Często wspominałem te słowa - niekiedy w głupawo romantyczny sposób, myśląc o sobie jako o
wędrowcu po planecie, turyście na Saharze, który zbliża się w mroku do pustynnych namiotów i
pustynnych ognisk obozowych, gdzie czyhają niebezpieczni tubylcy, nasłuchując ostrzegawczego
szczekania swych psów. Wydaje mi się, że strawiłem bardzo dużo czasu na oswajaniu czy
unikaniu tubylców i psów, i zawartość tej książki raczej to udowadnia. Myślę o tych opisowych
fragmentach, tych sylwetkach i wspomnieniach dotyczących miejsc i ludzi, jako o mapie prozą,
spisanej geografii mojego życia w ostatnich trzech dziesięcioleciach, mniej więcej od 1942 do
1972 roku.
Wszystko tutaj jest oparte na faktach, co nie oznacza, że jest prawdą, ale zbliża się do niej
najbardziej, jak to potrafię uczynić. Jednakże dziennikarstwo nigdy nie może być całkowicie
czyste, tak samo jak aparat fotograficzny, bo ostatecznie sztuka nie jest destylowaną wodą;
osobiste percepcje, nasze poczucie selektywności muszą kazić czystość bezbakteryjnej prawdy.
Najwcześniejsze utwory w niniejszym tomie, młodzieńcze impresje z Nowego Orleanu i Tangeru,
z Ischii, Hollywood, hiszpańskich pociągów, marokańskich uroczystości itd., zostały zebrane w
Kolorycie lokalnym, szczupłym tomiku wydanym, w ograniczonym nakładzie, w 1951 roku i już
od dawna wyczerpanym. Korzystam z obecnej okazji, aby ukazać na nowo jego zawartość, z
dwóch przyczyn: pierwszą jest nostalgia, przypomnienie czasu, gdy oko moje było mniej zwężone,
a bardziej liryczne; drugą zaś to, że te drobne impresje są rozchylającymi się pączkami,
pierwszym przypływem zainteresowania pisarstwem niebeletrys tycznym, obszarem, na który
wtargnąłem z większymi ambicjami, pisząc pięć lat później opowiadanie Słychać muzy, ukazało
się ono także jako oddzielny tomik.
Słychać muzy to jedno z nielicznych opowiadań, o których mogę szczerze powiedzieć, że ich
pisanie, a więc czynność, którą rzadko kojarzyłem z przyjemnością, sprawiło mi satysfakcję.
Moim zamysłem było napisanie krótkiej powieści humorystycznej; chciałem być
bardzo „rosyjski”, nie w tym sensie, że będzie to przypominać rosyjską prozę, ale raczej jakiś
objet z carskich czasów, jakieś cacko Fabergego, powiedzmy jedną z jego pozytywek, która
wibrowałaby, wygrywając jakąś skrzącą się, precyzyjną i zarazem figlarną melodyjkę.
Wiele z postaci opisanych w opowiadaniu uznało, że jest ono po prostu złośliwe. Moje
dziennikarskie doświadczenie mówi mi jednak, że chyba nigdy nie opisałem nikogo tak, aby był w
pełni zadowolony, a nawet jeśli zdarzyło się, że początkowo osoba taka miała nienajgorsze zdanie
o stworzonym przeze mnie portreciku, czy o tym, co ujawniłem, to jej krewni i znajomi potrafili
szybko obudzić w niej podejrzliwość i zasiać w jej umyśle przeróżne wątpliwości.
Ze wszystkich moich modeli najbardziej strapionym był bohater Księcia w swych włościach,
Marlon Brando. Aczkolwiek nie zarzucał mi żadnej nieścisłości, najwyraźniej uważał, że jest to
nieżyczliwe, a nawet zdradzieckie wtargnięcie na sekretny teren cierpiącej i intelektualnie
głębokiej wrażliwości. A moja opinia? Po prostu uważam, że jest to dosyć dobra i pełna
sympatii relacja o zranionym młodym mężczyźnie, który jest geniuszem, ale niespecjalnie
inteligentnym.
Jednakże sylwetka Marlona Brando interesuje mnie z przyczyn literackich; w istocie opisałem ją
właśnie dlatego - ażeby przyjąć wyzwanie i uwydatnić pewien argument literacki. Było moim
przekonaniem, że reportaż może być równie wypielęgnowaną i podniosłą sztuką, jak każda inna
forma prozy - esej, opowiadanie, powieść - która to teoria nie była tak ugruntowana w 1956
roku, kiedy wydrukowano ten utwór, jak dzisiaj, gdy jej akceptacja stała się może trochę
przesadna. Mój sposób myślenia był następujący: co jest najniższym poziomem
sztuki dziennikarskiej, najtrudniejszym do przemienienia ze świńskiego ucha w jedwabną
sakiewkę? „Wywiad” z gwiazdorem filmowym, coś ze „srebrnego ekranu”; z pewnością niczego
nie można z mniejszą łatwością podnieść na wyższy poziom! Po wybraniu Marlona Brando jako
okazu do tego eksperymentu sprawdziłem swoje wyposażenie (którego głównym składnikiem jest
zdolność do zachowywania w pamięci dłuższych rozmów, czyli umiejętność, którą nabyłem
zbierając materiał do opowiadania Słychać muzy, albowiem usilnie wierzę, że robienie notatek -
a tym bardziej posługiwanie się magnetofonem - wytwarza sztuczność i wypacza czy nawet
niweczy wszelką naturalność mogącą istnieć między obserwatorem a obserwowanym, nerwowym
kolibrem a jego przyszłym zdobywcą). Mnóstwo tam było do zapamiętania - te długie
godziny mamrotań i kluczenia Marlona - ale nazajutrz po „wywiadzie” zapisałem wszystko,
następnie strawiłem miesiąc na szlifowaniu ostatecznej formy. Dzięki temu najlepiej nauczyłem
się, jak kontrolować „statyczne” pisanie, ukazywać postać i utrzymywać nastrój, nie uciekając się
do narracji - która jest dla pisarza tym samym, co lina i czekan dla alpinisty.
W tomie Psy szczekają owa różnica między pisarstwem narracyjnym a „statycznym” objawia się
ze szczególną wyrazistością w dwóch opowiadaniach. Podróż przez Hiszpanię jest żartem; rzecz
trzyma się na anegdocie i strzepnąłem ją dosłownie z pióra. Ale coś takiego jak Dom na Brooklyn
Heights, gdzie wszystko zależy od samego sposobu pisania, wielkie znaczenie ma to, jak
brzmią poszczególne frazy, jak są zawieszone, ważone lub odwrotnie, puszczane na żywioł.
Pisanie czegoś takiego może być prawdziwym piekłem i dlatego właśnie darzę to opowiadanie
gorętszym uczuciem niż Podróż przez Hiszpanię, choć wiem, że Podróż... jest lepsza, a
przynajmniej bardziej efektowna.
Wiele pozycji z niniejszej książki ukazało się z biegiem lat w rozmaitych publikacjach, ale nigdy
dotąd nie znalazło schronienia pod wspólnym dachem. Jedna z nich, Lola, ma ciekawą historię.
Napisana dla wyegzorcyzmowania ducha utraconej przyjaciółki, została zakupiona przez pewien
amerykański magazyn, gdzie przeleżała odłogiem sporo lat, ponieważ redaktor magazynu doszedł
do wniosku, że jest okropna; powiedział, że nie wie, o co w niej chodzi, a poza tym uważa ją za
odpychającą, ponurą. Nie zgadzam się z tym, ale rozumiem, co miał na myśli, bo musiał
instynktownie przejrzeć na wskroś sentymentalną przykrywkę tej prawdziwej opowieści i zdał
sobie sprawę, nie w pełni to rozeznając, czego w istocie dotyczyła: niebezpieczeństwa, groźby
niedostrzegania i nieakceptowania granic własnej rzekomej tożsamości, klasyfikacji narzucanych
przez innych - jak ptak, który mniema, że jest psem, van Gogh upierający się, że jest artystą,
czy Emily Dickinson, że jest poetką. Jednakże bez takich błędnych osądów i takiej wiary morza by
spały, a wieczne śniegi pozostały nietknięte.
Przełożył Bronisław Zieliński
Głos z obłoku
(1969)
(1946)
(1946)
(1947)
(1948)
(1948)
(1949)
(1950)
(1950)
(1951)
(1964)
(1959)
(1968)
Panna Ryan uśmiechnęła się do niego i powiedziała:
amerykańskim epizodzie. - Byłem szczeniakiem - mów
(1956)
(1955)
(1955)
(1955)
(1955)
(1955)
(1955)
(1955)
(1966)
(1967)
(1972)
(1969)
Powieść Inne glosy, inne ściany (mój własny tytuł; nie jest to cytat) ukazała się w styczniu 1948
roku. Napisanie jej zabrało mi dwa lata i nie była to moja pierwsza powieść, lecz druga.
Pierwsza, rękopis nigdy nie przedłożony, a teraz zagubiony, nazywała się Letnia przeprawa i była
oszczędną w słowach, obiektywną historią, mającą za tło Nowy Jork. Niezła, o ile
pamiętam: technicznie poprawna, dosyć interesująca, lecz bez napięcia czy bólu, bez cech
osobistej przenikliwości, bez niepokojów, które naówczas władały moimi uczuciami i
wyobraźnią. Inne głosy, inne ściany były próbą egzor-cyzmowania demonów, próbą
nieświadomą, całkowicie intuicyjną, bo nie zdawałem sobie sprawy, że z wyjątkiem paru
wydarzeń i opisów jest w jakimkolwiek poważnym stopniu autobiograficzna. Czytając ją
teraz ponownie, uważam takie zwodzenie samego siebie za niewybaczalne.
2 pewnością były przyczyny tej uporczywej niewiedzy, bez wątpienia ochronne - ogień zaporowy
między pisarzem a prawdziwym źródłem jego materiału. Ponieważ straciłem kontakt z pełnym
niepokoju młodzieńcem, który tę książkę napisał, ponieważ jest we mnie już tylko wyblakły jego
cień, trudno zrekonstruować stan jego umysłu. Jednakże spróbuję.
Kiedy ukazały się Inne głosy, inne ściany, krytycy, od najcieplejszych aż po najbardziej wrogich,
stwierdzili, że jestem najwyraźniej pod dużym wpływem takich twórców literackich z Południa,
jak William Faulkner, Eudora Welty i Carson McCullers, trojga pisarzy, których dzieła dobrze
znałem i podziwiałem. Jednakże panowie ci się mylili, choć było to zrozumiałe.
Najcenniejszymi dla mnie pisarzami amerykańskimi byli, niekoniecznie w tym porządku, James,
Twain, Poe, Cather, Hawthorne, Sarah Orne Jewett, a za oceanem Flaubert, Jane Austen, Dickens,
Proust, Czechow, Katherine Mansfield, E.M. Forster, Turgieniew, de Maupassant i Emily
Bronte. Zestaw mniej czy bardziej nie powiązany z Innymi głosami, innymi ścianami, bo
najwyraźniej nikt z tych pisarzy, z ewentualnym wyjątkiem Poego (który był w tym czasie zatartym
już entuzjazmem z dzieciństwa, podobnie jak Dickens i Twain), nie stanowił
koniecznej antecedencji tego akurat utworu. Byli nią raczej oni wszyscy w tym sensie, że każdy z
nich wniósł swój wkład do mojej literackiej inteligencji, takiej, jaką być mogła. Natomiast
rzeczywistym rodzicem było moje trudne podziemne „ja”. Wynik okazał się zarazem objawieniem
i ucieczką; książka ta wyzwoliła mnie i tak jak w jej proroczym końcowym zdaniu, stałem i
spoglądałem na chłopca, którego pozostawiłem za sobą.
Urodziłem się w Nowym Orleanie jako jedynak; rodzice moi rozwiedli się, gdy miałem cztery
lata. Był to skomplikowany rozwód, z wielkim rozgoryczeniem po obu stronach, co jest główną
przyczyną, że większość mego dzieciństwa spędziłem na wędrowaniu po domach krewnych w
Luizjanie, Missisipi i rolniczej części Alabamy (od czasu do czasu uczęszczałem do szkól w
Nowym Jorku i Connecticut). Lektura, jaką uprawiałem na własną rękę, miała większą wagę niż
moja oficjalna edukacja, ta bowiem była jałowa i zakończyła się, kiedy, mając lat
siedemnaście, zgłosiłem się do pracy i otrzymałem ją w magazynie „The New Yorker”. Nie była
to zbyt wspaniała posada, bo w gruncie rzeczy polegała jedynie na sortowaniu rysunków i
zbieraniu wycinków z gazet. Jednak miałem szczęście, że ją dostałem, ponieważ byłem
zdecydowany, iż moja studencka noga nigdy nie postanie w sali wykładowej college’u. Uważałem,
że albo się jest pisarzem, albo nie, i żadne gremium profesorów nie może wpłynąć na
wynik. Nadal myślę, że miałem rację, przynajmniej w moim własnym przypadku, jednakże dziś
zdaję sobie sprawę, iż większość młodych pisarzy może raczej coś zyskać na uczęszczaniu do
college’u, chociażby tylko dlatego, że nauczyciele i koledzy stanowią chłonną publiczność dla ich
pracy; nie ma nic bardziej samotnego niż artysta z aspiracjami, pozbawiony jakiegoś
odpowiednika płyty rezonansowej.
W „The New Yorker” pozostałem dwa lata i w tym okresie opublikowałem kilka opowiadań w
pomniejszych czasopismach literackich. (Kilka z nich zostało przedłożonych moim pracodawcom,
ale żadnego nie przyjęto, choć jedno zwrócono mi z następującym komentarzem: „Bardzo dobre.
Ale romantyczne, a ten magazyn taki nie jest”). Napisałem też Letnią przeprawę. I właśnie po
to, aby ukończyć tę książkę, zebrałem się na odwagę, rzuciłem posadę, wyjechałem z Nowego
Jorku i osiedliłem się u krewnych, uprawiającej bawełnę rodziny, która mieszkała w zapadłej
części Alabamy - pola bawełny, pastwiska dla bydła, lasy sosnowe, wiejskie drogi, potoki i małe
powolne rzeki, sójki, sowy, jastrzębie, krążące na pustym niebie, daleki gwizd pociągów i o pięć
mil małe prowincjonalne miasteczko - Noon City z omawianego tomu.
Był początek zimy, kiedy tam przyjechałem, i atmosfera przestronnego wiejskiego domu,
całkowicie ogrzewanego piecami i kominkami, doskonale odpowiadała początkującemu
powieściopisarzowi, pragnącemu spokojnego odosobnienia. Domownicy wstawali o wpół do
piątej, jedli śniadanie przy świetle elektrycznym i udawali się do swoich zajęć, kiedy słońce
wschodziło - pozostawiając mnie samego, we wzrastającej panice. Albowiem Letnia przeprawa
coraz bardziej wydawała mi się kiepska, przemądrzała, bez uczucia. Kiełkował we mnie inny
język, tajemna duchowa geografia, opanowując godziny mych nocnych snów, jak również marzeń
na jawie.
Pewnego mroźnego grudniowego popołudnia znalazłem się daleko od domu, wędrując lasem
wzdłuż brzegu tajemniczego, głębokiego, przezroczystego potoku, która to droga wiodła w końcu
do miejsca zwanego Młynem Kapelusznika. Ten młyn, rozkraczony nad potokiem, był już od
dawna opuszczony; niegdyś farmerzy zwozili doń kukurydzę do przemielenia na mąkę. Jako
dziecko chodziłem tam często z kuzynami łowić ryby i pływać; właśnie kiedy buszowałem pod
młynem, ugryzł mnie w kolano wąż mokasyn - dokładnie tak, jak to się przydarzyło Joelowi
Knoxowi. I teraz, kiedy natrafiłem na opuszczony młyn z zapadniętymi srebrnoszarymi belkami,
powrócił mi na pamięć szok po ugryzieniu przez węża, a także inne wspomnienia - o Idabel
czy raczej dziewczynie, która była jej odpowiednikiem, o tym, jak brodziliśmy i pływali w
czystych wodach, gdzie tłuste nakrapiane ryby wylegiwały się w rozświetlonych słońcem
sadzawkach; Idabel zawsze próbowała sięgnąć i schwytać którąś z nich.
Ogarnęło mnie podniecenie - odmiana twórczego transu. Wracając do domu, zabłądziłem i
krążyłem w kółko po lesie, bo w głowie wirowała mi cała książka. Zazwyczaj, kiedy nasuwa mi
się jakaś historia, przychodzi - czy też tak się tylko wydaje - in toto; długi przeciągły
blask błyskawicy, który zaciemnia namacalny, tak zwany rzeczywisty świat, a rozświetla tylko ten
nagle ujrzany, pseudoimaginacyjny krajobraz, obszar ożywiony postaciami, głosami, ścianami,
atmosferą, pogodą. A wszystko to w chwili narodzin jest jak gniewny zaciekły młody
tygrys; trzeba to ułagodzić i poskromić. Co oczywiście jest głównym zadaniem artysty: poskromić
i ukształtować surową wizję twórczą.
Było ciemno, kiedy wróciłem do domu, i zimno, ale zimna nie czułem, bo miałem w sobie ogień.
Moja ciotka Lucille oznajmiła, że niepokoiła się o mnie, i była zawiedziona, gdyż nie chciałem
kolacji. Zapytała, czy jestem chory; odrzekłem, że nie. Stwierdziła: „No, ale wyglądasz na
chorego. Jesteś blady jak upiór”. Powiedziałem jej dobranoc, zamknąłem się w swoim pokoju,
wrzuciłem rękopis Letniej przeprawy do dolnej szuflady biurka, wziąłem kilka ostrych ołówków i
świeży blok żółtego liniowanego papieru, położyłem się w ubraniu na łóżku i ze wzruszającym
optymizmem napisałem: „Inne głosy, inne ściany, powieść Trumana Capote’a”. A potem:
„Podróżny, udający się obecnie do Noon City, musi sam sobie szukać środków lokomocji...”.
Jest to niezwykłe, ale zdarza się czasem prawie każdemu pisarzowi, że napisanie jakiejś historii
wydaje się nie wymagać woli ani wysiłku; jest to tak, jak gdyby było się sekretarzem, który notuje
słowa głosu dochodzącego z obłoku. Trudność polega na utrzymaniu kontaktu z owym spektralnym
dyktującym. W końcu okazało się, że ta łączność wznosiła się najwyżej nocą, podobnie
jak gorączka po zmierzchu. Zacząłem więc pracować całymi nocami, a sypiać przez cały dzień,
który to system trapił domowników i powodował ustawiczne dezaprobujące komentarze:
„Przecież odwracasz wszystko do góry nogami. Rujnujesz sobie zdrowie”. Dlatego na wiosnę
podziękowałem rozgoryczonym krewnym za ich wspaniałomyślność, ich wystawioną na ciężką
próbę cierpliwość i kupiłem bilet na autobus do Nowego Orleanu.
Tam wynająłem sypialnię w zatłoczonym mieszkaniu kreolskiej rodziny, znajdującym się w
Dzielnicy Francuskiej, przy Royal Street. Był to mały duszny pokój, prawie w całości wypełniony
przez mosiężne łóżko i hałaśliwy niczym stalownia. Tramwaje zgrzytały pod oknem, a har-mider
turystów zwiedzających Dzielnicę, wrzaskliwe pijackie burdy żołnierzy i marynarzy składały się
na nieustanne pandemonium. Mimo to, trzymając się mojego nocnego rozkładu pracy, czyniłem
postępy; późną jesienią książka była już prawie ukończona.
Nie musiałem żyć tak samotnie, jak żyłem. Nowy Orlean był moim rodzinnym miastem i miałem
tam wielu przyjaciół, ale ponieważ nie pragnąłem tego swojskiego środowiska i wolałem
pozostać zamknięty w stworzonym przez siebie świecie Zuu, Jezusa Fevera i „Cloud Hotel”, nie
odwiedzałem nikogo ze znajomych. Jedynym moim towarzystwem była owa kreolska rodzina, mili
ludzie z klasy robotniczej (ojciec był dokerem, a jego żona szwaczką), albo pracownicy drugstoru
i ludzie z kawiarni. Rzecz ciekawa - bo Nowy Orlean nie jest zbyt dużym miastem - nie
spotykałem nigdy nikogo znajomego. Z wyjątkiem, przypadkowo, mojego ojca. W czym
tkwiła jakaś ironia, zważywszy - choć wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy - że
centralnym wątkiem Innych głosów, innych ścian było moje poszukiwanie tej zasadniczo urojonej
postaci.
Rzadko jadałem częściej niż raz dziennie, zwykle po zakończeniu pracy. O tej przedrannej
godzinie wędrowałem po wilgotnych, ubalkonionych ulicach, mijałem katedrę św. Ludwika i
szedłem dalej na Rynek Francuski, plac zatłoczony o mrocznym wczesnym poranku ciężarówkami
farmerów uprawiających warzywa, rybaków znad Zatoki, sprzedawców mięsa oraz hodowców
kwiatów. Pachniał ziemią, ziołami i egzotycznymi korzennymi woniami, dźwięczał i huczał,
ogłuszał odgłosami ożywionego handlowania. Uwielbiałem go.
Głównym miejscem spotkań na rynku była kawiarnia, gdzie podawano jedynie gorzko-czarną
kawę z cykorii i najbardziej rumiane, najwyborniejsze, świeżo usmażone pączki. Odkryłem ten
lokal, gdy miałem lat piętnaście, i odwiedzałem go nałogowo. Właściciel kawiarni
ponadawał wszystkim stałym klientom przezwiska; mnie nazywał Dżokejem, co było aluzją do
mego wzrostu i budowy. Co rano, gdy zabierałem się do kawy i pączków, ostrzegał mnie ze
złowieszczym chichotem: „Lepiej uważaj, Dżokej. Nigdy nie utrzymasz wagi”.
W tej właśnie kawiarni napotkałem przed pięciu laty prototyp Kuzyna Randolfa. Właściwie
Kuzyna Randolfa zasugerowało mi dwóch ludzi. Kiedyś, gdy byłem bardzo małym dzieckiem,
spędziłem kilka letnich tygodni w starym domu w Pass Christian, w Missisipi. Niewiele z
tego zapamiętałem poza tym, że mieszkał tam starszy człowiek chory na astmę, który palił
lecznicze papierosy i wyrabiał wspaniałe kołdry ze skrawków materiału. Był niegdyś kapitanem
rybackiego trawlera, ale choroba zmusiła go do przebywania w zaciemnionym pokoju. Siostra
nauczyła go szyć, co sprawiło, że odnalazł w sobie piękny dar projektowania wzorów z materiału.
Często zachodziłem do jego pokoju, gdzie rozkładał na podłodze swoje podobne gobelinom
kołdry, abym je mógł podziwiać - bukiety róż, statki pod pełnymi żaglami, salaterka jabłek.
Drugim Randolfem, duchowym przodkiem postaci z książki, był ów człowiek, którego poznałem w
kawiarni, pulchny blondyn, podobno umierający na białaczkę. Właściciel nazywał go Szkicarzem,
bo zawsze siedział sam w kącie, rysując w dużym notesie o luźnych kartkach wizerunki klienteli,
kierowców ciężarówek i hodowców bydła. Którejś nocy stało się oczywiste, że jestem
jego tematem; poszkicowawszy chwilę, przysunął się do kontuaru, przy którym siedziałem, i
powiedział: „Ty jesteś wunderkind, nie? Mogę to poznać po twoich rękach”.
Nie wiedziałem, co znaczy „wunderkind”; pomyślałem, że albo żartuje, albo mi robi wątpliwe
awanse. Jednakże potem wytłumaczył to słowo, co sprawiło mi przyjemność, bo zbiegało się z
moją własną opinią. Zostaliśmy przyjaciółmi; później widywałem go nie tylko w kawiarni,
bo także spacerowaliśmy leniwie po przystani. Nie rozmawialiśmy wiele, ponieważ był
monologistą mającym obsesję na punkcie śmierci, zawiedzionych namiętności i nie spełnionych
talentów.
Wszystko to wyszło na jaw pewnego lata. Jesienią pojechałem do szkoły na Wschodzie, a kiedy
wróciłem w czerwcu i zapytałem właściciela o Szkicarza, powiedział: „A, umarł. Przeczytałem to
w «Picayune». Czy wiesz, że był bogaty? Uhm. Tak stało w gazecie. Okazuje się, że jego rodzina
miała połowę gruntów dokoła jeziora Pont-chartrain. Wyobraź sobie. Ano, nigdy nic nie
wiadomo”.
Książka została ukończona w otoczeniu bardzo odległym od tego, w którym ją zacząłem.
Wędrowałem i pracowałem w Północnej Karolinie, w Saratoga Springs, Nowym Jorku i wreszcie
w wynajętym domku na Nantucket. I właśnie tam, przy biurku pod oknem, z widokiem na niebo,
piasek i nadpływający przybój, napisałem ostatnie stronice, kończąc je z niedowierzaniem, że ta
chwila nadeszła, i zdziwieniem, jednocześnie pełnym żalu i radości.
Niechętnie odczytuję na nowo moje książki; co zostało zrobione, jest zrobione. Poza tym zawsze
lękam się stwierdzić, że ci, co mnie zganili, mają rację, i że dzieło nie jest tak dobre, jak mi się
podobało sądzić. Dopóki nie wyniknęła sprawa obecnego wznowienia, nigdy właściwie nie
zajrzałem ponownie do Innych głosów, innych ścian. W ubiegłym tygodniu przeczytałem je w
całości.
I co? I jak już napomknąłem, zaskoczyły mnie ich symboliczne chwyty. A także, o ile są tam
fragmenty, które wydają mi się osiągnięciami, inne budzą niepokój. Jednakże na ogół było to tak,
jak gdybym czytał świeżo ukończony rękopis kogoś zupełnie obcego. Ten obcy wywarł na mnie
wrażenie. Albowiem to, czego dokonał, miało enigmatyczny blask dziwnie zabarwionego
pryzmatu, podsuniętego do światła - a także pewne udręczone, błagalne napięcie, niby przesłanie
od marynarza z rozbitego okrętu, wsadzone w butelkę i rzucone na morze.
Przełożył Bronisław Zieliński
Biała róża
(1970)
Srebrzyste popołudnie czerwcowe. Popołudnie czerwcowe w Paryżu przed dwudziestu trzema
laty. A ja stoję na dziedzińcu Palais Royal, przepatrując jego wysokie okna i zastanawiając się,
które należy do mieszkania Colette, tej Grandę Mademoiselle literatury francuskiej. I wciąż
spoglądam na zegarek, bo o godzinie czwartej jestem umówiony z tą legendarną artystką, mam
zaproszenie na herbatę, które uczynnie uzyskał dla mnie Jean Cocteau, kiedy mu powiedziałem z
młodzieńczą niezręcznością, że Colette jest wśród żyjących pisarzy francuskich jedyną, którą w
pełni szanuję - a to obejmowało Gide’a, Geneta, Camusa i Montherlanta, nie mówiąc już o samym
panu Cocteau. Na pewno bez jego wspaniałomyślnego wstawiennictwa nie zostałbym
nigdy zaproszony na spotkanie z tą wielką kobietą, byłem bowiem tylko młodym pisarzem
amerykańskim, który opublikował jedną jedyną książkę, Inne głosy, inne ściany, o której nigdy nie
słyszała.
Wreszcie nadeszła czwarta i pospieszyłem się stawić, powiedziano mi bowiem, żebym się nie
spóźnił i nie siedział za długo, bo moja gospodyni jest osobą starszą, częściowo inwalidką, która
rzadko wstaje z łóżka.
Przyjęła mnie w swojej sypialni. Byłem zdumiony. Bo wyglądała dokładnie tak, jak powinna była
wyglądać Colette. A było to naprawdę zdumiewające. Rudawe, kręte, trochę afrykańskie włosy,
skośne, kocie oczy, obwiedzione czernidłem, pięknie ukształtowana twarz, zmienna jak woda...
uróżowane policzki... wargi wąskie i napięte jak druty, ale pomalowane na prawdziwie
bezwstydny, wyzywający szkarłat.
Pokój zaś odzwierciedlał odizolowaną luksusowość jej bardziej światowych dzieł - powiedzmy
Chen i Koniec Cheri. Zaciągnięte aksamitne kotary przesłaniały czerwcowe światło. Dokoła
jedwabne ściany. Ciepłe różane światło, sączące się z lamp udrapowanych bladymi różanymi
szalami. Jakaś woń — połączenie róz, pomarańcz, cytryn i piżma - unosiła się w powietrzu
niczym mgła, opar.
Leżała na łóżku, podparta warstwami obszytych koronkami poduszek, oczy miała wilgotne, pełne
życia, dobroci, przekory. Kot dziwnego popielatego koloru był rozciągnięty na jej nogach, po
trosze jak dodatkowa kołdra.
Jednakże najbardziej oszałamiającym widokiem w pokoju nie był kot ani jego pani. Nieśmiałość,
nerwy, nie wiem, co w tym tkwiło, ale po pierwszym szybkim rzucie oka na Colette nie mogłem
naprawdę jej się przyjrzeć, a na dobitkę nie potrafiłem nic wykrztusić. Zamiast tego
więc skoncentrowałem uwagę na czymś, co mi się wydawało czarodziejskim pokazem, jakimś
fragmentem snu. Była to kolekcja starych kryształowych przycisków do papierów.
Było ich chyba ze sto i pokrywały dwa stoły ustawione po obu stronach łóżka; kryształowe kule,
które więziły w sobie zielone jaszczurki, salamandry, bukiety millefion, ważki, koszyk gruszek,
motyle siedzące na liściach paproci, kręte różowo-białe i błękitno-białe spirale, migocące
jak fajerwerki, kobry zwinięte do skoku, śliczne małe układy bratków, wspaniałych poinsecji.
Wreszcie madame Colette powiedziała:
- A, widzę, że interesują pana moje śnieżne płatki?
Tak, wiedziałem, co miała na myśli; przedmioty te były
podobne do utrwalonych płatków śniegu, olśniewających wzorów, zamarzniętych na zawsze.
- Tak - odrzekłem. - Są piękne. Piękne. Ale co to jest?
Wyjaśniła, że są najwyższym kunsztem sztuki wyrabiania
kryształów, szklanymi klejnotami, sporządzonymi przez najprzedniejszych rzemieślników wielkich
francuskich wytwórni kryształów - Baccarat, St. Louis i Clichy. Wybrawszy na chybił trafił jeden z
przycisków, wielkie cudo eksplodujące barwami tysiąca kwiatów, pokazała mi miejsce, gdzie
wewnątrz jednego z maleńkich pączków była ukryta data wykonania, 1842.
- Wszystkie najświetniejsze przyciski - powiedziała mi - zrobiono między rokiem 1840 a 1880.
Potem cała ta sztuka podupadła. Zaczęłam je zbierać jakieś czterdzieści lat temu. Wówczas były
niemodne i na pchlim targu można było znaleźć wspaniałe okazy, i to bardzo tanio. Teraz, rzecz
jasna, przycisk najwyższej klasy kosztuje bajeczne pieniądze. Są setki zbieraczy, a w sumie
istnieje może ze trzy czy cztery tysiące przycisków, na których warto oko zatrzymać. Na przykład
ten - podała mi bryłę kryształu wielkości mniej więcej piłki baseballowej. - To Baccarat. Nazywa
się Biała Róża.
Był to oszlifowany przycisk cudownej, wolnej od banie-czek czystości, z jedyną ozdobą: zwykłą
białą różą o zielonych listkach, wtopioną w sam środek.
- Co panu to przypomina? Jakie myśli przebiegają panu przez głowę? - zapytała mnie madame
Colette.
- Nie wiem. Podoba mi się w dotyku. Jest chłodny i spokojny.
- Spokojny. Tak, to wielka prawda. Często myślałam sobie, że chciałabym zabrać je z sobą do
trumny, tak jak faraon. Ale jakie obrazy nasuwają się panu?
Obróciłem przycisk na jedną i drugą stronę w przyćmionym różanym świetle.
- Młode dziewczęta w sukienkach do komunii.
Uśmiechnęła się.
- To bardzo urocze. Bardzo trafne. Teraz widzę, że to, co Jean mi mówił, jest prawdą.
Powiedział: „Nie daj się zwieść, moja droga. On wygląda jak dziesięcioletni aniołek. Ale jest
bezwiekowy i ma bardzo przewrotny umysł”.
Jednakże nie tak przewrotny jak moja gospodyni, która wetknęła mi przycisk w rękę i
powiedziała:
- Chcę, żeby pan go zachował. Na pamiątkę.
Czyniąc to, zgotowała mi los rujnujący mnie finansowo, bo
od tej pory zostałem „kolekcjonerem” i przez całe lata pełniłem uciążliwą służbę, wyszukując
piękne francuskie przyciski, gdzie się dało, od luksusowych salonów aukcyjnych Sotheby’ego aż
po obskurne antykwariaty Kopenhagi i Hongkongu. Jest to rozrywka kosztowna (obecnie cena tych
objets, zależnie od jakości i rzadkości, osiąga od 600 do 15 000 dolarów), a przez cały ten czas,
gdy jej się oddawałem, natrafiłem tylko na dwie okazje, ale obydwie były oszałamiające i
wynagrodziły z nawiązką wiele okrutnych rozczarowań.
Pierwsza zdarzyła się w ogromnym zakurzonym sklepie ze starzyzną w Brooklynie. Oglądałem
rozmaite drobiazgi w ciemnej szklanej gablocie, gdy wtem zobaczyłem kwietny przycisk St. Louis
z porcelanową nakładką pomidorowego koloru. Kiedy odszukałem właściciela i zapytałem go o
ów przycisk, było widoczne, że nie ma pojęcia, czym jest ani jaką ma wartość - która wynosiła
około czterech tysięcy dolarów. Sprzedał mi przycisk za dwadzieścia dolarów i czułem się trochę
jak oszust, ale co u diabła - pierwszy i ostatni raz przechytrzyłem handlarza.
Mój drugi wielki wyczyn nastąpił na aukcji w East Hampton na Long Island. Zawędrowałem na
nią przypadkiem, nie spodziewając się niczego specjalnego, i rzeczywiście były tam głównie złe
obrazy i nijakie meble, wybrakowane ze starego nadmorskiego domu na Long Island. Lecz
oto nagle, wśród mnóstwa ceramiki i nijakich talerzy, ukazał mi się elektryzujący widok:
absolutnie olśniewający przycisk millefiori, wykonany w formie kałamarza. Wiedziałem, że jest
prawdziwy, i poszukawszy starannie, odnalazłem datę, 1840, i sygnaturę twórcy, J.C., głęboko
wewnątrz niższego bukietu. Było około jedenastej rano, gdy dokonałem tego odkrycia, a kałamarz
miał się pojawić na podium licytatora dopiero o trzeciej po południu. Czekając, chodziłem tam i z
powrotem otumaniony niepokojem, zastanawiając się, czy licytator lub któryś z jego klientów ma
jakiekolwiek pojęcie o niezwykłości tego kałamarza i jego wartości, która wystarczyłaby na
sfinansowanie kształcenia w college’u braci syjamskich. Jeżeli to wszystko brzmi trochę
nieładnie, a przypuszczam, że tak, mogę jedynie powiedzieć, że oto co robi z człowieka
kolekcjonerstwo.
W każdym razie licytator rozpoczął aukcję kałamarza od dwudziestu pięciu dolarów, wiedziałem
więc od razu, że przynajmniej on nie ma pojęcia, co sprzedaje; pozostało pytanie, czy wie to ktoś z
publiczności. Było tam ze trzysta osób, wiele o nader przebiegłych oczach. Jak się okazało,
znalazł się jeden człowiek, który coś wyczuwał; młody handlarz z Nowego Jorku, który przybył
zakupić meble i bardzo niewiele wiedział o przyciskach do papieru, ale był dostatecznie sprytny,
aby zdać sobie sprawę, że jest to coś specjalnego. Kiedy doszliśmy do trzystu dolarów, inni
obecni na sali zaczęli szeptać i wytrzeszczać oczy; nie mogli zgłębić, co sprawia, że ta bryła szkła
jest warta takie pieniądze. Kiedy doszliśmy do sześciuset dolarów, sam licytator także był dosyć
podniecony, a rywal mój się pocił; zaczynał się wahać, nie był naprawdę pewny. Łamiącym się
głosem zaoferował sześćset pięćdziesiąt, ja powiedziałem siedemset i to go skończyło. Później
podszedł do mnie i zapytał, czy myślę, że jest to warte siedemset dolarów, a ja odrzekłem: „Nie,
siedem tysięcy”.
Niektórzy ludzie podróżując wożą ze sobą fotografie przyjaciół, rodziny, ukochanych; ja także to
robię. Ale zabieram również mały czarny woreczek, w którym mieści się sześć przycisków, każdy
zawinięty we flanelę, albowiem przyciski, mimo swojej pozornej solidności, są dosyć kruche, a
także, niby trzódka kłótliwego rodzeństwa, wzajemnie sobie nieprzyjazne; jednym z
najłatwiejszych sposobów wyszczerbienia czy stłuczenia przycisku jest zderzyć go z drugim.
Dlaczego więc je zabieram, powiedzmy, na dwudniowy wyjazd do Chicago czy Los Angeles? Bo
kiedy je porozkładam, potrafią sprawić, że najbardziej ponuro anonimowy pokój hotelowy wydaje
mi się ciepły, prywatny i bezpieczny. I ponieważ kiedy jest już za kwadrans druga, a sen nie
nadchodzi, z kontemplowania cichej białej róży rodzi się spokój, dopóki róża nie rozkwitnie w
biel snu.
Czasami dawałem przycisk w podarunku jakiemuś bardzo bliskiemu przyjacielowi, i to zawsze
spośród tych, które są mi najbardziej drogie, bo jak powiedziała Colette owego popołudnia
dawno temu, kiedy protestowałem, że nie mogę przyjąć w prezencie czegoś, co tak
wyraźnie uwielbia: „Mój kochany, naprawdę nie ma sensu dawać podarku, jeżeli nam samym nie
jest też drogi”.
Przełożył Bronisław Zieliński
Koloryt lokalny
(1946-1950)
Nowy Orlean
(1946)
Na podwórzu był anioł z czarnego kamienia, a jego anielska głowa wznosiła się nad olbrzymie
liście słoniowego krzewu; szklane anielskie oczy, jasne jak wyblakły błękit oczu marynarza,
patrzyły w górę. Oglądało się tego anioła z zawile zdobionego zielonego balkonu - mój był ten
balkon, bo mieszkałem za nim w trzech starych białych pokojach, pokojach o wymyślnych,
przypominających weselny tort sufitach, szerokich rozsuwanych drzwiach, wysokich francuskich
oknach. W ciepłe wieczory, przy otwartych oknach, rozmowa była tam przyjemna, melodyjna, bo
wiatr szeptał we wnętrzu jak powiew wachlarzy dawnych dam. A w takie ciepłe wieczory miasto
jest ciche. Jedyne odgłosy: rodzinne rozmowy, snujące się na osłoniętym bluszczem ganku, nucenie
bosej kobiety, która, kołysząc się w krześle na chodniku, usypia niemowlę i karmi je piersią
całkiem publicznie, utyskłiwa, obca mowa zirytowanej pani, która siedzi na balkonie i oskubuje
kurę, a wyrwane pierze wylatuje z jej rąk, unosi się w powietrzu i leniwie spływa w dół.
Któregoś ranka - chyba to był grudzień, zimna niedziela i smutne szare słońce - poszedłem przez
Dzielnicę
Francuską na stary rynek, gdzie o tej porze roku są wyborne owoce zimowe, słodkie mandarynki
po dwadzieścia centów tuzin, i zimowe kwiaty, gwiazdkowe poinsecje i śnieżne kamelie. Ulice
Nowego Orleanu mają długie, melancholijne perspektywy; w pustych godzinach ich atmosfera
przypomina Chirica, a rzeczy zazwyczaj niewinne (jakaś twarz w ukośnym świetle za żaluzjami,
zakonnice przechodzące w oddali, tłusta ciemna ręka, zwieszona niedbale z jakiegoś okna,
samotny czarnoskóry chłopiec, który przykucnął w uliczce i wydmuchując bańki mydlane, patrzy
ze smutkiem, jak ulatują, by pęknąć) nabierają cech ^groźnych. Owego ranka zatrzymałem się
raptem między dwiema przecznicami, bo kątem oka spostrzegłem wąskie jak tunel przejście na
zarośnięte podwórko. Dziwacznie wyglądający biały pies stal sztywno w paprociowym
świetle, jaśniejącym na końcu tunelu, i odruchowo ruszyłem ku niemu. Na podwórku była
fontanna; woda wylewała się delikatnie z ust brązowego posążka małpy i ciurkała po kamykach
sadzawki ze smętnym, do dzwonków podobnym szmerem. A on wisiał na wierzbie, człowiek o
twarzy bandyty i splątanych platynowych włosach; zwisał tak wiotko jak sama wierzba. W tym
cichym stłumionym ogrodzie wiało grozą. Zamknięte okna spoglądały ślepo, ślady ślimaków
połyskiwały srebrzyście na liściach paproci, nie poruszało się nic prócz jego cienia. Kołysał się z
lekka tam i sam, chociaż nie było wiatru. Pierścień ze sztucznym diamentem na jego palcu
polśniewał w słońcu, a na ręce miał wytatuowane imię, Francy. Pies opuścił łeb, by napić się z
fontanny, a ja uciekłem. Francy - czy to dla niej odebrał sobie życie? Nie wiem. Nowy Orlean jest
pełen tajemnic.
Oczy mojego kamiennego anioła były jak zegary słoneczne, bo zależnie od ilości padającego na
nie światła
wskazywały czas; białe w południe, stopniowo szarzały, były ciemne o zmierzchu, wreszcie
czarne - wieczorne oczy w wieczornej głowie.
Postrzępione wargi złotowłosych dziewczyn goreją na wyblakłych, pochyłych fasadach domów:
pijcie dr. Nutta, dr. Peppera, NEHI, Grapcade, 7Up, kokę, coca-colę. Nowy Orlean, jak każde
południowe miasto, jest miastem reklam napojów; ulice zapadłych dzielnic zasłane są kapslami
od coca-coli, które po deszczu błyszczą w kurzu jak pogubione dziesięciocentówki. Afisze obłażą
z murów, leżą podarte, dopóki burzowy wiatr nie zdmuchnie ich ulicą, niczym pustynny bożodrzew
- a są tacy, co uważają je za piękne, oklejają swe ściany dr. Nuttem i dr. Pepperem,
pięknotkami od coca-coli, które, uśmiechając się znad ich łóżek w wynajętych mieszkaniach, są
strażniczkami nocy i świętymi poranka. Wszędzie ogłoszenia, pisane kredą, drukowane,
malowane: Madame Ortega - czytelnia, napoje miłosne, literatura magiczna; Zobacz się ze mną;
Jeżeli nie masz nic do roboty... Nie rób tego tutaj; Czy jesteś gotów na spotkanie ze swoim
Stwórcą?; Uwaga, zły pies; Ulituj się nad biednymi małymi sierotkami; Jestem głuchoniemą
wdową z dwojgiem dzieci do wyżywienia; Uwaga, dziś w naszym kościele zespół Błue Wing
Singers (podpisano) Pleban.
Kiedyś na drzwiach w dzielnicy irlandzkiej było takie obwieszczenie: „Wejdź i zobacz, gdzie stal
Jezus”.
„O co idzie?” - zapytała kobieta, która otworzyła drzwi, gdy zadzwoniłem. „Chciałbym zobaczyć,
gdzie stał Jezus” - powiedziałem i przez chwilę patrzyła na mnie tępo; jej twarz, pocięta bruzdami
niby brzytwą, była biała jak ślaz; kobieta nie miała brwi ani rzęs i była w per-kalowym kimonie.
„Jesteś za mały, kochasiu - powiedziała, a biustem jej targnął raptowny śmiech - jesteś o wiele
za mały, żeby zobaczyć, gdzie stał Jezus”.
W mojej dzielnicy była pewna kawiarnia, wcale nie zabawna, bo najbardziej pusta w całym
Nowym Orleanie, istny dom pogrzebowy. Jednakże właścicielka, pani Mor-risowa Ottonowa
Kunze, zdawała się tym nie przejmować; całymi dniami przesiadywała za kontuarem, chłodząc
się wachlarzem z liścia palmowego, i rzadko się ruszała, chyba, by pacnąć muchę. Na starym
spękanym lustrze za kontuarem było przyklejonych siedem małych, podobnych do siebie napisów:
„Nie martw się życiem... nigdy nie wyjdziesz z niego żywy”.
Trzeci lipca. W zeszłym tygodniu bilecik z zaproszeniem od panny Y., więc jej złożyłem wizytę
dziś po południu. Jest zachwycająca w swój archaiczny sposób, a i zabawna, choć nierozmyślnie.
Kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy, pomyślałem: zupełnie Edna May Oliver; i bez wątpienia jest
podobieństwo. Panna Y. mówi z namysłem, ale to, co wypowiada, jest przypadkowe, a jej oczy
koloru sherry wiecznie badają otoczenie. Postura jej jest wojskowa; nosi męską trzcinową laskę,
gdyż jedną nogę ma krótszą, co nadaje jej stąpaniu coś z chodu pingwina. „Trapiło mnie to, kiedy
byłam w twoim wieku, muszę powiedzieć, że tak, bo papa był zmuszony asystować mi na
wszystkich balach, gdzie zasiadaliśmy na ładnych małych pozłacanych krzesełkach i tak już
siedzieliśmy cały czas. Żaden z panów nigdy nie prosił panny Y. do tańca, zaiste nie, choć którejś
zimy przyjechał tu młody człowiek z Baltimore, niejaki pan Jones, i Boże drogi! - ten biedny pan
Jones spadł z drabiny, wiesz... złamał sobie kark - zginął na miejscu”.
Moje zainteresowanie panną Y. jest po trosze kliniczne i wyznaję z zakłopotaniem, że nie jestem
takim jej przyjacielem, jak sobie wyobraża, bo nie można czuć z nią bliskości; zanadto wydaje się
bajką, kimś rzeczywistym
- a nieprawdopodobnym. Jest jak fortepian w jej salonie
- elegancki, lecz trochę rozstrojony. Jej domu, starego nawet jak na Nowy Orlean, strzeże czarny
powyszczer-biany parkan żelazny; dzielnica, w której mieszka, jest uboga, usiana ogłoszeniami o
pokojach do wynajęcia, stacjami benzynowymi, kawiarniami z grającą szafą. A jednak w czasach,
gdy jej rodzina się tu osiedliła - to oczywiście było dawno temu - w całym Nowym Orleanie nie
znalazłbyś ładniejszego miejsca. Dom, przytłoczony przez pochyłe drzewa, z zewnątrz jest szary,
lecz w środku fantazyjność spuścizny panny Y. jest wszędzie widoczna: od stukotu jej laski, gdy
schodzi po rozłożystych schodach, drżą kryształy; jej twarz o kształcie serca z pomarszczonego
jedwabiu odbija się mgliście w sięgających sufitu lustrach; panna Y. opada (zauważcie przy tym,
jak bardzo dba o ochronę swoich kości) w fotel pradziadka, paskudnie surowe siedzisko o
poręczach zakończonych lwimi głowami. Jest piękna tu, w chłodnym półmroku swojego domu, i
bezpieczna. Te ściany, parkan, meble są z jej dzieciństwa.
- Niektórzy ludzie rodzą się po to, by być starymi; ja na przykład byłam okropnym dzieckiem bez
jakichkolwiek zalet. Ale przyjemnie mi być starą. Dzięki temu czuję się jakaś bardziej... -
przerwała, wskazując gestem ciemnawy salon - bardziej stosowna.
Panna Y. nie wierzy w istnienie świata poza Nowym Orleanem; czasami ta jej wyspiarskość daje
w wyniku, tak jak dzisiaj, dosyć peszące wypowiedzi. Wspomniałem o niedawnej podróży do
Nowego Jorku, na co, uniósłszy brew, spytała łagodnie:
- Ach tak? No, a co słychać w kraju?
1. Zastanawiam się, dlaczego wszyscy taksówkarze Nowego Orleanu mówią z takim akcentem,
jak gdyby byli sprowadzeni z Brooklynu.
2. Tyle się tutaj słyszy o jedzeniu i chyba jest prawdą, że takie restauracje, jak Arnauda i Kolba,
są najlepsze w Ameryce. W tych restauracjach panuje jakaś przyjemna leniwa atmosfera; z wolna
obracające się wentylatory, ogromne stoły i brak tłoku, cisza, swobodni, ale wytrawni
kelnerzy, którzy wyglądają tak, jakby byli synami właścicieli. Pewien mój przyjaciel,
rozmawiając o Nowym Orleanie i Nowym Jorku, podkreślił kiedyś, iż analogiczne potrawy na
Wschodzie, poza tym że byłyby znacznie kosztowniejsze, podano by upiększone manieryzmami
jakiegoś kuchmistrza, z różnymi ozdóbkami oraz sztucznymi akcesoriami. Uważał, że podobnie jak
większość dobrych rzeczy, zalety nowoorleańskiej kuchni wywodzą się z jej podstawowej
prostoty.
3. Dość mi obrzydło to uporczywe określenie „dawny czar”. Znajdzie się go zapewne w
tutejszej architekturze i w sklepach z antykami (gdzie jest jego właściwe miejsce) czy w
mieszaninie dialektów, którą się słyszy na Rynku Francuskim. Jednakże Nowy Orlean nie jest
bardziej czarujący niż którekolwiek inne południowe miasto - a nawet mniej, bo jest największy.
Główna część tego miasta składa się z duchowej niziny, ulic i dzielnic leżących raczej poza strefą
turystyczną.
(Z listu do R.R.) Mieszkanie pode mną zajmują nowi ludzie, trzeci lokatorzy w ciągu minionego
roku; przejściowe miejsce, ta dzielnica: witaj i żegnaj. Kiedy przybyłem, mieszkał tu prawdziwy
szczery łajdak. Był pozbawiony skrupułów, brudny i zepsuty - rodzaj rozwiązłego satyra.
Pan Buddy, jednoosobowa orkiestra. Najprawdopodobniej widzieliście go - nie tu, oczywiście,
lecz w jakimś innym mieście, bo jest wciąż w ruchu, ze swoim starym banjo, bębenkiem,
harmonijką. Natykałem się na niego, gdy rzępolił na rogach różnych ulic, otoczony bandą szlifi-
bruków. Ponieważ wiedziałem, że jest moim sąsiadem, spotkania te zawsze stanowiły dla mnie
raczej przykrą niespodziankę. Prawdę mówiąc, nie był złym muzykantem
- nawet niezwykłym, kiedy późnym popołudniem, dla własnej przyjemności, śpiewał,
akompaniując sobie na gitarze - śpiewał zbolałym, przepitym głosem posępne ballady o tym, jak
strasznie jest być zakochanym.
- Hej, chłopak. Ty, tam... - Owym „ty” byłem ja, bo nie znał mojego nazwiska i nie zdradzał
większej ochoty dowiedzenia się o nie. - Chodź no tu i pomóż mi golnąć parę.
Jego balkon, mniejszy od mojego, osłaniała słodko pachnąca wistaria, a ponieważ nie było tam
właściwie żadnych mebli, zasiadaliśmy na podłodze w zielonym cieniu i popijaliśmy gatunek
dżinu bardzo pokrewny spirytusowi do nacierania, on zaś trącał palcami swoją gitarę, której
jednostajny żałośliwy jęk podkreślał głęboki ton jego głosu.
- Gdzie ja nie byłem, na wozie i pod wozem, i tu, i tam; sześćdziesiąt pięć lat, a każda baba leci
na mnie i nie chce nikogo innego; tak jest, mam kupę żon i kupę dzieciaków, ale niech mnie licho,
jeżeli wiem, co się z nimi dzieje, i guzik mnie to obchodzi - może z wyjątkiem Rhondy Kay. To
była kobita, człowieku, słodka jak miód, a jak się do mnie rwała! Cały czas rozpalona, a była żoną
jednego kaznodziei od baptystów i miała czworo dzieciaków
- pięcioro, licząc mojego. Zawsze się zastanawiałem, co to było: chłopak czy dziewczyna -
chyba chłopak. Bo zawsze im robię chłopaków. No, ale to było dawno temu, a zdarzyło się w
Memphis, w Tennessee. Tak jest, wszędzie byłem - i w kryminale, i w wielkich wspaniałych
domach, jak u Rockefellerów, na wozie i pod wozem, wszędzie.
I potrafił tak mówić aż do wschodu księżyca, jego głos stawał się rechotliwy, słowa zlewały się w
zawodzenie.
Jego twarz, pokryta plamami i pomarszczona, miała w sobie jakąś zwodniczą dobroć, dziecięcą
figlarność, ale oczy były orientalnie skośne, a paznokcie długie, ostre jak nóż i wypolerowane jak
u Chińczyka.
Dobre do drapania się, a i przydatne w bójce.
Zawsze nosił coś w rodzaju kostiumu: czarne spodnie, czerwone skarpetki, tenisówki z noskami
rozciętymi dla wygody, żakiet, szara aksamitna kamizelka, która, jak mówił, należała niegdyś do
jego przodka, Benjamina Franklina, oraz beret ozdobiony znaczkami z napisem: „Głosujcie na
Roosevelta”. I nie można zaprzeczyć, że naprawdę miał wiele przyjaciółek - co tydzień inną,
rzecz jasna, ale prawie nigdy nie było takiego momentu, żeby jakaś kobieta nie gotowała mu
posiłków, i kiedy przychodziłem w odwiedziny, niezmiennie mówił w sposób ogromnie
kurtuazyjny: „To jest pani Buddy”.
Kiedyś późną nocą zbudziłem się z uczuciem, że nie jestem sam; rzeczywiście ktoś był w pokoju i
widziałem go w lustrze, w świetle księżyca. Był to on, pan Buddy, który ukradkiem otwierał i
zamykał szuflady komody, i nagle moje pudełko monet upadło na podłogę, a zawartość rozsypała
się z brzękiem na wszystkie strony. Nie było już sensu udawać, więc zapaliłem lampę, a pan
Buddy popatrzał na mnie wprost, prawie wcale nie speszony, i wyszczerzył zęby.
- Słuchaj - odezwał się, a był tak trzeźwy, jakim jeszcze nigdy go nie widziałem. - Słuchaj, muszę
zabierać się stąd jak najprędzej.
Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, a on spojrzał na podłogę, twarz lekko mu poczerwieniała.
- No, bądź porządnym chłopakiem. Masz jakieś pieniądze?
Mogłem jedynie wskazać rozsypane centy; bez słowa ukląkł, pozbierał je i wyszedł
wyprostowany.
Nazajutrz już go nie było. Zjawiły się jakieś trzy kobiety, pytając o niego, lecz nie wiedziałem,
gdzie przebywa. Może jest w Mobile. Jeżeli go tam zobaczysz, R., przyślij mi kartkę, dobrze?
„Chcę dużej tłustej mamy, tak, tak!”. Palce Śruta, długie jak banany, grube jak kiszone ogórki,
łomoczą w klawisze, a jego stopa, wybijając takt o podłogę, wstrząsa kawiarnią. Śrut!
Największe widowisko w mieście! Nie umie śpiewać ani trochę, ale za to, człowieku, jak potrafi
grzmocić na fortepianie - posłuchajcie: „Jest chłodna w lecie, a ciepła w zimie, mama na
cztery pory roku...”. I wali dalej, jego tłuste usta są rozwarte jak paszcza krokodyla, a zły,
czerwony język smakuje melodię, uprawia z nią miłość, tralala. Śrut, tralala! Popatrzcie, jak się
śmieje; ta czarna, zwariowana twarz, z bliznami od śrutu, cała lśni od potu. Czy jest jakiekolwiek
ludzkie bezeceństwo, o którym by nie wiedział? A jednak szkoda... Prawie nikt z białych
nie ogląda nigdy Śruta, bo to jest murzyńska kawiarnia. Zakurzone, zeszłoroczne dekoracje
gwiazdkowe ubarwiają obłażące z farby, arszenikowe ściany, pomarań-czowo-zielono-fiołkowe
paski karbowanego papieru zwisają z gołych żarówek, trzepoczą się w powiewie znużonego
wentylatora; właściciel, przystojny Mulat o przymrużonych mlecznoniebieskich oczach, przechyla
się przez kontuar, wrzeszcząc: „Słuchajcie, co wam się zdaje, że to jakaś dobroczynność?
Wyciągajcie forsę, czarnuchy, i to prędko!”.
A dziś jest sobotni wieczór. Sala pływa w dymie papierosowym i sobotnich woniach. Przy
wszystkich zatłuszczonych drewnianych stolikach stoją podwójne kręgi krzeseł, każdy zna każdego
i przez chwilę świat staje się tą salką, tą mroczną, hałaśliwą, straszną salką; tętnem naszych serc
jest przytupująca stopa Śruta, każdy radosny element naszego życia skoncentrowany jest w błysku
jego złośliwych oczu. „Chcę dużej tłustej mamy, tak, tak!”. Kołysze się na swoim stoiku i gdy
podnosi twarz, by spojrzeć prosto na nas, wśród nocy rozlega się potężne, wzbierające wołanie:
„Chcę dużej tłustej mamy, na której mięso się trzęsie, tak!”.
Przełożył Bronisław Ziełiński
Nowy Jork
(1946)
Jest mitem to miasto, jego pokoje i okna, plujące parą ulice; dla każdego innym mitem, głową
bożyszcza, którego oczy - sygnały świetlne - błyskają czułą zielonością, cyniczną czerwienią. Tę
wyspę, unoszącą się na wodach rzeki niby diamentowa góra lodowa, nazwijcie Nowym Jorkiem,
nazwijcie ją, jak chcecie; nazwa nie jest ważna, bo wkraczając tam z innego, bardziej realnego
świata, szukacie tylko miasta, miejsca, gdzie można się ukryć, zagubić czy odkryć samego siebie,
stworzyć sen, w którym się udowodni, że może jednak nie jest się brzydkim kaczątkiem, lecz kimś
wspaniałym i godnym miłości, tak jak myśleliście, siedząc na ganku, przed którym przejeżdżały
fordy, jak myśleliście, planując sobie poszukiwanie miasta.
Widziałem Gretę Garbo dwukrotnie w zeszłym tygodniu, raz w teatrze, gdzie siedziała obok mnie,
a potem w sklepie z antykami na Trzeciej Alei. W wieku dwunastu lat miałem całą serię
męczących dolegliwości i dlatego dużo leżałem w łóżku, spędzając czas na pisaniu sztuki, w
które) gwiazdą miała być najpiękniejsza kobieta na świecie, jak określiłem Gretę Garbo w liście
dołączonym do tekstu. Jednakże ani sztuka, ani list nie doczekały się nigdy uznania i przez długi
czas żywiłem rozpaczliwy żal, który nie rozwiał się w istocie aż do tamtego wieczoru, gdy czując,
że serce absolutnie się we mnie wywraca, rozpoznałem kobietę zajmującą sąsiednie miejsce.
Było zaskakujące, że jest taka niewysoka i o tak żywym kolorycie; jak podkreśliła Loren Maclver,
przy takich rysach człowiek nie spodziewa się koloru.
Ktoś mnie spytał: „Czy pan sądzi, że ona jest inteligentna?”, co wydaje się bezsensownym
pytaniem; doprawdy, kto dba o to, czy jest inteligentna, czy nie? Chyba wystarczy, że taka twarz
może w ogóle istnieć, choć sama Greta musiała w końcu pożałować dosyć tragicznej
odpowiedzialności, jaką stwarza jej posiadanie. Nie jest też żadnym żartem, że chce być sama -
oczywiście, że chce. Wyobrażam sobie, że tylko wtedy nie czuje się sama: jeżeli ktoś kroczy
samotną ścieżką, zawsze nosi w sobie pewien żal, a nie okazuje go publicznie.
Wczoraj, w sklepie z antykami, krążyła po nim, uważnie oglądając wszystko, nie interesując się
naprawdę niczym, i przez jedną szaloną chwilę pomyślałem, że mógłbym do niej przemówić, po
prostu, żeby usłyszeć jej głos; ta chwila minęła, Bogu dzięki, a ona wkrótce zniknęła za drzwiami.
Podszedłem do okna wystawowego i patrzałem, jak spieszyła w błękitnym zmierzchu ulicy tym
swoim długim wyciągniętym krokiem. Na rogu zawahała się, jakby niepewna, w którym kierunku
iść. Latarnie uliczne zapłonęły i gra ich blasku stworzyła nagle w alei zwartą białą ścianę;
samotna, w płaszczu targanym wiatrem, Garbo, wciąż najpiękniejsza kobieta na świecie, Garbo -
symbol, ruszyła prosto ku niej.
Dziś lunch z M. Co można dla niej uczynić? Mówi, że pieniądze ostatecznie się już skończyły, i
jeżeli nie pojedzie do domu, rodzina absolutnie odmawia pomocy. Okrutne to zapewne, lecz
powiedziałem jej, że nie widzę innego wyjścia. Oczywiście nie sądzę, by powrót do domu był dla
niej możliwy. Należy do tej sekty, którą Nowy Jork najszybciej, nieodwołalnie chwyta w pułapkę
- do utalentowanych bez talentu; zbyt wyczuleni, by akceptować bardziej prowincjonalny klimat, a
jednak nie dość wyczuleni, aby oddychać swobodnie w tym tak upragnionym, wędrują
neurotycznie, żywiąc się na skrajach nowojorskiej sceny.
Jedynie sukces, i to u niebezpiecznego szczytu, może dać ulgę, lecz dla artystów bez sztuki jest to
zawsze napięcie bez odprężenia, podrażnienie, z którego nie powstaje perła. Zapewne znalazłaby
się, gdyby parcie do sukcesu nie było tak ogromne. Ludzie ci uważają, że muszą coś udowodnić,
ponieważ amerykańska klasa średnia, z której w większości pochodzą, ma słowa lekceważenia
dla tych, którzy kierują się uczuciem, dla swoich młodych, obdarzonych eksperymentalną
inteligencją, którzy nie wykazują natychmiast, że te usiłowania opłacają się pod względem
pieniężnym. Ale jeżeli jakaś cywilizacja upada, to czy jej spadkobiercy znajdują pieniądze
wśród ruin? Czy może posąg, poemat, sztukę sceniczną?
Nie znaczy to, że świat winien jest M. czy komukolwiek utrzymanie; niestety M., taka, jaka jest,
nie potrafiłaby najprawdopodobniej stworzyć poematu, oczywiście dobrego; mimo to jest ważna,
jej wartości są zrównoważone przez większą niż na ogół miarę prawdy, zasługuje na lepszy los niż
przeskok od spóźnionej młodzieńczości do przedwczesnego wieku średniego, bez żadnego
okresu przejściowego i niczego do zaprezentowania.
Przy tej ulicy jest warsztat naprawy aparatów radiowych, prowadzony przez starszego Włocha,
Joego Vitale. Wczesnym latem na froncie sklepu ukazał się dziwny napis: CZARNY WDÓW. A
mniejszymi literami: „Szukajcie na tej wystawie wieści o czarnym wdowie”. Nasza
dzielnica zastanawiała się więc, czekała. W kilka dni później dodano jeszcze dwie pożółkłe
fotografie; zrobione przed dwudziestu laty mniej więcej, ukazywały pana Vitalego jako krzepkiego
mężczyznę w długim do kolan, czarnym kostiumie kąpielowym, czarnym czepku pływackim i
masce. Wypisane na maszynie kartki pod zdjęciami wyjaśniały, że Joe Vitale, którego wszyscy
znaliśmy jako przygarbionego, smutnookiego naprawiacza aparatów radiowych, był niegdyś, w
wyższym wcieleniu, mistrzem pływackim i ratownikiem na plaży Rockaway.
Uprzedzono nas, byśmy stale obserwowali wystawę; nagroda przyszła w następnym tygodniu:
śmiałym transparentem pan Vitale oznajmiał, że Czarny Wdów ma podjąć na nowo działalność. W
oknie wystawowym był umieszczony wiersz, a jego tytuł brzmiał: „Marzenie Joego Vitale”; mówił
on o tym, jak Joe marzy, by znowu nadstawiać pierś na fale, podbijać morze.
Nazajutrz ukazało się ostateczne zawiadomienie; właściwie było to zaproszenie, które oznajmiało,
że wszyscy będziemy mile widziani na plaży Rockaway dwudziestego sierpnia, tego dnia bowiem
pan Vitale zamierza przepłynąć z niej do plaży Jones, czyli kawał drogi. Przez następne dni letnie
przesiadywał przed swoim warsztatem na składanym stołku, obserwując reakcje przechodniów na
swoje rozmaite oświadczenia - siedział tam, zadumany i daleki, kiwając głową, uśmiechając się
uprzejmie, kiedy sąsiedzi przystawali, by życzyć mu powodzenia. Jakiś przemądrzały dzieciak
zapyta! go, czemu opuścił ostatnią literę słowa, na co odpowiedział bardzo łagodnie, że „wdowa”
z „a” na końcu jest dla pań.
Przez jakiś czas nic więcej się nie działo. A potem któregoś rana świat zbudził się i uśmiał z
marzenia Joego Vitale. Relacja o nim była we wszystkich gazetach; popularne dzienniki zamieściły
jego fotografię na pierwszych stronach. A żałosne to były fotografie, bo widniał tam nie w chwili
triumfu, ale udręki, stojący na plaży Rockaway pomiędzy dwoma policjantami. A oto stanowisko,
jakie w swoich relacjach zajęła większość gazet: był niegdyś zwariowany, niemądry stary
człowiek, który nasmarował się tłuszczem i pokłusował do morza, lecz kiedy ratownicy ujrzeli go
wypływającego tak daleko, wsiedli do łodzi i przywieźli go na brzeg; ten komiczny staruch był
taki przebiegły, że gdy tylko obrócili się plecami, znów pognał do wody, więc ratownicy
powioslowali ponownie i Czarny Wdów, wypchnięty na plażę niczym półmartwy rekin, powrócił,
by słuchać nie śpiewu syren, lecz przekleństw, urągań, policyjnych gwizdków'.
Byłoby rzeczą właściwą pójść i powiedzieć Joemu Vitale, jak nam jest przykro, za jak dzielnego
go uważamy, powiedzieć, no, cokolwiek; śmierć marzenia nie jest mniej smutna od śmierci, a
pragnienia tych, którzy przegrali, są równie głęboką żałobą. Jednakże jego warsztat radiowy jest
zamknięty, i to już od dawna; nigdzie nie ma śladu po panu Vitale, a jego wiersz zsunął się ze
swego miejsca i spad! tak, że go nie widać.
Hilary powiedział, żebym przyszedł na herbatę, nim zjawią się inni goście Chociaż był okropnie
przeziębiony, uparł się, by urządzić to przyjęcie; naturalnie, czemu nie? Odgrywanie roli
gospodarza jest dla niego lekiem na wszelkie dolegliwości. Bez względu na to, w czyim domu się
znajdujecie, jeżeli jest tam Hilary, jest to jego dom, a wy jesteście jego gośćmi. Niektórzy uważają
to za nadmierną pewność siebie, ale prawdziwi gospodarze są zawsze zadowoleni, bo Hilary ze
swoją masywną efektowną postacią oraz hałaśliwymi rozchichotanymi monologami nadaje nawet
najbardziej ponurym zebraniom musującą świetność. Hilary tak bardzo pragnie, by każdy
był malowniczy, by był bohaterem z książki; jakimś sposobem przekonuje sam siebie, że
najbardziej szarzy ludzie są okryci legendotwórczym blaskiem; co więcej, przekonuje także ich
samych, to zaś częściowo tłumaczy serdeczność, z jaką mówią o nim wszyscy, choć zazwyczaj nie
mają miękkiego serca.
Inną pociągającą cechę stanowi to, że Hilary jest zawsze taki sam; zawsze pobudza do śmiechu,
kiedy diabelnie chce się nam płakać, i ma się to dziwne uczucie, że po naszym odejściu Hilary
płacze za nas. Hilary z aksamitnym pledem, rozłożonym na kolanach, z telefonem w jednej, a
książką w drugiej ręce, z radiem, pozytywką, drugim telefonem i fonografem rozbrzmiewającymi
w przyległych pokojach.
Kiedy przyszedłem na herbatę, Hilary leżał podparty na poduszkach w łóżku, z którego zamierzał
pokierować przyjęciem. Ściany jego pokoju są wyklejone fotografiami prawie każdego, kogo znał:
młodych dziewczyn, panien debiutujących w towarzystwie, czyjejś sekretarki, gwiazd filmowych,
profesorów college’u, chórzystek, cyrkowych dziwadeł, par z Westchesteru, biznesmenów; oni
mogą się z nim rozstawać, ale on nie potrafi znieść utraty kogokolwiek - czy czegokolwiek.
Książki leżą stosami po kątach, uginają się pod nimi półki, a wśród nich jego dawne szkolne
podręczniki, stare programy teatralne, kopce morskich muszelek, popękane płyty, zwiędłe
kwiaty, pamiątki z lunaparków przemieniają mieszkanie w jakieś poddasze z krainy czarów.
Może przyjść taki czas, kiedy nie będzie Hilarego; łatwo byłoby go zniszczyć - i możliwe, że ktoś
to zrobi. Czyżby przejście od naiwności do mądrości następowało w chwili, gdy odkrywamy, że
nie cały świat nas kocha? Większość z nas dowiaduje się tego zbyt wcześnie. Ale Hilary jeszcze o
tym nie wie. Mam nadzieję, że nigdy się nie dowie, bo byłoby mi bardzo przykro, gdyby
nagle spostrzegł, że gra na boisku sam jeden i trwoni swą miłość na widzów, których nigdy nie
było.
Sierpień. Aczkolwiek poranne gazety zapowiedziały, że będzie po prostu pogodnie i ciepło, w
południe było oczywiste, że dzieje się coś wyjątkowego, i urzędnicy, powracający po lunchu z
oszołomionym, zgnębionym wyrazem dręczonych dzieci, zaczęli telefonować do Meteorologii. W
połowie popołudnia, gdy upal zacisnął się jak dłoń na ustach ofiary mordu, miasto zaczęło się
miotać i wić, ale ponieważ krzyk jego był przytłumiony, pośpiech zahamowany, dążenia
pokrzyżowane, stało się niby wyschnięta studnia, jakiś niepotrzebny pomnik, toteż popadło w
omdlenie. Parujące, obwisłe jak wierzby połacie Central Parku przypominały pole bitwy, na
którym wielu poległo; rzędy wyczerpanych ofiar leżały zmięte w martwym nieruchomym cieniu,
podczas gdy fotoreporterzy, dokumentując klęskę, krążyli grobowo między nimi. Nocą upał
otwiera czaszkę miasta, odsłaniając jego biały mózg i nerwy centralne, które skwierczą jak
wnętrze elektrycznej żarówki.
Zapewne wykonałbym znacznie więcej roboty, gdybym wyjechał z Nowego Jorku. Jednakże jest
też bardziej niż możliwe, że to nieprawda. Dopóki nie osiągnie się pewnego wieku, wieś wydaje
się nudna, a zresztą lubię przyrodę nie w ogóle, lecz w szczególności. Niemniej jednak, jeżeli ktoś
nie jest zakochany czy zadowolony, czy napędzany ambicją, czy pozbawiony ciekawości, czy
pogodzony z życiem (co wydaje się nowoczesnym synonimem szczęścia), miasto jest jak
monumentalna machina, specjalnie pomyślana dla marnowania czasu, pożerania złudzeń. Bardzo
szybko wszelkie poszukiwania, badania mogą się stać złowieszczo pospieszne, dręcząco
niespokojne, zmienić się w wyścig przez przeszkody benzedryny i nem-butalu. Gdzież jest to,
czego szukaliście? A w ogóle czego szukacie? Przykro jest nie przyjąć zaproszenia; stale się
od nich uchylamy, jedynie po to, by zjawić się niespodzianie; bądź co bądź trudno jest trzymać się
na uboczu, kiedy podszepty uparcie sugerują, że pozostając na osobności, wyrzuciliście za okno
miłość, odmówiliście odpowiedzi, utraciliście na zawsze to, czegoście szukali; ach, pomyśleć, że
wszystko to czeka zaledwie o dziesięć ulic; więc szybko włóżcie kapelusz, nie zawracajcie sobie
głowy autobusem, złapcie taksówkę, pospieszcie się, dzwońcie do drzwi, witaj, naiwniaku,
głuprasie.
Dzisiaj są moje urodziny i Selma jak zawsze pamiętała; jej zwyczajowy prezent, dziesiątak
starannie zawinięty w kawałek papieru toaletowego, przyszedł z poranną pocztą. Zarówno pod
względem czasu naszej znajomości, jak swego wieku Selma jest moją najstarszą
przyjaciółką; przez osiemdziesiąt trzy lata mieszkała w tym samym małym miasteczku w Alabamie
- przygięta, drobna kobieta o ciemnej jak żużel skórze i bystrych przymrużonych oczach była przez
czterdzieści siedem lat kucharką w domu mych trzech ciotek, lecz teraz, kiedy już nie żyją,
przeniosła się na farmę swej córki, po prostu, jak powiada, by siedzieć spokojnie i korzystać ze
swobody. Jednakże do jej podarku był dołączony rodzaj notki, w której pisała, żebym
się przygotował, bo łada dzień przyjedzie autobusem Grey-hound do tego „ogromniastego miasta”.
Nic to nie znaczy; nie przyjedzie nigdy, ale odgraża się tak, odkąd sięgnąć pamięcią. Owego lata,
zanim ujrzałem Nowy Jork po raz pierwszy, było to zaś czternaście łat temu, przesiadywaliśmy w
kuchni, a nasze głosy snuły się przez cały gnuśny dzień; rozmawialiśmy głównie o mieście, do
którego miałem wkrótce się udać. Mniemała, że nie ma tam żadnych drzew ani kwiatów, i słyszała,
iż większość ludzi mieszka pod ziemią, a jeśli nie pod ziemią, to w niebie. Ponadto nie ma tam
„żadnych pożywnych wiktuałów” - porządnej fasolki szparagowej ani czarno nakrapianych
piżmianów, patatów, kiełbasek - tego, co mamy u siebie. I zimno jest, mówiła, a jakże, pojedź
tylko do tego zimnego kraju, to zanim cię znów zobaczymy, nos ci zamarznie i odpadnie.
Jednakże kiedyś żona Bobby’ego Lee Kettle’a przyniosła trochę przezroczy z Nowego Jorku i
potem Selma zaczęła mówić swym przyjaciółkom, ze kiedy pojadę na Północ, wybierze się ze
mną. Miasteczko nagle wydało jej się ciasne i paskudne. Moje ciotki kupiły jej więc od razu bilet
w obie strony, planując, by pojechała ze mną i zaraz wróciła. Wszystko było dobrze do chwili,
gdy dotarliśmy na dworzec autobusowy; tam Selma zaczęła płakać i powiedziała, że nie może
jechać, że umarłaby tak daleko od domu.
Była to smutna zima pod każdym względem. Dla dziecka miasto jest miejscem bezradosnym.
Później, kiedy jesteśmy
starsi i zakochani, widzimy wszystko podwójnie, bo dzielimy się tym z ukochaną istotą, co nadaje
przeżyciom treść, kształt, znaczenie. Samotne podróżowanie jest wędrówką przez pustkowie. Ale
jeżeli kocha się dostatecznie mocno, czasami można widzieć za siebie i za kogoś drugiego. Tak
było z Selmą. Widziałem wszystko podwójnie: pierwszy śnieg, łyżwiarzy ślizgających się w
parku, piękne futrzane kurtki zabawnych dzieci z tego zimnego kraju, zjeżdżalnie w lunaparku,
automaty z gumą do żucia w kolejce podziemnej, magiczny Automat, wyspy na rzece, poblask na
moście o zmierzchu, ludzi, którzy dzień w dzień przychodzili na podwórko i śpiewali te same
szorstkie chrapliwe piosenki, cudowną bajkę o dzie-sięciocentowym domu towarowym, gdzie
zachodziło się po szkole, aby coś ukraść; patrzałem, słuchałem, gromadząc to na spokojne godziny
w kuchni, gdy Selma poprosi, tak jak to zresztą uczyniła: „Opowiedz mi historie o tym mieście,
tylko prawdziwe, bez żadnych kłamstw’’. Jednakże mówiłem głównie kłamstwa; nie była to moja
wina, nie mogłem sobie przypomnieć, ponieważ było to tak, jakbym się znalazł w którymś z owych
nadprzyrodzonych zamków, odwiedzanych przez postacie z legend; po wyjściu nie pamięta się nic
i pozostaje tylko widmowe echo natrętnego zadziwienia.
Przełożył Bronisław Ziełiński
Brooklyn
(1946)
Opuszczony kościół, napis „Do wynajęcia”, szpecący jego barokową fasadę, wieże czarne i
wyszczerbione na rogu tego zagubionego placu, jaskółcze gniazda pośród kamiennych kwiatów,
wyrzeźbionych nad pomazanymi kredą drzwiami („Był tutaj Kilroy”, „Seymour kocha Betty”,
„Jesteś śmierdziel!”); wewnątrz, gdzie słońce pada na popękane ławki, zadomowiły się
najróżniejsze zabłąkane zwierzęta: widać melancholijne koty wyglądające przez okna, słychać
dziwaczne zwierzęce wrzaski, a dzieci z tej ulicy, które odważą się wejść do środka, wychodzą,
taszcząc kości i twierdząc, że to ludzkie („A jakże, to prawda! Mówię wam; tego gościa
zabili”). Skrajny w swojej brzydocie, kościół ten symbolizuje dla mnie pewne elementy
Brooklynu; mam niemiłe przeczucie, że gdyby podobna budowla została zniszczona, wzniesiono
by szybko inną, równie starą i monstrualną, albowiem Brooklyn, czy też łańcuch miast tak
nazwanych, nie jest, w przeciwieństwie do Manhattanu, zainteresowany architektonicznymi
zmianami. Nie jest też przychylny jednostce; z rozpaczą patrzy się na nieskończone rzędy
podobnych do siebie willi, domków i kamienic, nieuchronnie puste, szare placyki, gdzie smutne,
słodkie, rozwydrzone dzieci zbierają jesienne liście i drewno i rozpalają październikowe ogniska,
te smutne, słodkie dzieci, pędzące po szklistych, sierpniowych ulicach z krzykiem: „Bić Żyda! Bić
makaroniarzy! Bić czarnuchów!” - co jest obyczajem tej krainy, gdzie umysłowa architektura,
podobnie jak domy, jest niezmienna.
Przyjaciele z Manhattanu, nie chcąc borykać się z zawiłym i ponurym przejazdem kolejką
podziemną (ach, B., przyjedź, przysięgam ci, że to trwa ledwie czterdzieści minut i naprawdę
trzeba przesiadać się tylko trzy razy), odpowiadają „bardzo żałuję” na każde zaproszenie. Z
tej przyczyny często snułem marzenia na jawie o wynajęciu i odnowieniu owego kościoła; któż by
potrafił się oprzeć odwiedzeniu tak osobliwej rezydencji? W obecnym stanie rzeczy mam dwa
pokoje w kamienicy identycznej jak dwadzieścia innych na placu; wnętrze tego domu
jest niechlujną dżunglą wiktoriańską: na tapetach pląsają plemiona bladych jak lilie, pulchnych
dam, strojnych w gnijące greckie woale; w hallu pusta zaśniedziała misa na bilety wizytowe oraz
wieszak na kapelusze, sękaty niczym świerk widziany na wybrzeżu Bretanii, są
wytwornymi pamiątkami z mniej nędznych czasów Brooklynu; salon pęka od zakurzonych,
obszytych frędzlami mebli, historia rodzinna w dagerotypach paraduje na starym, nie nastrojonym
fortepianie, wszędzie narzutki na oparciach foteli - są jakby małymi dzierganymi flagami,
obwieszczającymi stan szacowności, a kiedy przeciąg przelatuje przez ten pokój, ozdobione
paciorkami lampy wybrzękują orientalne melodie.
Jednakże są telefony: dwa na górze, trzy na dole i sto dwadzieścia pięć w suterenie, bo właśnie
tam moje gospodynie są mniej lub bardziej przykute do centralki; pani
Q., drepcząca, karłowata kobieta o czerwonej buldogowatej twarzy, wyłupiastych, lawendowych
oczach i jasnopoma-rańczowych, niewiarygodnych włosach, które, podobnie jak jej córka, panna
Q., nosi rozpuszczone do pasa, jest osobą podejrzliwą, a podejrzliwość jej jest taka, jak zwykle u
tych, co pogardzając wszystkim, szukają po temu uzasadnienia. Biedna panna Q. jest po prostu
zmęczona; miękka i przymilna, ugina się pod ciężarem mozołu trwającego w zasadzie od narodzin
do śmierci, i czasem się zastanawiam, czy jest naprawdę panną Q., czy Zasu Pitts. Niemniej
jednak nawiązały się między nami przyjemne stosunki. Oparte są głównie na fakcie, iż obojga
nas nękają takie bóle głowy, że włos się jeży. Prawie co dzień wykrada się na górę i chichocząc ze
swojej swawolnej śmiałości, prosi o aspirynę; jej matka, zwolenniczka Bernarra MacFaddena,
zabrania aspiryny i wszelkich lekarstw, jako „wywarów z diabelskiego tygla”. Historia
ich rodziny jest starą historią: pan Q., „bardzo wybitny przedsiębiorca pogrzebowy”, po prostu
„zmarł bez słowa ostrzeżenia, czytając «New York Sum”, i pozostawił żonę i niezamężną córkę,
„by dalej sobie żyły bez żadnych widomych środków po temu”, ponieważ „pewien
kanciarz namówił papę, żeby zainwestował wszystkie pieniądze w fabryczkę produkującą sztuczne
wieńce pogrzebowe”. Wobec tego matka i córka zorganizowały w suterenie obsługę telefoniczną.
Dzień i noc od lat dziesięciu przyjmują na zmianę telefony do osób nieobecnych w mieście czy w
domu.
- Och, to coś okropnego - mówi panna Q. z udanym przygnębieniem, albowiem ta rola pracującej
zawodowo kobiety jest najrealniejszą iluzją w jej iluzyjnym życiu. - Mówię panu szczerą prawdę;
nie zliczyłabym, od ilu lat nie miałam pełnej godziny odpoczynku. Mama też tam pracuje,
biedactwo, ale wie pan, cierpi na sporo różnych dolegliwości i muszę ją bez mała przywiązywać
do łóżka. Czasami, kiedy jest późna noc i głowa zaczyna mnie boleć, patrzę na centralkę i nagle
wydaje mi się, że wszystkie te długie druty są rękami i palcami, które mnie dławią na śmierć.
Wiadomo, że pani Q. odwiedza czasem łaźnię turecką nieopodal zarządu gminnego, natomiast
izolacja jej zmęczonej córki jest absolutna; jeśli jej wierzyć, wyszła z sutereny tylko raz w ciągu
ośmiu lat, i owego odświętnego dnia udała się z matką obejrzeć pana MacFaddena wykonującego
ćwiczenia gimnastyczne na scenie Carnegie Hall.
Z lękiem słucham niekiedy w nocy, jak pani Q. ciężko wdrapuje się po schodach, aby niebawem
zjawić się u mych drzwi; stojąc tam, spowita w liche satynowe kimono, ze swymi włosami koloru
zachodzącego słońca, rozpuszczonymi na modłę wikingów, spogląda na mnie ze złowrogim
błyskiem w oku.
- Znowu dwie - powiada, a jej chrapliwy baryton nasuwa na myśl ogień piekielny i siarkę. -
Widzieliśmy je z okna, dwie całe rodziny, przejeżdżające wozami meblowymi.
Kiedy już wycisnęła do cna cytrynę swojej goryczy, zapytuję:
- Jakie rodziny, proszę pani?
- Afrykanów - oznajmia z gniewnym, sowim mruganiem. - Cała dzielnica przemienia się w
czarny koszmar; najpierw Żydzi, teraz ci, wszystko to rabusie i złodzieje, krew krzepnie mi w
żyłach.
Aczkolwiek podejrzewam, że sama pani Q. nie uświadamia sobie tego, nie jest to żadna poza,
naprawdę jest przestraszona; to, co się dzieje dokoła, nie odpowiada niczemu, co było jej znane -
odszedł mąż, na którego zdaniu się opierała, ponieważ zaś posiadała jedynie zapożyczone
postawy, nie miała nigdy własnego poglądu. Na wszystkich drzwiach kazała pozakładać
anormalną liczbę zatrzasków i zamków, w kilku oknach są kraty, jest także kundel, który szczeka
tak, że uszy pękają; ktoś z zewnątrz, jakiś bezpostaciowy ktoś, pragnie się dostać do środka. Każde
stąpnięcie uwypukla jej wagę, gdy idzie po schodach, na dole czyjeś odbicie - jej własne -
majaczy w lustrze; nie poznając go, pani Q. przystaje, sapiąc ciężko, i zastanawia się, kto tam
czeka; chłód przenika jej kości - dziś znowu dwie, jutro dalsze, wzbiera zalew, jej Brooklyn
jest zaginioną Atlantydą, nawet jej odbicie w lustrze (prezencie ślubnym, pamiętacie? już
czterdzieści lat, och, co to się stało, powiedz mi, Boże), nawet ono jest kimś, czymś.
- Dobranoc! - woła. Zamki szczękają, bramy zostały zawarte, w mroku śpiewa sto dwadzieścia
pięć telefonów, greckie damy pląsają w półmroku, dom wzdycha, osiada. Ze dworu wiatr przynosi
słodki ciastkowy zapach z odległej o parę posesji piekarni; marynarze udający się na Sands Street
kroczą przez oświetlony latarniami skwer i spoglądają na wymarły kościół, napotykając żółtą
mądrość zimnych kocich oczu.
- Dobranoc pani.
Usłyszałem pianie koguta. Zrazu dziwne, wydało się mniej osobliwe, gdy przypomniałem sobie o
utajonym, niewidocznym mieście, tym kontynencie tylnych podwórek, nigdzie tak nie kwitnących
jak tutaj; drobni handlarze i sprzedawcy butów uprawiają ziemię: „Wiecie, to nasze własne
rzodkiewki”. Niedawno aresztowano pewną kobietę z Flatbush za trzymanie świń na podwórku.
Niewątpliwie zazdrość popchnęła jej sąsiadów do złożenia skargi. Kiedy wieczorem wraca się z
Manhattanu, jest nieco zaskakujące ujrzeć niebo, na którym naprawdę świecą prawdziwe gwiazdy,
wędrować po zasłanych liśćmi ulicach, gdzie dymne wonie jesieni snują się nie rozcieńczone, a
głosy dzieci jeżdżących o zmierzchu na wrotkach przynoszą wśród ciszy powitalne przesłania:
„Patrz, Myrtle - księżyc jak dynia!”. Pod spodem kipi kolejka podziemna, w górze neony
przecinają noc, owszem, a jednak słyszałem pianie koguta.
Jako grupa, mieszkańcy Brooklynu stanowią prześladowaną mniejszość; bezmyślny upór niezbyt
okrzesanych głupców sprawił, że każda wzmianka o ich rodzimej dzielnicy jest sygnałem do
obowiązkowych wybuchów śmiechu; gwara, wygląd i sposób bycia tutejszych ludzi stały się
dzięki tej prześmiewczej propagandzie równoznaczne z najbardziej prostackimi,
najwulgarniejszymi aspektami współczesnego życia. To wszystko, choć może zaczynało się dosyć
dobrodusznie, wstąpiło na ostrą jak brzytwa drogę ku złośliwości; adres w Brooklynie nie
jest dziś w pełni szacowny. Osobliwa to ironia, rzecz jasna, bo w tym nieszczęsnym regionie
przeciętny człowiek, będąc kimś zbliżonym do wyrzutka, strzeże przeciętności z chorobliwą pasją;
w istocie czyni z szacowności religię, jednakże niepewność rodzi hipokryzję, wita więc
Wielki Dowcip najgłośniejszym porykiwaniem: „Taak, Brooklyn - boki zrywać - jakiż on
śmieszny!”. Okropnie śmieszny, tak, ale Brooklyn jest również smutny brutalny prowincjonalny
samotny ludzki milczący niedbały hałaśliwy zagubiony namiętny subtelny gorzki niedojrzały
niewinny przewrotny czuły tajemniczy - jest miejscem, gdzie Crane i Whitman znaleźli poematy,
mitycznym dominium, o którego brzegi morze przy Coney Island pluszcze posępnym lamentem. Tu
mało kto potrafi udzielić wskazówek, nikt nie wie, gdzie co jest, nawet najstarszy taksówkarz
wydaje się niepewny; na szczęście zdobyłem stopień naukowy w jeżdżeniu kolejką podziemną,
choć nauczenie się, jak podróżować po tych szynach, które, wtopione w kamień, przypominają
żyłki znajdowane na skamienielinach paproci, wymaga na pewno bardziej zawziętej pilności niż
praca nad magisterium. Kołysanie się przez te bezsłoneczne, bezgwiezdne tunele budzi uczucie
podążania na kraj świata; kolejka mknąca pod nie widzianą okolicą wydaje się zmierzać ku mgle i
oparom, i tylko miganie znajomych stacji ujawnia naszą tożsamość. Raz, kiedy z
hukiem mknęliśmy pod rzeką, ujrzałem dziewczynę, mniej więcej szesnastoletnią i zapewne
kandydatkę do jakiegoś zakonu, która niosła koszyk wypełniony małymi serduszkami, wyciętymi ze
szkarłatnego papieru. „Kupcie samotne serce - zawodziła, przechodząc przez wagon. - Kupcie
samotne serce”. Ale bladzi, obojętni pasażerowie, z których żaden go nie potrzebował, tylko
przerzucali stronice swych „Daily News”.
Kilka razy w tygodniu jem kolację w hotelu „Czerokez”. Jest to hotel wynajmujący umeblowane
mieszkania, ogromnie staroświecki, zarówno jeśli idzie o wnętrze, jak klientelę; najmłodszy
Czerokez, jak mieszkańcy sami siebie nazywają, ma sześćdziesiąt sześć lat, a najstarszy
TRUMAN CAPUTĘ Psy szczekają Przełożyli ZBIGNIEW BATKO BRONISŁAW ZIELIŃSKI ”°1 In) Tytuł oryginału: The Dogs Bark Public People and Pmiate Places Projekt obwoluty: Maciej Sadowski Redakcja: Anna Jutta- Walenko Redakcja graficzno-techniczna: Sławomir Grzmiel Korekta: Anna Sidorek © 1951, © 1957, 1965,1966,1968,1969,1971,1972, 1973 by Truman Capote © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2000 © for the Polish translation by Barbara Zielińska © for the Polish translation by Zbigniew Batko ISBN 83-7200-619-9 MUZA SA Warszawa 2000 Moim dwóm Aniołom Stróżom, Josephowi M. Foxowi i Alanowi U. Schwartzowi Psy szczekają, karawana jedzie dalej. przysłowie arabskie Przedmowa Musiało to być na wiosnę 1950 czy 1951 roku; zgubiłem moje notatki odtwarzające szczegółowo owe lata. Był ciepły dzień pod koniec lutego, co na Sycylii jest pełną wiosną, i rozmawiałem z bardzo starym człowiekiem o mongolskiej twarzy, w czarnym aksamitnym borsalino na głowie i w grubej czarnej pelerynie, mimo balsamicznej, pachnącej kwieciem migdałowców pogody. Tym starym człowiekiem był Andre Gide, a siedzieliśmy razem na obmurowaniu ponad zmienną, ogniście błękitną głębią odwiecznej wody. Przeszedł listonosz. Był moim przyjacielem i wręczył mi kilka listów, z których jeden zawierał artykuł literacki, dość wobec mnie nieprzyjazny (ma się rozumieć, gdyby był przyjazny, nikt by go nie przysłał). Wysłuchawszy przez chwilę mojego zrzędzenia na ów artykuł oraz niezdrową naturę umysłowości krytyków w ogóle, wielki francuski mistrz przygarbił się, opuścił ramiona jak mądry, stary... jak by to powiedzieć... ? może jastrząb? i rzekł: - No cóż. Miej w pamięci arabskie przysłowie: „Psy szczekają, karawana jedzie dalej”.
Często wspominałem te słowa - niekiedy w głupawo romantyczny sposób, myśląc o sobie jako o wędrowcu po planecie, turyście na Saharze, który zbliża się w mroku do pustynnych namiotów i pustynnych ognisk obozowych, gdzie czyhają niebezpieczni tubylcy, nasłuchując ostrzegawczego szczekania swych psów. Wydaje mi się, że strawiłem bardzo dużo czasu na oswajaniu czy unikaniu tubylców i psów, i zawartość tej książki raczej to udowadnia. Myślę o tych opisowych fragmentach, tych sylwetkach i wspomnieniach dotyczących miejsc i ludzi, jako o mapie prozą, spisanej geografii mojego życia w ostatnich trzech dziesięcioleciach, mniej więcej od 1942 do 1972 roku. Wszystko tutaj jest oparte na faktach, co nie oznacza, że jest prawdą, ale zbliża się do niej najbardziej, jak to potrafię uczynić. Jednakże dziennikarstwo nigdy nie może być całkowicie czyste, tak samo jak aparat fotograficzny, bo ostatecznie sztuka nie jest destylowaną wodą; osobiste percepcje, nasze poczucie selektywności muszą kazić czystość bezbakteryjnej prawdy. Najwcześniejsze utwory w niniejszym tomie, młodzieńcze impresje z Nowego Orleanu i Tangeru, z Ischii, Hollywood, hiszpańskich pociągów, marokańskich uroczystości itd., zostały zebrane w Kolorycie lokalnym, szczupłym tomiku wydanym, w ograniczonym nakładzie, w 1951 roku i już od dawna wyczerpanym. Korzystam z obecnej okazji, aby ukazać na nowo jego zawartość, z dwóch przyczyn: pierwszą jest nostalgia, przypomnienie czasu, gdy oko moje było mniej zwężone, a bardziej liryczne; drugą zaś to, że te drobne impresje są rozchylającymi się pączkami, pierwszym przypływem zainteresowania pisarstwem niebeletrys tycznym, obszarem, na który wtargnąłem z większymi ambicjami, pisząc pięć lat później opowiadanie Słychać muzy, ukazało się ono także jako oddzielny tomik. Słychać muzy to jedno z nielicznych opowiadań, o których mogę szczerze powiedzieć, że ich pisanie, a więc czynność, którą rzadko kojarzyłem z przyjemnością, sprawiło mi satysfakcję. Moim zamysłem było napisanie krótkiej powieści humorystycznej; chciałem być bardzo „rosyjski”, nie w tym sensie, że będzie to przypominać rosyjską prozę, ale raczej jakiś objet z carskich czasów, jakieś cacko Fabergego, powiedzmy jedną z jego pozytywek, która wibrowałaby, wygrywając jakąś skrzącą się, precyzyjną i zarazem figlarną melodyjkę. Wiele z postaci opisanych w opowiadaniu uznało, że jest ono po prostu złośliwe. Moje dziennikarskie doświadczenie mówi mi jednak, że chyba nigdy nie opisałem nikogo tak, aby był w pełni zadowolony, a nawet jeśli zdarzyło się, że początkowo osoba taka miała nienajgorsze zdanie o stworzonym przeze mnie portreciku, czy o tym, co ujawniłem, to jej krewni i znajomi potrafili szybko obudzić w niej podejrzliwość i zasiać w jej umyśle przeróżne wątpliwości. Ze wszystkich moich modeli najbardziej strapionym był bohater Księcia w swych włościach, Marlon Brando. Aczkolwiek nie zarzucał mi żadnej nieścisłości, najwyraźniej uważał, że jest to nieżyczliwe, a nawet zdradzieckie wtargnięcie na sekretny teren cierpiącej i intelektualnie głębokiej wrażliwości. A moja opinia? Po prostu uważam, że jest to dosyć dobra i pełna sympatii relacja o zranionym młodym mężczyźnie, który jest geniuszem, ale niespecjalnie inteligentnym. Jednakże sylwetka Marlona Brando interesuje mnie z przyczyn literackich; w istocie opisałem ją właśnie dlatego - ażeby przyjąć wyzwanie i uwydatnić pewien argument literacki. Było moim przekonaniem, że reportaż może być równie wypielęgnowaną i podniosłą sztuką, jak każda inna forma prozy - esej, opowiadanie, powieść - która to teoria nie była tak ugruntowana w 1956 roku, kiedy wydrukowano ten utwór, jak dzisiaj, gdy jej akceptacja stała się może trochę
przesadna. Mój sposób myślenia był następujący: co jest najniższym poziomem sztuki dziennikarskiej, najtrudniejszym do przemienienia ze świńskiego ucha w jedwabną sakiewkę? „Wywiad” z gwiazdorem filmowym, coś ze „srebrnego ekranu”; z pewnością niczego nie można z mniejszą łatwością podnieść na wyższy poziom! Po wybraniu Marlona Brando jako okazu do tego eksperymentu sprawdziłem swoje wyposażenie (którego głównym składnikiem jest zdolność do zachowywania w pamięci dłuższych rozmów, czyli umiejętność, którą nabyłem zbierając materiał do opowiadania Słychać muzy, albowiem usilnie wierzę, że robienie notatek - a tym bardziej posługiwanie się magnetofonem - wytwarza sztuczność i wypacza czy nawet niweczy wszelką naturalność mogącą istnieć między obserwatorem a obserwowanym, nerwowym kolibrem a jego przyszłym zdobywcą). Mnóstwo tam było do zapamiętania - te długie godziny mamrotań i kluczenia Marlona - ale nazajutrz po „wywiadzie” zapisałem wszystko, następnie strawiłem miesiąc na szlifowaniu ostatecznej formy. Dzięki temu najlepiej nauczyłem się, jak kontrolować „statyczne” pisanie, ukazywać postać i utrzymywać nastrój, nie uciekając się do narracji - która jest dla pisarza tym samym, co lina i czekan dla alpinisty. W tomie Psy szczekają owa różnica między pisarstwem narracyjnym a „statycznym” objawia się ze szczególną wyrazistością w dwóch opowiadaniach. Podróż przez Hiszpanię jest żartem; rzecz trzyma się na anegdocie i strzepnąłem ją dosłownie z pióra. Ale coś takiego jak Dom na Brooklyn Heights, gdzie wszystko zależy od samego sposobu pisania, wielkie znaczenie ma to, jak brzmią poszczególne frazy, jak są zawieszone, ważone lub odwrotnie, puszczane na żywioł. Pisanie czegoś takiego może być prawdziwym piekłem i dlatego właśnie darzę to opowiadanie gorętszym uczuciem niż Podróż przez Hiszpanię, choć wiem, że Podróż... jest lepsza, a przynajmniej bardziej efektowna. Wiele pozycji z niniejszej książki ukazało się z biegiem lat w rozmaitych publikacjach, ale nigdy dotąd nie znalazło schronienia pod wspólnym dachem. Jedna z nich, Lola, ma ciekawą historię. Napisana dla wyegzorcyzmowania ducha utraconej przyjaciółki, została zakupiona przez pewien amerykański magazyn, gdzie przeleżała odłogiem sporo lat, ponieważ redaktor magazynu doszedł do wniosku, że jest okropna; powiedział, że nie wie, o co w niej chodzi, a poza tym uważa ją za odpychającą, ponurą. Nie zgadzam się z tym, ale rozumiem, co miał na myśli, bo musiał instynktownie przejrzeć na wskroś sentymentalną przykrywkę tej prawdziwej opowieści i zdał sobie sprawę, nie w pełni to rozeznając, czego w istocie dotyczyła: niebezpieczeństwa, groźby niedostrzegania i nieakceptowania granic własnej rzekomej tożsamości, klasyfikacji narzucanych przez innych - jak ptak, który mniema, że jest psem, van Gogh upierający się, że jest artystą, czy Emily Dickinson, że jest poetką. Jednakże bez takich błędnych osądów i takiej wiary morza by spały, a wieczne śniegi pozostały nietknięte. Przełożył Bronisław Zieliński Głos z obłoku (1969) (1946) (1946) (1947) (1948) (1948) (1949)
(1950) (1950) (1951) (1964) (1959) (1968) Panna Ryan uśmiechnęła się do niego i powiedziała: amerykańskim epizodzie. - Byłem szczeniakiem - mów (1956) (1955) (1955) (1955) (1955) (1955) (1955) (1955) (1966) (1967) (1972)
(1969) Powieść Inne glosy, inne ściany (mój własny tytuł; nie jest to cytat) ukazała się w styczniu 1948 roku. Napisanie jej zabrało mi dwa lata i nie była to moja pierwsza powieść, lecz druga. Pierwsza, rękopis nigdy nie przedłożony, a teraz zagubiony, nazywała się Letnia przeprawa i była oszczędną w słowach, obiektywną historią, mającą za tło Nowy Jork. Niezła, o ile pamiętam: technicznie poprawna, dosyć interesująca, lecz bez napięcia czy bólu, bez cech osobistej przenikliwości, bez niepokojów, które naówczas władały moimi uczuciami i wyobraźnią. Inne głosy, inne ściany były próbą egzor-cyzmowania demonów, próbą nieświadomą, całkowicie intuicyjną, bo nie zdawałem sobie sprawy, że z wyjątkiem paru wydarzeń i opisów jest w jakimkolwiek poważnym stopniu autobiograficzna. Czytając ją teraz ponownie, uważam takie zwodzenie samego siebie za niewybaczalne. 2 pewnością były przyczyny tej uporczywej niewiedzy, bez wątpienia ochronne - ogień zaporowy między pisarzem a prawdziwym źródłem jego materiału. Ponieważ straciłem kontakt z pełnym niepokoju młodzieńcem, który tę książkę napisał, ponieważ jest we mnie już tylko wyblakły jego cień, trudno zrekonstruować stan jego umysłu. Jednakże spróbuję. Kiedy ukazały się Inne głosy, inne ściany, krytycy, od najcieplejszych aż po najbardziej wrogich, stwierdzili, że jestem najwyraźniej pod dużym wpływem takich twórców literackich z Południa, jak William Faulkner, Eudora Welty i Carson McCullers, trojga pisarzy, których dzieła dobrze znałem i podziwiałem. Jednakże panowie ci się mylili, choć było to zrozumiałe. Najcenniejszymi dla mnie pisarzami amerykańskimi byli, niekoniecznie w tym porządku, James, Twain, Poe, Cather, Hawthorne, Sarah Orne Jewett, a za oceanem Flaubert, Jane Austen, Dickens, Proust, Czechow, Katherine Mansfield, E.M. Forster, Turgieniew, de Maupassant i Emily Bronte. Zestaw mniej czy bardziej nie powiązany z Innymi głosami, innymi ścianami, bo najwyraźniej nikt z tych pisarzy, z ewentualnym wyjątkiem Poego (który był w tym czasie zatartym już entuzjazmem z dzieciństwa, podobnie jak Dickens i Twain), nie stanowił koniecznej antecedencji tego akurat utworu. Byli nią raczej oni wszyscy w tym sensie, że każdy z nich wniósł swój wkład do mojej literackiej inteligencji, takiej, jaką być mogła. Natomiast rzeczywistym rodzicem było moje trudne podziemne „ja”. Wynik okazał się zarazem objawieniem i ucieczką; książka ta wyzwoliła mnie i tak jak w jej proroczym końcowym zdaniu, stałem i spoglądałem na chłopca, którego pozostawiłem za sobą. Urodziłem się w Nowym Orleanie jako jedynak; rodzice moi rozwiedli się, gdy miałem cztery lata. Był to skomplikowany rozwód, z wielkim rozgoryczeniem po obu stronach, co jest główną przyczyną, że większość mego dzieciństwa spędziłem na wędrowaniu po domach krewnych w Luizjanie, Missisipi i rolniczej części Alabamy (od czasu do czasu uczęszczałem do szkól w Nowym Jorku i Connecticut). Lektura, jaką uprawiałem na własną rękę, miała większą wagę niż moja oficjalna edukacja, ta bowiem była jałowa i zakończyła się, kiedy, mając lat siedemnaście, zgłosiłem się do pracy i otrzymałem ją w magazynie „The New Yorker”. Nie była to zbyt wspaniała posada, bo w gruncie rzeczy polegała jedynie na sortowaniu rysunków i zbieraniu wycinków z gazet. Jednak miałem szczęście, że ją dostałem, ponieważ byłem zdecydowany, iż moja studencka noga nigdy nie postanie w sali wykładowej college’u. Uważałem, że albo się jest pisarzem, albo nie, i żadne gremium profesorów nie może wpłynąć na wynik. Nadal myślę, że miałem rację, przynajmniej w moim własnym przypadku, jednakże dziś zdaję sobie sprawę, iż większość młodych pisarzy może raczej coś zyskać na uczęszczaniu do college’u, chociażby tylko dlatego, że nauczyciele i koledzy stanowią chłonną publiczność dla ich
pracy; nie ma nic bardziej samotnego niż artysta z aspiracjami, pozbawiony jakiegoś odpowiednika płyty rezonansowej. W „The New Yorker” pozostałem dwa lata i w tym okresie opublikowałem kilka opowiadań w pomniejszych czasopismach literackich. (Kilka z nich zostało przedłożonych moim pracodawcom, ale żadnego nie przyjęto, choć jedno zwrócono mi z następującym komentarzem: „Bardzo dobre. Ale romantyczne, a ten magazyn taki nie jest”). Napisałem też Letnią przeprawę. I właśnie po to, aby ukończyć tę książkę, zebrałem się na odwagę, rzuciłem posadę, wyjechałem z Nowego Jorku i osiedliłem się u krewnych, uprawiającej bawełnę rodziny, która mieszkała w zapadłej części Alabamy - pola bawełny, pastwiska dla bydła, lasy sosnowe, wiejskie drogi, potoki i małe powolne rzeki, sójki, sowy, jastrzębie, krążące na pustym niebie, daleki gwizd pociągów i o pięć mil małe prowincjonalne miasteczko - Noon City z omawianego tomu. Był początek zimy, kiedy tam przyjechałem, i atmosfera przestronnego wiejskiego domu, całkowicie ogrzewanego piecami i kominkami, doskonale odpowiadała początkującemu powieściopisarzowi, pragnącemu spokojnego odosobnienia. Domownicy wstawali o wpół do piątej, jedli śniadanie przy świetle elektrycznym i udawali się do swoich zajęć, kiedy słońce wschodziło - pozostawiając mnie samego, we wzrastającej panice. Albowiem Letnia przeprawa coraz bardziej wydawała mi się kiepska, przemądrzała, bez uczucia. Kiełkował we mnie inny język, tajemna duchowa geografia, opanowując godziny mych nocnych snów, jak również marzeń na jawie. Pewnego mroźnego grudniowego popołudnia znalazłem się daleko od domu, wędrując lasem wzdłuż brzegu tajemniczego, głębokiego, przezroczystego potoku, która to droga wiodła w końcu do miejsca zwanego Młynem Kapelusznika. Ten młyn, rozkraczony nad potokiem, był już od dawna opuszczony; niegdyś farmerzy zwozili doń kukurydzę do przemielenia na mąkę. Jako dziecko chodziłem tam często z kuzynami łowić ryby i pływać; właśnie kiedy buszowałem pod młynem, ugryzł mnie w kolano wąż mokasyn - dokładnie tak, jak to się przydarzyło Joelowi Knoxowi. I teraz, kiedy natrafiłem na opuszczony młyn z zapadniętymi srebrnoszarymi belkami, powrócił mi na pamięć szok po ugryzieniu przez węża, a także inne wspomnienia - o Idabel czy raczej dziewczynie, która była jej odpowiednikiem, o tym, jak brodziliśmy i pływali w czystych wodach, gdzie tłuste nakrapiane ryby wylegiwały się w rozświetlonych słońcem sadzawkach; Idabel zawsze próbowała sięgnąć i schwytać którąś z nich. Ogarnęło mnie podniecenie - odmiana twórczego transu. Wracając do domu, zabłądziłem i krążyłem w kółko po lesie, bo w głowie wirowała mi cała książka. Zazwyczaj, kiedy nasuwa mi się jakaś historia, przychodzi - czy też tak się tylko wydaje - in toto; długi przeciągły blask błyskawicy, który zaciemnia namacalny, tak zwany rzeczywisty świat, a rozświetla tylko ten nagle ujrzany, pseudoimaginacyjny krajobraz, obszar ożywiony postaciami, głosami, ścianami, atmosferą, pogodą. A wszystko to w chwili narodzin jest jak gniewny zaciekły młody tygrys; trzeba to ułagodzić i poskromić. Co oczywiście jest głównym zadaniem artysty: poskromić i ukształtować surową wizję twórczą. Było ciemno, kiedy wróciłem do domu, i zimno, ale zimna nie czułem, bo miałem w sobie ogień. Moja ciotka Lucille oznajmiła, że niepokoiła się o mnie, i była zawiedziona, gdyż nie chciałem kolacji. Zapytała, czy jestem chory; odrzekłem, że nie. Stwierdziła: „No, ale wyglądasz na chorego. Jesteś blady jak upiór”. Powiedziałem jej dobranoc, zamknąłem się w swoim pokoju, wrzuciłem rękopis Letniej przeprawy do dolnej szuflady biurka, wziąłem kilka ostrych ołówków i
świeży blok żółtego liniowanego papieru, położyłem się w ubraniu na łóżku i ze wzruszającym optymizmem napisałem: „Inne głosy, inne ściany, powieść Trumana Capote’a”. A potem: „Podróżny, udający się obecnie do Noon City, musi sam sobie szukać środków lokomocji...”. Jest to niezwykłe, ale zdarza się czasem prawie każdemu pisarzowi, że napisanie jakiejś historii wydaje się nie wymagać woli ani wysiłku; jest to tak, jak gdyby było się sekretarzem, który notuje słowa głosu dochodzącego z obłoku. Trudność polega na utrzymaniu kontaktu z owym spektralnym dyktującym. W końcu okazało się, że ta łączność wznosiła się najwyżej nocą, podobnie jak gorączka po zmierzchu. Zacząłem więc pracować całymi nocami, a sypiać przez cały dzień, który to system trapił domowników i powodował ustawiczne dezaprobujące komentarze: „Przecież odwracasz wszystko do góry nogami. Rujnujesz sobie zdrowie”. Dlatego na wiosnę podziękowałem rozgoryczonym krewnym za ich wspaniałomyślność, ich wystawioną na ciężką próbę cierpliwość i kupiłem bilet na autobus do Nowego Orleanu. Tam wynająłem sypialnię w zatłoczonym mieszkaniu kreolskiej rodziny, znajdującym się w Dzielnicy Francuskiej, przy Royal Street. Był to mały duszny pokój, prawie w całości wypełniony przez mosiężne łóżko i hałaśliwy niczym stalownia. Tramwaje zgrzytały pod oknem, a har-mider turystów zwiedzających Dzielnicę, wrzaskliwe pijackie burdy żołnierzy i marynarzy składały się na nieustanne pandemonium. Mimo to, trzymając się mojego nocnego rozkładu pracy, czyniłem postępy; późną jesienią książka była już prawie ukończona. Nie musiałem żyć tak samotnie, jak żyłem. Nowy Orlean był moim rodzinnym miastem i miałem tam wielu przyjaciół, ale ponieważ nie pragnąłem tego swojskiego środowiska i wolałem pozostać zamknięty w stworzonym przez siebie świecie Zuu, Jezusa Fevera i „Cloud Hotel”, nie odwiedzałem nikogo ze znajomych. Jedynym moim towarzystwem była owa kreolska rodzina, mili ludzie z klasy robotniczej (ojciec był dokerem, a jego żona szwaczką), albo pracownicy drugstoru i ludzie z kawiarni. Rzecz ciekawa - bo Nowy Orlean nie jest zbyt dużym miastem - nie spotykałem nigdy nikogo znajomego. Z wyjątkiem, przypadkowo, mojego ojca. W czym tkwiła jakaś ironia, zważywszy - choć wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy - że centralnym wątkiem Innych głosów, innych ścian było moje poszukiwanie tej zasadniczo urojonej postaci. Rzadko jadałem częściej niż raz dziennie, zwykle po zakończeniu pracy. O tej przedrannej godzinie wędrowałem po wilgotnych, ubalkonionych ulicach, mijałem katedrę św. Ludwika i szedłem dalej na Rynek Francuski, plac zatłoczony o mrocznym wczesnym poranku ciężarówkami farmerów uprawiających warzywa, rybaków znad Zatoki, sprzedawców mięsa oraz hodowców kwiatów. Pachniał ziemią, ziołami i egzotycznymi korzennymi woniami, dźwięczał i huczał, ogłuszał odgłosami ożywionego handlowania. Uwielbiałem go. Głównym miejscem spotkań na rynku była kawiarnia, gdzie podawano jedynie gorzko-czarną kawę z cykorii i najbardziej rumiane, najwyborniejsze, świeżo usmażone pączki. Odkryłem ten lokal, gdy miałem lat piętnaście, i odwiedzałem go nałogowo. Właściciel kawiarni ponadawał wszystkim stałym klientom przezwiska; mnie nazywał Dżokejem, co było aluzją do mego wzrostu i budowy. Co rano, gdy zabierałem się do kawy i pączków, ostrzegał mnie ze złowieszczym chichotem: „Lepiej uważaj, Dżokej. Nigdy nie utrzymasz wagi”. W tej właśnie kawiarni napotkałem przed pięciu laty prototyp Kuzyna Randolfa. Właściwie Kuzyna Randolfa zasugerowało mi dwóch ludzi. Kiedyś, gdy byłem bardzo małym dzieckiem, spędziłem kilka letnich tygodni w starym domu w Pass Christian, w Missisipi. Niewiele z
tego zapamiętałem poza tym, że mieszkał tam starszy człowiek chory na astmę, który palił lecznicze papierosy i wyrabiał wspaniałe kołdry ze skrawków materiału. Był niegdyś kapitanem rybackiego trawlera, ale choroba zmusiła go do przebywania w zaciemnionym pokoju. Siostra nauczyła go szyć, co sprawiło, że odnalazł w sobie piękny dar projektowania wzorów z materiału. Często zachodziłem do jego pokoju, gdzie rozkładał na podłodze swoje podobne gobelinom kołdry, abym je mógł podziwiać - bukiety róż, statki pod pełnymi żaglami, salaterka jabłek. Drugim Randolfem, duchowym przodkiem postaci z książki, był ów człowiek, którego poznałem w kawiarni, pulchny blondyn, podobno umierający na białaczkę. Właściciel nazywał go Szkicarzem, bo zawsze siedział sam w kącie, rysując w dużym notesie o luźnych kartkach wizerunki klienteli, kierowców ciężarówek i hodowców bydła. Którejś nocy stało się oczywiste, że jestem jego tematem; poszkicowawszy chwilę, przysunął się do kontuaru, przy którym siedziałem, i powiedział: „Ty jesteś wunderkind, nie? Mogę to poznać po twoich rękach”. Nie wiedziałem, co znaczy „wunderkind”; pomyślałem, że albo żartuje, albo mi robi wątpliwe awanse. Jednakże potem wytłumaczył to słowo, co sprawiło mi przyjemność, bo zbiegało się z moją własną opinią. Zostaliśmy przyjaciółmi; później widywałem go nie tylko w kawiarni, bo także spacerowaliśmy leniwie po przystani. Nie rozmawialiśmy wiele, ponieważ był monologistą mającym obsesję na punkcie śmierci, zawiedzionych namiętności i nie spełnionych talentów. Wszystko to wyszło na jaw pewnego lata. Jesienią pojechałem do szkoły na Wschodzie, a kiedy wróciłem w czerwcu i zapytałem właściciela o Szkicarza, powiedział: „A, umarł. Przeczytałem to w «Picayune». Czy wiesz, że był bogaty? Uhm. Tak stało w gazecie. Okazuje się, że jego rodzina miała połowę gruntów dokoła jeziora Pont-chartrain. Wyobraź sobie. Ano, nigdy nic nie wiadomo”. Książka została ukończona w otoczeniu bardzo odległym od tego, w którym ją zacząłem. Wędrowałem i pracowałem w Północnej Karolinie, w Saratoga Springs, Nowym Jorku i wreszcie w wynajętym domku na Nantucket. I właśnie tam, przy biurku pod oknem, z widokiem na niebo, piasek i nadpływający przybój, napisałem ostatnie stronice, kończąc je z niedowierzaniem, że ta chwila nadeszła, i zdziwieniem, jednocześnie pełnym żalu i radości. Niechętnie odczytuję na nowo moje książki; co zostało zrobione, jest zrobione. Poza tym zawsze lękam się stwierdzić, że ci, co mnie zganili, mają rację, i że dzieło nie jest tak dobre, jak mi się podobało sądzić. Dopóki nie wyniknęła sprawa obecnego wznowienia, nigdy właściwie nie zajrzałem ponownie do Innych głosów, innych ścian. W ubiegłym tygodniu przeczytałem je w całości. I co? I jak już napomknąłem, zaskoczyły mnie ich symboliczne chwyty. A także, o ile są tam fragmenty, które wydają mi się osiągnięciami, inne budzą niepokój. Jednakże na ogół było to tak, jak gdybym czytał świeżo ukończony rękopis kogoś zupełnie obcego. Ten obcy wywarł na mnie wrażenie. Albowiem to, czego dokonał, miało enigmatyczny blask dziwnie zabarwionego pryzmatu, podsuniętego do światła - a także pewne udręczone, błagalne napięcie, niby przesłanie od marynarza z rozbitego okrętu, wsadzone w butelkę i rzucone na morze. Przełożył Bronisław Zieliński Biała róża
(1970) Srebrzyste popołudnie czerwcowe. Popołudnie czerwcowe w Paryżu przed dwudziestu trzema laty. A ja stoję na dziedzińcu Palais Royal, przepatrując jego wysokie okna i zastanawiając się, które należy do mieszkania Colette, tej Grandę Mademoiselle literatury francuskiej. I wciąż spoglądam na zegarek, bo o godzinie czwartej jestem umówiony z tą legendarną artystką, mam zaproszenie na herbatę, które uczynnie uzyskał dla mnie Jean Cocteau, kiedy mu powiedziałem z młodzieńczą niezręcznością, że Colette jest wśród żyjących pisarzy francuskich jedyną, którą w pełni szanuję - a to obejmowało Gide’a, Geneta, Camusa i Montherlanta, nie mówiąc już o samym panu Cocteau. Na pewno bez jego wspaniałomyślnego wstawiennictwa nie zostałbym nigdy zaproszony na spotkanie z tą wielką kobietą, byłem bowiem tylko młodym pisarzem amerykańskim, który opublikował jedną jedyną książkę, Inne głosy, inne ściany, o której nigdy nie słyszała. Wreszcie nadeszła czwarta i pospieszyłem się stawić, powiedziano mi bowiem, żebym się nie spóźnił i nie siedział za długo, bo moja gospodyni jest osobą starszą, częściowo inwalidką, która rzadko wstaje z łóżka. Przyjęła mnie w swojej sypialni. Byłem zdumiony. Bo wyglądała dokładnie tak, jak powinna była wyglądać Colette. A było to naprawdę zdumiewające. Rudawe, kręte, trochę afrykańskie włosy, skośne, kocie oczy, obwiedzione czernidłem, pięknie ukształtowana twarz, zmienna jak woda... uróżowane policzki... wargi wąskie i napięte jak druty, ale pomalowane na prawdziwie bezwstydny, wyzywający szkarłat. Pokój zaś odzwierciedlał odizolowaną luksusowość jej bardziej światowych dzieł - powiedzmy Chen i Koniec Cheri. Zaciągnięte aksamitne kotary przesłaniały czerwcowe światło. Dokoła jedwabne ściany. Ciepłe różane światło, sączące się z lamp udrapowanych bladymi różanymi szalami. Jakaś woń — połączenie róz, pomarańcz, cytryn i piżma - unosiła się w powietrzu niczym mgła, opar. Leżała na łóżku, podparta warstwami obszytych koronkami poduszek, oczy miała wilgotne, pełne życia, dobroci, przekory. Kot dziwnego popielatego koloru był rozciągnięty na jej nogach, po trosze jak dodatkowa kołdra. Jednakże najbardziej oszałamiającym widokiem w pokoju nie był kot ani jego pani. Nieśmiałość, nerwy, nie wiem, co w tym tkwiło, ale po pierwszym szybkim rzucie oka na Colette nie mogłem naprawdę jej się przyjrzeć, a na dobitkę nie potrafiłem nic wykrztusić. Zamiast tego więc skoncentrowałem uwagę na czymś, co mi się wydawało czarodziejskim pokazem, jakimś fragmentem snu. Była to kolekcja starych kryształowych przycisków do papierów. Było ich chyba ze sto i pokrywały dwa stoły ustawione po obu stronach łóżka; kryształowe kule, które więziły w sobie zielone jaszczurki, salamandry, bukiety millefion, ważki, koszyk gruszek, motyle siedzące na liściach paproci, kręte różowo-białe i błękitno-białe spirale, migocące jak fajerwerki, kobry zwinięte do skoku, śliczne małe układy bratków, wspaniałych poinsecji. Wreszcie madame Colette powiedziała: - A, widzę, że interesują pana moje śnieżne płatki?
Tak, wiedziałem, co miała na myśli; przedmioty te były podobne do utrwalonych płatków śniegu, olśniewających wzorów, zamarzniętych na zawsze. - Tak - odrzekłem. - Są piękne. Piękne. Ale co to jest? Wyjaśniła, że są najwyższym kunsztem sztuki wyrabiania kryształów, szklanymi klejnotami, sporządzonymi przez najprzedniejszych rzemieślników wielkich francuskich wytwórni kryształów - Baccarat, St. Louis i Clichy. Wybrawszy na chybił trafił jeden z przycisków, wielkie cudo eksplodujące barwami tysiąca kwiatów, pokazała mi miejsce, gdzie wewnątrz jednego z maleńkich pączków była ukryta data wykonania, 1842. - Wszystkie najświetniejsze przyciski - powiedziała mi - zrobiono między rokiem 1840 a 1880. Potem cała ta sztuka podupadła. Zaczęłam je zbierać jakieś czterdzieści lat temu. Wówczas były niemodne i na pchlim targu można było znaleźć wspaniałe okazy, i to bardzo tanio. Teraz, rzecz jasna, przycisk najwyższej klasy kosztuje bajeczne pieniądze. Są setki zbieraczy, a w sumie istnieje może ze trzy czy cztery tysiące przycisków, na których warto oko zatrzymać. Na przykład ten - podała mi bryłę kryształu wielkości mniej więcej piłki baseballowej. - To Baccarat. Nazywa się Biała Róża. Był to oszlifowany przycisk cudownej, wolnej od banie-czek czystości, z jedyną ozdobą: zwykłą białą różą o zielonych listkach, wtopioną w sam środek. - Co panu to przypomina? Jakie myśli przebiegają panu przez głowę? - zapytała mnie madame Colette. - Nie wiem. Podoba mi się w dotyku. Jest chłodny i spokojny. - Spokojny. Tak, to wielka prawda. Często myślałam sobie, że chciałabym zabrać je z sobą do trumny, tak jak faraon. Ale jakie obrazy nasuwają się panu? Obróciłem przycisk na jedną i drugą stronę w przyćmionym różanym świetle. - Młode dziewczęta w sukienkach do komunii. Uśmiechnęła się. - To bardzo urocze. Bardzo trafne. Teraz widzę, że to, co Jean mi mówił, jest prawdą. Powiedział: „Nie daj się zwieść, moja droga. On wygląda jak dziesięcioletni aniołek. Ale jest bezwiekowy i ma bardzo przewrotny umysł”. Jednakże nie tak przewrotny jak moja gospodyni, która wetknęła mi przycisk w rękę i powiedziała: - Chcę, żeby pan go zachował. Na pamiątkę. Czyniąc to, zgotowała mi los rujnujący mnie finansowo, bo od tej pory zostałem „kolekcjonerem” i przez całe lata pełniłem uciążliwą służbę, wyszukując
piękne francuskie przyciski, gdzie się dało, od luksusowych salonów aukcyjnych Sotheby’ego aż po obskurne antykwariaty Kopenhagi i Hongkongu. Jest to rozrywka kosztowna (obecnie cena tych objets, zależnie od jakości i rzadkości, osiąga od 600 do 15 000 dolarów), a przez cały ten czas, gdy jej się oddawałem, natrafiłem tylko na dwie okazje, ale obydwie były oszałamiające i wynagrodziły z nawiązką wiele okrutnych rozczarowań. Pierwsza zdarzyła się w ogromnym zakurzonym sklepie ze starzyzną w Brooklynie. Oglądałem rozmaite drobiazgi w ciemnej szklanej gablocie, gdy wtem zobaczyłem kwietny przycisk St. Louis z porcelanową nakładką pomidorowego koloru. Kiedy odszukałem właściciela i zapytałem go o ów przycisk, było widoczne, że nie ma pojęcia, czym jest ani jaką ma wartość - która wynosiła około czterech tysięcy dolarów. Sprzedał mi przycisk za dwadzieścia dolarów i czułem się trochę jak oszust, ale co u diabła - pierwszy i ostatni raz przechytrzyłem handlarza. Mój drugi wielki wyczyn nastąpił na aukcji w East Hampton na Long Island. Zawędrowałem na nią przypadkiem, nie spodziewając się niczego specjalnego, i rzeczywiście były tam głównie złe obrazy i nijakie meble, wybrakowane ze starego nadmorskiego domu na Long Island. Lecz oto nagle, wśród mnóstwa ceramiki i nijakich talerzy, ukazał mi się elektryzujący widok: absolutnie olśniewający przycisk millefiori, wykonany w formie kałamarza. Wiedziałem, że jest prawdziwy, i poszukawszy starannie, odnalazłem datę, 1840, i sygnaturę twórcy, J.C., głęboko wewnątrz niższego bukietu. Było około jedenastej rano, gdy dokonałem tego odkrycia, a kałamarz miał się pojawić na podium licytatora dopiero o trzeciej po południu. Czekając, chodziłem tam i z powrotem otumaniony niepokojem, zastanawiając się, czy licytator lub któryś z jego klientów ma jakiekolwiek pojęcie o niezwykłości tego kałamarza i jego wartości, która wystarczyłaby na sfinansowanie kształcenia w college’u braci syjamskich. Jeżeli to wszystko brzmi trochę nieładnie, a przypuszczam, że tak, mogę jedynie powiedzieć, że oto co robi z człowieka kolekcjonerstwo. W każdym razie licytator rozpoczął aukcję kałamarza od dwudziestu pięciu dolarów, wiedziałem więc od razu, że przynajmniej on nie ma pojęcia, co sprzedaje; pozostało pytanie, czy wie to ktoś z publiczności. Było tam ze trzysta osób, wiele o nader przebiegłych oczach. Jak się okazało, znalazł się jeden człowiek, który coś wyczuwał; młody handlarz z Nowego Jorku, który przybył zakupić meble i bardzo niewiele wiedział o przyciskach do papieru, ale był dostatecznie sprytny, aby zdać sobie sprawę, że jest to coś specjalnego. Kiedy doszliśmy do trzystu dolarów, inni obecni na sali zaczęli szeptać i wytrzeszczać oczy; nie mogli zgłębić, co sprawia, że ta bryła szkła jest warta takie pieniądze. Kiedy doszliśmy do sześciuset dolarów, sam licytator także był dosyć podniecony, a rywal mój się pocił; zaczynał się wahać, nie był naprawdę pewny. Łamiącym się głosem zaoferował sześćset pięćdziesiąt, ja powiedziałem siedemset i to go skończyło. Później podszedł do mnie i zapytał, czy myślę, że jest to warte siedemset dolarów, a ja odrzekłem: „Nie, siedem tysięcy”. Niektórzy ludzie podróżując wożą ze sobą fotografie przyjaciół, rodziny, ukochanych; ja także to robię. Ale zabieram również mały czarny woreczek, w którym mieści się sześć przycisków, każdy zawinięty we flanelę, albowiem przyciski, mimo swojej pozornej solidności, są dosyć kruche, a także, niby trzódka kłótliwego rodzeństwa, wzajemnie sobie nieprzyjazne; jednym z najłatwiejszych sposobów wyszczerbienia czy stłuczenia przycisku jest zderzyć go z drugim. Dlaczego więc je zabieram, powiedzmy, na dwudniowy wyjazd do Chicago czy Los Angeles? Bo kiedy je porozkładam, potrafią sprawić, że najbardziej ponuro anonimowy pokój hotelowy wydaje mi się ciepły, prywatny i bezpieczny. I ponieważ kiedy jest już za kwadrans druga, a sen nie
nadchodzi, z kontemplowania cichej białej róży rodzi się spokój, dopóki róża nie rozkwitnie w biel snu. Czasami dawałem przycisk w podarunku jakiemuś bardzo bliskiemu przyjacielowi, i to zawsze spośród tych, które są mi najbardziej drogie, bo jak powiedziała Colette owego popołudnia dawno temu, kiedy protestowałem, że nie mogę przyjąć w prezencie czegoś, co tak wyraźnie uwielbia: „Mój kochany, naprawdę nie ma sensu dawać podarku, jeżeli nam samym nie jest też drogi”. Przełożył Bronisław Zieliński Koloryt lokalny (1946-1950) Nowy Orlean
(1946) Na podwórzu był anioł z czarnego kamienia, a jego anielska głowa wznosiła się nad olbrzymie liście słoniowego krzewu; szklane anielskie oczy, jasne jak wyblakły błękit oczu marynarza, patrzyły w górę. Oglądało się tego anioła z zawile zdobionego zielonego balkonu - mój był ten balkon, bo mieszkałem za nim w trzech starych białych pokojach, pokojach o wymyślnych, przypominających weselny tort sufitach, szerokich rozsuwanych drzwiach, wysokich francuskich oknach. W ciepłe wieczory, przy otwartych oknach, rozmowa była tam przyjemna, melodyjna, bo wiatr szeptał we wnętrzu jak powiew wachlarzy dawnych dam. A w takie ciepłe wieczory miasto jest ciche. Jedyne odgłosy: rodzinne rozmowy, snujące się na osłoniętym bluszczem ganku, nucenie bosej kobiety, która, kołysząc się w krześle na chodniku, usypia niemowlę i karmi je piersią całkiem publicznie, utyskłiwa, obca mowa zirytowanej pani, która siedzi na balkonie i oskubuje kurę, a wyrwane pierze wylatuje z jej rąk, unosi się w powietrzu i leniwie spływa w dół. Któregoś ranka - chyba to był grudzień, zimna niedziela i smutne szare słońce - poszedłem przez Dzielnicę Francuską na stary rynek, gdzie o tej porze roku są wyborne owoce zimowe, słodkie mandarynki po dwadzieścia centów tuzin, i zimowe kwiaty, gwiazdkowe poinsecje i śnieżne kamelie. Ulice Nowego Orleanu mają długie, melancholijne perspektywy; w pustych godzinach ich atmosfera przypomina Chirica, a rzeczy zazwyczaj niewinne (jakaś twarz w ukośnym świetle za żaluzjami, zakonnice przechodzące w oddali, tłusta ciemna ręka, zwieszona niedbale z jakiegoś okna, samotny czarnoskóry chłopiec, który przykucnął w uliczce i wydmuchując bańki mydlane, patrzy ze smutkiem, jak ulatują, by pęknąć) nabierają cech ^groźnych. Owego ranka zatrzymałem się raptem między dwiema przecznicami, bo kątem oka spostrzegłem wąskie jak tunel przejście na zarośnięte podwórko. Dziwacznie wyglądający biały pies stal sztywno w paprociowym świetle, jaśniejącym na końcu tunelu, i odruchowo ruszyłem ku niemu. Na podwórku była fontanna; woda wylewała się delikatnie z ust brązowego posążka małpy i ciurkała po kamykach sadzawki ze smętnym, do dzwonków podobnym szmerem. A on wisiał na wierzbie, człowiek o twarzy bandyty i splątanych platynowych włosach; zwisał tak wiotko jak sama wierzba. W tym cichym stłumionym ogrodzie wiało grozą. Zamknięte okna spoglądały ślepo, ślady ślimaków połyskiwały srebrzyście na liściach paproci, nie poruszało się nic prócz jego cienia. Kołysał się z lekka tam i sam, chociaż nie było wiatru. Pierścień ze sztucznym diamentem na jego palcu polśniewał w słońcu, a na ręce miał wytatuowane imię, Francy. Pies opuścił łeb, by napić się z fontanny, a ja uciekłem. Francy - czy to dla niej odebrał sobie życie? Nie wiem. Nowy Orlean jest pełen tajemnic. Oczy mojego kamiennego anioła były jak zegary słoneczne, bo zależnie od ilości padającego na nie światła wskazywały czas; białe w południe, stopniowo szarzały, były ciemne o zmierzchu, wreszcie czarne - wieczorne oczy w wieczornej głowie. Postrzępione wargi złotowłosych dziewczyn goreją na wyblakłych, pochyłych fasadach domów: pijcie dr. Nutta, dr. Peppera, NEHI, Grapcade, 7Up, kokę, coca-colę. Nowy Orlean, jak każde południowe miasto, jest miastem reklam napojów; ulice zapadłych dzielnic zasłane są kapslami od coca-coli, które po deszczu błyszczą w kurzu jak pogubione dziesięciocentówki. Afisze obłażą z murów, leżą podarte, dopóki burzowy wiatr nie zdmuchnie ich ulicą, niczym pustynny bożodrzew - a są tacy, co uważają je za piękne, oklejają swe ściany dr. Nuttem i dr. Pepperem,
pięknotkami od coca-coli, które, uśmiechając się znad ich łóżek w wynajętych mieszkaniach, są strażniczkami nocy i świętymi poranka. Wszędzie ogłoszenia, pisane kredą, drukowane, malowane: Madame Ortega - czytelnia, napoje miłosne, literatura magiczna; Zobacz się ze mną; Jeżeli nie masz nic do roboty... Nie rób tego tutaj; Czy jesteś gotów na spotkanie ze swoim Stwórcą?; Uwaga, zły pies; Ulituj się nad biednymi małymi sierotkami; Jestem głuchoniemą wdową z dwojgiem dzieci do wyżywienia; Uwaga, dziś w naszym kościele zespół Błue Wing Singers (podpisano) Pleban. Kiedyś na drzwiach w dzielnicy irlandzkiej było takie obwieszczenie: „Wejdź i zobacz, gdzie stal Jezus”. „O co idzie?” - zapytała kobieta, która otworzyła drzwi, gdy zadzwoniłem. „Chciałbym zobaczyć, gdzie stał Jezus” - powiedziałem i przez chwilę patrzyła na mnie tępo; jej twarz, pocięta bruzdami niby brzytwą, była biała jak ślaz; kobieta nie miała brwi ani rzęs i była w per-kalowym kimonie. „Jesteś za mały, kochasiu - powiedziała, a biustem jej targnął raptowny śmiech - jesteś o wiele za mały, żeby zobaczyć, gdzie stał Jezus”. W mojej dzielnicy była pewna kawiarnia, wcale nie zabawna, bo najbardziej pusta w całym Nowym Orleanie, istny dom pogrzebowy. Jednakże właścicielka, pani Mor-risowa Ottonowa Kunze, zdawała się tym nie przejmować; całymi dniami przesiadywała za kontuarem, chłodząc się wachlarzem z liścia palmowego, i rzadko się ruszała, chyba, by pacnąć muchę. Na starym spękanym lustrze za kontuarem było przyklejonych siedem małych, podobnych do siebie napisów: „Nie martw się życiem... nigdy nie wyjdziesz z niego żywy”. Trzeci lipca. W zeszłym tygodniu bilecik z zaproszeniem od panny Y., więc jej złożyłem wizytę dziś po południu. Jest zachwycająca w swój archaiczny sposób, a i zabawna, choć nierozmyślnie. Kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy, pomyślałem: zupełnie Edna May Oliver; i bez wątpienia jest podobieństwo. Panna Y. mówi z namysłem, ale to, co wypowiada, jest przypadkowe, a jej oczy koloru sherry wiecznie badają otoczenie. Postura jej jest wojskowa; nosi męską trzcinową laskę, gdyż jedną nogę ma krótszą, co nadaje jej stąpaniu coś z chodu pingwina. „Trapiło mnie to, kiedy byłam w twoim wieku, muszę powiedzieć, że tak, bo papa był zmuszony asystować mi na wszystkich balach, gdzie zasiadaliśmy na ładnych małych pozłacanych krzesełkach i tak już siedzieliśmy cały czas. Żaden z panów nigdy nie prosił panny Y. do tańca, zaiste nie, choć którejś zimy przyjechał tu młody człowiek z Baltimore, niejaki pan Jones, i Boże drogi! - ten biedny pan Jones spadł z drabiny, wiesz... złamał sobie kark - zginął na miejscu”. Moje zainteresowanie panną Y. jest po trosze kliniczne i wyznaję z zakłopotaniem, że nie jestem takim jej przyjacielem, jak sobie wyobraża, bo nie można czuć z nią bliskości; zanadto wydaje się bajką, kimś rzeczywistym - a nieprawdopodobnym. Jest jak fortepian w jej salonie - elegancki, lecz trochę rozstrojony. Jej domu, starego nawet jak na Nowy Orlean, strzeże czarny powyszczer-biany parkan żelazny; dzielnica, w której mieszka, jest uboga, usiana ogłoszeniami o pokojach do wynajęcia, stacjami benzynowymi, kawiarniami z grającą szafą. A jednak w czasach, gdy jej rodzina się tu osiedliła - to oczywiście było dawno temu - w całym Nowym Orleanie nie znalazłbyś ładniejszego miejsca. Dom, przytłoczony przez pochyłe drzewa, z zewnątrz jest szary, lecz w środku fantazyjność spuścizny panny Y. jest wszędzie widoczna: od stukotu jej laski, gdy schodzi po rozłożystych schodach, drżą kryształy; jej twarz o kształcie serca z pomarszczonego
jedwabiu odbija się mgliście w sięgających sufitu lustrach; panna Y. opada (zauważcie przy tym, jak bardzo dba o ochronę swoich kości) w fotel pradziadka, paskudnie surowe siedzisko o poręczach zakończonych lwimi głowami. Jest piękna tu, w chłodnym półmroku swojego domu, i bezpieczna. Te ściany, parkan, meble są z jej dzieciństwa. - Niektórzy ludzie rodzą się po to, by być starymi; ja na przykład byłam okropnym dzieckiem bez jakichkolwiek zalet. Ale przyjemnie mi być starą. Dzięki temu czuję się jakaś bardziej... - przerwała, wskazując gestem ciemnawy salon - bardziej stosowna. Panna Y. nie wierzy w istnienie świata poza Nowym Orleanem; czasami ta jej wyspiarskość daje w wyniku, tak jak dzisiaj, dosyć peszące wypowiedzi. Wspomniałem o niedawnej podróży do Nowego Jorku, na co, uniósłszy brew, spytała łagodnie: - Ach tak? No, a co słychać w kraju? 1. Zastanawiam się, dlaczego wszyscy taksówkarze Nowego Orleanu mówią z takim akcentem, jak gdyby byli sprowadzeni z Brooklynu. 2. Tyle się tutaj słyszy o jedzeniu i chyba jest prawdą, że takie restauracje, jak Arnauda i Kolba, są najlepsze w Ameryce. W tych restauracjach panuje jakaś przyjemna leniwa atmosfera; z wolna obracające się wentylatory, ogromne stoły i brak tłoku, cisza, swobodni, ale wytrawni kelnerzy, którzy wyglądają tak, jakby byli synami właścicieli. Pewien mój przyjaciel, rozmawiając o Nowym Orleanie i Nowym Jorku, podkreślił kiedyś, iż analogiczne potrawy na Wschodzie, poza tym że byłyby znacznie kosztowniejsze, podano by upiększone manieryzmami jakiegoś kuchmistrza, z różnymi ozdóbkami oraz sztucznymi akcesoriami. Uważał, że podobnie jak większość dobrych rzeczy, zalety nowoorleańskiej kuchni wywodzą się z jej podstawowej prostoty. 3. Dość mi obrzydło to uporczywe określenie „dawny czar”. Znajdzie się go zapewne w tutejszej architekturze i w sklepach z antykami (gdzie jest jego właściwe miejsce) czy w mieszaninie dialektów, którą się słyszy na Rynku Francuskim. Jednakże Nowy Orlean nie jest bardziej czarujący niż którekolwiek inne południowe miasto - a nawet mniej, bo jest największy. Główna część tego miasta składa się z duchowej niziny, ulic i dzielnic leżących raczej poza strefą turystyczną. (Z listu do R.R.) Mieszkanie pode mną zajmują nowi ludzie, trzeci lokatorzy w ciągu minionego roku; przejściowe miejsce, ta dzielnica: witaj i żegnaj. Kiedy przybyłem, mieszkał tu prawdziwy szczery łajdak. Był pozbawiony skrupułów, brudny i zepsuty - rodzaj rozwiązłego satyra. Pan Buddy, jednoosobowa orkiestra. Najprawdopodobniej widzieliście go - nie tu, oczywiście, lecz w jakimś innym mieście, bo jest wciąż w ruchu, ze swoim starym banjo, bębenkiem, harmonijką. Natykałem się na niego, gdy rzępolił na rogach różnych ulic, otoczony bandą szlifi- bruków. Ponieważ wiedziałem, że jest moim sąsiadem, spotkania te zawsze stanowiły dla mnie raczej przykrą niespodziankę. Prawdę mówiąc, nie był złym muzykantem - nawet niezwykłym, kiedy późnym popołudniem, dla własnej przyjemności, śpiewał, akompaniując sobie na gitarze - śpiewał zbolałym, przepitym głosem posępne ballady o tym, jak strasznie jest być zakochanym.
- Hej, chłopak. Ty, tam... - Owym „ty” byłem ja, bo nie znał mojego nazwiska i nie zdradzał większej ochoty dowiedzenia się o nie. - Chodź no tu i pomóż mi golnąć parę. Jego balkon, mniejszy od mojego, osłaniała słodko pachnąca wistaria, a ponieważ nie było tam właściwie żadnych mebli, zasiadaliśmy na podłodze w zielonym cieniu i popijaliśmy gatunek dżinu bardzo pokrewny spirytusowi do nacierania, on zaś trącał palcami swoją gitarę, której jednostajny żałośliwy jęk podkreślał głęboki ton jego głosu. - Gdzie ja nie byłem, na wozie i pod wozem, i tu, i tam; sześćdziesiąt pięć lat, a każda baba leci na mnie i nie chce nikogo innego; tak jest, mam kupę żon i kupę dzieciaków, ale niech mnie licho, jeżeli wiem, co się z nimi dzieje, i guzik mnie to obchodzi - może z wyjątkiem Rhondy Kay. To była kobita, człowieku, słodka jak miód, a jak się do mnie rwała! Cały czas rozpalona, a była żoną jednego kaznodziei od baptystów i miała czworo dzieciaków - pięcioro, licząc mojego. Zawsze się zastanawiałem, co to było: chłopak czy dziewczyna - chyba chłopak. Bo zawsze im robię chłopaków. No, ale to było dawno temu, a zdarzyło się w Memphis, w Tennessee. Tak jest, wszędzie byłem - i w kryminale, i w wielkich wspaniałych domach, jak u Rockefellerów, na wozie i pod wozem, wszędzie. I potrafił tak mówić aż do wschodu księżyca, jego głos stawał się rechotliwy, słowa zlewały się w zawodzenie. Jego twarz, pokryta plamami i pomarszczona, miała w sobie jakąś zwodniczą dobroć, dziecięcą figlarność, ale oczy były orientalnie skośne, a paznokcie długie, ostre jak nóż i wypolerowane jak u Chińczyka. Dobre do drapania się, a i przydatne w bójce. Zawsze nosił coś w rodzaju kostiumu: czarne spodnie, czerwone skarpetki, tenisówki z noskami rozciętymi dla wygody, żakiet, szara aksamitna kamizelka, która, jak mówił, należała niegdyś do jego przodka, Benjamina Franklina, oraz beret ozdobiony znaczkami z napisem: „Głosujcie na Roosevelta”. I nie można zaprzeczyć, że naprawdę miał wiele przyjaciółek - co tydzień inną, rzecz jasna, ale prawie nigdy nie było takiego momentu, żeby jakaś kobieta nie gotowała mu posiłków, i kiedy przychodziłem w odwiedziny, niezmiennie mówił w sposób ogromnie kurtuazyjny: „To jest pani Buddy”. Kiedyś późną nocą zbudziłem się z uczuciem, że nie jestem sam; rzeczywiście ktoś był w pokoju i widziałem go w lustrze, w świetle księżyca. Był to on, pan Buddy, który ukradkiem otwierał i zamykał szuflady komody, i nagle moje pudełko monet upadło na podłogę, a zawartość rozsypała się z brzękiem na wszystkie strony. Nie było już sensu udawać, więc zapaliłem lampę, a pan Buddy popatrzał na mnie wprost, prawie wcale nie speszony, i wyszczerzył zęby. - Słuchaj - odezwał się, a był tak trzeźwy, jakim jeszcze nigdy go nie widziałem. - Słuchaj, muszę zabierać się stąd jak najprędzej. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, a on spojrzał na podłogę, twarz lekko mu poczerwieniała. - No, bądź porządnym chłopakiem. Masz jakieś pieniądze?
Mogłem jedynie wskazać rozsypane centy; bez słowa ukląkł, pozbierał je i wyszedł wyprostowany. Nazajutrz już go nie było. Zjawiły się jakieś trzy kobiety, pytając o niego, lecz nie wiedziałem, gdzie przebywa. Może jest w Mobile. Jeżeli go tam zobaczysz, R., przyślij mi kartkę, dobrze? „Chcę dużej tłustej mamy, tak, tak!”. Palce Śruta, długie jak banany, grube jak kiszone ogórki, łomoczą w klawisze, a jego stopa, wybijając takt o podłogę, wstrząsa kawiarnią. Śrut! Największe widowisko w mieście! Nie umie śpiewać ani trochę, ale za to, człowieku, jak potrafi grzmocić na fortepianie - posłuchajcie: „Jest chłodna w lecie, a ciepła w zimie, mama na cztery pory roku...”. I wali dalej, jego tłuste usta są rozwarte jak paszcza krokodyla, a zły, czerwony język smakuje melodię, uprawia z nią miłość, tralala. Śrut, tralala! Popatrzcie, jak się śmieje; ta czarna, zwariowana twarz, z bliznami od śrutu, cała lśni od potu. Czy jest jakiekolwiek ludzkie bezeceństwo, o którym by nie wiedział? A jednak szkoda... Prawie nikt z białych nie ogląda nigdy Śruta, bo to jest murzyńska kawiarnia. Zakurzone, zeszłoroczne dekoracje gwiazdkowe ubarwiają obłażące z farby, arszenikowe ściany, pomarań-czowo-zielono-fiołkowe paski karbowanego papieru zwisają z gołych żarówek, trzepoczą się w powiewie znużonego wentylatora; właściciel, przystojny Mulat o przymrużonych mlecznoniebieskich oczach, przechyla się przez kontuar, wrzeszcząc: „Słuchajcie, co wam się zdaje, że to jakaś dobroczynność? Wyciągajcie forsę, czarnuchy, i to prędko!”. A dziś jest sobotni wieczór. Sala pływa w dymie papierosowym i sobotnich woniach. Przy wszystkich zatłuszczonych drewnianych stolikach stoją podwójne kręgi krzeseł, każdy zna każdego i przez chwilę świat staje się tą salką, tą mroczną, hałaśliwą, straszną salką; tętnem naszych serc jest przytupująca stopa Śruta, każdy radosny element naszego życia skoncentrowany jest w błysku jego złośliwych oczu. „Chcę dużej tłustej mamy, tak, tak!”. Kołysze się na swoim stoiku i gdy podnosi twarz, by spojrzeć prosto na nas, wśród nocy rozlega się potężne, wzbierające wołanie: „Chcę dużej tłustej mamy, na której mięso się trzęsie, tak!”. Przełożył Bronisław Ziełiński Nowy Jork (1946) Jest mitem to miasto, jego pokoje i okna, plujące parą ulice; dla każdego innym mitem, głową bożyszcza, którego oczy - sygnały świetlne - błyskają czułą zielonością, cyniczną czerwienią. Tę wyspę, unoszącą się na wodach rzeki niby diamentowa góra lodowa, nazwijcie Nowym Jorkiem, nazwijcie ją, jak chcecie; nazwa nie jest ważna, bo wkraczając tam z innego, bardziej realnego świata, szukacie tylko miasta, miejsca, gdzie można się ukryć, zagubić czy odkryć samego siebie, stworzyć sen, w którym się udowodni, że może jednak nie jest się brzydkim kaczątkiem, lecz kimś wspaniałym i godnym miłości, tak jak myśleliście, siedząc na ganku, przed którym przejeżdżały fordy, jak myśleliście, planując sobie poszukiwanie miasta. Widziałem Gretę Garbo dwukrotnie w zeszłym tygodniu, raz w teatrze, gdzie siedziała obok mnie, a potem w sklepie z antykami na Trzeciej Alei. W wieku dwunastu lat miałem całą serię męczących dolegliwości i dlatego dużo leżałem w łóżku, spędzając czas na pisaniu sztuki, w które) gwiazdą miała być najpiękniejsza kobieta na świecie, jak określiłem Gretę Garbo w liście dołączonym do tekstu. Jednakże ani sztuka, ani list nie doczekały się nigdy uznania i przez długi
czas żywiłem rozpaczliwy żal, który nie rozwiał się w istocie aż do tamtego wieczoru, gdy czując, że serce absolutnie się we mnie wywraca, rozpoznałem kobietę zajmującą sąsiednie miejsce. Było zaskakujące, że jest taka niewysoka i o tak żywym kolorycie; jak podkreśliła Loren Maclver, przy takich rysach człowiek nie spodziewa się koloru. Ktoś mnie spytał: „Czy pan sądzi, że ona jest inteligentna?”, co wydaje się bezsensownym pytaniem; doprawdy, kto dba o to, czy jest inteligentna, czy nie? Chyba wystarczy, że taka twarz może w ogóle istnieć, choć sama Greta musiała w końcu pożałować dosyć tragicznej odpowiedzialności, jaką stwarza jej posiadanie. Nie jest też żadnym żartem, że chce być sama - oczywiście, że chce. Wyobrażam sobie, że tylko wtedy nie czuje się sama: jeżeli ktoś kroczy samotną ścieżką, zawsze nosi w sobie pewien żal, a nie okazuje go publicznie. Wczoraj, w sklepie z antykami, krążyła po nim, uważnie oglądając wszystko, nie interesując się naprawdę niczym, i przez jedną szaloną chwilę pomyślałem, że mógłbym do niej przemówić, po prostu, żeby usłyszeć jej głos; ta chwila minęła, Bogu dzięki, a ona wkrótce zniknęła za drzwiami. Podszedłem do okna wystawowego i patrzałem, jak spieszyła w błękitnym zmierzchu ulicy tym swoim długim wyciągniętym krokiem. Na rogu zawahała się, jakby niepewna, w którym kierunku iść. Latarnie uliczne zapłonęły i gra ich blasku stworzyła nagle w alei zwartą białą ścianę; samotna, w płaszczu targanym wiatrem, Garbo, wciąż najpiękniejsza kobieta na świecie, Garbo - symbol, ruszyła prosto ku niej. Dziś lunch z M. Co można dla niej uczynić? Mówi, że pieniądze ostatecznie się już skończyły, i jeżeli nie pojedzie do domu, rodzina absolutnie odmawia pomocy. Okrutne to zapewne, lecz powiedziałem jej, że nie widzę innego wyjścia. Oczywiście nie sądzę, by powrót do domu był dla niej możliwy. Należy do tej sekty, którą Nowy Jork najszybciej, nieodwołalnie chwyta w pułapkę - do utalentowanych bez talentu; zbyt wyczuleni, by akceptować bardziej prowincjonalny klimat, a jednak nie dość wyczuleni, aby oddychać swobodnie w tym tak upragnionym, wędrują neurotycznie, żywiąc się na skrajach nowojorskiej sceny. Jedynie sukces, i to u niebezpiecznego szczytu, może dać ulgę, lecz dla artystów bez sztuki jest to zawsze napięcie bez odprężenia, podrażnienie, z którego nie powstaje perła. Zapewne znalazłaby się, gdyby parcie do sukcesu nie było tak ogromne. Ludzie ci uważają, że muszą coś udowodnić, ponieważ amerykańska klasa średnia, z której w większości pochodzą, ma słowa lekceważenia dla tych, którzy kierują się uczuciem, dla swoich młodych, obdarzonych eksperymentalną inteligencją, którzy nie wykazują natychmiast, że te usiłowania opłacają się pod względem pieniężnym. Ale jeżeli jakaś cywilizacja upada, to czy jej spadkobiercy znajdują pieniądze wśród ruin? Czy może posąg, poemat, sztukę sceniczną? Nie znaczy to, że świat winien jest M. czy komukolwiek utrzymanie; niestety M., taka, jaka jest, nie potrafiłaby najprawdopodobniej stworzyć poematu, oczywiście dobrego; mimo to jest ważna, jej wartości są zrównoważone przez większą niż na ogół miarę prawdy, zasługuje na lepszy los niż przeskok od spóźnionej młodzieńczości do przedwczesnego wieku średniego, bez żadnego okresu przejściowego i niczego do zaprezentowania. Przy tej ulicy jest warsztat naprawy aparatów radiowych, prowadzony przez starszego Włocha, Joego Vitale. Wczesnym latem na froncie sklepu ukazał się dziwny napis: CZARNY WDÓW. A mniejszymi literami: „Szukajcie na tej wystawie wieści o czarnym wdowie”. Nasza dzielnica zastanawiała się więc, czekała. W kilka dni później dodano jeszcze dwie pożółkłe fotografie; zrobione przed dwudziestu laty mniej więcej, ukazywały pana Vitalego jako krzepkiego
mężczyznę w długim do kolan, czarnym kostiumie kąpielowym, czarnym czepku pływackim i masce. Wypisane na maszynie kartki pod zdjęciami wyjaśniały, że Joe Vitale, którego wszyscy znaliśmy jako przygarbionego, smutnookiego naprawiacza aparatów radiowych, był niegdyś, w wyższym wcieleniu, mistrzem pływackim i ratownikiem na plaży Rockaway. Uprzedzono nas, byśmy stale obserwowali wystawę; nagroda przyszła w następnym tygodniu: śmiałym transparentem pan Vitale oznajmiał, że Czarny Wdów ma podjąć na nowo działalność. W oknie wystawowym był umieszczony wiersz, a jego tytuł brzmiał: „Marzenie Joego Vitale”; mówił on o tym, jak Joe marzy, by znowu nadstawiać pierś na fale, podbijać morze. Nazajutrz ukazało się ostateczne zawiadomienie; właściwie było to zaproszenie, które oznajmiało, że wszyscy będziemy mile widziani na plaży Rockaway dwudziestego sierpnia, tego dnia bowiem pan Vitale zamierza przepłynąć z niej do plaży Jones, czyli kawał drogi. Przez następne dni letnie przesiadywał przed swoim warsztatem na składanym stołku, obserwując reakcje przechodniów na swoje rozmaite oświadczenia - siedział tam, zadumany i daleki, kiwając głową, uśmiechając się uprzejmie, kiedy sąsiedzi przystawali, by życzyć mu powodzenia. Jakiś przemądrzały dzieciak zapyta! go, czemu opuścił ostatnią literę słowa, na co odpowiedział bardzo łagodnie, że „wdowa” z „a” na końcu jest dla pań. Przez jakiś czas nic więcej się nie działo. A potem któregoś rana świat zbudził się i uśmiał z marzenia Joego Vitale. Relacja o nim była we wszystkich gazetach; popularne dzienniki zamieściły jego fotografię na pierwszych stronach. A żałosne to były fotografie, bo widniał tam nie w chwili triumfu, ale udręki, stojący na plaży Rockaway pomiędzy dwoma policjantami. A oto stanowisko, jakie w swoich relacjach zajęła większość gazet: był niegdyś zwariowany, niemądry stary człowiek, który nasmarował się tłuszczem i pokłusował do morza, lecz kiedy ratownicy ujrzeli go wypływającego tak daleko, wsiedli do łodzi i przywieźli go na brzeg; ten komiczny staruch był taki przebiegły, że gdy tylko obrócili się plecami, znów pognał do wody, więc ratownicy powioslowali ponownie i Czarny Wdów, wypchnięty na plażę niczym półmartwy rekin, powrócił, by słuchać nie śpiewu syren, lecz przekleństw, urągań, policyjnych gwizdków'. Byłoby rzeczą właściwą pójść i powiedzieć Joemu Vitale, jak nam jest przykro, za jak dzielnego go uważamy, powiedzieć, no, cokolwiek; śmierć marzenia nie jest mniej smutna od śmierci, a pragnienia tych, którzy przegrali, są równie głęboką żałobą. Jednakże jego warsztat radiowy jest zamknięty, i to już od dawna; nigdzie nie ma śladu po panu Vitale, a jego wiersz zsunął się ze swego miejsca i spad! tak, że go nie widać. Hilary powiedział, żebym przyszedł na herbatę, nim zjawią się inni goście Chociaż był okropnie przeziębiony, uparł się, by urządzić to przyjęcie; naturalnie, czemu nie? Odgrywanie roli gospodarza jest dla niego lekiem na wszelkie dolegliwości. Bez względu na to, w czyim domu się znajdujecie, jeżeli jest tam Hilary, jest to jego dom, a wy jesteście jego gośćmi. Niektórzy uważają to za nadmierną pewność siebie, ale prawdziwi gospodarze są zawsze zadowoleni, bo Hilary ze swoją masywną efektowną postacią oraz hałaśliwymi rozchichotanymi monologami nadaje nawet najbardziej ponurym zebraniom musującą świetność. Hilary tak bardzo pragnie, by każdy był malowniczy, by był bohaterem z książki; jakimś sposobem przekonuje sam siebie, że najbardziej szarzy ludzie są okryci legendotwórczym blaskiem; co więcej, przekonuje także ich samych, to zaś częściowo tłumaczy serdeczność, z jaką mówią o nim wszyscy, choć zazwyczaj nie mają miękkiego serca. Inną pociągającą cechę stanowi to, że Hilary jest zawsze taki sam; zawsze pobudza do śmiechu,
kiedy diabelnie chce się nam płakać, i ma się to dziwne uczucie, że po naszym odejściu Hilary płacze za nas. Hilary z aksamitnym pledem, rozłożonym na kolanach, z telefonem w jednej, a książką w drugiej ręce, z radiem, pozytywką, drugim telefonem i fonografem rozbrzmiewającymi w przyległych pokojach. Kiedy przyszedłem na herbatę, Hilary leżał podparty na poduszkach w łóżku, z którego zamierzał pokierować przyjęciem. Ściany jego pokoju są wyklejone fotografiami prawie każdego, kogo znał: młodych dziewczyn, panien debiutujących w towarzystwie, czyjejś sekretarki, gwiazd filmowych, profesorów college’u, chórzystek, cyrkowych dziwadeł, par z Westchesteru, biznesmenów; oni mogą się z nim rozstawać, ale on nie potrafi znieść utraty kogokolwiek - czy czegokolwiek. Książki leżą stosami po kątach, uginają się pod nimi półki, a wśród nich jego dawne szkolne podręczniki, stare programy teatralne, kopce morskich muszelek, popękane płyty, zwiędłe kwiaty, pamiątki z lunaparków przemieniają mieszkanie w jakieś poddasze z krainy czarów. Może przyjść taki czas, kiedy nie będzie Hilarego; łatwo byłoby go zniszczyć - i możliwe, że ktoś to zrobi. Czyżby przejście od naiwności do mądrości następowało w chwili, gdy odkrywamy, że nie cały świat nas kocha? Większość z nas dowiaduje się tego zbyt wcześnie. Ale Hilary jeszcze o tym nie wie. Mam nadzieję, że nigdy się nie dowie, bo byłoby mi bardzo przykro, gdyby nagle spostrzegł, że gra na boisku sam jeden i trwoni swą miłość na widzów, których nigdy nie było. Sierpień. Aczkolwiek poranne gazety zapowiedziały, że będzie po prostu pogodnie i ciepło, w południe było oczywiste, że dzieje się coś wyjątkowego, i urzędnicy, powracający po lunchu z oszołomionym, zgnębionym wyrazem dręczonych dzieci, zaczęli telefonować do Meteorologii. W połowie popołudnia, gdy upal zacisnął się jak dłoń na ustach ofiary mordu, miasto zaczęło się miotać i wić, ale ponieważ krzyk jego był przytłumiony, pośpiech zahamowany, dążenia pokrzyżowane, stało się niby wyschnięta studnia, jakiś niepotrzebny pomnik, toteż popadło w omdlenie. Parujące, obwisłe jak wierzby połacie Central Parku przypominały pole bitwy, na którym wielu poległo; rzędy wyczerpanych ofiar leżały zmięte w martwym nieruchomym cieniu, podczas gdy fotoreporterzy, dokumentując klęskę, krążyli grobowo między nimi. Nocą upał otwiera czaszkę miasta, odsłaniając jego biały mózg i nerwy centralne, które skwierczą jak wnętrze elektrycznej żarówki. Zapewne wykonałbym znacznie więcej roboty, gdybym wyjechał z Nowego Jorku. Jednakże jest też bardziej niż możliwe, że to nieprawda. Dopóki nie osiągnie się pewnego wieku, wieś wydaje się nudna, a zresztą lubię przyrodę nie w ogóle, lecz w szczególności. Niemniej jednak, jeżeli ktoś nie jest zakochany czy zadowolony, czy napędzany ambicją, czy pozbawiony ciekawości, czy pogodzony z życiem (co wydaje się nowoczesnym synonimem szczęścia), miasto jest jak monumentalna machina, specjalnie pomyślana dla marnowania czasu, pożerania złudzeń. Bardzo szybko wszelkie poszukiwania, badania mogą się stać złowieszczo pospieszne, dręcząco niespokojne, zmienić się w wyścig przez przeszkody benzedryny i nem-butalu. Gdzież jest to, czego szukaliście? A w ogóle czego szukacie? Przykro jest nie przyjąć zaproszenia; stale się od nich uchylamy, jedynie po to, by zjawić się niespodzianie; bądź co bądź trudno jest trzymać się na uboczu, kiedy podszepty uparcie sugerują, że pozostając na osobności, wyrzuciliście za okno miłość, odmówiliście odpowiedzi, utraciliście na zawsze to, czegoście szukali; ach, pomyśleć, że wszystko to czeka zaledwie o dziesięć ulic; więc szybko włóżcie kapelusz, nie zawracajcie sobie głowy autobusem, złapcie taksówkę, pospieszcie się, dzwońcie do drzwi, witaj, naiwniaku, głuprasie.
Dzisiaj są moje urodziny i Selma jak zawsze pamiętała; jej zwyczajowy prezent, dziesiątak starannie zawinięty w kawałek papieru toaletowego, przyszedł z poranną pocztą. Zarówno pod względem czasu naszej znajomości, jak swego wieku Selma jest moją najstarszą przyjaciółką; przez osiemdziesiąt trzy lata mieszkała w tym samym małym miasteczku w Alabamie - przygięta, drobna kobieta o ciemnej jak żużel skórze i bystrych przymrużonych oczach była przez czterdzieści siedem lat kucharką w domu mych trzech ciotek, lecz teraz, kiedy już nie żyją, przeniosła się na farmę swej córki, po prostu, jak powiada, by siedzieć spokojnie i korzystać ze swobody. Jednakże do jej podarku był dołączony rodzaj notki, w której pisała, żebym się przygotował, bo łada dzień przyjedzie autobusem Grey-hound do tego „ogromniastego miasta”. Nic to nie znaczy; nie przyjedzie nigdy, ale odgraża się tak, odkąd sięgnąć pamięcią. Owego lata, zanim ujrzałem Nowy Jork po raz pierwszy, było to zaś czternaście łat temu, przesiadywaliśmy w kuchni, a nasze głosy snuły się przez cały gnuśny dzień; rozmawialiśmy głównie o mieście, do którego miałem wkrótce się udać. Mniemała, że nie ma tam żadnych drzew ani kwiatów, i słyszała, iż większość ludzi mieszka pod ziemią, a jeśli nie pod ziemią, to w niebie. Ponadto nie ma tam „żadnych pożywnych wiktuałów” - porządnej fasolki szparagowej ani czarno nakrapianych piżmianów, patatów, kiełbasek - tego, co mamy u siebie. I zimno jest, mówiła, a jakże, pojedź tylko do tego zimnego kraju, to zanim cię znów zobaczymy, nos ci zamarznie i odpadnie. Jednakże kiedyś żona Bobby’ego Lee Kettle’a przyniosła trochę przezroczy z Nowego Jorku i potem Selma zaczęła mówić swym przyjaciółkom, ze kiedy pojadę na Północ, wybierze się ze mną. Miasteczko nagle wydało jej się ciasne i paskudne. Moje ciotki kupiły jej więc od razu bilet w obie strony, planując, by pojechała ze mną i zaraz wróciła. Wszystko było dobrze do chwili, gdy dotarliśmy na dworzec autobusowy; tam Selma zaczęła płakać i powiedziała, że nie może jechać, że umarłaby tak daleko od domu. Była to smutna zima pod każdym względem. Dla dziecka miasto jest miejscem bezradosnym. Później, kiedy jesteśmy starsi i zakochani, widzimy wszystko podwójnie, bo dzielimy się tym z ukochaną istotą, co nadaje przeżyciom treść, kształt, znaczenie. Samotne podróżowanie jest wędrówką przez pustkowie. Ale jeżeli kocha się dostatecznie mocno, czasami można widzieć za siebie i za kogoś drugiego. Tak było z Selmą. Widziałem wszystko podwójnie: pierwszy śnieg, łyżwiarzy ślizgających się w parku, piękne futrzane kurtki zabawnych dzieci z tego zimnego kraju, zjeżdżalnie w lunaparku, automaty z gumą do żucia w kolejce podziemnej, magiczny Automat, wyspy na rzece, poblask na moście o zmierzchu, ludzi, którzy dzień w dzień przychodzili na podwórko i śpiewali te same szorstkie chrapliwe piosenki, cudowną bajkę o dzie-sięciocentowym domu towarowym, gdzie zachodziło się po szkole, aby coś ukraść; patrzałem, słuchałem, gromadząc to na spokojne godziny w kuchni, gdy Selma poprosi, tak jak to zresztą uczyniła: „Opowiedz mi historie o tym mieście, tylko prawdziwe, bez żadnych kłamstw’’. Jednakże mówiłem głównie kłamstwa; nie była to moja wina, nie mogłem sobie przypomnieć, ponieważ było to tak, jakbym się znalazł w którymś z owych nadprzyrodzonych zamków, odwiedzanych przez postacie z legend; po wyjściu nie pamięta się nic i pozostaje tylko widmowe echo natrętnego zadziwienia. Przełożył Bronisław Ziełiński Brooklyn
(1946) Opuszczony kościół, napis „Do wynajęcia”, szpecący jego barokową fasadę, wieże czarne i wyszczerbione na rogu tego zagubionego placu, jaskółcze gniazda pośród kamiennych kwiatów, wyrzeźbionych nad pomazanymi kredą drzwiami („Był tutaj Kilroy”, „Seymour kocha Betty”, „Jesteś śmierdziel!”); wewnątrz, gdzie słońce pada na popękane ławki, zadomowiły się najróżniejsze zabłąkane zwierzęta: widać melancholijne koty wyglądające przez okna, słychać dziwaczne zwierzęce wrzaski, a dzieci z tej ulicy, które odważą się wejść do środka, wychodzą, taszcząc kości i twierdząc, że to ludzkie („A jakże, to prawda! Mówię wam; tego gościa zabili”). Skrajny w swojej brzydocie, kościół ten symbolizuje dla mnie pewne elementy Brooklynu; mam niemiłe przeczucie, że gdyby podobna budowla została zniszczona, wzniesiono by szybko inną, równie starą i monstrualną, albowiem Brooklyn, czy też łańcuch miast tak nazwanych, nie jest, w przeciwieństwie do Manhattanu, zainteresowany architektonicznymi zmianami. Nie jest też przychylny jednostce; z rozpaczą patrzy się na nieskończone rzędy podobnych do siebie willi, domków i kamienic, nieuchronnie puste, szare placyki, gdzie smutne, słodkie, rozwydrzone dzieci zbierają jesienne liście i drewno i rozpalają październikowe ogniska, te smutne, słodkie dzieci, pędzące po szklistych, sierpniowych ulicach z krzykiem: „Bić Żyda! Bić makaroniarzy! Bić czarnuchów!” - co jest obyczajem tej krainy, gdzie umysłowa architektura, podobnie jak domy, jest niezmienna. Przyjaciele z Manhattanu, nie chcąc borykać się z zawiłym i ponurym przejazdem kolejką podziemną (ach, B., przyjedź, przysięgam ci, że to trwa ledwie czterdzieści minut i naprawdę trzeba przesiadać się tylko trzy razy), odpowiadają „bardzo żałuję” na każde zaproszenie. Z tej przyczyny często snułem marzenia na jawie o wynajęciu i odnowieniu owego kościoła; któż by potrafił się oprzeć odwiedzeniu tak osobliwej rezydencji? W obecnym stanie rzeczy mam dwa pokoje w kamienicy identycznej jak dwadzieścia innych na placu; wnętrze tego domu jest niechlujną dżunglą wiktoriańską: na tapetach pląsają plemiona bladych jak lilie, pulchnych dam, strojnych w gnijące greckie woale; w hallu pusta zaśniedziała misa na bilety wizytowe oraz wieszak na kapelusze, sękaty niczym świerk widziany na wybrzeżu Bretanii, są wytwornymi pamiątkami z mniej nędznych czasów Brooklynu; salon pęka od zakurzonych, obszytych frędzlami mebli, historia rodzinna w dagerotypach paraduje na starym, nie nastrojonym fortepianie, wszędzie narzutki na oparciach foteli - są jakby małymi dzierganymi flagami, obwieszczającymi stan szacowności, a kiedy przeciąg przelatuje przez ten pokój, ozdobione paciorkami lampy wybrzękują orientalne melodie. Jednakże są telefony: dwa na górze, trzy na dole i sto dwadzieścia pięć w suterenie, bo właśnie tam moje gospodynie są mniej lub bardziej przykute do centralki; pani Q., drepcząca, karłowata kobieta o czerwonej buldogowatej twarzy, wyłupiastych, lawendowych oczach i jasnopoma-rańczowych, niewiarygodnych włosach, które, podobnie jak jej córka, panna Q., nosi rozpuszczone do pasa, jest osobą podejrzliwą, a podejrzliwość jej jest taka, jak zwykle u tych, co pogardzając wszystkim, szukają po temu uzasadnienia. Biedna panna Q. jest po prostu zmęczona; miękka i przymilna, ugina się pod ciężarem mozołu trwającego w zasadzie od narodzin do śmierci, i czasem się zastanawiam, czy jest naprawdę panną Q., czy Zasu Pitts. Niemniej jednak nawiązały się między nami przyjemne stosunki. Oparte są głównie na fakcie, iż obojga nas nękają takie bóle głowy, że włos się jeży. Prawie co dzień wykrada się na górę i chichocząc ze swojej swawolnej śmiałości, prosi o aspirynę; jej matka, zwolenniczka Bernarra MacFaddena, zabrania aspiryny i wszelkich lekarstw, jako „wywarów z diabelskiego tygla”. Historia
ich rodziny jest starą historią: pan Q., „bardzo wybitny przedsiębiorca pogrzebowy”, po prostu „zmarł bez słowa ostrzeżenia, czytając «New York Sum”, i pozostawił żonę i niezamężną córkę, „by dalej sobie żyły bez żadnych widomych środków po temu”, ponieważ „pewien kanciarz namówił papę, żeby zainwestował wszystkie pieniądze w fabryczkę produkującą sztuczne wieńce pogrzebowe”. Wobec tego matka i córka zorganizowały w suterenie obsługę telefoniczną. Dzień i noc od lat dziesięciu przyjmują na zmianę telefony do osób nieobecnych w mieście czy w domu. - Och, to coś okropnego - mówi panna Q. z udanym przygnębieniem, albowiem ta rola pracującej zawodowo kobiety jest najrealniejszą iluzją w jej iluzyjnym życiu. - Mówię panu szczerą prawdę; nie zliczyłabym, od ilu lat nie miałam pełnej godziny odpoczynku. Mama też tam pracuje, biedactwo, ale wie pan, cierpi na sporo różnych dolegliwości i muszę ją bez mała przywiązywać do łóżka. Czasami, kiedy jest późna noc i głowa zaczyna mnie boleć, patrzę na centralkę i nagle wydaje mi się, że wszystkie te długie druty są rękami i palcami, które mnie dławią na śmierć. Wiadomo, że pani Q. odwiedza czasem łaźnię turecką nieopodal zarządu gminnego, natomiast izolacja jej zmęczonej córki jest absolutna; jeśli jej wierzyć, wyszła z sutereny tylko raz w ciągu ośmiu lat, i owego odświętnego dnia udała się z matką obejrzeć pana MacFaddena wykonującego ćwiczenia gimnastyczne na scenie Carnegie Hall. Z lękiem słucham niekiedy w nocy, jak pani Q. ciężko wdrapuje się po schodach, aby niebawem zjawić się u mych drzwi; stojąc tam, spowita w liche satynowe kimono, ze swymi włosami koloru zachodzącego słońca, rozpuszczonymi na modłę wikingów, spogląda na mnie ze złowrogim błyskiem w oku. - Znowu dwie - powiada, a jej chrapliwy baryton nasuwa na myśl ogień piekielny i siarkę. - Widzieliśmy je z okna, dwie całe rodziny, przejeżdżające wozami meblowymi. Kiedy już wycisnęła do cna cytrynę swojej goryczy, zapytuję: - Jakie rodziny, proszę pani? - Afrykanów - oznajmia z gniewnym, sowim mruganiem. - Cała dzielnica przemienia się w czarny koszmar; najpierw Żydzi, teraz ci, wszystko to rabusie i złodzieje, krew krzepnie mi w żyłach. Aczkolwiek podejrzewam, że sama pani Q. nie uświadamia sobie tego, nie jest to żadna poza, naprawdę jest przestraszona; to, co się dzieje dokoła, nie odpowiada niczemu, co było jej znane - odszedł mąż, na którego zdaniu się opierała, ponieważ zaś posiadała jedynie zapożyczone postawy, nie miała nigdy własnego poglądu. Na wszystkich drzwiach kazała pozakładać anormalną liczbę zatrzasków i zamków, w kilku oknach są kraty, jest także kundel, który szczeka tak, że uszy pękają; ktoś z zewnątrz, jakiś bezpostaciowy ktoś, pragnie się dostać do środka. Każde stąpnięcie uwypukla jej wagę, gdy idzie po schodach, na dole czyjeś odbicie - jej własne - majaczy w lustrze; nie poznając go, pani Q. przystaje, sapiąc ciężko, i zastanawia się, kto tam czeka; chłód przenika jej kości - dziś znowu dwie, jutro dalsze, wzbiera zalew, jej Brooklyn jest zaginioną Atlantydą, nawet jej odbicie w lustrze (prezencie ślubnym, pamiętacie? już czterdzieści lat, och, co to się stało, powiedz mi, Boże), nawet ono jest kimś, czymś. - Dobranoc! - woła. Zamki szczękają, bramy zostały zawarte, w mroku śpiewa sto dwadzieścia
pięć telefonów, greckie damy pląsają w półmroku, dom wzdycha, osiada. Ze dworu wiatr przynosi słodki ciastkowy zapach z odległej o parę posesji piekarni; marynarze udający się na Sands Street kroczą przez oświetlony latarniami skwer i spoglądają na wymarły kościół, napotykając żółtą mądrość zimnych kocich oczu. - Dobranoc pani. Usłyszałem pianie koguta. Zrazu dziwne, wydało się mniej osobliwe, gdy przypomniałem sobie o utajonym, niewidocznym mieście, tym kontynencie tylnych podwórek, nigdzie tak nie kwitnących jak tutaj; drobni handlarze i sprzedawcy butów uprawiają ziemię: „Wiecie, to nasze własne rzodkiewki”. Niedawno aresztowano pewną kobietę z Flatbush za trzymanie świń na podwórku. Niewątpliwie zazdrość popchnęła jej sąsiadów do złożenia skargi. Kiedy wieczorem wraca się z Manhattanu, jest nieco zaskakujące ujrzeć niebo, na którym naprawdę świecą prawdziwe gwiazdy, wędrować po zasłanych liśćmi ulicach, gdzie dymne wonie jesieni snują się nie rozcieńczone, a głosy dzieci jeżdżących o zmierzchu na wrotkach przynoszą wśród ciszy powitalne przesłania: „Patrz, Myrtle - księżyc jak dynia!”. Pod spodem kipi kolejka podziemna, w górze neony przecinają noc, owszem, a jednak słyszałem pianie koguta. Jako grupa, mieszkańcy Brooklynu stanowią prześladowaną mniejszość; bezmyślny upór niezbyt okrzesanych głupców sprawił, że każda wzmianka o ich rodzimej dzielnicy jest sygnałem do obowiązkowych wybuchów śmiechu; gwara, wygląd i sposób bycia tutejszych ludzi stały się dzięki tej prześmiewczej propagandzie równoznaczne z najbardziej prostackimi, najwulgarniejszymi aspektami współczesnego życia. To wszystko, choć może zaczynało się dosyć dobrodusznie, wstąpiło na ostrą jak brzytwa drogę ku złośliwości; adres w Brooklynie nie jest dziś w pełni szacowny. Osobliwa to ironia, rzecz jasna, bo w tym nieszczęsnym regionie przeciętny człowiek, będąc kimś zbliżonym do wyrzutka, strzeże przeciętności z chorobliwą pasją; w istocie czyni z szacowności religię, jednakże niepewność rodzi hipokryzję, wita więc Wielki Dowcip najgłośniejszym porykiwaniem: „Taak, Brooklyn - boki zrywać - jakiż on śmieszny!”. Okropnie śmieszny, tak, ale Brooklyn jest również smutny brutalny prowincjonalny samotny ludzki milczący niedbały hałaśliwy zagubiony namiętny subtelny gorzki niedojrzały niewinny przewrotny czuły tajemniczy - jest miejscem, gdzie Crane i Whitman znaleźli poematy, mitycznym dominium, o którego brzegi morze przy Coney Island pluszcze posępnym lamentem. Tu mało kto potrafi udzielić wskazówek, nikt nie wie, gdzie co jest, nawet najstarszy taksówkarz wydaje się niepewny; na szczęście zdobyłem stopień naukowy w jeżdżeniu kolejką podziemną, choć nauczenie się, jak podróżować po tych szynach, które, wtopione w kamień, przypominają żyłki znajdowane na skamienielinach paproci, wymaga na pewno bardziej zawziętej pilności niż praca nad magisterium. Kołysanie się przez te bezsłoneczne, bezgwiezdne tunele budzi uczucie podążania na kraj świata; kolejka mknąca pod nie widzianą okolicą wydaje się zmierzać ku mgle i oparom, i tylko miganie znajomych stacji ujawnia naszą tożsamość. Raz, kiedy z hukiem mknęliśmy pod rzeką, ujrzałem dziewczynę, mniej więcej szesnastoletnią i zapewne kandydatkę do jakiegoś zakonu, która niosła koszyk wypełniony małymi serduszkami, wyciętymi ze szkarłatnego papieru. „Kupcie samotne serce - zawodziła, przechodząc przez wagon. - Kupcie samotne serce”. Ale bladzi, obojętni pasażerowie, z których żaden go nie potrzebował, tylko przerzucali stronice swych „Daily News”. Kilka razy w tygodniu jem kolację w hotelu „Czerokez”. Jest to hotel wynajmujący umeblowane mieszkania, ogromnie staroświecki, zarówno jeśli idzie o wnętrze, jak klientelę; najmłodszy Czerokez, jak mieszkańcy sami siebie nazywają, ma sześćdziesiąt sześć lat, a najstarszy