kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Carco Francis - Opowieść o Franciszku Villonie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Carco Francis - Opowieść o Franciszku Villonie .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CARCO FRANCIS Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 282 stron)

Francis Carco Opowieść o Franciszku Villonie1 Przełożyła Jadwiga Dmochowska Tytuł oryginału: Le Roman de François Villon Wydanie oryginalne 1926 Wydanie polskie 1959 1 François Villon (ur. 1431 lub 1432, zm. po 1463) - jeden z najwybitniejszych poetów francuskich epoki średniowiecza, autor Małego testamentu i Wielkiego testamentu (napisanego około 1461). Jego prawdziwe nazwisko brzmiało François de Montcorbier lub François des Loges. (przyp. red.) Na okładce drzeworyt z domniemanym wizerunkiem François Villona z wydania Wielkiego Testamentu z 1489 r. (przyp. red.) - 2 -

Część pierwsza. I. Po nieskończenie długim dniu październikowym, mglistym i jakby odrętwiałym, zerwał się ku wieczorowi wilgotny wiatr i powiał nad Paryżem. Był to wiatr z zachodu. Chorągiewki na dachu rozwinęły od razu swoje wstęgi w tym samym kierunku, Sekwana pociemniała, tocząc pod mostami żółtawe, zjeżone fale. Nie ściemniło się jeszcze... W pobliżu Châtelet, skupiona przed jego ciężką, przysadzistą bramą, stała garstka gawiedzi przypatrując się zbrojnemu pocztowi konnej straży, który ukazał się na moście Petit-Pont i zmierzał teraz ku nim. Podkowy dzwoniły o bruk. Ciekawscy pokazywali sobie przejeżdżających mimo nich strażników, których poznawali pod kapturami, odprowadzali ich wzrokiem, a widok ten ściągał coraz więcej szlifibruków; toteż wkrótce na placyku, zamkniętym po prawej stronie trzema wysokimi wieżami więzienia, po lewej zaś bramą szlachtuza, zebrał się tłum gapiów szepczących między sobą i dopytujących się nawzajem, jakich to prowadzą złoczyńców. - To kirusy2 - powiedział mieszczanin stojący w pierwszym rzędzie. - Udała się obława. - Kirusy i szulerzy - dodał jego sąsiad. - Tak - ciągnął dalej mieszczanin z pewną dumą - Patrzcie, jaki bywa koniec, gdy kto żyje nieobyczajnie. To mówiąc wskazywał palcem ośmiu czy dziesięciu oberwańców otoczonych strażą, z których jednego, imieniem 2 Kirus - pijak. - 3 -

Jaquet Legrant, nagabywali, rzekłbyś, z tłumu jacyś niewidzialni ludzie. - Co on zrobił takiego? - zapytał któryś z mieszczan. Odezwał się jakiś głos: - Coquillardzi!3 Coquillardzil Trzymaj język za zębami! Jaquet! Ale Jaquet widocznie nie słyszał, nie odwrócił bowiem głowy i przeszedł, tak samo jak inni, z rękami związanymi na plecach. Wówczas to usłyszano stłumiony śmiech i ktoś odezwał się wesoło: - Lepiej być po tej stronie niż po tamtej! - Pewnie! - wykrzyknął mieszczanin. - Wiadomo! - Sam widok wystarczy - powiedział ktoś na to. - A niech Pan Bóg broni, bym się miał o tym w inny sposób przekonać, i niech mnie strzeże od złego... Ten, co wypowiedział te słowa, był to wątły, ciemnowłosy figlarny żak, lat około siedemnastu, a zwał się Franciszek de Montcorbier. Mieszkał przy ulicy Saint-Jacques u swego wuja, kanonika przy klasztorze świętego Benedykta le Bétourné, Wilhelma de Villon, który go wychował, a gdy chłopiec dorósł, przeznaczył mu kąt w swoim domu przy Czerwonej Bramie, przylegającym do kościoła; młodzian gnieździł się tam pośród kufrów, pomiędzy kredensem, stołem, umywalnią, kilku stołkami i stosem grubych ksiąg. Osłonięte firankami łóżko było wąskie i twarde; ten, co w nim sypiał, nie zażywał zbyt wielkich wygód, taka była wola jego wuja, księdza Wilhelma z Sorbony, wszak nie należy młodzieńcowi zapewniać zbyt wielu życiowych rozkoszy. Tych dostarcza mu aż nadto ulica i jej przygody. Franciszek wiedział o tym, toteż leżąc na swoim wyrku, często całkowicie 3 Coquillardzi - coquillard (franc.): wędrowni żebracy znad Morza Śródziemnego wsławieni rozbojami w w. XV; stworzyli własną gwarę. - 4 -

ubrany, oceniał je wedle zasług i myśląc o czekających go na mieście rozrywkach, w ciągu dnia więcej ziewał, niż studiował. Trzeba przyznać sprawiedliwości gwoli, że kiedy Franciszek de Montcorbier spotykał się z przyjaciółmi, wiedział, że żyje. Po skończonym dniu pracy wałęsali się od warsztatów do mostu Pont au Change, gdzie przez okna widać było, niekiedy do późnego wieczora, pochylonych skrybów i pisarczyków kreślących przy świecach na papierze czarne znaki. Dzwoniono na nieszpory, mężczyźni, kobiety, dziewczęta, mieszczanie, kupcy witali się, przystawali, wymieniali ukłony, dzieciaki zaś, wysłane po wino czy musztardę, biegły z dzbankami pośpiewując. W domach gospodynie statecznie gotowały wieczorny posiłek. Zapach słoniny i kapusty unosił się w powietrzu, a kiedy stróże nocni rozbiegali się po dzielnicach ogłaszając drugi ront, ludzie rozstawali się i powoli powracali do swoich siedzib. Tak czynili tylko starsi; chłopcy, czyhający na dziewki służebne, ociągali się jeszcze. Znali się przeważnie, tworzyli wesołe gromadki, gonili za spódniczkami, śmieli się, rozmawiali bardzo głośno, przede wszystkim i we wszystkim szukając własnej uciechy. Wśród tych hultajów wdzięczny stanowił obraz Régnier de Montigny, młodzian szlachetnego rodu z Bourges. Natura obdarzyła go piękną postawą, dobrze nosił szaty z cienkiego sukna, o rękawach zdobnych w nacięcia. Na głowie miał aksamitny kapelusz, na nogach piękne ciżmy z nosami zakrzywionymi do góry - tak odziany przechadzał się dniem i nocą, wolny jak ptak i beztroski. Zazdrościli mu przyjaciele, nawet najbogatsi, gdyż Montigny, choć mało miał grosza, kpił sobie z tego. Franciszek de Montcorbier słyszał nieraz, jak Montigny tłumaczy, w jaki sposób można sobie poradzić, gdy przyjdzie chwila płacenia, i ubogi żak w nędznej odzieży dziwował się, że tak wspaniała osoba nie gardzi jego przyjaźnią. - 5 -

Dwaj młodzieńcy spotykali się co wieczór na ulicy de la Juiverie i gdy się tam przechadzali, trzeci kompan, idąc im naprzeciw, witał ich z daleka: - Jesteście nareszcie! - mówił - szukam was. Zwano go Colin de Cayeux. Był synem ślusarza z dzielnicy Saint-Benoît. Przysadzisty, krzepki, dłonie miał zgrubiałe, mierzył zaś przechodzące dziewczęta takim okiem, że się za nim oglądały. Otóż ów Colin - jak nikt inny - wiedział, co warte są paryskie dziewczęta i kramarki, kiedy zaś Franciszek chciał z nim czasem o nich pomówić, przykazywał: - Milcz! Pora już, byś nabrał rozumu! Co? Na to, by się nauczyć grać, trzeba czasu, no i praktyki... - Tylko tyle? - Trzeba także - odpowiadał Colin twardym głosem - nauczyć się rozróżniać, co złe, a co dobre. - A co jest dobre? - dopytywał się Franciszek. Colin przyjrzał mu się bacznie, po czym odpowiedział stanowczo: - Snopki!4 - Snopki? - Tak, snopki się zgarnia, pędraku. - A złe? Colin wzruszył ramionami, splunął przed siebie i zaśmiał się głucho i drwiąco. Używał chwilami w mowie szczególnych zwrotów, a Montigny także się nimi chętnie posługiwał, czym wprowadzali Franciszka w zdumienie. Zapamiętał, na przykład, że prawo nazywali między 4 Snopki - pieniądze. - 6 -

sobą „dyla"5 , albo „koło". Obchodzić prawo było to ich zdaniem „kołować". A kiedy Colin przysięgał, że nie zniósłby, żeby jego miano „wykołować", Franciszek głośno przyznawał mu rację, on bowiem także nie lubił, gdy go wystrychnięto na dudka. W myślach swoich, których bynajmniej nie czerpał z książek, Franciszek, choć tak młody wiekiem, godził się, że to, czego człowiek nie ma, to sobie bierze, brak mu było wszakże doświadczenia i strach go hamował. Był z natury tchórzliwy pomimo jurnej miny, niespokojny, niepewny siebie. Wszystko go przerażało; zwłaszcza kobiety. Jeżeli która odpowiedziała na jego nieme spojrzenie w sposób zbyt wymowny, rumienił się jak panna. A potem był wściekły, że się tak łatwo dał stropić. - Udałeś mi się, chłopcze! - dworował sobie z niego wówczas Colin. - Trzeba jeszcze poczekać. - Poczekać? - odpowiadał Franciszek gniewnie. - Wiem o tym! Wiedział przede wszystkim, że póki mieszka u wuja, nie może oddalać się z domu nocą tak, jak by tego pragnął, gdyż choć ksiądz Wilhelm de Villon był tak dla niego pobłażliwy, na tym punkcie nie żartował. Jeśli Franciszek chciał zjeść kolację na mieście, musiał uzyskać jego zgodę, ksiądz Wilhelm bowiem zamykał na klucz drzwi wejściowe i sam przychodził je otwierać! Jak tu więc, wobec tego, zmylić jego czujność? Franciszek dawał za wygrane. A po wtóre, jemu to musiał wydawać rana lekcję, zanim szedł na ulicę du Fouarre do szkoły. - Widzisz więc - lamentował Franciszek, kiedy Montigny zapytywał go, jakich sposobów używa ksiądz Wilhelm, by wyuczyć go na pamięć Donata i Doktrynału - że mało mam w życiu uciechy... - Ale otrzymasz stopień naukowy! - pocieszał go Colin. - Co tam, obeszłoby się! 5 Dyla - woda. „Dylacja", inaczej „dylata", w języku sądowym: odroczenie, zwłoka. - 7 -

Wówczas Colin oświadczał z pośpiechem, że Franciszek sam nie wie, co mówi, zważywszy, jak wielkie korzyści związane są ze zdobyciem tytułu uniwersyteckiego. On sam, chociaż nie posiada rozległej wiedzy, jest wszak klerykiem. - A co ci z tego przyjdzie? - Dowiesz się o tym może z czasem - twierdził Colin pokazując tonsurę. - Cóż bowiem czyni najmizerniejszy kleryk? Powołuje się na swego biskupa i tam, gdzie kto inny zginąłby marną śmiercią, kleryk korzysta z przywilejów... Warto znieść to i owo... Opowiadał, cytował przykłady. - Prawdę mówi Colin! - przytakiwał Montigny. Lecz Franciszek marzył tylko o miłosnych rozkoszach. * * * Tego wieczoru, gdy zobaczył Franciszka, Régnier zaproponował mu, by zjadł z nim kolację, a potem pójdą do Colina, który czeka na nich w umówionym miejscu. - Chodźmy - powiedział Régnier - poprosimy twego wuja o pozwolenie. - I zaczął się śmiać. - Cóż ja takiego zrobiłem - zapytał Franciszek nieśmiało - że sobie ze mnie kpisz? - Daj spokój - odparł Régnier z tajemniczą miną. - Przysięgam ci, że się coś stanie tam, gdzie się spotkamy tej nocy. - Ale co? - zapytał żak - co się stanie? - Nie powiem ci - odrzekł jego towarzysz. I biorąc żaka za rękę, pociągnął go w stronę mostu Saint- Michel; przeszli na lewy brzeg i dotarli do Czerwonej Bramy nie dogadawszy się dokładniej. - 8 -

Régnier de Montigny potrafił się dobrze zaprezentować i dzięki umiejętności pięknego wysławiania się osiągał zawsze to, co zamierzał. W oczach kanonika dopomogło mu jego pokrewieństwo ze Stefanem de Montigny, należącym również do zakonu świętego Benedykta. - Przyszedłem złożyć księdzu profesorowi moje uszanowanie - zaczął dwornie. To powiedziawszy skłonił się i zdjął kapelusz; w dalszym ciągu nader zręcznie upozorował, że jedna z sióstr obdarowała go dużym pasztetem w cieście i pieczoną zwierzyną. Chciałby więc spożyć te przysmaki w towarzystwie Franciszka, jeżeli ksiądz kanonik się temu nie sprzeciwi. - Będziemy sami - zapewnił - przyrzekam to księdzu. - Ależ - odpowiedział zaraz ksiądz Wilhelm, zaskoczony tą propozycją, - Franciszek nie będzie miał jutro najmniejszego zapału do nauki. - Wręcz przeciwnie - rzekł Franciszek. Ksiądz Wilhelm skrzywił się. - Widzicie go! jak to się boi, że mu nie pozwolę! - I ja również się boję, bym się nie rozchorował z przejedzenia - odparł Montigny z uśmiechem, ciągnąc Franciszka za rękaw, żeby się nie odzywał. - Czyżby mu ksiądz odmówił? Po czym przestając się uśmiechać i patrząc na księdza niewinnymi oczyma czekał nie dodając już ani słowa, aż ten poweźmie decyzję. - Tylko - zastrzegł wówczas kanonik, wzruszony miłym. obejściem i delikatnością Régniera - jeżeli przyjmę to zaproszenie w imieniu Franciszka, czy odprowadzisz go do domu, młodzieńcze? - 9 -

- Oczywiście. O jedenastej - odpowiedział żak. - Trzeba, by miał czas zjeść wieczerzę. - Hola! - Czego się ksiądz obawia? - zapytał Montigny łagodnym głosem. - Niepożądanych spotkań na ulicy? - Właśnie - odrzekł ksiądz Wilhelm. - Są aż nazbyt częste. - Gdzie tam, nie ma żadnego niebezpieczeństwa dla tych, co idą spokojnie swoją drogą, z nikim nie szukając zaczepki. Niech się więc ksiądz kanonik o nas nie martwi... Nawet gdyby godzina naszego powrotu miała się nieco opóźnić, nie może się nam stać nic złego... To mówiąc Régnier skłonił się znów grzecznie przed kanonikiem, który zaprowadziwszy Franciszka w kąt pokoju wręczył mu klucz od drzwi wejściowych nie szczędząc przy tym przestróg. Obiad był bardzo skromny i co więcej nie kosztował Régniera ani grosza; kazał po prostu zapisać wszystko na rachunek, ale wina, którymi go zakropili, były wyborowe. Franciszek wysączył niejeden dzban, Montigny zaś, który go do picia zachęcał, udawał, że patrzy nań z podziwem. - Nie potrafiłbym tyle wchłonąć wina w twoim wieku. - Bo też jest znakomite. - Wiem o tym - odparł Montigny. Kiedy wyszli z oberży, dzwony z Notre-Dame dawno jut wydzwoniły hasło gaszenia świateł, ale pozostałe kościoły w Paryżu, które uderzały w dzwony o godzinę później, zaczynały dopiero podnosić wrzawę. - Do diabła! - zaklął Montigny. Zaprowadził Franciszka do drugiej winiarni, gdzie również zapisano wszystko na kredkę. Régnier, nieskąpy z natury, kazał - 10 -

podać ambrozji, czym olśnił Franciszka. Cóż to za wino! Nigdy jeszcze nie pił nic równie dobrego: był zachwycony, wesoły, wylewny, język mu się rozwiązał. Tak sobie popijali aż do dziewiątej. Wówczas gospodarz musiał zamknąć okiennice, kiedy zaś przyjaciele znaleźli się już na ulicy, a dzwon z kościoła Sorbony rozdzwonił się na dobre, Franciszek szepnął: - To mi się podoba! Ding! Ding! Ding! Dong! Zadzwońże głośniej! Nie mnie dzisiaj wołasz! Słyszę cię i nie słyszę. Ding! Ding! - Chodź tędy - powiedział Régnier. Chwilami wiatr porywał wszystkie te głosy i niósł je tak daleko, że przechodzień zapominał, iż znajduje się na końcu ulicy Saint- Jacques, gdzie bije ów dzwon. Szyldy umocowane na grubych żelaznych hakach zgrzytały, uderzając o siebie nawzajem. To wicher nimi potrząsał gwałtownymi podmuchy. Wiatr jęczał i zawodził, Franciszek zaś, choć wiedział, że gdy przebrzmią ostatnie głosy wieczornych dzwonów, wszystkie światła winny być zgaszone, nie mógł sobie wybić z głowy, że to silne tchnienie wiatru gasi je tak jedno po drugim. Istotnie, świece wewnątrz domów zamierały i noc stawała się coraz czarniejsza, coraz bardziej nieprzenikniona. - Skręć w lewo - powiedział znowu Montigny - i daj rękę. - Gdzie jesteś? - zapytał Franciszek. Ujął dłoń starszego przyjaciela i ściskając ją lękliwie w swojej posuwał się naprzód w przykrym dlań, gęstym mroku, odwracając się za najlżejszym szmerem. - Co ci jest? - dopytywał się Montigny. - Boisz się? - Nie - odparł Franciszek. - Kłamiesz. Czuję, że ci ręka drży. - Tu... - szepnął nagle Franciszek tuląc się do towarzysza. - 11 -

Montigny nadstawił ucha: rozległy się przekleństwa, jakiś pijak widocznie zabłądził wśród warsztatów i darł się teraz na cale gardło. - Na Boga! Ładny ma głos! - wykrzyknął Montigny. - Ciekaw jestem, kto go tak pięknie wyszkolił. Hej tam! Słyszysz mnie? To mówiąc szukał w ciemnościach po omacku, szczerze rozbawiony przygodą. - Po co, u diaska - pytał się dalej - wplątałeś się w tarapaty? Pomóż mi, jeśli chcesz, bym ja ci dopomógł, bracie! Nie wiem, kto zacz jesteś. - Jestem Jan Wilk - odrzekł wówczas jakiś mężczyzna, ledwo trzymając się na nogach i huśtając zamaszyście latarnią, której nie było wprawdzie widać, ale za to słychać, jak łomocze o zamknięte okiennice. I powtarzał: - Jan Wilk... Wilk... szedłem widać pod wiatr... - I zawiało cię - roześmiał się Franciszek. - Tak - odpowiedział pijak, którego nadal nie było widać w mroku, ale którego obecność łatwo było odgadnąć po buchającym od niego potężnym zapachu wina - kto pije... przy silnym wietrze... ten się z nóg wali. - A dokądże ty idziesz? - zapytał Montigny. - Idę - oświadczył Jan Wilk nie przestając wymachiwać latarnią w ciemnościach - na ulicę de la Harpe. - No to chodź z nami! - zakomenderował Montigny - my też tam dążymy. Franciszek bardzo się zdziwił. Ten Jan Wilk, którego znal doskonale, gdyż jego to obowiązkiem było odmierzać sól i nie pozwalać na wysypywanie śmieci nad brzegiem rzeki, ten Jan Wilk był więc aż tak pijany? Chłopiec nie mógł się nadziwić. Jakież odkrycia można zrobić nocą! Kto by się tego spodziewał!... - 12 -

Jan Wilk! Franciszek nie będzie się go już bał na przyszłość, jeśli go spotka wieczorem, pełniącego straż w sukiennej kapuzie i krążącego nad brzegiem Sekwany. Montigny przystanął. - Ruszże się! - krzyknął na pijaka. A gdy ten nie odpowiadał: - Co ty robisz? - zapytał gniewnie. - Co?... - Szczam - odrzekł Jan Wilk z powagą. Łatwo się było o tym przekonać, szedł bowiem odlewając wodę, rosił nią bruk obficie; sączyła się ciężkimi kroplami z jego pludrów, długo, rzekłbyś, bez końca. - 13 -

II. Przez całą noc czekały ich podobne niespodzianki, gdyż po rozstaniu się z Janem Wilkiem, którego pozostawili własnym losom skręcając w ulicę Mâcon, dwaj przyjaciele spotykali raz po raz jakieś dziwne postaci i Montigny wdawał się z nimi w gawędę. Poruszały się, niewidzialne w mroku, po czym wiatr zdawał się je porywać, Montigny zaś recytował wiersze, które Franciszek słyszał po raz pierwszy w życiu. Druhów mi każdy wiatr przegania... (przeł. J. Dackiewicz) mówił idąc dalej. - Prawda - zauważył żak - ale to nie ci sami przyjaciele, ani ten sam wiatr... Podoba mi się ten wiersz. I ściskając dłoń towarzysza zapytał: - Nie umiesz więcej wierszy? Montigny nie odpowiedział, Franciszek zaś, który powtarzał ową dziwną strofę, chcąc wbić sobie jej słowa w pamięć, poczuł, że ogarnia go smutek, a zarazem podniecenie, kiedy nagle otworzyły się jakieś drzwi i ukazał się w nich Colin. - Colin! - wykrzyknęli chłopcy. - We własnej osobie - odparł syn ślusarza. - Wejdź pierwszy. Gdzie ty się podziewasz? - To Régnier - wyjaśnił Franciszek. Régnier popychając przed sobą chłopca wszedł do ciasnej izdebki, gdzie Colin i trzy kobiety zdawali się na nich czekać i powitali ich hałaśliwie. - 14 -

- Chodź w moje ramiona, Guillemetto! - zawolal Régnier. Guillemetta wstała. - Ach! - wykrzyknęła rzucając się na szyję Régnierowi - ten czasu nie traci! - A kto mnie się dostanie? - zapytała jedna z kobiet podchodząc do Franciszka i obejmując go wpół. Wszyscy zaczęli się śmiać, lecz Colin de Cayeux nalewając wino oświadczył: - Będzie twój, Marion, tylko go aby nie przestrasz. Gotów jeszcze od ciebie uciec... - Co ty gadasz? - odciął się Franciszek czując, że się czerwieni, i patrząc ze złością na Colina. - Ja miałbym uciec? - No, nie gniewaj się! - Czy widziałeś kiedy, bym uciekał? - Prawda! - potwierdził Montigny - każdemu dotrzymasz placu! No, pijmy tymczasem... Złote twoje słowa, Franciszku, i twoje, Cayeux. Ale dowiedz się wpierw, czego od ciebie chce Marion. - Ach - odpowiedziała zagadnięta z czułą nutką w głosie. - Ja chcę tylko miłości... I przyciągając do siebie Franciszka, zamknęła mu usta pocałunkiem, co mu oszczędziło odpowiedzi. Była to dziewczyna ciemnowłosa, dość tęga, o piersiach krągłych i jędrnych, nader wytrawna w pieszczotach, gdy ją ktoś o nie poprosił. Kto chciał ją mieć, ten ją miał. Chciwa na zarobki, oddawała się przygodnym gościom u siebie, w przytulnym mieszkaniu, przy kominku, uprawiając zaś swój proceder nie myślała o niczym, tylko o tym, jak najskuteczniej wyzyskać mężczyzn. Przez cały dzień stała na progu swojej izdebki czyhając na nich, wabiąc mrugnięciem oka, ale noc zachowywała dla siebie i dziwna ta istota stawała się wówczas inną kobietą, dobroduszną i bezinteresowną. Colin i - 15 -

Montigny mogliby coś o tym powiedzieć. Znali Marion obaj od dawna, toteż przeznaczyli ją młodocianemu przyjacielowi. - Twoja kolej, Franciszku! - zawołał Montigny wesoło. Rozpoczęła się zabawa. Dokoła stołu, na rozstawionych skrzyniach zasiadły pary splecione uściskiem; dziewczyny śmiały się i piły, ilekroć ktoś z obecnych dał ku temu hasło. Wychylały kieliszki jednym tchem, a potem piszcząc i drocząc się przytulały się do swoich chłopców, ci zaś, wszyscy trzej, zajadali z apetytem, gromadząc siły. Marion usiadła na kolanach Franciszka i całowała go raz po raz. Pozwalał na to, a oddawał jej pocałunki tylko, jeśli go do tego upoważniła; Marion zaś znajdowała przyjemność w bawieniu się tym młodym chłopcem, cieszyło ją zmieszanie, w jakie wprawiały go jej pieszczoty. Na próżno chwytał ustami jej wargi, zaciskała je mocno długą chwilę, potem nagle rozchylała je, przeszywając go pocałunkiem, który wprawiał go w omdlenie. Franciszek tracił głowę. Dłonie jego, które Marion przytrzymywała w miłosnej igraszce nie pozwalając im zabłądzić tam, dokąd dążyły instynktownie, dłonie te były rozpalone. Wary biły na niego. Trząsł się jak w febrze, a gdy jego towarzyszka żądała, aby się posilił, i wsuwała mu do ust jedzenie, korzystał, że miała ręce zajęte, by ściskać ją i swawolić bez przeszkód. - Daj mi spokój! - mówiła dziewczyna - dajże mi wreszcie spokój... - Dlaczego? - Później... - Popatrz na tamtych - odrzekł Franciszek - ja wcale nie jestem głodny, Marion! - Zdaje ci się! Na, to Franciszek wstał i wskazując pozostałe dwie pary, z których jedna obejmowała się na stole pośród pasztetów i butelek wina, druga na skrzyni, popchnął lekko Marion w głąb izby. - 16 -

Marion nie opierała się. Przeciwnie, przytuliła się do niego szepcząc zmienionym głosem: - Tak. Chodź. Może masz i rację; lepiej kochać się w łóżku. * * * Noc była już mniej ciemna, kiedy Montigny; Colin oraz ich młodociany uczeń pożegnali trzy dziewki i przemykając się pod fasadami domów dobrnęli do Czerwonej Bramy. Sina jasność błądziła chwilami po ulicach, znikała jednak szybko, gdyż wiatr pędził chmury, zrywał z dachów gonty i dachówki i tłukł szyldami z wielkim łoskotem. - Gdzież to jest? - zapytał głucho Colin. - Idź za mną - szepnął mu Franciszek prowadząc go do drzwi. - Oto klucz. Montigny znakiem nakazał mu milczenie, pociągnął go za rękaw, by ustąpił miejsca, i pochylony nad ramieniem Colina przyglądał mu się ciekawie. - Nie chcesz klucza? - zapytał Franciszek zdziwiony. Colin machnął ręką. - Jemu klucz niepotrzebny - powiedział Montigny, po czym zwracając się do Colina, który zapuszczał w głąb zamka długi haczyk: - Cicho! - upominał stłumionym głosem. - Gdyby nas ktoś nakrył, nigdy by nie uwierzył, że otwieramy w taki sposób drzwi czcigodnego księdza Wilhelma na to, by go nie zbudzić ze snu! Colin odwrócił się: - Chcę, żebyś zobaczył, jak się to robi. - Przecież widzę. - 17 -

- No to chodź bliżej i zapamiętaj sobie - rzekł Colin, po czym nacisnąwszy mocniej, uchylił bez szmeru drzwi. - Ach! - Franciszku! - zawołał Colin, który zdawał się być rad ze swego dzieła i przytrzymywał drzwi, by ich wiatr nie zatrzasnął - chodźże... - Jak to? - zdziwił się Franciszek - któż to otworzył? Montigny wskazał mu haczyk w ręku Colina i nagle, rozejrzawszy się dokoła po ulicy, kiwnął ręką. - A więc - powiedział Colin powoli - znasz teraz sekret. Do widzenia, Franciszku. Idź spać. Wszelako - tu położył palec na ustach - rozumiesz? - Tak. - A więc - ciągnął dalej Colin - musisz przysiąc, że nigdy nie piśniesz słowa nikomu. - Przysięgam. - Przed Bogiem? - Ach, chodź już! - przerwał Montigny. Wymieniwszy pośpieszne ukłony rozstali się; Franciszek patrzył chwilę, jak towarzysze przemykają się milczkiem, skręcają za róg ulicy des Mathurins, po czym wśliznął się do mieszkania zacnego wuja, zamknął drzwi i poszedł spać na górę. Był znużony, prześladowało go wspomnienie Marion i choć sen go morzył, zamiast się rozebrać, zapadł w leniwe i niedorzeczne rozmarzenie. Nie było mu jednak zbyt ciepło wśród tych ścian. Franciszek pomiarkował to dopiero, gdy w sąsiednim kościele zabrzmiał dzwon zwiastujący jutrznię i o wstającym świcie rozsypał swe wołania niby paciorki różańca. Odpowiedziały mu inne dzwony, rzekłbyś, dygocące z zimna i na pół odrętwiałe, biciem miarowym pomimo wiatru, upartym, niezmordowanym. - 18 -

- Aaaa! - ziewnął żak. Rozebrał się, ze smutkiem wśliznął do łóżka i leżąc z szeroko otwartymi oczyma, ujrzał, jak w górze okna bieleje mętne światło. Wstawał dzień. Rozpraszał nieco panujący w pokoju mrok i powoli, nieznacznie rozsnuwał na ścianach bladą i posępną poświatę. Franciszek na to nie zważał. Myślał o Marion, szukał jej przy sobie, a jednocześnie stawał mu w pamięci Colin otwierający drzwi wejściowe długim haczykiem. Znalazł ów haczyk z pewnością w warsztacie u ojca, ślusarza. Tak. Tak. Nie inaczej. Ale co go skłoniło, by użyć tego narzędzia? Franciszek nie umiał odgadnąć przyczyny. Nie rozumiał, wracał myślą do Marion, a że zapadał stopniowo w coraz głębszy sen, więc obrazy zaczynały mu się plątać w głowie zatracając wszelki sens. Przez cały ranek starał się unikać księdza Wilhelma, który przyglądał mu się bacznie i wypytywał, jak spędził noc; chłopiec był osowiały, na pół sennie odrabiał lekcję gramatyki i zasiadł do stołu bez apetytu. Zdradzał go mizerny wygląd, nad którym wszyscy wydziwiali. Cerę miał pożółkłą, oczy błyszczały gorączkowo, nie mógł zapanować nad przeszywającym go od czasu do czasu dreszczem, a jeżeli to ktoś zauważył, mamrotał coś pod nosem i otrząsał się. Czyż długo będą mu ludzie tak dokuczać? Przecie on nikomu nie wchodzi w drogę. On, tak zwykle potulny wobec księdza Wilhelma, nie odpowiadał na pytania, odwracał głowę, wreszcie nie wiedząc, jak ukryć zmieszanie, patrzył spode łba z zawadiacką miną. Cyrulik Flastrier, jego daleki krewny, który czasem odwiedzał w ciągu dnia kanonika przy klasztorze świętego Benedykta, nie mógł wyciągnąć z niego ani słowa. Aż poczciwiec zmarkotniał. Lecz ksiądz Wilhelm kazał Franciszkowi pójść uczyć się do swego pokoju i z chwilą gdy młodzian się oddalił, powiedział: - To moja wina, pozwoliłem mu wyjść wczoraj wieczorem na miasto. - 19 -

- Po dziewiątej? - Po dziewiątej. - Ha, cóż - odrzekł cyrulik - nie moja rzecz sądzić. - Przeciwnie - oświadczył ksiądz Wilhelm. - Masz takie samo prawo sądzić jak każdy. Postąpiłem nieroztropnie. Franciszek ze swej strony, wyrzucając sobie, że tak głupio objawił zły humor, był bardzo z siebie niekontent. Otworzył grube księgi i ujmując czoło w dłonie usiłował zagłębić się w lekturze. Litery wszakże skakały mu przed oczami, zamazywały się, a miejsce ich zajmował uroczy obraz Marion, którego biedny żak nie miał siły od siebie odpędzić. Gdzie ona jest o tej porze? Co robi? Nie był tego pewien, do tego zaś, co wiedział o niej i o uprawianym przez nią zawodzie, wstydził się przyznać sam przed sobą. Na cóż się zda jednak przeczyć bijącej w oczy prawdzie? Czyż kobieta mniej rozwiązła byłaby mu się oddała wobec świadków, i to zaraz, przy pierwszym spotkaniu? Śmieszne byłoby poważnie się nad tym zastanawiać. Całkowicie śmieszne. Najlepszy dowód... - Franciszku! - zawołał poważnym głosem ktoś stojący za nim. Był to ksiądz Wilhelm. - Uczyłeś się? - zapytał. - Tak - odrzekł Franciszek bez wahania - za karę. - Mój biedny chłopcze! - powiedział kanonik. - Za karę? Ani mi to było w głowie! - Należy mi się kara - upierał się Franciszek widząc, że wuj mięknie, i chcąc uzyskać przebaczenie. - Ale za co? - Ach, wuj dobrze wie. Ksiądz Wilhelm pokręcił głową. - Słuchaj, Franciszku - rzekł po chwili. - Jeżeli ktoś tu zawinił, to nie ty, lecz ja. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? - 20 -

- Rozumiem, wuju. - To dobrze. - I... co wuj postanowi? - zapytał żak z miną nieszczerze pokorną. - Dziś czwartek. Franciszek podniósł powieki, po czym czując, że kanonik mięknie, zbliżył się do niego, szybko ujął dłoń wuja i pocałował ją. - Ach, ty nicponiu! - wykrzyknął ksiądz. - Nie powinienem był tu przychodzić. Widział to kto? Działasz na własna, zgubę, chłopcze, że tak zawsze potrafisz mnie przekonać! za sprytna z ciebie sztuka! - Bo, widzi wuj, we czwartki... - Dobrze, niech i tak będzie - mruknął zacny człowiek. - Wiem o tym. Tego dnia matka czeka na ciebie, a nie chcę jej pozbawiać tej radości. Tylko musisz mi przyrzec, że pójdziesz do niej prosto, nigdzie po drodze nie wstępując. Idź. Idź. Pokłoń się jej ode mnie, chłopcze. I zanieś jej ten pasztet, którego nie tknąłeś przy obiedzie, z pozdrowieniem ode mnie. Huguetta przygotuje ci paczkę. - Dziękuję! - wykrzyknął Franciszek. - Obiecuję wujowi, że będę biegł co tchu, jeżeli tak trzeba. - Ach, tego od ciebie nie żądam - odrzekł ksiądz Wilhelm ze śmiechem, kładąc zgrubiałą dłoń na głowie siostrzeńca i tuląc go serdecznie do siebie. - Idź tylko najkrótszą, drogą i wracaj punktualnie na wieczerzę. - Tak, tak - odpowiedział Franciszek, wesoło zamknął książkę i chwycił obszarpaną czapczynę. Zbiegł ze schodów, sadząc po cztery stopnie, upomniał się w kuchni o pasztet, który mu wręczyła Huguetta, i jednym susem znalazł się na ulicy. - 21 -

Deszcz padał. Franciszek przemykał się z pośpiechem wzdłuż domów, dotarł do mostu, przeprawił się na drugą stronę rzeki, po czym skręcił w prawo i przeciskając się przez zatłoczone uliczki, gdzie konie ślizgały się co krok na mokrym bruku, dotarł aż do placu de Grève i nie zatrzymując się szedł dalej. Ze sklepów buchały zapachy wędlin, żywicznych szczap zwożonych na zimę, sukna, skóry, wina; Franciszek wciągał je wszystkie w nozdrza. Wprawiały go w dobry humor tak jak okrzyki sprzedawców nawołujących mieszczki, zachęcających je do kupna. Przed oknami sklepów wystawiono najprzeróżniejsze towary, zawieszone w siatkach bezładnie i w wielkiej obfitości. „Można by je łatwo ściągnąć - pomyślał Franciszek. - Ale po co ściągać, kiedy u księdza WilheIma wszystkiego w bród?" Szedł więc dalej przed siebie, przyglądając się z ukosa przechodniom i tragarzom; jednych potrącał przez roztargnienie, innym ustępował z drogi, mocno przy tym ściskając pasztet pod pachą. Dla swojej przezacnej matki obarczył się tą paczką i niósł ją teraz z wielką ostrożnością. Tylko przez wzgląd na nią, bo cóż znaczył dla niego pasztet! Ale stara kobieta będzie się nim delektować i błogosławić kanonika przy klasztorze świętego Benedykta, który taki jest dobry dla niej i jej dziecka. - Biedaczka! - pomyślał Franciszek. Tkliwie kochał matkę, która mieszkała tam przy klasztorze franciszkanów, starutka już i choć tak skromny wiodła żywot tu, na ziemi, dziękująca Bogu, że jej ocalił syna i umieścił go pod dobrą opieką. Poczciwa kobieta żyła tylko dla niego, podziwiała go, każde spotkanie z nim było dla niej świętem, jeżeli zaś z mizernych zarobków udało jej się oszczędzić parę groszy, przeznaczała je dla Franciszka, a Franciszek przyjmował je, uradowany. Co czwartek czekała na niego w progu, robiąc na drutach, by ani chwili nie próżnować; dostrzegała go z daleka i zaraz zaczynała - 22 -

się śmiać i wymachiwać rękami, on zaś puszczał się pędem i rzucał się jej na szyję. - Mój Boże! - wykrzykiwała. wówczas - Franciszku, dziecko najmilsze! Jakiś ty chybki! A Franciszek oddawał jej pocałunki mówiąc z młodzieńczą dumą: - Wiesz, matko, uczę się mówić po łacinie i już coś niecoś rozumiem. Jestem uczony! - Uczony, Chryste Panie! Lękliwie dotykała ręką jego odzienia, olśniona i wdzięczna, składając ręce wznosiła modlitwę do Matki Boskiej, po czym nagle wzruszona wzdychała: - Gdyby twój ojciec to widział! Ale ojciec umarł przy pracy i nędza przez długi czas krążyła po domu niczym te wilki, co zimą 1438 roku błądząc po Paryżu rzucały się na bezbronnych przechodniów i rozszarpywały dzieci. Ach, jak żywe były te wspomnienia w pamięci biednej kobiety! - Płakałeś - opowiadała często Franciszkowi tuląc go do siebie, jak gdyby w obawie, by te czasy nie wróciły - krzyczałeś z głodu... A ja nie miałam ci co dać... - Ale przecież ksiądz Wilhelm wziął mnie do siebie, uczył mnie gramatyki, żywił mnie... - Święty człowiek! Na widok pasztetu staruszka podniosła wielki krzyk. - Nie chcę! - powiedziała stanowczo. - A co ja bym z tym zrobiła? Pasztet! Nie, nie. Nie potrafiłabym nawet tego zjeść. - Ależ, matko! - odparł Franciszek - weźże go. Przyniosłem ci umyślnie, od wuja w prezencie. - No, to mu odniesiesz. - 23 -

- Obrazi się - odparł żak. - A ja się na darmo dwa razy z nim przespaceruję. - Ach, ty szelmo! - Wiem chyba, co mi ksiądz Wilhelm powiedział - rzekł chłopiec stanowczo, stawiając pasztet na stole. - Przysłał go matce z dobrego serca. Musi go matka przyjąć chcąc nie chcąc. Kiedy to mówił, czuł utkwiony w siebie wzrok matki i to wprawiło go w zakłopotanie. Kobiecina pokręciła głową. - Co ci jest, matko? - zapytał Franciszek. - Nic - odrzekła. - Jesteś taki blady. - Doprawdy? - Tak - odpowiedziała niewinna istota. - Czy ci aby coś nie dolega? - Et! - odparł Franciszek beztrosko. - Matka się niepokoi o byle co. Nic mi nie jest. Przeciwnie. Może tylko trochę zziębłem w drodze, nie ma już znaku. Widzisz, matko... I chcąc rozproszyć matczyny niepokój, począł trzeć policzki, aż poczerwieniały, i wybuchając przymuszonym śmiechem, dodał szybko, nie śmiąc podnieść oczu na biedną kobietę, która wzięła go za ręce i przyciągnęła do siebie: - No, no! Może matka jeszcze powie, że jestem blady? - 24 -

III. Wracał powoli, ze spuszczoną głową, o szarej godzinie, podzwaniając w dłoni kilku nędznymi groszami, które matka wcisnęła mu w chwili pożegnania, i po raz pierwszy w życiu wałęsanie się po ulicy nie sprawiło mu najmniejszej przyjemności. Było mu smutno. Cierpiał, że musi coś ukrywać przed tą zacną matką, dręczył go wstyd i jakby niejasne skrupuły. Tymczasem, gdy tak szedł ulicą, wszędzie po drodze mijali go mężczyźni i kobiety, mrugający do siebie znacząco; on sam pomimo nieokreślonego smutku, jaki go przenikał, spoglądał na spotykane sługi i dziewki okiem zarazem łagodnym i skromnym. Gonił za nimi spojrzeniem bez żadnej złej myśli, mimo woli jednak, pod wpływem życzliwego przyjęcia, jakiego doznawał, zaczynał nabierać humoru. Czy to jego wina, że nigdy nie może się oprzeć chęci zerknięcia na dziewczynki? Leżało to w jego naturze, lubił, by go kochano, hołubiono, pieszczono. Niestety! Dzieciństwo minęło zbyt szybko, wychowywał go ksiądz, który mimo najlepszych chęci i wysiłków nie mógł mu zastąpić matki. To było przyczyną wszystkiego i napawało go nadal taką do niej miłością. Miał w sobie jakąś nieopisaną potrzebę tkliwości, co sprawiało, że w izdebce przy klasztorze świętego Benedykta cierpiał dotkliwie w długie zimowe popołudnia z czołem przyciśniętym do szyby patrząc, jak jego rówieśnicy bawią się dokoła domów. Mój Boże! Jakże dni wydawały mu się długie, puste, nieznośne! Liczył je aż do czwartku, wówczas to bowiem matka odwiedzała go w klasztorze świętego Benedykta, zabierała go z sobą, całowała, opowiadała bajki. Pamiętał je doskonale. Cudowne bajki. A gdy je wspominał, odnajdywał od razu w pamięci barwę nieba, domów, zapachy lata bijące z ogrodu i sięgające aż tu, na górę. - Tak to - stwierdzał, snując swoje dziwaczne myśli - mijają dni... Dlaczego? - 25 -