kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Carofiglio Gianrico - Świadek mimo woli - (01. Guido Guerrieri)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Carofiglio Gianrico - Świadek mimo woli - (01. Guido Guerrieri).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CAROFIGLIO GIANRICO Cykl: Guido Guerrieri
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

GIANRICO CAROFIGLIO ŚWIADEK MIMO WOLI przełożyła Joanna Ugniewska

To, co poczwarka nazywa końcem świata, reszta świata nazywa motylem. Lao-Cy, Księga Drogi i Cnoty

CZĘŚĆ PIERWSZA

1 Pamiętam dobrze poprzedni dzień – albo raczej poprzednie popołudnie, kiedy wszystko się zaczęło. Przyszedłem do kancelarii kwadrans wcześniej niż zwykle i nie miałem najmniejszej ochoty zabrać się do pracy. Przejrzałem pocztę elektroniczną, listy, uporządkowałem trochę papierów, odbyłem kilka błahych rozmów telefonicznych. Jednym słowem, wyczerpałem wszystkie preteksty i wreszcie mogłem zapalić. Teraz wypalę spokojnie papierosa, a potem wezmę się do roboty. Kiedy skończę palić, na pewno coś mi jeszcze przyjdzie do głowy. Może wyjdę, bo przypomnę sobie, że miałem kupić pewną książkę u Feltrinellego i wciąż to odkładałem. Gdy paliłem, zadzwonił telefon. To była linia wewnętrzna, dzwoniła moja sekretarka. Przyszedł jakiś mężczyzna, który nie był umówiony, twierdził jednak, że ma pilną sprawę. Prawie nikt nie ma umówionego spotkania. Ludzie wybierają się do adwokata, specjalisty od spraw karnych, kiedy mają poważne problemy albo kiedy są przekonani, że tak właśnie jest. Co, oczywiście, na jedno wychodzi. W każdym razie w mojej kancelarii wyglądało to następująco: sekretarka dzwoniła do mnie w obecności klienta, który musiał pilnie porozmawiać z adwokatem. Jeśli byłem zajęty – na przykład z innym klientem – kazałem im czekać, aż skończę. Jeśli nie byłem zajęty, jak tamtego popołudnia, kazałem czekać tak czy owak. Dla każdego ma być jasne, że w mojej kancelarii się pracuje i przyjmę go tylko dlatego, że ma pilną sprawę. Powiedziałem Marii Teresie, aby przekazała temu panu, że przyjmę go za dziesięć minut, ale nie będę mógł poświęcić mu zbyt wiele czasu, bo zaraz potem mam ważne zebranie. Adwokaci wszak często mają ważne zebrania. Po dziesięciu minutach mężczyzna wszedł. Miał długie czarne włosy, długą czarną brodę i wytrzeszczone oczy. Usiadł i oparł się o biurko, pochylony w moją stronę. Przez chwilę byłem pewien, że powie: „Właśnie zabiłem żonę i teściową. Są w samochodzie, w bagażniku. Na szczęście mam combi. Co teraz zrobimy, panie mecenasie?” Nie powiedział niczego takiego. Miał przyczepę, w której podgrzewał parówki i hamburgery. Inspekcja sanitarna zajęła mu przyczepę, ponieważ warunki higieniczne były mniej więcej takie jak w rynsztokach Benaresu. Brodacz chciał odzyskać swoją przyczepę. Wiedział, że jestem dobrym adwokatem, ponieważ tak powiedział mu jego znajomy, który był kiedyś moim klientem. Z ohydnym porozumiewawczym uśmieszkiem wymienił nazwisko handlarza narkotyków, dla którego udało mi się wynegocjować haniebnie niską karę. Zażądałem od niego nieproporcjonalnie wysokiej zaliczki, on zaś wyciągnął z kieszeni spodni zwitek banknotów: setek i pięćdziesiątek. Żeby tylko nie dał mi forsy poplamionej majonezem, pomyślałem zrezygnowany. Odliczył sumę, której sobie zażyczyłem. Zostawił mi protokół z zajęcia przyczepy i wszystkie inne papiery. Nie, nie chce pokwitowania, ależ, panie mecenasie, na co mi to. Kolejny porozumiewawczy uśmieszek. Oczywiście my, oszuści podatkowi, zawsze się rozpoznamy. Przed laty dość lubiłem swoją pracę. Teraz jednak przyprawiała mnie o lekkie mdłości. A kiedy spotykałem takich osobników jak ten sprzedawca hamburgerów, mdłości się nasilały. Pomyślałem, że zasługuję na kolację złożoną z parówek pana Rasputina, po której wylądowałbym na pogotowiu. Tam oczekiwałby mnie doktor Carrassi. Doktor Carrassi, zastępca szefa pogotowia ratunkowego, uśmiercił dwudziestojednoletnią dziewczynę, biorąc zapalenie otrzewnej za bóle menstruacyjne. Dzięki swojemu adwokatowi – czyli mnie – został uniewinniony i nie stracił nawet jednego dnia pracy, ani jednego lira pensji. To nie był trudny proces. Prokurator okazał się idiotą, a oskarżyciel prywatny skończonym durniem. Kiedy Carrassi został uniewinniony, uściskał mnie. Śmierdziało mu z ust, był spocony i uważał, że

sprawiedliwości stało się zadość. Wychodząc z sali sądowej, starałem się unikać wzroku rodziców dziewczyny. Brodacz poszedł sobie, ja zaś, próbując opanować mdłości, przygotowałem odwołanie od zarekwirowania jego wytwornej restauracji na kółkach. Potem wróciłem do domu. W piątkowe wieczory na ogół chodziliśmy do kina, a później na kolację, zawsze w tym samym gronie przyjaciół. Nie decydowałem nigdy o wyborze kina ani restauracji. Robiłem to, co postanowiła Sara i reszta, no i spędzałem wieczór, nudząc się i czekając, aż się skończy. Chyba że lm naprawdę mi się podobał, ale to z czasem zdarzało się coraz rzadziej. W tamten piątek, kiedy wróciłem do domu, Sara była już gotowa do wyjścia. Oznajmiłem, że potrzebuję co najmniej kwadransa, aby wziąć prysznic i się przebrać. Aha, wychodzi ze znajomymi. Jakimi znajomymi? Tymi z kursu fotogra cznego. Mogła mnie uprzedzić, coś bym sobie zaplanował. Powiedziała mi wczoraj, ale cóż może poradzić, skoro jej nie słucham, kiedy do mnie mówi. W porządku, po co się złościć, coś bym wymyślił, gdybym wiedział wcześniej. Nie, nie mam najmniejszego zamiaru wywoływać w niej poczucia winy, chciałem tylko powiedzieć dokładnie to, co powiedziałem. Zgoda, lepiej skończmy tę rozmowę. Wyszła, a ja zostałem w domu. Pomyślałem, żeby zadzwonić do tych samych co zwykle przyjaciół i gdzieś się razem z nimi wybrać. Wyjaśnianie, dlaczego nie ma Sary i dokąd poszła sama, wydało mi się jednak czymś absurdalnie trudnym, pomyślałem, że będą mi się dziwnie przyglądać, tak więc, krótko mówiąc, dałem spokój. Próbowałem zadzwonić do przyjaciółki, z którą spotykam się ukradkiem od czasu do czasu, ale powiedziała mi szeptem przez komórkę, że jest z narzeczonym. Czego się spodziewałem w piątek? Czułem się przygnębiony, pomyślałem więc, że wypożyczę jakiś dobry lm kryminalny, wyjmę z lodówki mrożoną pizzę, duże zimne piwo i piątek jakoś przecież minie. Zdecydowałem się na Czarny deszcz, chociaż widziałem go już dwa razy. Obejrzałem lm po raz trzeci i znowu z przyjemnością. Zjadłem pizzę, wypiłem całe piwo. Potem wychyliłem szklaneczkę whisky i wypaliłem kilka papierosów. Zacząłem skakać po kanałach i odkryłem, że lokalne stacje puszczają znowu filmy porno. Wtedy się zorientowałem, że minęła pierwsza w nocy, i poszedłem spać. Nie wiem, kiedy usnąłem, i nie wiem, kiedy wróciła Sara, ponieważ nic nie słyszałem. Następnego ranka obudziłem się, kiedy ona zdążyła już wstać. Wszedłem zaspany do kuchni, Sara bez słowa nalała mi liżankę kawy po amerykańsku. Oboje lubiliśmy kawę po amerykańsku, słabą, z dużą ilością wody. Wypiłem dwa łyki i już miałem zapytać, o której wróciła w nocy, kiedy mi powiedziała, że chce odejść. Tak po prostu: – Guido, musimy się rozstać. Po długich sekundach ogłuszającej ciszy byłem zmuszony zadać najbardziej banalne pytanie. Dlaczego? Powiedziała mi dlaczego. Była spokojna i bezlitosna. Może sobie wyobrażam, że nie zauważyła, jak wygląda moje życie, powiedzmy, od co najmniej ostatnich dwóch lat. Ale zauważyła i to się jej nie podoba. Najbardziej zaś upokarza ją nie moja niewierność – słowo tra ło mnie w twarz, jakby ktoś mi w nią napluł – lecz fakt, że zupełnie nie mam dla niej szacunku, traktując ją jak idiotkę. Nie wie, czy byłem taki zawsze, czy tylko taki się stałem. Nie wie, którą hipotezę uznać za prawdziwą, a chyba wcale jej to nie obchodzi. Oznajmiła, że stałem się człowiekiem przeciętnym, a może zresztą zawsze taki byłem. Ona zaś nie ma ochoty żyć z człowiekiem przeciętnym. Już nie. Jako prawdziwemu człowiekowi przeciętnemu nie przyszło mi do głowy nic lepszego niż zapytanie, czy kogoś ma. Odpowiedziała po prostu, że nie, a tak w ogóle teraz to już nie moja sprawa. Słusznie. Rozmowa wkrótce się urwała i dziesięć dni później wyprowadziłem się z domu.

2 Zostałem więc – w sposób cywilizowany – wyrzucony z domu i moje życie się zmieniło. Nie na lepsze, chociaż nie od razu to sobie uświadomiłem. Przez pierwsze miesiące odczuwałem wręcz ulgę i niemal wdzięczność dla Sary. Z powodu odwagi, którą wykazała, a której mnie zawsze brakowało. Krótko mówiąc, wykonała za mnie, jak to się mówi, brudną robotę. Myślałem wielokrotnie, że tak dalej być nie może i że powinienem coś zrobić. Przejąć inicjatywę, znaleźć jakieś rozwiązanie, uczciwie z nią porozmawiać. Coś zrobić. Ale ponieważ byłem tchórzem, nie zrobiłem nic, korzystałem jedynie – ukradkiem – z okazji, jakie mi się trafiały. Oczywiście nie przestałem o tym myśleć; słowa, które wypowiedziała tamtego ranka, paliły mnie żywym ogniem. Potraktowała mnie jak przeciętniaka i nędznego tchórza, a ja wszystkiego wysłuchałem i nie zdobyłem się na żadną reakcję. W dniach, które nastąpiły po owej sobocie, a szczególnie kiedy zamieszkałem już w moim nowym mieszkaniu, często zastanawiałem się, co powinienem był odpowiedzieć, choćby po to, aby zachować trochę godności. Przychodziły mi do głowy zdania typu: „Nie zamierzam się uchylać od odpowiedzialności, ale pamiętaj, że wina nigdy nie leży po jednej stronie”. Tamtego sobotniego ranka milczałem i przynajmniej udało mi się uniknąć śmieszności. Po jakimś czasie przestałem się nad tym wszystkim zastanawiać i tylko czasem czułem ukłucie w sercu. Wtedy, kiedy myślałem, gdzie może być teraz Sara, co robi, z kim się spotyka. Nauczyłem się doskonale ignorować owe ukłucia i sprawiać, by nie bolały. Przepędzać je tam, skąd się wzięły, w coraz bardziej mroczne zakamarki. Przez kilka miesięcy, jako świeżo upieczony singiel, wiodłem życie pozbawione wszelkich reguł. Tak zwane życie światowe. Bywałem w najdziwniejszych środowiskach, na nudnych przyjęciach, za dużo piłem, za dużo paliłem i tak dalej. Wychodziłem co wieczór. Zostać samemu w domu wydawało mi się czymś nie do zniesienia. Miałem też oczywiście kilka narzeczonych. Nie pamiętam ani słowa z tego, o czym z nimi rozmawiałem. W trakcie całego tego zamieszania odbyła się rozprawa w celu ustanowienia separacji za obopólną zgodą. Poszło bez problemów. Sara została w mieszkaniu, które było jej własnością. Usiłowałem zachować się godnie i odmówiłem zabrania mebli, sprzętu gospodarstwa domowego, jednym słowem, czegokolwiek poza książkami, i to nie wszystkimi. Spotkaliśmy się przed gabinetem sędziego, który zajmował się separacjami. Zobaczyłem Sarę po raz pierwszy, odkąd wyniosłem się z domu. Obcięła włosy, była lekko opalona i nasunęło mi się pytanie, gdzie mogła się opalić i z kim pojechała się opalać. Nie była to przyjemna myśl. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, podeszła i pocałowała mnie lekko w policzek. Ten pocałunek najdotkliwiej uświadomił mi, że wszystko stracone. W wieku trzydziestu ośmiu lat zrozumiałem, że pewne rzeczy naprawdę się kończą. Sędzia próbował nas pogodzić, tak jak nakazywało mu prawo. Zachowywaliśmy się jak ludzie kulturalni i dobrze wychowani. Mówiła – niewiele – tylko Sara. Postanowiliśmy, powiedziała. Zdecydowaliśmy się na ten krok bez emocji i zachowując wzajemny szacunek. Milczałem, przytakując. W tym filmie czułem się aktorem drugiego planu. Wszystko szybko się skończyło, ponieważ nie było spornych kwestii finansowych, problemów z mieszkaniem czy dziećmi. Kiedy wyszliśmy od sędziego, Sara znowu mnie pocałowała, tym razem niemal w kącik ust. – Cześć – powiedziała. – Cześć – odrzekłem, kiedy już odwróciła się i zniknęła. – Cześć – powtórzyłem w pustkę, opierając się o ścianę i zapalając papierosa.

Kiedy zauważyłem spojrzenia, jakimi obrzucają mnie przechodzący urzędnicy, opuściłem budynek sądu. Na zewnątrz była wiosna.

3 Wiosna przeszła szybko w lato, lecz dni upływały mi jednakowo. Również noce były jednakowe. Ciemne. Aż do pewnego czerwcowego poranka. Po powrocie z sądu jechałem windą na ósme piętro, do swojej kancelarii, kiedy nagle, bez żadnego określonego powodu, ogarnęła mnie panika. Wysiadłem z windy i nie wiem, jak długo stałem na klatce schodowej, ciężko dysząc i oblewając się potem; mdliło mnie, wpatrywałem się tępo w gaśnicę. I czułem straszliwy lęk. – Dobrze się pan czuje, mecenasie? – Ton pana Strisciuglia, emerytowanego księgowego, właściciela innego lokalu na tym samym piętrze, wyrażał w równej mierze zaskoczenie, co troskę. – Czuję się dobrze, dziękuję. Nie bardzo wiem, co mi jest, ale nie sądzę, aby to był jakiś problem. A jak pan się czuje? Nieprawda. Powiedziałem, że zakręciło mi się trochę w głowie, ale teraz już wszystko w porządku, dziękuję, do widzenia. Niestety, nie wszystko było w porządku, o czym miałem się niebawem dotkliwie przekonać. Przede wszystkim, nie wiedząc, co mi się przydarzyło tamtego ranka w windzie, zacząłem się obsesyjnie dręczyć myślą, że może się to powtórzyć. Przestałem więc jeździć windą. To była głupia decyzja, która pogorszyła tylko sytuację. Po kilku dniach, zamiast poczuć się lepiej, zacząłem się obawiać, że panika może mnie ogarnąć wszędzie, w każdej chwili. Kiedy udało mi się już wystarczająco zamartwić, sprowokowałem nowy atak, tym razem na ulicy. Był mniej gwałtowny niż pierwszy, lecz jego skutki okazały się jeszcze bardziej niszczące. Przez co najmniej miesiąc żyłem w ciągłej obawie, że znowu ogarnie mnie panika. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się to śmieszne, ale wówczas żyłem w strachu przed strachem. Myślałem, że kiedy znowu powróci, mogę oszaleć, a nawet umrzeć. Umrzeć jako obłąkany. Z zabobonną grozą przypomniałem sobie pewne zdarzenie sprzed wielu lat. Studiowałem wówczas na uniwersytecie i pewnego dnia otrzymałem list, napisany na kartce papieru w kratkę okrągłym, niemal dziecięcym pismem: Drogi Przyjacielu, kiedy przeczytasz ten list, przepisz go dziesięć razy własnoręcznie i wyślij do dziesięciorga przyjaciół. To jest prawdziwy łańcuszek św. Antoniego: jeśli będziesz go kontynuować, spotka Cię w życiu szczęście, bogactwo, miłość, spokój i radość, jeśli go przerwiesz, mogą Ci się przydarzyć straszne tragedie. Pewna młoda mężatka, która od dwóch lat pragnęła mieć dziecko, lecz nie mogła zajść w ciążę, przepisała list i wysłała go do dziesięciorga przyjciół. Trzy dni później dowiedziała się, że jest w stanie błogosławionym. Skromny urzędnik pocztowy przepisał list, wysłał do dziesięciorga przyjaciół i krewnych, i tydzień później wygrał dużą sumę w totolotka. Natomiast pewien nauczyciel po otrzymaniu listu roześmiał się tylko i podarł go. Kilka dni później miał wypadek, złamał nogę, a na dodatek został wyrzucony z mieszkania. Pewna gospodyni domowa otrzymała list i postanowiła nie przerywać łańcuszka. Niestety, zgubiła list i, chcąc nie chcąc, przerwała łańcuszek. Już po kilku dniach zachorowała na zapalenie opon mózgowych i chociaż wyzdrowiała, została inwalidką do końca życia. Pewien lekarz po otrzymaniu listu podarł go, wykrzykując pogardliwie, że nie należy wierzyć w podobne przesądy. Kilka miesięcy później został zwolniony z kliniki, w której pracował, opuściła go żona, zachorował i umarł jako obłąkany. Nie przerywaj łańcuszka! Przeczytałem wówczas list kolegom, którzy uznali, że jest bardzo śmieszny. Kiedy już przestali się śmiać, spytali mnie, czy zamierzam go podrzeć i umrzeć jako obłąkany, czy może zabrać się pilnie do przepisywania starannym pismem dziesięciu egzemplarzy, co będą mi wypominać – jak się domyślałem, niezbyt delikatnie – przynajmniej przez następne dziesięć lat.

Zdenerwowało mnie to, pomyślałem, że nie byliby takimi niedowiarkami, gdyby list przyszedł do nich, i oświadczyłem, że oczywiście go podrę. Zażądali, abym zrobił to na ich oczach, bo inaczej mógłbym się rozmyślić i w tajemnicy przed nimi przepisać list dziesięć razy, i tak dalej. Krótko mówiąc, zostałem zmuszony do podarcia listu i kiedy to zrobiłem, najdowcipniejszy z całej trójki oznajmił, że nie powinienem się martwić: w odpowiednim momencie zatroszczą się o to, aby umieścić mnie w jakiejś przytulnej klinice psychiatrycznej. Teraz, po osiemnastu latach, pomyślałem – całkiem serio – że przepowiednia właśnie się spełnia. Strach przed nowym atakiem paniki i przed obłędem nie był moim jedynym problemem. Zacząłem cierpieć na bezsenność. Całymi nocami nie mogłem zmrużyć oka, zasypiałem dopiero o świcie. Niekiedy zdarzało się, że zapadałem w sen o bardziej normalnej porze. W takich wypadkach jednak budziłem się nieuchronnie po dwóch godzinach i nie mogłem wytrzymać w łóżku. Kiedy próbowałem leżeć dalej, nachodziły mnie dokuczliwe, smutne myśli. O moim zmarnowanym życiu, o dzieciństwie. I o Sarze. Wstawałem z łóżka i zaczynałem krążyć po mieszkaniu. Paliłem, piłem, oglądałem telewizję, włączałem komórkę w absurdalnej nadziei, że ktoś zadzwoni do mnie w środku nocy. Zacząłem się martwić, że ludzie zauważą, w jakim jestem stanie, przede wszystkim zaś doskwierała mi myśl, że mogę stracić kontrolę nad sytuacją. W takim nastroju spędziłem całe lato. Kiedy nadszedł sierpień, nie znalazłem nikogo, kto chciałby ze mną wyjechać na urlop – prawdę mówiąc, nie bardzo się starałem – a nie miałem odwagi wyjechać sam. Koczowałem więc po willach i daczach przyjaciół, nad morzem albo na wsi. Nie sądzę, abym w czasie tych odwiedzin zaskarbił sobie szczególną sympatię gospodarzy. Ludzie pytali, czy źle się czuję, a ja odpowiadałem, że tak, trochę, i na ogół rozmowa wkrótce się urywała. Po kilku dniach uświadamiałem sobie, że nadeszła pora, abym spakował walizki i poszukał sobie nowego miejsca, za wszelką cenę bowiem pragnąłem odwlec powrót do miasta. We wrześniu, ponieważ nadal czułem się źle, a przede wszystkim nie miałem już sił dłużej walczyć z bezsennością, poszedłem do lekarza, który był zresztą moim przyjacielem. Chciałem, aby przepisał mi jakiś środek nasenny. Zbadał mnie, spytał o objawy, zmierzył mi ciśnienie, zajrzał do oczu, przyświecając sobie lampką, kazał mi wykonać nieco dziwaczne ćwiczenia na równowagę i w końcu orzekł, że zrobiłbym lepiej, gdybym udał się do specjalisty. – Co masz na myśli? Jakiego specjalisty? – No, cóż, specjalisty od podobnych problemów. – Jakich problemów? Daj mi coś na sen i nie mówmy o tym więcej. – Guido, sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Wyglądasz na bardzo wyczerpanego. Nie podoba mi się sposób, w jaki rozglądasz się wokół. Nie podobają mi się twoje ruchy, gesty, nie podoba mi się, jak oddychasz. Muszę ci to powiedzieć: jesteś chory. Masz iść do specjalisty. – Chcesz powiedzieć, do... – Miałem sucho w ustach. Przez głowę przemykały mi chaotyczne myśli. Może chce powiedzieć, że mam iść do internisty. Albo do homeopaty. Do masażysty rehabilitanta. Nawet do uzdrowiciela praktykującego medycynę ajurwedyjską. Cóż, zgoda, skoro mam pójść do internisty, masażysty, ajurwedysty, homeopaty i nie wiem do kogo jeszcze, nie ma problemu, pójdę. Nie zamierzam się wymigiwać od leczenia. Wcale się nie boję, przecież... – PSYCHIATRA? Powiedziałeś psychiatra? Miałem ochotę się rozpłakać. Zwariowałem, teraz mówi mi to nawet lekarz. Przepowiednia się spełnia. Powiedziałem, że w porządku, na razie niech mi zapisze ten cholerny środek nasenny, a potem się zastanowię. Tak, oczywiście, wcale nie mam zamiaru lekceważyć mojego stanu, zobaczymy, nie, nie, nie ma potrzeby, abyś mi polecał – suchość w ustach – któregoś z nich. Zadzwonię do ciebie i podasz mi nazwisko przez telefon. Uciekłem, z dala omijając windę.

4 Mój lekarz zgodził się przepisać mi coś na sen i dzięki tym proszkom uznałem, że sytuacja się poprawiła, przynajmniej trochę. W dalszym ciągu byłem przygnębiony, ale przynajmniej nie snułem się jak widmo, dręczony bezsennością. Niemniej rezultaty mojej pracy i umiejętności zawodowe znacznie się pogorszyły. Od mojej aktywności i zdolności koncentracji zależała wolność wielu osób i pewnie zainteresowałoby je, jak spędzam popołudnia: że nieuważnie przeglądam akta, że nie obchodzi mnie ich zawartość, że idę na rozprawę zupełnie nieprzygotowany, że wynik procesów jest w gruncie rzeczy kwestią przypadku i że, krótko mówiąc, los tych ludzi spoczywa w rękach kogoś nieodpowiedzialnego, kto w dodatku cierpi na zaburzenia psychiczne. Kiedy musiałem przyjmować klientów, sytuacja stawała się wręcz surrealistyczna. Klienci mówili, do mnie nie docierało ani jedno słowo, przytakiwałem jednak, kiwając głową. Oni dalej mówili, przekonani, że w ten sposób dodaję im otuchy. W końcu podawałem im rękę na pożegnanie i uśmiechałem się ze zrozumieniem. Zdawali się doceniać fakt, że adwokat pozwala im się wygadać, nie przerywa i najwyraźniej rozumie ich problem oraz potrzeby. Mecenas to naprawdę porządny człowiek, oświadczyła w obecności mojej sekretarki pewna emerytka, która chciała pozwać do sądu sąsiada, ponieważ ten wrzucał jej do skrzynki nieprzyzwoite liściki. Nawet nie wygląda na adwokata, dodała. To akurat była prawda. Klienci zatem byli zadowoleni, ja zaś, co najwyżej, miałem niejasne wyobrażenie o ich sprawach. Razem zmierzaliśmy ku katastrofie. Na tym właśnie etapie – kiedy już udało mi się przespać kilka nocy – wystąpił nowy objaw. Zacząłem płakać. Początkowo zdarzało się to w domu, wieczorem, zaraz po powrocie z pracy, albo rano, po wstaniu z łóżka. Potem również poza domem. Szedłem ulicą, o niczym nie myśląc, i nagle zaczynałem płakać. Potra łem się jednak kontrolować, zarówno w domu, jak i (przede wszystkim) na ulicy, chociaż za każdym razem przychodziło mi to z większym trudem. Koncentrowałem się na butach albo na tablicach rejestracyjnych samochodów, przede wszystkim jednak unikałem patrzenia prosto w twarz przechodniom, którzy – byłem o tym przekonany – zauważyliby od razu, co się ze mną dzieje. W końcu przydarzyło mi się to w kancelarii. Po południu rozmawiałem o czymś z sekretarką, kiedy nagle poczułem, że łzy napływają mi do oczu i ściska mnie w gardle. Zacząłem się tępo wpatrywać w małą plamkę wilgoci na ścianie, a jednocześnie odpowiadałem, kiwając głową, przerażony, że Maria Teresa odgadnie, co się ze mną dzieje. Rzeczywiście odgadła, przypomniała sobie nagle, że musi zrobić jakieś fotokopie, i dyskretnie wyszła z pokoju. Natychmiast wybuchnąłem płaczem, a potem długo nie mogłem się uspokoić. Uznałem, że nie mogę czekać, aż coś takiego się powtórzy na przykład podczas rozprawy. Następnego dnia zadzwoniłem do mojego lekarza i poprosiłem o nazwisko specjalisty.

5 Psychiatra był wysoki, solidnie zbudowany, o imponującej sylwetce, miał brodę i dłonie jak łopaty. Wyobraziłem go sobie, jak obezwładnia wariata w ataku szału, bijąc go po twarzy i zakładając mu kaftan bezpieczeństwa. Był dość miły, mimo tej brody i potężnej postury. Poprosił, żebym wszystko mu opowiedział, i cały czas potakująco kiwał głową. Uspokoiło mnie to. Potem pomyślałem, że ja też tak kiwam głową, kiedy klienci opowiadają mi o swoich sprawach, i poczułem się trochę mniej spokojnie. Powiedział, że cierpię na szczególną formę zaburzenia procesu adaptacyjnego. Separacja zadziałała w mojej psychice jak bomba z opóźnionym zapłonem i w pewnym momencie wywołała efekt radykalnej zmiany. A raczej serię zmian następujących jedna po drugiej. Źle zrobiłem, lekceważąc problem przez tyle miesięcy, zaburzenie procesu adaptacyjnego tylko się pogłębiło i teraz grozi mi, że popadnę w ciężką depresję. Nie powinienem się jednak martwić, ponieważ fakt, że przyszedłem do psychiatry, stanowi pozytywny dowód samoświadomości i niezbędny warunek wyzdrowienia. Z pewnością będzie konieczna kuracja farmakologiczna, lecz w ciągu kilku miesięcy mój stan powinien się zdecydowanie poprawić. Pauza i uważne spojrzenie. Musiały być częścią terapii. Potem zaczął pisać, zapełniając receptę nazwami anksjolityków i antydepresantów. Miałem brać te paskudztwa przez dwa miesiące. Miałem próbować się rozerwać. Miałem unikać skupiania się na sobie samym. Miałem dostrzegać pozytywne aspekty wszystkiego i nie dopuszczać myśli, że nie ma dla mnie ratunku. Miałem mu zapłacić trzysta tysięcy lirów, o pokwitowaniu ani słowa, zobaczymy się za dwa miesiące, proszę przyjść na wizytę kontrolną. Żegnając się ze mną w drzwiach, odradził mi czytanie ulotek dołączonych do lekarstw. Prawdziwy znawca ludzkiej psychiki. Udałem się do apteki odległej od centrum, aby nie spotkać nikogo znajomego. Chciałem uniknąć sytuacji, w której, w obecności jakiegoś mojego kolegi albo klienta, farmaceuta wykrzyknie do swojego pomocnika na zapleczu: „Sprawdź w dziale psychotropów, czy mamy valium ekstraforte dla tego pana”. Pojeździłem trochę w tę i z powrotem, aż znalazłem aptekę w dzielnicy Japigia, na rogatkach miasta. Farmaceutka, koścista dziewczyna, nie wyglądała na rozmowną. Podałem receptę, nie patrząc jej w twarz. Czułem się równie swobodnie jak seminarzysta w porno-shopie. Koścista farmaceutka już miała mi podać sumę, kiedy wyrecytowałem przygotowaną wcześniej kwestię: „Skoro już tu jestem, wezmę też coś dla siebie. Czy ma pani rozpuszczalną witaminę C?” Przyjrzała mi się przez sekundę bez słowa. Znała ten scenariusz. Dała mi witaminę C razem z całą resztą. Zapłaciłem i uciekłem jak złodziej. W domu rozpakowałem lekarstwa i przeczytałem dołączone do nich ulotki. Wszystkie były interesujące, ale moją uwagę przykuły wręcz hipnotycznie skutki uboczne leku antydepresyjnego o nazwie trittico, na bazie trazodonu. Zaczynały się od zwykłych zawrotów głowy, a kończyły na suchości w ustach, kłopotach ze wzrokiem, obstrukcji, zatrzymaniu moczu, drgawkach i zaburzeniach libido. Pomyślałem, że zaburzeń libido doświadczam i bez tego, czytałem więc dalej. Dowiedziałem się, że niewielka liczba osób przyjmujących trazodon miewa długie i bolesne erekcje, czyli cierpi na tak zwany priapizm. Problem ten wymagał czasami nawet niezwłocznego zabiegu chirurgicznego, który, z kolei, mógł spowodować trwałe upośledzenie aktywności seksualnej. Podsumowanie było jednak uspokajające: ryzyko śmiertelnego przedawkowania trazodonu było niższe niż ryzyko związane z podawaniem antydepresantów trójcyklicznych. Skończywszy czytać, zacząłem rozmyślać. Co robić w wypadku długotrwałej i bolesnej erekcji? Udać się do szpitala, trzymając członek w ręce? Włożyć bardzo wygodne slipki? Co powiedzieć lekarzowi? Co to jest trwałe upośledzenie aktywności seksualnej? I jeszcze: ile to jest śmiertelna dawka trazodonu? Wystarczą dwie pigułki? Czy trzeba połknąć całe

opakowanie? Nie znalazłem odpowiedzi na te pytania, a trittico powędrował do kibla razem z innymi lekarstwami, które przepisał mi mój psychiatra. Mój były psychiatra. Pozbyłem się skrupulatnie wszystkiego i nacisnąłem spłuczkę. Potem wyrzuciłem do śmieci pudełka, buteleczki, fiolki i ulotki. Następnie nalałem sobie dobre pół szklaneczki whisky – unikać alkoholu – i włożyłem do magnetowidu kasetę z Rydwanami ognia. Jedną z nielicznych, które zabrałem ze sobą z domu. Kiedy pojawiły się pierwsze obrazy, zapaliłem marlboro – unikać nikotyny, przynajmniej wieczorem – i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem, że prawie wraca mi dobry humor.

6 Jako nastolatek uprawiałem boks. Do szkoły boksu zaprowadził mnie dziadek, po tym, jak wróciłem kiedyś do domu pobity, z opuchniętą twarzą. Dostałem od jednego takiego, który był ode mnie starszy i bardziej agresywny. Miałem czternaście lat, byłem okropnie chudy, miałem czerwony, świecący się z powodu trądziku nos, chodziłem do czwartej klasy gimnazjum i byłem przekonany, że szczęście nie istnieje. Przynajmniej dla mnie. Szkoła mieściła się w wilgotnej piwnicy, trenerem był chudy facet koło sześćdziesiątki, z umięśnionymi jeszcze, mocnymi ramionami i twarzą Bustera Keatona. Był przyjacielem dziadka. Pamiętam dokładnie, jak zeszliśmy po wąskich i słabo oświetlonych schodach. Nikt nic nie mówił, słychać było tylko lekkie, głuche uderzenia pięści w worek, drganie lin, rytm kroków. Wszędzie unosił się zapach, którego nie potra ę opisać, ale czuję go w nozdrzach teraz, kiedy piszę, i przyprawia mnie on o dreszcz. Fakt, że uprawiam boks, długo utrzymywaliśmy w tajemnicy przed moją matką. Dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy w wieku lat siedemnastu i pół zdobyłem srebrny medal na regionalnych zawodach juniorów w wadze półśredniej. Dziadek nie zdążył jednak zobaczyć mnie na podium ze sklejki. Trzy miesiące wcześniej, spacerując w lasku piniowym ze swoim owczarkiem niemieckim, w pewnej chwili przystanął i usiadł na ławce. Przechodzący tamtędy chłopak opowiedział później, że po kilku chwilach dziadek jakoś dziwnie odchylił głowę na oparcie, a przedtem pogłaskał psa. Karabinierzy musieli zastrzelić owczarka, by móc podejść do zmarłego i zidenty kować go jako Guida Guerrieriego, emerytowanego profesora zwyczajnego historii filozofii średniowiecznej. Mojego dziadka. Po tych zawodach regionalnych zdobyłem jeszcze inne medale. Nawet brązowy medal na uniwersyteckich zawodach krajowych w wadze średniej. Nie miałem nigdy mocnego ciosu, ale opanowałem dobrze technikę, byłem chudy, wysoki i miałem ręce dłuższe niż zawodnicy tej samej wagi. Tuż przed dyplomem zarzuciłem treningi, ponieważ boks można uprawiać długo tylko wtedy, kiedy jest się mistrzem albo kiedy chce się coś udowodnić. Ja nie byłem mistrzem i wydawało mi się, że udowodniłem, co miałem do udowodnienia. Postanowiwszy, że obejdę się bez nowoczesnej psychiatrii, usiłowałem znaleźć coś, co mogłoby stanowić jej alternatywę, i odkryłem, że znowu chcę boksować. Zastanawiając się nad tym, doszedłem do wniosku, że była to jedna z niewielu realnych rzeczy w moim życiu. Zapach skórzanych rękawic, ciosy – inkasowane i zadawane – i ciepły prysznic na koniec, kiedy spostrzegałeś, że przez dwie godziny nie pojawiła się w twojej głowie ani jedna myśl. Strach, kiedy idziesz na ring, strach w twoich oczach bez wyrazu, w oczach bez wyrazu twojego przeciwnika. Podskakujesz, uderzasz, próbujesz uniknąć ciosu, otrzymujesz go, sam zadajesz, twoje ręce ze zmęczenia nie potra ą utrzymać gardy, oddychasz ustami, modlisz się, aby to się wreszcie skończyło, bo nie masz już sił, chcesz uderzyć i nie możesz – tak ci się przynajmniej wydaje – myślisz, że nie obchodzi cię wcale, czy wygrasz, czy przegrasz, byle tylko już się to skończyło, masz ochotę rzucić się na ziemię, ale nie robisz tego, chociaż nie wiesz dlaczego i co każe ci się jeszcze trzymać na nogach, a potem gong i sądzisz, że przegrałeś, lecz gwiżdżesz na to, a tymczasem sędzia podnosi twoją rękę i nagle rozumiesz, że wygrałeś, i nic innego w tej chwili nie istnieje, nic innego. Nikt ci tego nie będzie mógł odebrać. Już nigdy. Poszukiwałem miejsca, gdzie mógłbym trenować boks. Stara piwnica sprzed niemal dwudziestu pięciu lat już dawno nie istniała. Trener nie żył. Zajrzałem do książki telefonicznej i przekonałem się, że w całym mieście można trenować sztuki walki: japońską, tajską, koreańską, chińską, nawet wietnamską. Wybór był ogromny: dżudo, dżiu-dżitsu, aikido, karate, boks tajski, taekwondo, tai-chi, chuan, wing chun, kendo, viet vo dao.

Wyglądało na to, że boks zniknął, ale ja się nie poddawałem. Zadzwoniłem do regionalnej sekcji Narodowego Komitetu Olimpijskiego i zapytałem, czy są w Bari miejsca, gdzie trenuje się boks. Urzędnik był uprzejmy i kompetentny. Tak, w Bari istnieją dwie szkoły boksu: jedna działa w pobliżu nowego stadionu, w pomieszczeniu wynajętym przez gminę, druga zaś przy szkole średniej, dosłownie dwa kroki od mojego domu. Wstąpiłem tam i odkryłem, że trenerem jest facet, którego znałem z dawnej szkoły, niejaki Pino. Za nic nie mogłem sobie przypomnieć jego nazwiska. Zaczął przychodzić do piwnicy na krótko przedtem, zanim ja przestałem trenować. Był w wadze ciężkiej; słaba technika, ale naprawdę mocne ciosy. Stoczył nawet kilka walk jako zawodowiec, jednak bez większych sukcesów. Teraz miał wiele zajęć. Nauczyciel boksu, ochroniarz w dyskotece, szef służby porządkowej na koncertach, spektaklach. Ucieszył się na mój widok. Oczywiście, że mogę się zapisać, jestem jego gościem, wykluczone, abym miał płacić. A zresztą, adwokat zawsze może się przydać. I tak, począwszy od następnego tygodnia, w poniedziałki i czwartki wychodziłem z kancelarii o wpół do siódmej, o siódmej byłem już w siłowni i przez prawie dwie godziny boksowałem. Dzięki temu poczułem się trochę lepiej. Nie całkiem dobrze, ale lepiej. Skakałem przez skakankę, robiłem skłony, pompki, waliłem w worek i staczałem walki z chłopakami młodszymi ode mnie o dwadzieścia lat. W niektóre noce potrafiłem zasnąć bez proszków, w inne nie. Czasami udawało mi się nawet przespać pięć albo sześć godzin. W niektóre wieczory wychodziłem z przyjaciółmi i czułem się prawie zdrowy. Zbierało mi się jeszcze na płacz, lecz rzadziej, i przynajmniej potrafiłem się kontrolować. W dalszym ciągu nie jeździłem windą, nie stanowiło to jednak wielkiego problemu, a w dodatku nikt nie zwracał na to uwagi. Udało mi się przetrwać niemal bez szwanku okres Bożego Narodzenia, chociaż pewnego dnia, chyba dwudziestego dziewiątego albo trzydziestego grudnia, zobaczyłem Sarę na ulicy w centrum. Była ze swoją przyjaciółką i jakimś mężczyzną, którego nigdy przedtem nie widziałem. Jak nic mógł być narzeczonym przyjaciółki albo jej wujkiem, albo gejem, nie miałem przecież pojęcia, uznałem jednak od razu, że jest nowym narzeczonym Sary. Pomachaliśmy do siebie z przeciwnych stron ulicy. Przeszedłem jeszcze dziesięć metrów i zauważyłem, że wstrzymuję oddech. Przeponę miałem zablokowaną. Poczułem falę ciepła oblewającą mi twarz aż po korzonki włosów. Mózg na kilka minut przestał działać. Potem przez cały dzień miałem trudności z oddychaniem, a w nocy nie mogłem zasnąć. Po jakimś czasie również i to minęło. Po Bożym Narodzeniu zacząłem znowu pracować, przynajmniej trochę. Zdałem sobie sprawę z katastrofy grożącej mojej kancelarii, a przede wszystkim nieświadomym niczego klientom, więc dokładałem wszelkich starań, by choć w minimalnym stopniu zapanować nad sytuacją. Zacząłem znowu przygotowywać się do procesów, zacząłem znowu słuchać – trochę – tego, co mówią klienci, zacząłem znowu słuchać, co mówi moja sekretarka. Powoli, zrywami, jak zdezelowany samochód, moje życie znowu ruszyło naprzód.

CZĘŚĆ DRUGA

1 Nadeszło pewne lutowe popołudnie, dość ciepłe. Zima w ogóle była raczej ciepła. Przeszedłem przed barem mieszczącym się w tym samym budynku co kancelaria, nie wstąpiłem jednak do środka. Wstydziłem się poprosić o kawę bezkofeinową, więc chodziłem do obskurnego baru pięć budynków dalej. Odkąd zacząłem cierpieć na bezsenność, nie piłem po południu zwykłej kawy. Próbowałem kilkakrotnie kawy zbożowej, ale wydała mi się obrzydliwa. Kawa bezkofeinowa natomiast jest jak prawdziwa. Ważne, aby nikt cię nie zauważył, kiedy ją zamawiasz. Zawsze z pewnego rodzaju politowaniem spoglądałem na osoby zamawiające kawę bezkofeinową i nie chciałem, aby teraz w ten sam sposób patrzono na mnie. Przynajmniej nie ci, którzy mnie znają. Dlatego unikałem popołudniami zaprzyjaźnionego baru. Wypiłem kawę przy starym stoliku z laminowanym blatem, wypaliłem marlboro... Potem minąłem znowu pięć budynków i wszedłem do kancelarii. O ile pamiętam, musiało to być dość spokojne popołudnie: tylko jedno umówione spotkanie. Z panią Cassano, która nazajutrz miała stanąć przed sądem za maltretowanie własnego męża. Według prokuratora przez całe lata ten pan, wracając do domu, słyszał w najlepszym razie wyzwiska typu: obszarpaniec, niedojda, dupa. Przez całe lata był zmuszony oddawać całą swoją pensję i mógł zachować tylko parę lirów na papierosy i inne drobne wydatki. Przez całe lata znosił upokorzenia podczas rodzinnych spotkań i w obecności swoich nielicznych przyjaciół. Żona często go biła, a nawet pluła mu w twarz. Pewnego dnia nie wytrzymał. Zdobył się na odwagę, wyprowadził z domu, złożył doniesienie i wniósł o separację z jej winy. Żona wybrała mnie jako swojego adwokata i tamtego popołudnia czekałem na nią, aby uzgodnić szczegóły obrony. Kiedy przyszedłem, Maria Teresa oznajmiła mi, że megiera jeszcze się nie pojawiła. Za to od co najmniej pół godziny czeka na mnie jakaś czarnoskóra kobieta. Nie była umówiona, ale – jak twierdziła – chodziło o bardzo ważną sprawę. Jak zwykle. Czekała w małym pokoju. Zajrzałem do środka przez niedomknięte drzwi i ujrzałem kobietę o majestatycznej sylwetce i pięknej, surowej twarzy. Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat. Poleciłem Marii Teresie, aby wprowadziła ją do gabinetu za dwie minuty. Zdążyłem zdjąć marynarkę, podejść do biurka, zapalić papierosa, kiedy klientka weszła. Zaczekała, aż poproszę, by usiadła, i powiedziała niemal bez akcentu: „Dziękuję, panie mecenasie”. Nigdy nie byłem pewien, czy do klientów obcokrajowców należy się zwracać w drugiej czy w trzeciej osobie. Wielu nie rozumie tej ostatniej i rozmowa robi się surrealistyczna. Ze sposobu, w jaki kobieta powiedziała „dziękuję, panie mecenasie”, odgadłem od razu, że mogę śmiało mówić do niej pani, bez obawy, że nie zostanę zrozumiany. Kiedy spytałem, na czym polega jej problem, podała mi plik papierów z nagłówkiem: „Sędzia śledczy, nakaz aresztu tymczasowego”. Narkotyki, pomyślałem od razu. Jej partner jest handlarzem narkotyków. Ale już w następnej chwili wydało mi się to niemożliwe. Wszyscy myślimy stereotypami. Kto twierdzi, że to nieprawda, ten kłamie. Pierwszy stereotyp podpowiedział mi następującą sekwencję: Afrykanin, areszt tymczasowy, narkotyki. Afrykanie tra ają do aresztu głównie z tego powodu. Zaraz potem jednak pojawił się drugi stereotyp. Kobieta miała nobliwy wygląd i nie wyglądała na kochankę handlarza narkotyków. Miałem rację. Jej przyjaciel nie został aresztowany z powodu narkotyków, lecz porwania i zabicia dziewięcioletniego chłopca. Główne punkty oskarżenia brzmiały zwięźle, biurokratycznie i przerażająco. Abdou Thiam, obywatel Senegalu, był oskarżony o:

a) Przestępstwo z art. 605 k.k. polegające na celowym pozbawieniu wolności osobistej małoletniego Rubina Francesca; skłonił go podstępem do pójścia z nim, a następnie przetrzymywał wbrew jego woli. b) Przestępstwo z art. 575 k.k. polegające na spowodowaniu śmierci małoletniego Rubina Francesca; dokonał na nim bliżej nieokreślonych aktów gwałtu, a następnie udusił go w sposób równie trudny do określenia. c) Przestępstwo z art. 412 k.k. polegające na ukryciu zwłok małoletniego Rubina Francesca; wrzucił je do studni. Oba przestępstwa miały miejsce w okolicy Monopoli, między 5 a 7 sierpnia 1999 r. Francesco, lat dziewięć, zniknął pewnego popołudnia, kiedy grał sam w piłkę na placu przed willą dziadków, położoną nad morzem, w dzielnicy Monopoli, na południu Apulii. Dwa dni później znaleziono jego ciało w studni, dwadzieścia kilometrów na północ, w okolicy Polignano. Lekarz sądowy, który wykonał sekcję zwłok, nie był w stanie ani potwierdzić, ani wykluczyć, że chłopiec został zgwałcony. Znałem tego lekarza. Nie byłby w stanie stwierdzić, czy chłopiec – podobnie zresztą jak dorosły czy starzec – został zgwałcony, nawet gdyby widział gwałt na własne oczy. Śledczy od początku przyjęli tezę, że chodzi o zabójstwo na tle seksualnym. Podejrzewali pedofilię. Cztery dni po znalezieniu ciała karabinierzy i prokurator oznajmili triumfalnie podczas konferencji prasowej, że już znaleziono winnego. Był nim Abdou Thiam, trzydziestojednoletni Senegalczyk, parający się handlem obnośnym, mający o cjalne zezwolenie na pobyt we Włoszech. W przeszłości wszedł w kon ikt z prawem, handlując podrobionymi markami: oprócz legalnego towaru sprzedawał podróbki Vuittona, Hogana, Cartiera. Latem na plażach, zimą na targach i na ulicach. Zdaniem śledczych dowody przemawiające przeciwko niemu były miażdżące. Liczni świadkowie zeznali, że widzieli go, jak wielokrotnie i długo rozmawiał z małym Franceskiem na plaży. Właściciel baru położonego tuż obok domu dziadków chłopczyka na kilka minut przed zniknięciem dziecka widział Abdou idącego bez swego zwykłego worka z towarem. Senegalczyk, który dzielił mieszkanie z Abdou, przesłuchiwany przez karabinierów, zeznał, że w tamtych dniach – nie potra ł powiedzieć, którego dnia – podejrzany odstawił samochód do myjni. O ile pamiętał, zdarzyło się to po raz pierwszy. Oczywiście fakt ten przemawiał na jego niekorzyść; Abdou umył samochód, aby usunąć wszelkie ślady i skierować śledztwo na fałszywe tory. Inny Senegalczyk, także obnośny handlarz, powiedział, że nazajutrz po zniknięciu chłopca Abdou nie pokazał się na plaży. Również ten fakt uznano za dowód jego winy. Abdou na przesłuchaniu u prokuratora plątał się w zeznaniach, zatrzymano go więc pod zarzutem porwania i zabójstwa. Nie oskarżono o gwałt, ponieważ nie było dowodów na to, że chłopiec został zgwałcony. Karabinierzy zrobili rewizję w pokoju Abdou i znaleźli książki dla dzieci, wszystkie w oryginale. Harry’ego Pottera, Małego Księcia, Pinokia, Doktora Dolittle i inne. A co najważniejsze, wraz z książkami znaleźli i zabezpieczyli zdjęcie chłopca na plaży, w kąpielówkach. W nakazie aresztowania, który klientka podała mi nad biurkiem, książki i zdjęcie zostały uznane za „istotne elementy uzupełniające materiał poszlakowy”. Kiedy podniosłem wzrok znad papierów, Abagiage Deheba – tak brzmiało jej nazwisko – zaczęła mówić. W swoim kraju – Senegalu – Abdou był nauczycielem, zarabiał równowartość około dwustu tysięcy lirów miesięcznie. Sprzedając torby, buty i portfele, zarabiał dziesięciokrotnie więcej. Znał biegle trzy języki, chciał studiować psychologię i chciał zostać we Włoszech. Ona była agronomem i pochodziła z Asuanu. Nubia. Egipt na granicy z Sudanem. Mieszkała w Bari od półtora roku i kończyła specjalistyczny kurs zarządzania terenami i zasobami wodnymi. Po powrocie do swojego kraju miała się zająć z ramienia rządu doprowadzeniem wody na Saharę, aby przemienić wydmy w pola uprawne. Spytałem, co ma wspólnego Bari z doprowadzaniem wody na pustynię.

W Bari – wyjaśniła mi – mieści się instytut agronomii. Nazywa się Centre International Hautes Etudes Agronomiques Mediterraneennes i absolwenci ze wszystkich krajów śródziemnomorskich przyjeżdżają tutaj, aby zrobić specjalizację. Z Libanu, Tunezji, Maroka, Malty, Jordanii, Syrii, Turcji, Egiptu, Palestyny. Mieszkają w bursie przy instytucie, mają zajęcia przez cały dzień, a wieczorami wychodzą, aby się zabawić. Poznała Abdou na koncercie. W jednym z lokali na starym mieście – wymieniła nazwę, której nie znałem – gdzie spotykali się wieczorami Grecy, czarni, Azjaci, mieszkańcy Maghrebu, a także Włosi. To był koncert wolof, tradycyjnej muzyki senegalskiej. Abdou grał w zespole swoich rodaków na perkusji. Przerwała na chwilę, wybiegła wzrokiem gdzieś poza mój gabinet, w przestrzeń. Abdou był nauczycielem, powiedziała, nie patrząc na mnie. Był nauczycielem, chociaż ostatnio sprzedawał torby. Kochał dzieci i nie potra łby żadnemu zrobić krzywdy. Nie potrafiłby zrobić krzywdy nikomu. W tym momencie opanowany głos Abagiage Deheby załamał się. Na jej twarzy nubijskiej księżniczki pojawił się grymas, jak gdyby powstrzymywała się od płaczu. Udało się jej, ale przez dłuższą chwilę milczała. Zaraz po aresztowaniu wzięli innego adwokata; wymieniła nazwisko kogoś, kogo znałem aż za dobrze. Pewnego razu w rozmowie chwalił się, że w zeznaniu podatkowym deklaruje tylko osiemnaście milionów dochodu rocznie. Zażądał dziesięciu milionów jedynie za to, że wystąpi z wnioskiem o zwolnienie za kaucją. Przyjaciele Abdou zorganizowali zbiórkę i zgromadzili niemal całą sumę. Mój – nazwijmy go tak – kolega schował pieniądze do kieszeni. Zapłacone z góry i gotówką. Oczywiście, bez pokwitowania. Nie udało mu się uzyskać zwolnienia. Na założenie zażalenia potrzeba było dwudziestu milionów. Nie mieli dwudziestu milionów i Abdou pozostał w więzieniu. Teraz, kiedy zbliżał się proces, postanowili przyjść do mojej kancelarii. Jeden z młodych Senegalczyków znał mnie – kobieta wymieniła nazwisko, którego w ogóle nie pamiętałem. Wiedzieli, że nie jestem z tych, co chcą tylko wyciągnąć pieniądze, i na razie mogą mi dać dwa miliony, bo tyle udało im się zebrać. Abagiage Deheba otworzyła torebkę, wyciągnęła plik banknotów ściągniętych gumką, położyła je na biurku i przesunęła w moją stronę. Nie wypadało odmówić czy zakwestionować wysokości honorarium. Powiedziałem, że polecę mojej sekretarce przygotować pokwitowanie. Nie, dziękuje, nie chce pokwitowania, nie wiedziałaby, co z nim zrobić. Chce, abym natychmiast pojechał odwiedzić Abdou w więzieniu. Wytłumaczyłem jej, że nie mogę, że pan Thiam musi mnie wyznaczyć na swojego adwokata, choćby tylko składając oświadczenie w więziennej księdze wpisowej. Odparła, że zgoda, powie mu podczas najbliższego widzenia. Wstała, podała mi rękę – nie zrobiła tego wchodząc – i spojrzała w oczy. – Abdou tego nie zrobił. Uścisk jej dłoni był mocny, taki, jakiego się spodziewałem. Otwierając drzwi, usłyszałem, jak sekretarka próbuje wytłumaczyć pani Cassano, bardzo zdenerwowanej długim oczekiwaniem, że mecenas miał nieoczekiwanie pilną sprawę i że zaraz ją przyjmie. Wyobraziłem sobie, co pomyślała moja klientka, kiedy – widząc wychodzącą Abagiage Dehebę – uświadomiła sobie, że musiała czekać przez jakąś Murzynkę. Weszła do gabinetu i spojrzała na mnie z naganą. Jestem pewien, że gdyby mogła, plunęłaby mi w twarz. Dzień później została skazana i przed wniesieniem apelacji wybrała sobie innego adwokata. Oczywiście, nie zapłaciła mi honorarium, ale może miała rację: nie postarałem się wystarczająco, aby uzyskać wyrok uniewinniający.

2 Zaparkowałem w miejscu niedozwolonym, jak zwykle w piątek. W dniach więziennych odwiedzin w całej okolicy nie sposób zaparkować prawidłowo. Piątek jest dniem odwiedzin. Tak czy owak, nie ma to większego znaczenia, bo rzadko wlepiają mandaty. Żaden policjant nie ma ochoty wykłócać się z rodzinami przyjeżdżającymi na widzenie; w ogóle żaden policjant nie ma ochoty pełnić służby w okolicy więzienia. Zaparkowałem więc w miejscu niedozwolonym, na chodniku, wysiadłem z samochodu, poprawiłem krawat, wyjąłem papierosa z paczki, włożyłem go do ust, ale nie zapaliłem, i skierowałem się w stronę bramy. Policjant przy wejściu poznał mnie, więc nie musiałem mu pokazywać legitymacji adwokackiej. Przeszedłem przez metalowe bramki, potem przez zakratowane drzwi, potem znowu przez bramki i wreszcie dotarłem do pokoju przeznaczonego na spotkania więźniów z adwokatami. Jestem pewien, że we wszystkich więzieniach celowo wybiera się pomieszczenie najchłodniejsze zimą i najgorętsze latem. Mimo zimy na dworze było dość ciepło, ale w tym pokoju, z dwoma krzesłami, stołem i zniszczonym fotelem, panował upokarzający chłód. Adwokaci nie są zbyt lubiani w więzieniach. Adwokaci w ogóle nie są zbyt lubiani. Czekając na Abdou Thiama, zapaliłem papierosa i aby czymś się zająć, wyjąłem z teczki nakaz tymczasowego aresztowania. Przeczytałem ponownie, że „obszerny materiał dowodowy, obciążający Thiama Abdou, stanowi nie tylko wystarczające uzasadnienie ograniczenia jego wolności osobistej na obecnym etapie postępowania, lecz również pozwala przypuszczać, że proces zakończy się wyrokiem skazującym”. Mówiąc po prostu: przeciwko Abdou przemawiała masa dowodów, musiał być aresztowany i osadzony w więzieniu, w trakcie procesu sądowego z pewnością zostanie skazany. Kiedy ponownie czytałem nakaz, otworzyły się drzwi i kapral karabinierów wprowadził mojego klienta. Abdou Thiam był bardzo przystojnym mężczyzną o twarzy aktora lmowego i głębokim spojrzeniu. Smutnym i obojętnym. Zatrzymał się przy drzwiach i stał tam, aż podszedłem do niego, podałem mu rękę i oznajmiłem, że jestem jego adwokatem. Uścisk dłoni mówi wiele o człowieku, jeśli tylko mamy ochotę zwracać na coś takiego uwagę. Uścisk dłoni Abdou mówił, że mi nie ufa i chyba nie ufa nikomu. Usiedliśmy na dwóch krzesłach i niemal od razu zdałem sobie sprawę, że nie będzie to łatwa rozmowa. Abdou mówił dobrze po włosku, chociaż nie tak znakomicie i bez akcentu jak Abagiage. Wydawało mi się czymś naturalnym zwracać się do niego per ty i on też tak zrobił. Omówiliśmy szybko dwie kwestie: jak jest traktowany w więzieniu i czy czegoś potrzebuje. Następnie usiłowałem się dowiedzieć, jaka jest jego wersja zdarzeń, aby móc wyrobić sobie zdanie na ten temat, ponieważ nie zdążyłem jeszcze przejrzeć akt. Nie był skłonny do współpracy. Mówił z nieobecnym wyrazem twarzy, nie patrząc na mnie, i niedokładnie odpowiadał na moje pytania. Wyglądało na to, że cała ta sprawa mało go obchodzi. Zdenerwowało mnie to, również dlatego, że za tą absurdalną niechęcią do udzielania dokładnych odpowiedzi kryła się wyraźna wrogość wobec mnie, ale udało mi się ukryć irytację. – A więc, Abdou, spróbujmy się zrozumieć. Jestem twoim adwokatem. To ty mnie wybrałeś. – Wyjąłem telegram, który przyszedł do mnie z więzienia poprzedniego dnia, i pomachałem nim. – Jestem tutaj, aby ci pomóc albo chociaż spróbować. Dlatego potrzebuję twojej pomocy. W przeciwnym razie nic nie będę mógł zrobić. Rozumiesz? Aż do tej chwili siedział zgarbiony, z lekko pochyloną głową. Teraz wyprostował się i spojrzał mi

prosto w twarz. – Wysłałem telegram tylko dlatego, że prosiła mnie o to Abagiage. Może spróbujesz coś zrobić, jak tamten adwokat, a może nie. Ale ja i tak będę siedział w więzieniu. Kiedy skończy się proces, zostanę skazany. Wszyscy dobrze o tym wiemy. Abagiage wierzy, że jesteś inny od tamtego adwokata i możesz coś poradzić. Ja w to nie wierzę. – Posłuchaj mnie, Abdou – powiedziałem, w dalszym ciągu usiłując zachować spokój. – Kiedy się skaleczysz i rana okaże się głęboka, i będzie krwawić, co wtedy robisz? – Nie czekałem na odpowiedź. – Idziesz do lekarza, który założy ci szwy. Prawda? Sam nie wiesz, jak założyć szwy, bo nie jesteś lekarzem. Wydawało mi się, że metafora jest trafna, i dobrze wyjaśnia, kiedy trzeba się uciec do pomocy specjalisty, a w tym wypadku specjalistą byłem ja. – Wiem, jak założyć szwy, ponieważ w wojsku byłem sanitariuszem. Przestałem się silić na spokój. Najwyraźniej na nic się on nie zdał. – Posłuchaj mnie uważnie. Posłuchaj mnie bardzo uważnie, bo jeśli odpowiesz mi jeszcze raz w równie kretyński sposób, wyjdę stąd, zadzwonię do twojej znajomej i oddam jej pieniądze – drobną zresztą sumę – które mi wręczyła, a ty będziesz musiał sobie znaleźć innego adwokata. Jeśli tego nie zrobisz, wyznaczą ci adwokata z urzędu, który nawet nie kiwnie palcem, jeśli mu nie zapłacisz. I prawdopodobnie nie kiwnie również palcem, kiedy mu zapłacisz, zważywszy na sumę, jaką możesz wydać. Jeśli zachowujesz się w tak idiotyczny sposób, bo naprawdę zabiłeś chłopca i chcesz odpokutować za swój czyn, to cóż, wtedy tym bardziej powinienem się stąd zabierać... Cisza. Po chwili, po raz pierwszy odkąd znaleźliśmy się w tym pokoju, Abdou Thiam spojrzał na mnie, jak gdybym rzeczywiście istniał, i powiedział cichym głosem: – Nie zabiłem Ciccia1 . Był moim przyjacielem. Milczałem przez moment, zaskoczony. Było tak, jakbym rzucił się na zamknięte drzwi, aby je wyważyć, a tymczasem ktoś po drugiej stronie spokojnie je otworzył. Odetchnąłem głęboko i ogarnęła mnie chęć zapalenia papierosa. Wyciągnąłem z kieszeni marynarki miękką paczkę i podałem ją Abdou. Nie odezwał się, wziął jednego i zaczekał, aż mu podam ogień. Ja też zapaliłem. – Dobrze, Abdou. Muszę przeczytać akta sprawy, ale przedtem muszę dowiedzieć się dokładnie, co pamiętasz z tamtych dni. Możemy o tym porozmawiać? Milczał przez kilka sekund, potem kiwnął potakująco głową. – Kiedy dowiedziałeś się o zaginięciu chłopca? Zaciągnął się głęboko dymem. – Dowiedziałem się, że chłopiec zaginął, w momencie aresztowania. – Pamiętasz, co robiłeś w dniu, w którym chłopiec zaginął? – Pojechałem do Neapolu po towar. Powiedziałem to w czasie przesłuchania. To znaczy, powiedziałem, że pojechałem do Neapolu, ale nie, że pojechałem kupić torby, żeby nie wkopać tych, którzy mi je sprzedają. – Pojechałeś sam? – Tak. – Kiedy wróciłeś? – Po południu, pod wieczór. Nie pamiętam dokładnie. – A następnego dnia? – Nie pamiętam. Poszedłem na plażę, ale nie pamiętam na którą. – Pamiętasz, kogo spotkałeś? Zarówno piątego sierpnia, jak i dzień później? Kogoś, kto może zeznać, że cię widział, i kogo moglibyśmy wezwać na świadka. – A ty, gdzie wtedy byłeś, mecenasie? Byłem po uszy w gównie, chciałem odpowiedzieć. Byłem w gównie również dzień wcześniej i dzień później. Jeszcze dziś w nim jestem. Tylko odrobinę mniej. Abdou to jednak z pewnością nie interesowało. Potarłem dłonią czoło, potem przesunąłem nią po twarzy i na koniec zapaliłem kolejnego papierosa. – Zgoda. Masz rację. Nie jest łatwo przypomnieć sobie jakieś popołudnie, ranek albo dzień, taki sam

jak wszystkie inne. Musimy się jednak postarać i spróbować odtworzyć tamte dni. Powiedz mi teraz coś o chłopcu. Znałeś go? – Oczywiście, że go znałem. Od zeszłego roku, to znaczy odkąd zacząłem przychodzić na tamtą plażę. – Pamiętasz, kiedy spotkałeś go po raz ostatni? – Nie, dokładnie nie. Spotykałem go codziennie, kiedy przychodziłem na plażę. Był tam zawsze, albo z dziadkami, albo z mamą. Czasami z wujostwem. – Widziałeś się z nim kiedyś w pobliżu domu dziadków albo w innym miejscu niż na plaży? Byłeś u dziadków? – Nie wiem nawet, gdzie jest dom dziadków, a chłopca spotykałem tylko na plaży. – Właściciel baru Maracaibo twierdzi, że widział cię tamtego popołudnia, kiedy zaginął chłopiec, że nie miałeś worka z towarem i że szedłeś w kierunku domu dziadków Francesca. – Nie wiem, gdzie dokładnie jest dom dziadków – powtórzył rozdrażniony. – A tamtego popołudnia nie byłem w Monopoli, zostałem w Bari. Nie pamiętam, co robiłem, ale nie byłem w Monopoli. Ze złością sięgnął po paczkę papierosów, pudełko szwedzkich zapałek leżące na stole i zapalił następnego papierosa. Pozwoliłem mu zaciągnąć się kilka razy i wróciłem do tematu. – Jak to się stało, że miałeś w domu zdjęcie chłopca? – Ciccio uparł się, aby mi je dać. Dziadek miał polaroid i robił na plaży sporo zdjęć. Chłopiec dał mi jedno. Byliśmy przecież przyjaciółmi. Za każdym razem, kiedy przechodziłem, przystawałem, żeby z nim pogadać. Chciał, żeby mu opowiadać o Afryce, o zwierzętach, czy widziałem kiedyś lwy. Tego typu rzeczy. Ucieszyłem się, kiedy dał mi zdjęcie, bo byliśmy przyjaciółmi. A poza tym w domu miałem mnóstwo fotogra i, także z osobami spotkanymi na plaży, ponieważ zaprzyjaźniłem się z wieloma klientami. Karabinierzy zabrali tylko tę jedną. Jasne, że wygląda to na dowód. Dlaczego nie zabrali wszystkich fotogra i? Dlaczego zabrali tylko niektóre książki? Nie miałem przecież tylko książek dla dzieci. Miałem podręczniki, prace z dziedziny historii, psychologii, oni jednak wzięli tylko książki dla dzieci. Jasne, że w ten sposób wyszedłem na maniaka, jak to mówicie: pedofila. – Powiedziałeś to wszystko sędziemu? – Mecenasie, wiesz, jak się czułem, kiedy zaprowadzono mnie do sędziego? Nie mogłem złapać tchu, tak byłem pobity, ogłuchłem na jedno ucho. Najpierw bili mnie karabinierzy, potem strażnicy więzienni, kiedy już znalazłem się w celi. Właśnie strażnicy więzienni twierdzili, że będzie dla mnie dużo lepiej, jeśli nic nie powiem sędziemu. Potem adwokat uznał, że nie powinienem zeznawać, bo to tylko wszystko skomplikuje, i że już i tak źle zrobiłem, odpowiadając na pytania prokuratora. On powinien najpierw uważnie przeczytać akta sprawy. Zgłosiłem się więc do sędziego i oznajmiłem mu, że nie chcę zeznawać. Ale nawet gdybym zeznawał, i tak nic by to nie zmieniło, bo sędziego nie obchodziło wcale, co mogłem powiedzieć. Tak czy owak, czekało mnie więzienie. Milczałem kilka sekund. – Gdzie są te twoje rzeczy, o których wspominałeś, książki, zdjęcia, wszystko? – Nie wiem. Opróżnili mój pokój, a właściciel wynajął go komuś innemu. Musisz spytać Abagiage. Znów umilkliśmy na kilka minut. Ja próbowałem uporządkować informacje, które udało mi się od niego wyciągnąć, on wybiegał myślami nie wiadomo gdzie. Wróciłem do rozmowy. – Dobrze, na dziś wystarczy. Jutro, a raczej w poniedziałek, pójdę do prokuratury i dowiem się, kiedy będę mógł zrobić kserokopie akt. Przestudiuję je i kiedy tylko dojdę do jakichś wniosków, przyjdę znowu do ciebie i spróbujemy przygotować linię obrony, która miałaby jakiś sens. Zawiesiłem głos, jak gdyby można było jeszcze coś do niego dodać. Abdou zauważył to i spojrzał na mnie pytająco. Potem kiwnął głową. Zawahał się na moment i pierwszy podał mi rękę. Uścisk jego dłoni odrobinę, ale tylko odrobinę różnił się od tego sprzed godziny. Następnie otworzył drzwi i zawołał kaprala karabinierów, który miał go odprowadzić do celi w specjalnym sektorze dla gwałcicieli, pedo lów i tych, którzy zgodzili się na współpracę. Żaden z nich nie miałby wielkich szans na przeżycie w towarzystwie innych więźniów. Podniosłem ze stołu paczkę papierosów i spostrzegłem, że jest pusta.

3 W poniedziałek obudziłem się jak zwykle o wpół do szóstej. Kiedyś próbowałem leżeć dalej w nadziei, że uda mi się jeszcze zasnąć. Ale nie zasypiałem. W końcu nachodziły mnie obsesyjne i smutne myśli. Zdałem sobie sprawę, że lepiej jednak wstać i zadowolić się czterema, pięcioma godzinami snu. O ile zdołałem tyle przespać. Nabrałem więc zwyczaju wstawania zaraz po przebudzeniu. Gimnastykowałem się, brałem prysznic, goliłem się, przygotowywałem sobie śniadanie, sprzątałem mieszkanie. I tak mijało co najmniej półtorej godziny, w czasie której udawało mi się nie myśleć prawie o niczym. Potem wychodziłem, był już dzień, i długo spacerowałem. Również i to pomagało mi nie myśleć. Tak właśnie uczyniłem tamtego ranka. Przyszedłem do kancelarii około ósmej, rzuciłem okiem na kalendarz i włożyłem go do teczki razem z kilkoma długopisami, papierem stemplowym i komórką. Napisałem liścik do sekretarki i zostawiłem go na jej biurku. Potem wyruszyłem do sądu. Tak wczesne pojawienie się w sądzie miało swoje zalety. Wydziały były jeszcze niemal puste i można było załatwić szybko wszystkie sprawy w sekretariacie. Miałem tego dnia rozprawę, ale najpierw musiałem porozmawiać z prokuratorem Cervellatim, który zajmował się sprawą Abdou. Nie był to z pewnością najsympatyczniejszy spośród urzędników sądowych – ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani szczególnie gruby. W każdym razie zawsze, latem i zimą, brzuch zakrywały mu okropne brązowe kamizelki. Miał grube okulary, niewiele włosów, nieco przydługich, szare marynarki, szare skarpetki, szarą cerę. Kiedyś pewna moja sympatyczna koleżanka, mówiąc o Cervellatim, nazwała go facetem w podkoszulku. Spytałem, co to znaczy, a ona wyjaśniła, że chodzi o kategorię ludzi, którą sama wyodrębniła. Facet w podkoszulku – metaforycznym – to mężczyzna, który w pełni lata, przy trzydziestu pięciu stopniach, wkłada podkoszulek – prawdziwy – pod koszulę, „ponieważ wchłania pot i nie przeziębię się przy tych wszystkich przeciągach”. Skrajnym wariantem tej kategorii są mężczyźni wkładający podkoszulek pod T-shirt. Facet w podkoszulku ma futerał na komórkę, ze sztucznej skóry, przyczepiany do paska, po południu wraca do domu i wkłada piżamę, przechowuje stary telefon komórkowy E-tacs, ponieważ ten typ działa najlepiej. Używa miętowych pastylek odświeżających oddech, talku kosmetycznego i płynu do płukania ust. Czasami ma w portfelu prezerwatywę. Nigdy jej wprawdzie nie używa, ale wcześniej czy później żona ją znajduje i robi mu awanturę. Facet w podkoszulku wygłasza zdania w rodzaju: wdepnięcie w gówno przynosi szczęście; w dzisiejszych czasach nie można zaparkować w centrum; dzisiejsza młodzież interesuje się tylko dyskoteką i grami wideo; nie mam nic przeciwko homoseksualistom/gejom/ciotom/pedałom, byle dali mi spokój; jeśli ktoś jest homoseksualistą/gejem/ciotą/pedałem, to jego sprawa, ale nie może przecież uczyć w szkole; moje najszczersze kondolencje; prawica i lewica niczym się nie różnią, wszyscy tak samo kradną; wiem z góry, kiedy zmieni się pogoda: boli mnie łokieć/kolano/kostka u nogi/odcisk; uczymy się na błędach; dziękuję, postaram się zrewanżować; nie obmawiam nikogo za plecami, mówię wszystko prosto w oczy; praca nic nie daje; trzeba wstawać od stołu trochę głodnym; nadzieja umiera ostatnia; wydaje mi się, że to było wczoraj; muszę opanować internet/pójść na siłownię/przejść na dietę/zreperować rower/przestać palić itd., itd. Oczywiście, facet w podkoszulku powiada, że nie ma już przejściowych pór roku, że suchy upał/chłód nie stanowi problemu, że nieznośny jest upał/chłód wilgotny. Wulgaryzmy faceta w podkoszulku: kurka wodna, kurna, do jasnej anielki, kurza dupa, jak rany koguta, skurczybyk, pierniczyć. Ktokolwiek by go spotkał, musiałby się z tym zgodzić. Cervellati był facetem w podkoszulku. Jedną z jego licznych zalet stanowiło też to, że można go było zastać w pracy już o wpół do

dziewiątej. W odróżnieniu od niemal wszystkich jego kolegów. Zastukałem do drzwi, nie usłyszałem wprawdzie, aby ktoś zapraszał mnie do środka, otworzyłem jednak i wszedłem. Cervellati podniósł wzrok znad teczki rozłożonej na biurku, gdzie walały się jeszcze inne teczki, nieco wytłuszczone, a także kodeksy, akta, i gdzie stała popielniczka ze zgaszonym toskańskim cygarem. Pokój cuchnął jak zwykle kurzem i wczorajszym dymem z cygara. – Dzień dobry, panie prokuratorze – przywitałem go z całą udaną uprzejmością, do jakiej byłem zdolny. – Dzień dobry, panie mecenasie. Nie poprosił, bym wszedł. Jego twarz za okularami i barierą, jaką tworzyły porozrzucane teczki, wydawała się pozbawiona wszelkiego wyrazu. Wszedłem, pytając, czy mogę, i nie czekając na odpowiedź, która oczywiście nie nastąpiła. – Panie prokuratorze, zostałem zaangażowany przez pana Thiama, z pewnością pamięta go pan... – Murzyn, który zabił chłopca w Monopoli. Oczywiście, pamiętał. W ciągu kilku dni poleci zamknąć śledztwo i będę mógł obejrzeć akta oraz zrobić kserokopie. Był przekonany, że wystąpię o przeprowadzenie postępowania w trybie przyspieszonym; w ten sposób żaden z nas nie zmarnuje niepotrzebnie czasu. Jak pewnie zauważyłem, z powodu zwykłego niedopatrzenia nie została uwzględniona jeszcze jedna okoliczność obciążająca, a mianowicie, zabójstwo z premedytacją, co doprowadziłoby niechybnie do skazania na dożywocie. Jeśli zgodzimy się na postępowanie w trybie przyspieszonym i bez dodatkowych okoliczności obciążających, mój klient może się spodziewać dwudziestu lat. Jeśli doprowadzę do procesu przed sądem przysięgłych, on – Cervellati – może sobie przypomnieć ową okoliczność obciążającą i Abdou Thiama czeka wówczas dożywocie. Mówi, że jest niewinny? Wszyscy tak mówią. Uważa mnie za człowieka poważnego, któremu nie przyjdą do głowy żadne bezsensowne pomysły, na przykład rozprawa przed sądem przysięgłych, w absurdalnej nadziei uzyskania uniewinnienia. Abdou Thiam zostanie skazany tak czy owak i sąd przysięgłych rozszarpie go na strzępy. Z drugiej strony, on – Cervellati – nie ma najmniejszego zamiaru tracić całych tygodni albo wręcz miesięcy na przygotowania do rozprawy. Procedurę w trybie przyspieszonym nazywa się w sądowym żargonie postępowaniem specjalnym. Na ogół, kiedy prokurator zamyka dochodzenie w sprawie o zabójstwo, prosi sędziego śledczego o zwołanie posiedzenia wstępnego. Posiedzenie wstępne służy do tego, aby stwierdzić, czy istnieją warunki do wytoczenia procesu, który, w wypadku zabójstwa, należy do kompetencji sądu przysięgłych. Kiedy sędzia śledczy uzna, że takie warunki istnieją, wydaje decyzję o procesie. Oskarżony ma jednak możliwość uniknięcia procesu przed sądem przysięgłych i przysługuje mu prawo do postępowania w trybie przyspieszonym. Na rozprawie wstępnej może wnosić, bezpośrednio albo przez swojego obrońcę, aby postępowanie odbyło się – tak to się nazywa – na podstawie materiału dowodowego „zgodnego ze stanem akt”. Znaczy to, że sędzia na rozprawie wstępnej, opierając się na aktach śledztwa prokuratorskiego, orzeka, czy istnieją wystarczające dowody na to, aby oskarżonego skazać. Jeśli takie dowody istnieją, skazuje go. To jest postępowanie o wiele szybsze od zwykłego. Nie przesłuchuje się świadków i, z wyjątkiem szczególnych przypadków, nie przedstawia się nowych dowodów. Toczy się ono przy drzwiach zamkniętych, a sędzia decyduje sam. Jednym słowem, jest to postępowanie skrócone, na którym państwo oszczędza masę czasu i pieniędzy. Naturalnie, również oskarżony ma interes w zabieganiu o takie postępowanie. Jeśli zostanie skazany, ma prawo do znacznego zmniejszenia kary. Krótko mówiąc: państwo oszczędza czas i pieniądze, oskarżony zaś lata więzienia. Postępowanie w trybie przyspieszonym ma jeszcze jedną zaletę. Jest idealnym rozwiązaniem, kiedy oskarżony ma mało pieniędzy i nie może sobie pozwolić na opłacenie długiego procesu, z przesłuchaniami świadków obu stron, biegłymi, mowami oskarżycielskimi, długimi mowami

obrończymi i tak dalej. Jasne, że wybierając postępowanie w trybie przyspieszonym, oskarżony traci w znacznej mierze szansę na uniewinnienie, ponieważ wszystko opiera się na aktach śledczych prokuratora i policji, którym, z reguły, zależy na skazaniu podejrzanego, nie zaś na jego uniewinnieniu. Kiedy jednak, również w wypadku normalnego procesu, szansa na uniewinnienie jest minimalna albo zerowa, wówczas zmniejszenie kary staje się naprawdę kuszącą perspektywą. Z każdego punktu widzenia zatem postępowanie w trybie przyspieszonym byłoby idealne dla Abdou Thiama, który miał rzeczywiście nikłe szanse na uniknięcie wyroku skazującego. – Proszę przeczytać akta i przekona się pan, że będzie lepiej dla wszystkich zdecydować się na postępowanie w trybie przyspieszonym – podsumował Cervellati, żegnając się ze mną. Na dworze zaczęło padać. Gęsty deszcz, drobny, nieprzyjemny. Już wstawałem, kiedy Cervellati powiedział: – Co za paskudna pogoda. Kiedy jest zimno, sucho i wieje tramontana, wcale mi to nie przeszkadza. Ale ten wilgotny chłód, który przenika aż do kości... Spojrzał na mnie. Mógłbym powiedzieć różne rzeczy, także zabawne z mojego punktu widzenia. Zamiast tego westchnąłem: – Zupełnie jak upał, drogi panie prokuratorze, suchy znosi się znacznie lepiej.