stoi. Nie zrobił nawet kilku kroków, gdy usłyszał, że ktoś go woła. - Panie komisarzu! Co pan robi, zapomniał pan, że dzisiaj mamy zamknięte? Zapomniał, żeby to szlag! - Ale jeśli chce pan zjeść ze mną i z moją żoną... Rzucił się do środka. I nażarł się tak bardzo, że się wstydził i robił sobie wyrzuty, ale nie był w stanie się powstrzymać. Na koniec Enzo niemal mu pogratulował: - Pańskie zdrowie, panie komisarzu! Przechadzka do latarni morskiej musiała być, siłą rzeczy, bardzo długa. Reszta popołudnia dłużyła mu się, powieki same się zamykały, a głowa co chwila zaczynała opadać do drzemki. Wtedy wstawał i szedł do toalety opryskać sobie twarz. O siódmej wieczorem Catarella poinformował go, że wróciła pani, która była rano. Michela Pardo, gdy tylko weszła, powiedziała jedno słowo: - Nic. Nie usiadła, spieszno jej było pobiec do domu brata i chciała to dać do zrozumienia komisarzowi. - No dobrze - powiedział Montalbano. - Chodźmy. Przechodząc obok centralki, uprzedził Catarellę: - Wychodzę z panią. Potem w razie czego znajdziecie mnie w Marinelli. - Pojedzie pan ze mną moim samochodem? - spytała Michela Pardo, wskazując niebieskiego fiata polo. - Będzie praktyczniej, jeśli pojadę za panią swoim. Gdzie mieszka pani brat? - Dość daleko. W nowej dzielnicy. Zna pan Vigatę II? Znał Vigatę II. Koszmar stworzony przez spekulanta budowlanego pod wpływem najgorszych środków halucynogennych. Nie zgodziłby się tam mieszkać nawet martwy.
* Na szczęście dla siebie i dla komisarza, który za skarby świata nie wytrzymałby dłużej niż pięć minut w jednym z ponurych pokoi o powierzchni dwa na trzy metry, określanych w broszurach reklamowych Vigaty II jako „słoneczne i przestronne”, Angelo Pardo mieszkał za osiedlem, w odnowionej dwupiętrowej willi z XIX wieku. Brama była zamknięta i podczas gdy Michela otwierała ją swoim kluczem, Montalbano stwierdził, że na domofonie widnieje sześć wizytówek, czyli w sumie w budynku było sześć mieszkań, dwa na parterze i cztery na piętrach. - Angelo mieszka na drugim piętrze, nie ma windy. Schody były obszerne i wygodne, dom wydawał się niezamieszkany, zza drzwi nie słychać było ani głosów, ani dźwięku włączonego telewizora. A przecież była to pora tuż przed kolacją. Na podeście drugiego piętra było dwoje drzwi. Michela podeszła do tych z lewej strony i zanim je otworzyła, wskazała komisarzowi zakratowane okienko obok opancerzonych drzwi. Okienko nie miało zamkniętych żaluzji. - Wołałam go stąd. Na pewno by mnie usłyszał. Otworzyła najpierw jednym kluczem, potem drugim, cztery obroty w zamku, ale nie weszła, usunęła się na bok. Może pan wejść pierwszy? Montalbano pchnął drzwi, wymacał dłonią kontakt, zapalił światło i wszedł. Powąchał powietrze jak pies i od razu nabrał przekonania, że w mieszkaniu nie ma nikogo, ani żywego, ani martwego. - Proszę iść za mną - powiedział do Micheli. Drzwi otwierały się na szeroki korytarz. Po lewej stronie znajdowały się sypialnia, łazienka i dodatkowa sypialnia. Po prawej gabinet, kuchnia, druga łazienka i niewielki salonik. Wszystko wysprzątane na błysk, utrzymane w idealnym porządku. - Pani brat ma sprzątaczkę? - Tak. - Kiedy tu była ostatni raz? - Tego nie wiem. - Proszę mi powiedzieć, czy często przychodzi pani w odwiedziny do brata? - Tak. - Dlaczego? Pytanie zaskoczyło Michelę. - Jak to dlaczego? To przecież... mój brat! - Tak, oczywiście, ale powiedziała pani, że Angelo przychodzi do domu, gdzie mieszka pani z matką, praktycznie co drugi dzień. Czyli w te dni, gdy on nie przychodzi, odwiedza go pani, czy tak? - No... owszem. Ale nie aż tak regularnie. - W porządku. Ale dlaczego macie potrzebę spotykać się tak, aby wasza matka o tym nie wiedziała? - O mój Boże, panie komisarzu, jeśli popatrzeć na to w ten sposób... ale to zwyczaj, jaki mamy od dzieciństwa... zawsze istniał między nami rodzaj... - ...porozumienia? - No cóż, można by to tak nazwać. Zaśmiała się nerwowo. Montalbano postanowił zmienić temat. Chce pani sprawdzić, czy nie brakuje jakiejś walizki? Czy są wszystkie ubrania? Poszedł za nią do sypialni. Michela otworzyła szafę i zaczęła przeglądać po kolei wieszaki, co pozwoliło Montalbanowi stwierdzić, że wszystkie ubrania były doskonałej jakości, szyte na miarę, z drogich materiałów. - Jest wszystko, także ten szary garnitur, który miał na sobie, gdy odwiedził nas ostatni raz, trzy dni temu. Brakuje chyba tylko pary dżinsów. Na szafie, owinięte w celofan, leżały dwie eleganckie skórzane walizy, jedna duża, druga trochę mniejsza.
- Walizki też są. - Ma neseser podręczny? - Tak, zwykle trzyma go w gabinecie. Weszli do gabinetu. Neseser stał obok biurka. Wzdłuż jednej ze ścian pomieszczenia ciągnęły się oszklone szafki, podobne do tych, jakie widuje się w aptekach. I rzeczywiście, na półkach stały ogromne ilości pudełeczek, fiolek, butelek i innych opakowań medycznych. - Nie mówiła pani, że brat jest informatorem? - Tak. Jest informatorem medyczno-naukowym. Montalbano wreszcie zrozumiał. Angelo był przedstawicielem handlowym firm farmaceutycznych. Przynajmniej tak to się nazywało kiedyś, bo najwyraźniej jego zawód, tak jak zamiatacze ulic nobilitowani na pracowników ekologicznych i sprzątaczki przemianowane na specjalistki od prac domowych, został uhonorowany nową, elegantszą nazwą, bardziej pasującą do ducha czasów. - Był... lekarzem, ale nie pracował długo w zawodzie - uznała za konieczne dodać Michela. - Dobrze. Jak widać, pani brata tu nie ma. Myślę, że możemy iść. - Chodźmy. Powiedziała to niechętnie, rozglądając się wokoło, jak gdyby miała nadzieję, że odkryje w ostatniej chwili brata schowanego za jednym z opakowań pigułek na ból wątroby. Tym razem Montalbano szedł pierwszy, poczekawszy, aż Michela zgasi światło i zamknie starannie drzwi na dwa zamki. Zeszli w milczeniu po schodach milczącego domu. Nikt tu nie mieszkał czy wszyscy umarli? Gdy znaleźli się na zewnątrz, Montalbana zdjęło nagle współczucie na widok niepocieszonej miny Micheli. - Zobaczy pani, że niedługo wróci - powiedział, wyciągając do niej rękę. Ona jej nie wzięła, potrząsnęła tylko głową z jeszcze większym zatroskaniem. - Proszę posłuchać, czy brat może... czy spotyka się z kimś... czy ma kogoś? - Nic mi o tym nie wiadomo. Popatrzyła na niego. I podczas gdy tak patrzyła, a Montalbano usiłował rozpaczliwie utrzymać się na powierzchni i nie utonąć, wody jeziora nagle pociemniały, jak gdyby zapadła noc. - Co się stało? Nie odpowiedziała, otworzyła tylko szerzej oczy. A jezioro zmieniło się w morze. Płyń, Salvo, płyń! - Co się stało? - zapytał znowu, między jednym a drugim zamachem ramion. Nie odpowiedziała i tym razem. Odwróciła się, otworzyła tylko bramę, wbiegła po schodach na ostatnie piętro, ale się nie zatrzymała. Dopiero wtedy Montalbano zauważył kręcone schody za załomem muru, które prowadziły do przeszklonych drzwi wyżej. Michela włożyła klucz do zamka, ale nie dała rady przekręcić. - Ja to zrobię. Otworzył i znalazł się na tarasie zajmującym cały dach budynku. Michela odepchnęła go na bok i pobiegła w stronę niewielkiej kwadratowej konstrukcji pośrodku tarasu. Były tam drzwi, a obok okno. Jedne i drugie zamknięte. - Nie mam klucza - powiedziała Michela. - Nigdy go nie miałam. - Ale dlaczego chce pani...? - Kiedyś była tu pralnia. Angelo wynajął ją razem z całym tarasem i przebudował. Przychodzi tu czasami poczytać lub poopalać się. - No dobrze, ale jeśli nie ma pani klucza... - Na miłość boską, niech pan wyważy drzwi. - Proszę posłuchać, w żadnym wypadku nie mogę... Popatrzyła na niego. Wystarczyło. Montalbano naparł ramieniem na drzwi ze sklejki, które puściły bez trudu. Wszedł do środka, ale zanim jeszcze zaczął szukać przełącznika, żeby zapalić światło, zawołał: - Proszę nie wchodzić! Wyczuł od razu w pomieszczeniu charakterystyczny fetor śmierci.
Jednak Michela musiała coś dostrzec w ciemnościach, bo najpierw wydała z siebie jakby zduszony szloch, po czym osunęła się na ziemię zemdlona. „I co ja teraz zrobię?” - spytał siebie Montalbano, przeklinając. Schylił się, wziął Michelę na ręce i zaniósł do przeszklonych drzwi. Ale trzymając ją tak, jak w filmach mężowie trzymają świeżo poślubione żony, nie był w stanie zejść po kręconych schodach. Zbyt mało miejsca. Wobec tego postawił kobietę na ziemię, przycisnął do siebie, obejmując ją pod pachami, i podniósł do góry. W ten sposób, zachowując ostrożność, mógł sobie dać radę na schodach. W niektórych momentach musiał ją przyciskać do siebie jeszcze mocniej i dzięki temu miał okazję stwierdzić, że pod workowatą sukienką kryje się jędrne i młode ciało. W końcu dotarł do drzwi drugiego mieszkania na ostatnim piętrze i zadzwonił z nadzieją, że jest tam ktoś żywy, albo że dzwonek wybudzi go ze snu w trumnie. - Kto tam? - spytał rozgniewany męski głos. - Komisarz Montalbano. Może pan otworzyć? Drzwi się otworzyły i w progu stanął król Wiktor Emanuel III, a raczej jego sobowtór: te same wąsiki, ten sam karzełkowaty wzrost. Tyle że w cywilnym ubraniu. Zobaczył Montalbana obejmującego Michelę i zrozumiał wszystko na opak. Zaczerwienił się gwałtownie. - Proszę mi pozwolić wejść - powiedział komisarz. - Co?! Mam pana wpuścić?! Chyba pan oszalał! Ma pan czelność przychodzić, żeby się pieprzyć w moim domu?! - Wasza Wysokość, ja tylko... - Wstydu taki nie ma! Zaraz wezwę policję! zatrzasnął mu drzwi przed nosem. - A to skurwysyn! - wyładował się Montalbano, wymierzając potężnego kopniaka w drzwi. O mało nie upadł razem z Michelą, ciężar jej ciała pozbawiał go równowagi. Wziął ją znowu na ręce jak pannę młodą i zszedł ostrożnie piętro niżej. Zapukał do najbliższych drzwi. - Kto tam? Głos chłopczyka, najwyżej dziesięcioletniego. - Jestem przyjacielem taty. Możesz otworzyć? - Nie. - Dlaczego? - Bo mama i tata powiedzieli, że nie wolno mi nikomu otwierać, kiedy ich nie ma. Dopiero wtedy Montalbano uświadomił sobie, że zanim podniósł Michelę, zawiesił sobie na ramię jej torebkę. Otóż i rozwiązanie. Dźwignął znowu Michelę, wszedł po schodach, oparł kobietę o mur, utrzymując ją w pozycji pionowej własnym ciałem - co było zresztą całkiem przyjemne - otworzył torebkę, wyciągnął pęk kluczy, otworzył drzwi mieszkania Angela, zawlókł Michelę do sypialni, ułożył ją na łóżku, poszedł do łazienki, wziął ręcznik i zmoczył go pod kranem, wrócił, położył ręcznik na czole Micheli i zwalił się sam na łóżko, zupełnie wyczerpany. Oddychał z trudem, był mokry od potu. A teraz? Nie mógł zostawić kobiety, żeby pójść na taras i zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Problem rozwiązał się sam. - To on! - zawołał Jego Wysokość, pojawiając się na progu. - Widzi pan? Chce ją zgwałcić! Stojący za nim Fazio, z pistoletem w ręku, zaklął na czym świat stoi. - Niech pan teraz wraca do swojego mieszkania. - Jak to, nie aresztuje go pan? - Proszę natychmiast wracać do swojego mieszkania! Wiktor Emanuel III miał następny przebłysk geniuszu. - Wspólnik! Pan jest jego wspólnikiem! Wzywam karabinierów! - zawołał, wybiegając pędem z pokoju. Fazio rzucił się za nim. Wrócił po pięciu minutach. - Przekonałem go. Ale co się stało? Montalbano streścił mu historię w kilku słowach. Jednocześnie zauważył, że Michela zaczyna wybudzać się z omdlenia. - Przyjechałeś sam? - Nie, w samochodzie na dole czeka Galio. - Wezwij go.
Fazio zadzwonił na komórkę i Galio pojawił się w mgnieniu oka. - Ty pilnuj tej kobiety. Kiedy się ocknie, nie pozwól jej pod żadnym pozorem wrócić na taras. Zrozumiałeś? Razem z Faziem wszedł ponownie po kręconych schodach. Na tarasie było zupełnie ciemno, zapadła już noc. Wszedł do pokoiku, zapalił światło. Stół zarzucony gazetami i kolorowymi czasopismami. Lodówka. Jednoosobowa wersalka. Cztery długie półki, przyśrubowane do ściany, służyły za regał. Mały barek z kieliszkami i butelkami. Umywalka w kącie. Wielki skórzany fotel, z tych, jakie niegdyś widywało się w biurach. Przytulne gniazdko urządził sobie Angelo. Który to Angelo spoczywał na fotelu z odstrzeloną połową twarzy. Miał na sobie dżinsy i koszulę. Dżinsy były rozpięte, sflaczały kutas dyndał między nogami. - Co mam zrobić, dzwonię? - spytał Fazio. - Dzwoń - powiedział Montalbano. - Ja schodzę na dół. Bo i po co miał zostawać? Za chwilę pojawi się zespół cyrkowy w komplecie: prokurator, lekarz sądowy, ludzie z sądówki, nowy szef lotnej brygady, Giacovazzo, który przejmie dochodzenie... Jeśli będą go potrzebować, wiedzą, gdzie szukać. Kiedy wszedł do sypialni, Michela siedziała na łóżku, blada jak prześcieradło. Galio stał dwa kroki od niej. - Idź na taras i pomóż Faziowi. Ja zostanę tutaj. Galio wyszedł, nie ukrywając ulgi. - Nie żyje? - Tak. - W jaki sposób? - Zastrzelono go. - O Boże, Boże, Boże - jęknęła, kryjąc twarz w dłoniach. Była jednak silną kobietą. Upiła trochę wody ze szklanki, którą najwyraźniej przyniósł jej Galio. - Dlaczego? - spytała. - Co dlaczego? - Dlaczego go zabili? Dlaczego? Montalbano rozłożył ręce. Ale Michelę przeraziła następna nagła myśl. - Mama! O mój Boże! Jak ja jej to powiem? - Niech pani nie mówi. - Przecież muszę! - Proszę posłuchać. Niech pani do niej zadzwoni i powie, że Angelo miał wypadek samochodowy. Odwieziono go do szpitala w ciężkim stanie, i pani także spędzi tam noc. Niech pani nie mówi w którym. Pani matka ma innych krewnych? - Tak, siostrę. - Mieszka w Vigacie? - Tak. - Proszę zadzwonić do tej ciotki, opowiedzieć jej tę samą historię i poprosić, żeby poszła do pani matki dotrzymać jej towarzystwa. Pani prześpi się tutaj, tak będzie lepiej. Jutro rano na pewno znajdzie pani siłę i odpowiednie słowa, żeby powiedzieć matce prawdę. - Dziękuję - powiedziała Michela. Wstała, Montalbano zobaczył, że idzie do gabinetu, gdzie byl telefon. On sam wyszedł z sypialni i poszedł do saloniku. Siadł w fotelu i zapalił papierosa. - Panie komisarzu? Gdzie pan jest? Głos Fazia. - Jestem tutaj. O co chodzi? - Zawiadomiłem ich. Będą najpóźniej za pół godziny. Ale kapitan Giacovazzo nie przyjedzie. - Dlaczego?
- Rozmawiał z kwestorem, który go zwolnił. Zdaje się, że Giacovazzo prowadzi jakieś delikatne dochodzenie. Jednym słowem, tym burdelem tutaj musi się zająć pan. Dobrze. Kiedy przyjadą, daj mi znać. Usłyszał, że Michela wychodzi z gabinetu i idzie do łazienki położonej między dwiema sypialniami. Pojawiła się z powrotem po jakichś dziesięciu minutach, umyta i ubrana w damski szlafrok. Zauważyła spojrzenie komisarza. To mój - wyjaśniła. - Czasami zostawałam tu na noc. - Rozmawiała pani z matką? - Tak. W sumie przyjęła to dosyć dobrze. A ciocia Jole już do niej jedzie. Widzi pan, mama traci trochę kontakt z rzeczywistością. Czasami ma umysł całkiem jasny, kiedy indziej jest jakby nieobecna. Kiedy jej powiedziałam o Angelu, zareagowała tak, jakbym mówiła o jakimś znajomym. Może to i lepiej. Zrobić panu kawy? - Nie, dziękuję. Ma pani może whisky? - Oczywiście. Ja też się napiję. Wróciła po chwili z tacą, na której stały dwie szklanki i nieotwarta jeszcze butelka. - Zobaczę, czy jest trochę lodu. - Ja piję bez lodu. - Ja też. Gdyby nie zwłoki zastrzelonego człowieka na tarasie, cala scena mogłaby się wydać miłosnym preludium. Brakowało tylko romantycznej muzyki w tle. Michela odetchnęła głęboko, oparła głowę na oparciu fotela i zamknęła oczy. Montalbano postanowił wymierzyć cios. - Pani brat został zamordowany w trakcie albo pod koniec aktu seksualnego. Lub też aktu masturbacji. Podskoczyła, jakby ją żmija ugryzła. - Jak pan śmie! Dureń! Montalbano puścił obelgę mimo uszu. - Dlaczego się pani dziwi? Pani brat miał czterdzieści dwa lata. A pani, która odwiedzała go codziennie, powiedziała mi, że Angelo nie miał żadnej przyjaciółki. Zapytam więc jeszcze raz: może miał przyjaciela? Tylko pogorszył sytuację. Zaczęła się trząść, wyciągnęła ramię, z palcem wskazującym wycelowanym w komisarza niczym rewolwer. - Pan... pan jest... - Kogo pani kryje? Opadła na fotel, płacząc i skrywając twarz w rękach. - Angelo... mój biedny brat... mój Angelo... Zza otwartych na klatkę schodową drzwi dał się słyszeć odgłos ludzi wchodzących po schodach. - Muszę iść - powiedział Montalbano. - Pani niech się jeszcze nie kładzie. Za chwilę wrócę i podejmiemy rozmowę. - Nie. - Proszę posłuchać, nie może pani odmówić. Pani brat został zamordowany, musimy... - Ja nie odmawiam. Ale nie chcę, żeby pan wracał nie wiadomo kiedy, żeby zadawać mi pytania, podczas gdy ja potrzebuję wziąć prysznic, połknąć środek nasenny i pójść do łóżka. - Dobrze. Uprzedzam jednak, że jutro czeka panią ciężki dzień. Między innymi będzie pani musiała zidentyfikować ciało. - O Boże. O Boże. Dlaczego? Trzeba było mieć świętą cierpliwość do tej kobiety. - Rozpoznała pani bez żadnych wątpliwości brata, kiedy wyważyłem drzwi? - Bez wątpliwości? Było zbyt ciemno. Zauważyłam... wydało mi się, że widzę ciało na fotelu i... - A zatem nie może pani potwierdzić, że chodzi o pani brata. Teoretycznie, ja też nie mogę tego stwierdzić. Czy to jasne? - Tak - powiedziała. Z oczu zaczęły jej znowu spływać wielkie łzy. Wymruczała coś, czego komisarz nie
zrozumiał. - Co pani powiedziała? - Elena - powtórzyła trochę wyraźniej. - Kto to? - Kobieta, którą mój brat... - Dlaczego chciała ją pani kryć? - Jest zamężna. - Od jak dawna trwał romans? - Najwyżej od siedmiu miesięcy. - Dobrze się między nimi układało? - Angelo powiedział mi, że czasem się kłócili... Elena była... jest bardzo zazdrosna. - Wie pani coś o tej kobiecie? Jak się nazywa mąż, gdzie mieszka? - Tak. - Proszę mi powiedzieć. Powiedziała mu. - W jakich pani była stosunkach z tą Eleną Sclafani? - Znam ją tylko z widzenia. - Zatem nie ma żadnego powodu, żeby ją zawiadamiać o tym, co się stało pani bratu? - Nie. - Dobrze. Proszę teraz pójść spać. Jutro rano przyjadę tu po panią koło wpół do dziesiątej. Ktoś musiał znaleźć przełącznik elektryczny do dwóch lamp, które oświetlały część tarasu obok byłej pralni. Wiceprokurator Tommaseo spacerował tam i z powrotem po oświetlonej strefie, unikając starannie wejścia w ciemność; na murku, z zapalonymi papierosami, siedzieli dwaj mężczyźni w białych fartuchach, najwyraźniej sanitariusze z karetki, którzy czekali, aż będą mogli zabrać ciało i przewieźć je do kostnicy. Fazio i Galio stali przy wejściu do pokoiku. Wyjęli z zawiasów drzwi i oparli je o mur. Montalbano zobaczył, że doktor Pasąuano zakończył oględziny zwłok i myje ręce. Wyglądał na bardziej rozzłoszczonego niż zwykle, być może został zmuszony przerwać partię gry w karty, której oddawał się w każdy czwartkowy wieczór. Tommaseo rzucił się w stronę komisarza. - Co powiedziała siostra? Najwyraźniej Fazio wyjaśnił mu, gdzie się znajdował Montalbano i co robił. - Nic. Nie przesłuchałem jej. - Dlaczego? - Nie ośmieliłbym się tego zrobić pod pana nieobecność. Prokurator nadął się jak paw, przejęty własną ważnością. - To co pan z nią robił tyle czasu? - Położyłem ją do łóżka. Tommaseo rozejrzał się szybko wokół i nachylił się do komisarza, zniżając konspiracyjnie głos: - Ładniutka? - To nie jest odpowiednie określenie, ale powiedziałbym, że tak. Tommaseo oblizał usta. - Kiedy będę mógł ją... przesłuchać? - Jutro około dziesiątej trzydzieści przywiozę ją do pańskiego biura w Montelusie. Czy to panu odpowiada? Niestety ja o jedenastej mam spotkanie z kwestorem. - Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. znowu zaczął oblizywać usta. Podszedł Pasąuano. - No więc? - spytał Tommaseo. - No więc co? Nie widział pan? Strzelili mu w twarz. Jeden strzał. Wystarczył. - Kiedy nastąpił zgon? - spytał komisarz. Pasquano popatrzył na niego spode łba i nie odpowiedział. - Mniej więcej - ustąpił Montalbano. - Jaki mamy dzisiaj dzień? - Czwartek.
- Na oko, powiedziałbym, że zastrzelono go w poniedziałek późnym wieczorem. - To wszystko? - zapytał rozczarowany Tommaseo. - Nie wydaje mi się, żeby były jakieś rany od dzidy czy bumerangu – burknął nieuprzejmie Pasąuano. - Nie, nie, miałem na myśli, że członek... - A, o to chodzi? Chce pan wiedzieć, dlaczego był wyciągnięty ze spodni? Dopiero co skończył akt seksualny. - Twierdzi pan, że strzelono do niego w chwili, gdy skończył się masturbować? - Nie mówiłem o masturbacji - powiedział Pasąuano. - Mogło też chodzić o stosunek oralny. Oczy Tommasea zaświeciły się jak oczy kota. On takie rzeczy uwielbiał, nurzał się w nich z rozkoszą. - Tak pan sądzi? Zatem morderczyni strzeliła do niego, gdy tylko... - Dlaczego pan sądzi, że chodzi o morderczynię? - spytał Pasąuano, któremu złość już przeszła i zaczął się dobrze bawić. - Mógł to być stosunek homoseksualny. - To prawda - przyznał niechętnie Tommaseo. Widać było, że ta hipoteza nie przypadła mu do gustu. Poza tym nie jest powiedziane, że chodziło tylko stosunek oralny. Pasquano zarzucił przynętę, a Tommaseo od razu się na nią złapał. - Sądzi pan? - No tak. Możliwe, że kobieta, przyjmijmy roboczo, że chodzi o kobietę, siedziała okrakiem na mężczyźnie. Oczy Tommasea zalśniły blaskiem całkowicie kocim. - To prawda! I kobieta, podczas gdy go doprowadzała do orgazmu i patrzyła mu w oczy, miała już w ręce broń, którą... - Przepraszam, ale dlaczego twierdzi pan, że kobieta patrzyła ofierze w oczy? - przerwał Pasąuano z miną niewiniątka. Montalbano poczuł, że dłużej nie wytrzyma tej zgrywy zaraz wybuchnie śmiechem. - Nie mogło być inaczej, zważywszy na pozycję! - powiedział Tommaseo. - Jednak nie mamy całkowitej pewności, co do pozycji. - Przecież sam pan powiedział, że... - Panie prokuratorze, kobieta mogła siedzieć okrakiem na mężczyźnie, ale nie wiemy, czy twarzą do niego, czy też plecami. - To prawda. - W tym drugim przypadku nie mogłaby patrzeć ofierze w oczy, nie sądzi pan? I poza tym, przy takiej pozycji, mężczyzna miał większy wybór. No cóż, ja skończyłem. Dobranoc. Dam wam znać. - Jak to? Musi pan to lepiej wyjaśnić! Co to znaczy, że miał większy wybór? - zawołał Tommaseo, biegnąc za nim. Zniknęli w ciemnościach. Montalbano podszedł do Fazia. - Sądówka się zgubiła? - Zaraz tu będą. - Słuchaj, ja wracam do Marinelli. Ty zostań tutaj. Zobaczymy się jutro w komisariacie. Przyjechał na czas, żeby zobaczyć ostatnie wydania wiadomości regionalnych.
* Oczywiście nikt jeszcze nie wiedział śmierci Angela Parda. Ale dwa programy, „Televigata” „Retelibera”, donosiły obszernie o innej śmierci, i to dużego kalibru. Około godziny ósmej poprzedniego wieczoru, w środę, poseł Armando Riccobono udał się w odwiedziny do swojego partyjnego kolegi, senatora Stefana Nicotry, który od pięciu dni przebywał w swoim wiejskim domu, położonym między Vigatą a Montereale, zażywając zasłużonego odpoczynku od wyczerpującej działalności politycznej. Rozmawiali przez telefon w niedzielę rano i umówili się na spotkanie w środę wieczorem. Senator Nicotra, siedemdziesięcioletni bezdzietny wdowiec, urodzony w Vigacie, był dumą mieszkańców i rodzajem lokalnego herosa. Przez jakiś czas minister rolnictwa, wielokrotnie podsekretarz stanu, zawsze umiejętnie lawirował między prądami Chrześcijańskiej Demokracji i zdołał przetrwać szczęśliwie wszystkie burze i zawieruchy. W czasie trzęsienia ziemi, jakim była operacja „Czyste Ręce”, zmienił się w okręt podwodny, zanurzając się pod powierzchnię i podglądając sytuację przez peryskop. Wynurzył się dopiero wtedy, gdy dostrzegł możliwość zawinięcia do bezpiecznego portu, stworzonego przez byłego potentata budowlanego z Mediolanu, następnie właściciela trzech prywatnych programów telewizyjnych, potem posła, przywódcy partii i wreszcie premiera. Do Nicotry przyłączyli się inni rozbitkowie z tej katastrofy, między nimi Armando Riccobono. Po przybyciu do willi poseł długo dzwonił do drzwi, nie otrzymując żadnej odpowiedzi. Zaniepokojony, gdyż wiedział, że senator mieszka sam, obszedł dom dookoła i przez jedno z okien zobaczył swojego przyjaciela na ziemi, nieprzytomnego lub martwego. Jako że z racji wieku nie był w stanie wdrapać się do środka przez okno, zadzwonił z komórki po pomoc. Krótko mówiąc, senatora Nicotrę powalił, jak to się ujmuje w żargonie dziennikarskim, „niespodziewany atak serca” w niedzielę, zaraz po rozmowie z posłem Riccobono. Nikt nie odwiedził go w poniedziałek ani we wtorek; on sam zapowiedział sekretarzowi, że chce mieć trochę świętego spokoju i że odłączy telefon. Gdyby czegoś potrzebował, miał się odezwać. „Televigata”, ustami kurzej dupy swojego komentatora politycznego, Pippa Ragonese, trąbiła na cztery strony świata, z jak ogromnym żalem przyjęto w całych Włoszech wiadomość ośmierci wielkiego polityka. Szef rządu, ten sam, do którego partii senator z takim zapałem się przepisał, wysłał telegram kondolencyjny do rodziny. „Jakiej?” - zadał sobie pytanie Montalbano. Było rzeczą znaną, że senator nie ma rodziny. Byłoby zaś przesadą przypuszczać, co więcej, należało absolutnie wykluczyć, żeby szef rządu przesłał kondolencje do mafijnej rodziny Sinagra, z którą senatora łączyły długie i owocne, aczkolwiek nigdy niedowiedzione stosunki. Pippo Ragonese zakończył swoją wypowiedź informacją, że uroczysty pogrzeb odbędzie się następnego dnia, w piątek, w Montelusie. Wyłączywszy telewizor, komisarz stwierdził, że nie ma ochoty nic zjeść. Posiedział trochę na werandzie, rozkoszując się rześkim morskim powietrzem, i poszedł spać. O siódmej trzydzieści zabrzęczał budzik i Montalbano wyskoczył z łóżka jak pchnięty sprężyną. Telefon zadzwonił przed ósmą. - Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! Teraz już zadzwonił pan Latte z „s” na końcu. - Czego chciał? - Powiedział, że ponieważ dzisiaj rano senatorowi, co umarł, robią uroczyste grzebanie i że ponieważ pan kwestor musi osobiście we własnej osobie być przy tym grzebaniu, to pan kwestor pana komisarza nie może przyjąć, tak jak to był ustalił. Czy ja jestem jasny? - Jak najbardziej, Catare. Dzień był pogodny, ale gdy tylko Montalbano odłożył słuchawkę, wydał mu się boski. Na myśl, że nie musi się spotkać z Bonettim-Alderighim, poczuł się niemal ogłupiały z radości do tego stopnia, że ułożył dystych, zupełnie idiotyczny zarówno pod względem treści, jak i metryki: Kwestor z wozu, ludziom lżej, A ja śmieję się, że hej! Michela powiedziała mu, że Emilio Sclafani, nauczyciel greki, uczy w liceum klasycznym
w Montelusie, dlatego też codziennie rano jedzie samochodem do pracy. W związku z tym, gdy o ósmej czterdzieści Montalbano zadzwonił do drzwi mieszkania numer 6 przy ulicy Autonomii Sycylijskiej 18, mógł spodziewać się, że pani Elena, żona profesora i kochanka Angela Parda, będzie sama w domu. Tyle tylko, że na dzwonek nikt nie odpowiedział. Komisarz ponowił próbę. Nic. Zaniepokoił się, że być może pani Elena poprosiła męża o podwiezienie jej i pojechała do Montelusy. Zadzwonił po raz trzeci. Znowu nic. Przeklinając pod nosem, odwrócił się, żeby zejść po schodach, gdy usłyszał zza drzwi kobiecy głos: - Kto tam? Na to pytanie nie zawsze jest łatwo odpowiedzieć. Po pierwsze, dlatego że ten, kto ma odpowiedzieć, może cierpieć na chwilowy kryzys tożsamości, a po drugie, dlatego że nie zawsze wyjaśnienie, kim się jest, ułatwia sytuację. - Administracja - powiedział. W tak zwanych cywilizowanych społecznościach zawsze jest jakiś administrator, który administruje, pomyślał Montalbano. Może to być administrator budynku albo sprawiedliwości, nie ma wielkiej różnicy, bo najważniejsze jest to, że istnieje, że działa, że administruje tobą mniej lub bardziej uważnie, albo z ukrycia, każąc ci płacić za błędy, których popełnienia nie byłeś nawet świadom. Józef K. mógłby coś na ten temat powiedzieć. Drzwi się otworzyły i w progu stanęła ładna, trzydziestoletnia blondynka w absurdalnym kimonie, wydymając usta, niewiarygodnie czerwone mimo braku jakiegokolwiek makijażu, i spoglądając na niego zamglonymi błękitnymi oczami. Wstała z łóżka, żeby otworzyć, i pachniała jeszcze snem. Komisarz trochę się zmieszał, także dlatego, że choć była boso, przewyższała go wzrostem. - Czego pan sobie życzy? Ton pytania dawał do zrozumienia, że kobieta nie ma zamiaru tracić czasu, chce jak najszybciej wrócić do łóżka. - Policja. Komisarz Montalbano. Dzień dobry. Czy pani Elena Sclafani? Zbladła i cofnęła się o krok. - O Boże, coś się stało mojemu mężowi? Montalbano zdumiał się, nie oczekiwał takiej reakcji. - Pani mężowi? Nie. Dlaczego? - Bo każdego ranka, kiedy wsiada do samochodu, żeby pojechać do Montelusy, ja... on nie umie prowadzić... Od kiedy się pobraliśmy, cztery lata temu, miał z dziesięć niegroźnych stłuczek, no i... - Proszę pani, nie przyszedłem rozmawiać o pani mężu, ale o innym mężczyźnie. Muszę pani zadać wiele pytań. Może będzie lepiej, jeśli wejdziemy do środka. Odsunęła się na bok i poprowadziła Montalbana do małego, ale dość eleganckiego saloniku. - Proszę się rozgościć, zaraz wrócę. Wróciła po dziesięciu minutach w bluzce i spódnicy przed kolana, w butach na wysokim obcasie, z włosami zaczesanymi w kok. Siadła na fotelu naprzeciwko komisarza. Nie okazywała ani ciekawości, ani żadnego zaniepokojenia. - Napije się pan kawy? - Jeśli jest zaparzona... - Nie, ale zaraz to zrobię. Potrzebuję jej, jeśli nie wypiję kawy rano, jestem zupełnie nieprzytomna. - Doskonale panią rozumiem. Poszła krzątać się po kuchni. Zadzwonił telefon, odpowiedziała. Wróciła z kawą, każde z nich wrzuciło kostkę cukru do swojej filiżanki. Nie zaczęli rozmowy, dopóki nie wypili. - Przed chwilą dzwonił mój mąż, że zaraz zaczyna lekcję. Codziennie tak robi, żeby mnie zawiadomić, że wszystko jest w porządku. - Mogę zapalić? - spytał Montalbano. - Oczywiście. Ja też palę. A zatem - powiedziała Elena, opierając się plecami o oparcie fotela - co nabroił Angelo?
Montalbano wpatrzył się w nią z rozdziawionymi ustami, zdumiony. Od kwadransa próbował wymyślić, w jaki sposób zacząć rozmowę o kochanku tej kobiety, a ona zapytała tak otwarcie, o co chodzi. - Jak się pani domyśliła, że... - Panie komisarzu, w moim życiu jest obecnie dwóch mężczyzn. Pan powiedział, że nie przyszedł rozmawiać o moim mężu, więc musi chodzić o Angela. Czy nie tak? - Tak, to prawda. Ale zanim przejdę do rzeczy, chciałbym, żeby wyjaśniła mi pani, co to znaczy obecnie. Elena uśmiechnęła się. Miała śnieżnobiałe zęby jak młody zwierz. - To znaczy, że obecnie jest Emilio, mój mąż, oraz Angelo. Częściej jest jednak tylko jeden, Emilio. Podczas gdy Montalbano zastanawiał się nad znaczeniem tych słów, Elena spytała: - Zna pan mojego męża? - Nie. - To wspaniały człowiek, dobry, inteligentny, wyrozumiały. Ja mam dwadzieścia dziewięć lat, on sześćdziesiąt. Mógłby być moim ojcem. Kocham go. I próbuję być mu wierna. Próbuję. Nie zawsze mi się to udaje. Jak pan widzi, jestem z panem całkowicie szczera, chociaż nie znam jeszcze powodu pańskiej wizyty. A propos, kto panu powiedział o mnie i Angelu? - Michela Pardo. - Ach tak. Zgasiła papierosa w popielniczce, zapaliła następnego. Na jej czole pojawiła się zmarszczka. Myślała nad czymś intensywnie. Najwyraźniej była nie tylko piękna, ale też wybitnie inteligentna. Nagle przy jej ustach pojawiły się dwie następne zmarszczki. - Co się przydarzyło Angelowi? Domyśliła się. - Nie żyje. Zatrzęsła się, jakby przeszył ją prąd, zacisnęła powieki. - Zamordowano go? Płakała spokojnie, bez szlochu. - Dlaczego podejrzewa pani zbrodnię? - Gdyby chodziło o wypadek albo zgon z przyczyn naturalnych, komisarz policji nie zjawiałby się o ósmej trzydzieści rano, żeby przepytywać kochankę zmarłego. Chapeau bas! - Tak, zamordowano go. - Wczoraj wieczorem? - Odkryliśmy to wczoraj, ale śmierć nastąpiła w poniedziałkowy wieczór. - Jak? - Zastrzelono go. - Gdzie? - W twarz. Zatrzęsła się, jakby przebiegły ją dreszcze. - Nie, miałam na myśli, gdzie to się stało? - U niego w domu. Zna pani ten pokoik, który miał na tarasie? - Tak. Pokazał mi go kiedyś. - Proszę posłuchać, muszę pani zadać kilka pytań. - Jestem do pana dyspozycji. - Pani mąż wiedział? - O mojej historii z Angelem? Tak. - Pani mu powiedziała? - Tak. Nigdy nic przed nim nie ukrywam. - Był zazdrosny? - Tak. Ale umiał się kontrolować. Zresztą Angelo nie był pierwszy. - Gdzie się spotykaliście? - U niego w domu.
- W pokoju na tarasie? - Nie, tam nigdy. Kiedyś, jak już panu powiedziałam, pokazał mi go. Powiedział, że chodzi tam czytać i opalać się. - Jak często się spotykaliście? - Zależy. Na ogół kiedy jedno z nas miało ochotę na spotkanie, dzwoniliśmy. Czasami nie widzieliśmy się cztery lub pięć dni z rzędu, bo ja miałam jakieś zajęcia, albo on wyjeżdżał w swoje podróże służbowe... - Była pani zazdrosna? - O Angela? Nie. - A jednak Michela twierdzi, że była pani zazdrosna. I że w ostatnich czasach często się kłóciliście. - Nie znam Micheli, nigdy jej nie spotkałam. Opowiadał mi o niej Angelo. Sądzę, że źle to interpretowała. - Co? - Kłótnie. Nie były spowodowane zazdrością. - A czym? - Chciałam go rzucić. - Pani?! - Dlaczego tak pan się dziwi? Zaczęło mi przechodzić, to wszystko. Poza tym... - Tak? - Zdałam sobie sprawę, że Emilio bardzo cierpi, choć tego nie okazuje. Po raz pierwszy tak źle to znosił. - Angelo nie chciał, żebyście się rozstali? - Nie. Myślę, że zaczął do mnie czuć coś, czego na początku nie brał pod uwagę. Widzi pan, Angelo nie miał wielkiego doświadczenia z kobietami. - Proszę mi wybaczyć pytanie. Gdzie pani była w poniedziałek wieczorem? Uśmiechnęła się. - Zastanawiałam się, kiedy mnie pan o to zapyta. Nie mam alibi. - Może mi pani powiedzieć, co pani robiła? Była pani w domu? Spotkała się z przyjaciółmi? Wyszłam. Umówiliśmy się z Angelem, że spotkamy się u niego w poniedziałek około dziewiątej. Wyszłam z domu, ale prowadząc samochód, prawie podświadomie skręciłam w inną drogę. Jechałam przed siebie, zmuszając się, by nie zawrócić. Chciałam się przekonać, czy jestem w stanie naprawdę zrezygnować z Angela, który czekał tymczasem na mnie, żeby się kochać. Jeździłam bez celu przez dwie godziny, po czym wróciłam do domu. - Nie zdziwiło pani, że Angelo nie odezwał się ani następnego ranka, ani później? - Nie. Sądziłam, że nie dzwoni, bo się obraził. - Pani nie próbowała dzwonić? - Nie zrobiłabym tego. To byłby błąd. Być może to oznaczało naprawdę koniec naszego związku. I czułam z tego powodu ulgę.
* Znowu zadzwonił telefon. - Pozwoli pan? - spytała Elena, podnosząc się. Ale zanim wyszła z pokoju, zapytała: - Ma pan do mnie jeszcze wiele pytań? Bo to z pewnością moja przyjaciółka, z którą muszę... - Najwyżej dziesięć minut. Elena wyszła, odebrała telefon, wróciła, usiadła w fotelu. Poruszała się i mówiła zupełnie swobodnie. Szybko przetrawiła wiadomość o gwałtownej śmierci kochanka, być może rzeczywiście miała go już gdzieś. To i lepiej, można się było spodziewać, że wobec tego nie będzie miała oporów, by mówić o wszystkim bez skrępowania. - Jest jedna rzecz, która wydała mi się, jakby to powiedzieć, osobliwa, proszę mi wybaczyć, trudno mi znaleźć odpowiedni przymiotnik, może wydaje się osobliwa tylko mnie, bo jestem... bo nie mógłbym... Był naprawdę zmieszany, nie wiedział, jak wyjaśnić sprawę tej ślicznej młódce, na którą samo patrzenie już było przyjemnością. - Niech pan mówi - zachęciła go z lekkim uśmiechem. - Otóż... powiedziała mi pani, że w poniedziałek wieczorem wyszła z domu, żeby pojechać do Angela, który czekał na panią, żeby się kochać. Czy tak? - Tak. - Miała pani zamiar spędzić z nim noc? - Ależ nie! Nigdy tego nie robiłam! Koło północy wróciłabym do domu. - Zatem zatrzymałaby się pani u Angela mniej więcej trzy godziny. - Mniej więcej. Ale dlaczego...? - Zdarzyło się pani spóźnić na umówione spotkanie? - Kilka razy. - Jak Angelo się wtedy zachowywał? - A jak się miał zachowywać? Gdy przyjeżdżałam, był nerwowy, poirytowany, potem powoli się uspokajał i... Uśmiechnęła się, ale w sposób zupełnie inny niż wcześniej. Był to uśmiech trochę ukradkowy, sekretny, zwrócony do siebie samej. Oczy jej rozbłysły z rozbawieniem. - ...i starał się nadrobić stracony czas. - Gdybym pani powiedział, że Angelo tego wieczoru na panią nie czekał? - Co pan ma na myśli? Nie sądzę, że wyszedł, bo powiedział pan, że znaleziono go na tarasie... - Został zamordowany zaraz po odbyciu stosunku seksualnego. Albo była aktorką na miarę Eleonory Duse, ale rzeczywiście doznała wstrząsu. Zaczęła bezładnie machać rękami, wstała i usiadła znowu, podniosła do ust pustą filiżankę, postawiła na spodek, jakby wypiła kawę, wyciągnęła papierosa, ale go nie zapaliła, znowu wstała i siadła, przewróciła drewnianą szkatułkę na stoliczku, popatrzyła na nią i odłożyła na miejsce. - To absurd - powiedziała w końcu. - Widzi pani, Angelo zachował się tak, jakby miał absolutną pewność, że w poniedziałkowy wieczór pani nie przyjedzie. Czując urazę, chcąc się w jakiś sposób zemścić, mógł zadzwonić po inną kobietę. Teraz musi mi pani odpowiedzieć szczerze: czy tego wieczoru, podczas gdy była pani w samochodzie, zadzwoniła pani do Angela, że nie Przyjedzie do niego? - Nie. Dlatego mówię panu, że to absurdalne. Pewnego razu spóźniłam się dwie godziny, wie pan? On był wkurzony jak rzadko, ale czekał na mnie. W poniedziałek wieczorem nie był w stanie się domyślić, co postanowiłam, mogłam pojawić się u niego w domu w każdej chwili zaskoczyć go! - Co to, to nie - powiedział Montalbano. - Niby dlaczego? - W jakiś sposób Angelo się zabezpieczył, poszedł do pokoiku na tarasie.
Przeszklone drzwi na taras były zamknięte na klucz. Pani ma ten klucz? - Nie. - Widzi pani? Nawet gdyby zjawiła się pani niespodziewanie, nie mogła go pani zaskoczyć. Ma pani klucze od mieszkania? - Też nie. - Zatem mogłaby pani tylko zadzwonić do drzwi mieszkania, ale nikt by nie otworzył. Po chwili doszłaby pani do wniosku, że Angela nie ma, że wyszedł, może po to, żeby mu złość wywietrzała z głowy, i dałaby pani spokój. W pokoiku na tarasie Angelo czuł się bezpieczny od pani. - Ale nie od mordercy! - powiedziała Elena, prawie zagniewana. - To już inna sprawa - rzekł Montalbano. - I pani może być dla mnie użyteczna. - W jaki sposób? - Od jak dawna trwała pani znajomość z Angelem? - Od sześciu miesięcy. - W tym czasie miała pani okazję poznać jakąś jego przyjaciółkę czy przyjaciela? - Panie komisarzu, może nie wyraziłam się jasno. Nasze spotkania były, by tak powiedzieć, podporządkowane określonemu celowi. Jechałam do niego do domu, piliśmy szklaneczkę whisky, rozbieraliśmy się, szliśmy do łóżka. Nigdy nie poszliśmy razem do kina czy do restauracji. W ostatnich czasach on tego chciał, ale ja nie. To też stało się powodem do kłótni. - Dlaczego nie chciała pani z nim wychodzić? - Żeby nie dać ludziom powodu do drwin z Emilia. - Ale na pewno mówił pani o jakiejś przyjaciółce czy przyjacielu? Jeśli chodzi o to, to owszem. Powiedział mi, że kiedy się poznaliśmy, dopiero co skończył związek z jakąś Paolą, rudą, jak ją nazywał od koloru włosów. Poza tym mówił mi o jakimś Martinie, z którym często chodził na obiad lub na kolację. Najwięcej jednak opowiadał o swojej siostrze, Micheli. Już od czasów dzieciństwa byli sobie zawsze bardzo bliscy. - Co pani wie o tej Paoli? - To, co wiem, już panu powiedziałam. Paola, rude włosy. - Mówił coś o swojej pracy? - Nie. Kiedyś wspomniał, że dobrze zarabia, ale praca jest nudna. - Wie pani, że przez jakiś czas miał praktykę lekarską, z której potem zrezygnował? Tak. Ale to nie on zrezygnował, coś mi raz o tym wspomniał, to była jakaś skomplikowana historia, nic z tego me zrozumiałam, bo też mnie to nie interesowało. W każdym razie z jakiegoś powodu był zmuszony porzucić praktykę. To było coś nowego i należało koniecznie zebrać więcej informacji. Montalbano wstał. - Dziękuję pani za dyspozycyjność. To się rzadko zdarza, proszę mi wierzyć. Obawiam się jednak, że będę musiał się z panią spotkać ponownie. - Jak pan uważa, panie komisarzu. Ale miałabym prośbę. - Do usług. - Następnym razem niech pan się nie zjawia tak wcześnie. Może pan przyjść także po południu. Mój mąż, jak już panu mówiłam, wie o wszystkim. Proszę mi wybaczyć, ale jestem śpiochem. Do mieszkania Angela Parda dotarł z ponad półgodzinnym opóźnieniem. Skoro spotkanie z kwestorem zostało przełożone, nie spieszył się. Zadzwonił domofonem, otworzyła Michela. Gdy szedł po schodach, dom wydał mu się wymarły, nie słychać było żadnego głosu, żadnego dźwięku. Ciekawe, czy Elena, przychodząc do Angela, spotkała kiedyś któregoś z mieszkańców. Michela czekała na komisarza w progu. - Spóźnił się pan. Montalbano zauważył, że miała na sobie inną sukienkę, ale również o kroju skrywającym to, co się dało zakryć. Także buty były inne. Czy to znaczy, że trzymała w mieszkaniu brata całą garderobę? Michela domyśliła się, nad czym się zastanawia Montalbano. - Dzisiaj rano poszłam do siebie do domu. Chciałam wiedzieć, jak mama spędziła noc.
Skorzystałam z okazji, żeby się przebrać. - Proszę posłuchać, dzisiaj rano musi pani spotkać się z prokuratorem Tommaseo. Miałem zamiar pani towarzyszyć, ale sądzę, że moja obecność jest zbyteczna. - Czego chce ode mnie ten pan? - Zadać pani kilka pytań na temat brata. Mogę skorzystać z telefonu? Uprzedzę Tommasea, że zaraz się pani zjawi. - Ale dokąd mam się udać? - Do Montelusy, do budynku Trybunału. Wszedł do gabinetu i od razu poczuł, że coś się tu zmieniło, coś jest nie tak. Nie umiał jednak stwierdzić co. Zadzwonił do Tommasea, uprzedził go, że nie będzie mógł być obecny na jego spotkaniu z kobietą. Prokurator, choć nie dał tego po sobie poznać, był naturalnie zadowolony. W korytarzu czekała Michela, gotowa do wyjścia. - Może mi pani zostawić klucze od mieszkania? Zawahała się, po czym otworzyła torebkę i podała mu Pęk kluczy. - A jeśli będę potrzebowała tu wrócić? - Przyjdzie pani na komisariat i dam pani klucze. Gdzie panią znajdę dzisiaj po południu? - W domu. Zamknął drzwi za Michelą i pobiegł do gabinetu. Komisarz był obdarzony pamięcią fotograficzną: kiedy wchodził do jakiegoś pomieszczenia, w którym nigdy nie był, jednym spojrzeniem potrafił objąć i zapamiętać nie tylko rozkład mebli, ale także stojące na nich przedmioty. Co więcej, był w stanie przypomnieć sobie te szczegóły nawet po upływie jakiegoś czasu. Zatrzymał się na progu, oparł plecami o futrynę, rozejrzał się uważnie i od razu odkrył, co go zaniepokoiło. Neseser. Poprzedniego wieczoru stał na ziemi obok biurka, tymczasem teraz był pod nie całkowicie wsunięty. Nie było żadnego powodu, by go przesuwać, nie zawadzał w odebraniu telefonu. Zatem Michela wzięła go, by zobaczyć, co jest w środku, i nie odłożyła w to samo miejsce. Zaklął. „Kurwa, co za bałwan ze mnie!” Nie powinien był zostawić kobiety samej w domu zamordowanego. Dał jej możliwość, by bez żadnych przeszkód usunęła wszystko, co mogło być w jakiś sposób kompromitujące dla brata. Wziął neseser i położył go na biurku. Walizeczka otworzyła się od razu, nie była zamknięta na klucz. W środku piętrzyły się dokumenty z nadrukami różnych firm farmaceutycznych, broszury informacyjne, ulotki reklamowe, zamówienia, faktury. Były też dwa notesy, jeden duży, drugi mały. Najpierw przejrzał duży. Rubryka z adresami pełna była nazwisk i numerów telefonów lekarzy z całej prowincji, szpitali, aptek. Poza tym Angelo zapisywał skrupulatnie wszystkie spotkania służbowe. Montalbano odłożył duży notes na bok i wziął do ręki mały. To był kalendarzyk prywatny. Był tam telefon Eleny Sclafani, siostry Micheli i wielu innych osób, których nie znał. Popatrzył na stronę ostatniego poniedziałku. Widniała tam notatka: „Godzina 21 E.”. Było to potwierdzenie tego, co mu powiedziała Elena. Odłożył na bok także mały notes i podniósł słuchawkę. - Catare, tu Montalbano. Połącz mnie z Faziem. - Natychmiastowo, panie komisarzu. - Fazio, możesz zaraz przyjechać do domu Angela Parda? - Na taras? - Nie, do jego mieszkania. - Już jadę. - Aha, weź ze sobą Catarellę. - Catarellę? - Bo co, nie nadaje się do przewozu? Biurko miało trzy szuflady. Otworzył tę z prawej. Także i tutaj pełno było papierów i dokumentów, dotyczących jego obowiązków zawodowych, jak to się teraz nazywało? Aha,” informator medyczno naukowy”. Środkowej szuflady nie dało się otworzyć, była zamknięta na
klucz, a klucza nie było widać. Zapewne wzięła go ze sobą Michela. „Kurwa, że też musiałem się zachować jak kretyn!”. Wyciągnął rękę, żeby otworzyć szufladę z lewej strony i w tej samej chwili telefon na biurku zadzwonił tak głośno i niespodziewanie, że Montalbano podskoczył ze strachu. Podniósł słuchawkę. - Tak? - spytał, ściskając sobie nozdrza kciukiem 1 Palcem wskazującym prawej ręki, żeby zmienić głos. - Zaziębiony jesteś? - Tak. - To dlatego wczoraj wieczorem żeś nie przyszedł, ścierwo? Ja na ciebie dzisiaj czekam. I masz przyjść, choćbyś płuca wypluwał, jasne? Koniec telefonu. Głos mężczyzny niemarnującego słów, niebezpiecznego i władczego. Trudno przypuścić, aby lekarz, u którego nie stawił się na umówione spotkanie informator medyczno naukowy, nazywał go z tego powodu ścierwem. Montalbano wziął duży notes i popatrzył na stronę poprzedniego dnia, czwartku. Na godziny wieczorne nie było żadnego zapisku, natomiast przed południem zaznaczono spotkanie w Fanarze z niejakim doktorem Caruaną. Montalbano wyciągnął rękę w kierunku lewej szuflady i telefon zadzwonił ponownie. Komisarzowi przemknęło przez głowę, że szuflada i telefon muszą być w jakiś sposób połączone. - Tak? - zapytał, ścisnąwszy sobie znowu nozdrza. - Pan Angelo Pardo? Surowy głos kobiety pod pięćdziesiątkę. - Tak, to ja. - Ma pan dziwny głos. - Jestem zaziębiony. - Ach tak. Jestem pielęgniarką doktora Caruany z Fanary. Doktor czekał wczoraj długo na pana, a pan nawet nie zadzwonił, żeby zawiadomić, że nie przyjdzie. - Proszę przeprosić w moim imieniu pana doktora, ale to przeziębienie... Odezwę się, jak tylko... Urwał. Mówił przecież w imieniu zmarłego, w jaki sposób ten zmarły mógł się odezwać? - Halo? - powiedziała pielęgniarka. - Zadzwonię, gdy będę mógł. Do widzenia. Odłożył słuchawkę. Zupełnie inna rozmowa niż ta poprzednia. Dość interesująca. Ale uda mu się wreszcie otworzyć tę szufladę? Wyciągnął ostrożnie rękę w taki sposób, by telefon nie mógł jej zobaczyć. Tym razem się udało. Szuflada była wypchana papierami. Wszystkie możliwe rachunki domowe, opłaty za gaz, światło, czynsz, wynajem. Ale nie było nic, co dotyczyłoby Angela osobiście we własnej osobie, jak mawiał Catarella. Widać swoje prywatne papiery trzymał w środkowej szufladzie. Zamknął szufladę i telefon zadzwonił. Być może aparat zorientował się z opóźnieniem, że Montalbano go przechytrzył, i teraz brał odwet. - Tak? Jak wcześniej, z zaciśniętymi nozdrzami. - Można wiedzieć, gdzie się podziewałeś, chuju jebany? Głos rozzłoszczonego czterdziestolatka. Komisarz otworzył usta, ale głos mówił dalej. - Poczekaj chwilę, mam telefon na drugiej linii. Montalbano nadstawił ucha, ale doszło go tylko niewyraźne mamrotanie. Potem głośne: - Kurwa! Z drugiej strony odwieszono słuchawkę. Co to niby miało znaczyć? Ścierwo i chuj. Kto wie, jak zwróciliby się do Angela w następnym telefonie. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek u drzwi. Komisarz poszedł otworzyć. Byli to Fazio i Catarella. - Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! Fazio powiedział mi, że to właśnie mnie osobiście we własnej osobie pan komisarz zapotrzebowywuje! Był rozemocjonowany i spocony z powodu wielkiego zaszczytu, jaki uczynił mu komisarz,
włączając go do udziału w dochodzeniu. - Chodźcie za mną. Zaprowadził ich do gabinetu. - Ty, Catare, weź ten laptop z biurka i powiedz mi, co jest w środku. Ale nie tutaj, idź do salonu. - Panie komisarzu, a drukarkę to ja wziąć mogę? - Bierz, co ci potrzeba. Gdy Catarella wyszedł, Montalbano opowiedział wszystko Faziowi, zaczynając od głupoty, jaką zrobił, pozwalając Micheli zostać samej w mieszkaniu Angela, od tego, czego się dowiedział od Eleny Sclafani. Wspomniał też o telefonach. Fazio zamyślił się. - Niech mi pan powtórzy o tym drugim telefonie - poprosił po chwili. Montalbano powtórzył. - Moja hipoteza jest taka - powiedział Fazio. - Załóżmy, że ten, kto wykonał drugi telefon, nazywa się Giacomo. A zatem ten Giacomo nie wie, że Angelo został zastrzelony. Dzwoni do niego i ktoś odpowiada. Giacomo jest wściekły, bo od kilku dni nie był w stanie skontaktować się z Angelem. Kiedy zaczyna rozmowę, prosi Angela, żeby poczekał chwilę przy aparacie, bo ma telefon na drugiej linii. Zgadza się? - Tak. - Rozmawia na drugiej linii i mówią mu coś, co nie tylko zaskakuje Giacoma, ale skłania go do natychmiastowego przerwania połączenia. Pytanie: co takiego usłyszał? - Ze Angelo został zamordowany. - Ja też tak sądzę. - Słuchaj, wiadomość o morderstwie dotarła do dziennikarzy? - Coś tam zaczęło przeciekać. Ale wracając do naszej dedukcji, kiedy Giacomo zdaje sobie sprawę, że rozmawia z fałszywym Angelem, od razu przerywa połączenie. - Pytanie: dlaczego to zrobił? - powiedział Montalbano. - Zróbmy pierwsze założenie. Giacomo to ktoś, kto nie ma nic do ukrycia, przyjaciel i towarzysz w wyprawach do restauracji i flirtach z kobietami. Podczas gdy rozmawia, jak sądzi, z Angelem, dostaje wiadomość, że Angelo został zamordowany. Prawdziwy przyjaciel nie odłożyłby słuchawki, ale zapytałby rozmówcy, kim jest naprawdę i dlaczego podszywa się pod Angela. Dlatego też trzeba zrobić inne założenie. Gdy Giacomo dowiaduje się o śmierci Angela, mówi „kurwa” i odkłada słuchawkę, bo boi się zdradzić, ujawnić swoją tożsamość w dalszej rozmowie. Wobec tego nie chodzi o niewinną przyjaźń, ale o coś bardziej podejrzanego. Pierwszy telefon też mnie nie przekonuje. - Co możemy zrobić? - Możemy spróbować dowiedzieć się, skąd telefonowano. Każ sobie dać niezbędne upoważnienia i zwróć się do operatora sieci telekomunikacyjnej. Nie jest powiedziane, że się uda, ale warto spróbować. - Zajmę się tym od razu. - Poczekaj, to nie wszystko. Trzeba się dowiedzieć jak najwięcej o tym Angelu Pardo. Zgodnie z tym, o czym wspomniała Sclafani, najpewniej skreślono go z Rejestru Lekarzy, czy jak to się tam nazywa. Takiej drastycznej decyzji nie podejmuje się z powodu byle głupstwa. - Dobrze, spróbuję. - Poczekaj. Można wiedzieć, skąd ten pośpiech? Chcę także wiedzieć wszystko od A do Z o profesorze Emi - liu Sclafanim, który uczy greki w liceum w Montelusie. Adres znajdziesz w książce telefonicznej. - Dobrze - powiedział Fazio, nie wspominając już o odejściu. - Słuchaj, a portfel Angela? - Miał go w tylnej kieszeni dżinsów. Wzięła go sądówka. - Jeszcze coś wzięli? - Tak. Pęk kluczy i komórkę, która leżała na stoliku. - Chcę dostać klucze, komórkę i portfel jeszcze dzisiaj. - Doskonale. Mogę iść? - Nie. Spróbuj otworzyć środkową szufladę biurka. Jest zamknięta na klucz.
Musisz to zrobić tak, żeby można ją było z powrotem zamknąć i żeby nie został żaden ślad. - To zabierze trochę czasu. - Masz tyle czasu, ile chcesz. Podczas gdy Fazio zabierał się do pracy, Montalbano poszedł do salonu. Catarella włączył komputer i coś przy nim majstrował. - Panie komisarzu, bardzo utrudniona sprawa. - Dlaczego? - Bo jest strażnik do wejścia. Montalbano wytrzeszczył oczy. Jaki strażnik? Jakie wejście? - Catare, co ty pieprzysz? - Panie komisarzu, ja to jasno objaśnię. Kiedy ktoś nie chce, żeby mu patrzeć w rzeczy intymne, to daje strażnika do wejścia. - Hasło? - A co ja powiedziałem? To samo powiedziałem. I jak się nie powie hasła, to strażnik nie wpuszcza. - Czyli możemy się pocałować w dupę? - To nie jest powiedziane, panie komisarzu. Będzie potrzebował kartki, a tam napisane imię i nazwisko właściciela, data urodzenia, imię żony albo przyjaciółki, brata, siostry, matki i ojca, syna, jeśli go ma, córki, jeśli ją ma... - Dobrze, dobrze, dzisiaj po obiedzie wszystko ci dostarczę. Tymczasem zabierz komputer na komisariat. Komu dasz kartkę? - Komu ją mam dać, panie komisarzu? - Catare, powiedziałeś: „będzie potrzebował”. Kto to jest? - On, to jest ja, panie komisarzu. Fazio zawołał z gabinetu: - Miałem szczęście, panie komisarzu. Znalazłem swój klucz, który pasował do szuflady. Nikt się nie zorientuje, że była otwierana. W szufladzie panował idealny porządek. Był tu paszport, z którego komisarz wypisał dane dla Catarelli; umowy, ustalające wysokość prowizji od sprzedanych produktów; dwa akty notarialne, z których Montalbano spisał, także dla Catarelli, imiona i daty urodzenia Micheli i jej matki, noszącej imię Assunta; dyplom ukończenia studiów sprzed szesnastu lat, złożony na czworo; list z Rejestru Lekarzy sprzed dziesięciu lat, informujący byłego doktora Angela Parda o wykreśleniu go ze spisu, ale niepodający przyczyny; koperta z tysiącem euro w banknotach po pięćdziesiąt; dwa albumy ze zdjęciami: jeden z podróży do Indii, drugi do Rosji; trzy listy pani Assunty do syna, w których narzekała na wspólne mieszkanie z córką i mówiła o innych sprawach, co prawda osobistych, ale z punktu widzenia Montalbana całkowicie bezużytecznych. Było też stare zgłoszenie odnalezienia w mieszkaniu rewolweru należącego do ojca. Samej broni jednak nie było, być może Angelo się jej pozbył. - Czy ten człowiek nie miał konta w banku? - spytał Fazio. - Dlaczego nie ma książeczki czekowej ani bloczków po starych, zużytych, ani żadnego wyciągu bankowego? Nie doczekał się odpowiedzi, bo Montalbano łamał sobie głowę nad tym samym problemem i nie umiał go wyjaśnić. Rzeczą, która zaintrygowała komisarza, a także i Fazia, było odkrycie zniszczonej książeczki pod tytułem Najpiękniejsze włoskie piosenki wszech czasów. W salonie stał telewizor, ale nigdzie nie było widać ani odtwarzacza, ani słuchawek czy nawet radia. - W pokoiku na tarasie znaleźliście płyty, słuchawki czy sprzęt stereofoniczny? - Nie, panie komisarzu. No to po co ktoś miałby trzymać w szufladzie książkę ze słowami piosenek? Tomik nosił ślady częstego użytkowania, dwie wydarte strony zostały starannie przymocowane taśmą klejącą. Ponadto na wąskich marginesach zapisano różne cyfry. Montalbano przypatrzył się im uważnie i szybko się zorientował, że Angelo zaznaczał liczbę sylab w wersach. - Możesz zamknąć. Mówiłeś, że w pokoju na tarasie znaleźliście pęk kluczy? - Tak, panie komisarzu. Wzięła je sądówka.