kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

- Carofiglio GianricoUlotna doskonałość - (04. Guido Guerrieri)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :959.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

- Carofiglio GianricoUlotna doskonałość - (04. Guido Guerrieri).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CAROFIGLIO GIANRICO Cykl: Guido Guerrieri
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 192 stron)

GIANRICO CAROFIGLIO ULOTNA DOSKONAŁOŚĆ przełożyła Joanna Wachowiak-Finlaison

Spis treści 1 Wszystko zaczęło się od... 2 Lubię kasacje... 3 Przed wejściem na salę rozpraw... 4 Po powrocie do domu... 5 Klientami Fornellego byli... 6 Na dworze panował chłód... 7 Następnego ranka Fornelli... 8 Jakieś trzy kwadranse później... 9 W drodze do domu postanowiłem... 10 Sierżant Navarra... 11 Tego popołudnia zadzwoniłem... 12 Mój klient... 13 Pożegnałem się z Consuelo... 14 Następna miała być Pontrandolfi... 15 Wyobrażałem sobie Pontrandolfi... 16 Caterina wyszła... 17 Było zimno... 18 Pusta ulica lśniła od deszczu... 19 Następnego dnia zawołałem... 20 Zacząłem się zastanawiać...

21 Oddzwoniłem do niej natychmiast... 22 Nie okazałem dalszych objawów... 23 Kiedy włączyłem telefon... 24 Doszedłem do baru Riviera... 25 Dotarłem do kancelarii... 26 Następnego ranka spałem... 27 Samolot zaczął kołować... 28 Hotel był dużo lepszy... 29 Pojawiłem się... 30 Wiedziałaś o tym wszystkim?... 31 Kiedy otworzyłem oczy... 32 Poczucie zagubienia... 33 Męczyły mnie senne koszmary... 34 Zastanawiałem się... 35 Zakrztusiła się dymem... 36 Nie wierzę... 37 Co się teraz stanie?... 38 Przez chwilę miałem ochotę... Przypisy

1 Wszystko zaczęło się od niewinnej rozmowy telefonicznej z dawnym przyjacielem z uniwersytetu. Sabino Fornelli jest adwokatem specjalizującym się w prawie cywilnym. Kiedy któryś z jego klientów ma problemy karne, Sabino dzwoni do mnie, przekazuje mi sprawę i nie chce o niczym więcej słyszeć. Jak wielu innych cywilistów uważa, że instytucje prawa karnego są niebezpiecznymi i podejrzanymi miejscami, i woli trzymać się od nich z daleka. Zadzwonił do mnie pewnego marcowego popołudnia, kiedy byłem zajęty sprawdzaniem skargi kasacyjnej, którą miałem złożyć następnego dnia. Nie słyszeliśmy się od paru miesięcy. – Guerrieri, cześć, co u ciebie słychać? – Wszystko w porządku. A u ciebie? – Nic nowego. Mój syn pojechał na trzy miesiące do Stanów Zjednoczonych, na stypendium. – Fajnie. Świetny pomysł, będzie miał co wspominać. – Ja też będę miał co wspominać. Od kiedy wyjechał, moja żona doprowadza mnie do szału. Strasznie się o niego martwi. Jeszcze przez jakiś czas rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, zanim doszliśmy do sedna sprawy. Miał dwoje klientów, którzy chcieli ze mną porozmawiać w bardzo delikatnej i pilnej sprawie. Przy słowach „delikatnej i pilnej” Sabino ściszył głos, co wydało mi się trochę śmieszne. Najbardziej poważną sprawą, jaką do tej pory przekazał mi Fornelli, był pewien dramatyczny przypadek, który dotyczył zniewag, obrażeń ciała i naruszenia miru domowego. Z uwagi na wcześniejsze doświadczenia nie do końca brałem na serio, kiedy Sabino Fornelli określał jakąś swoją sprawę jako „delikatną i pilną”. – Jutro jadę do Rzymu i nie wiem, o której wrócę. Pojutrze jest sobota, więc przyślij ich – rzuciłem okiem na kalendarz – w poniedziałek wieczorem, po ósmej. O co w ogóle chodzi? Zapadła krótka cisza. – Może być po ósmej. Przyjdę z nimi, razem ci wytłumaczymy. Tak będzie lepiej. Teraz to ja zamilkłem na chwilę. Nigdy wcześniej Fornelli nie towarzyszył klientom, których kierował do mojej kancelarii. Chciałem zapytać, dlaczego tym razem zmienił zasady i czemu nie może mi nic powiedzieć przez telefon, ale coś mnie powstrzymało. Więc się zgodziłem, w porządku, zobaczymy się u mnie, w poniedziałek o ósmej trzydzieści, i skończyliśmy rozmowę.

Przez chwilę zastanawiałem się, jaka to może być sprawa. Niczego nie wymyśliłem, więc w końcu wróciłem do swojej kasacji.

2 Lubię kasacje. Sędziowie są prawie zawsze przygotowani, rzadko się zdarza, żeby ktoś zasnął na rozprawie, przewodniczący, poza drobnymi wyjątkami, z reguły bywają dość uprzejmi, nawet kiedy każą ci mówić krótko i nie tracić czasu. W odróżnieniu od tego, co się dzieje w sądach kryminalnych, a zwłaszcza w sądzie apelacyjnym, podczas kasacji ma się wrażenie, że świat jest uporządkowany, a aparat sprawiedliwości skuteczny. To tylko wrażenie, bo świat nie jest uporządkowany, a aparat sprawiedliwości nie jest skuteczny. Ale to miłe wrażenie. Dlatego mam zazwyczaj dobry humor, kiedy muszę się stawić na procesie kasacyjnym, nawet jeśli oznacza to wczesną pobudkę. Dzień był ładny, zimny i słoneczny. Samolot, na przekór ogólnym przewidywaniom, wyleciał i doleciał punktualnie. W taksówce między lotniskiem a sądem przydarzyło mi się coś wyjątkowego. Kiedy tylko samochód ruszył, zauważyłem, że na przednim siedzeniu leży kilkanaście książek. Ciekawość bierze nade mną górę za każdym razem, kiedy widzę książki u kogoś w domu. A co dopiero, kiedy zauważam je w taksówce, niekoniecznie typowym miejscu, w którym można by je znaleźć. Spojrzałem na okładki. Było tam kilka tanich kryminałów, ale także Czerwone światła Simenona, Pewna prywatna sprawa Beppe Fenoglia i nawet zbiór wierszy Garcíi Lorki. – Po co panu te wszystkie książki? – Czytam między kursami. Jasne. Krótka odpowiedź na idiotyczne pytanie. Co się robi z książkami? Czyta. – Wie pan, zapytałem, bo nieczęsto mi się zdarza zobaczyć ich tyle w taksówce. – To wcale nie jest prawda. Wielu moich kolegów lubi czytać. Mówił niemal bez regionalnego akcentu i zdawało się, że bardzo starannie dobiera słowa. Posługiwał się nimi, jakby były delikatnymi i odrobinę niebezpiecznymi przedmiotami. Ostrymi jak brzytwa. – Z pewnością. Ale pan ma tu prawie całą bibliotekę. – Lubię czytać kilka książek naraz. Zależy od nastroju. Więc wożę ich ze sobą kilka, potem niektóre kończę, ale zapominam zabrać je z powrotem do domu, i tak się tutaj zbierają. – Ja też lubię mieć pod ręką kilka książek naraz. Co pan teraz czyta? – Powieść Simenona. Podoba mi się, bo akcja częściowo toczy się w samochodzie, a ja jestem głównie w samochodzie. Wydaje mi się, że przez to lepiej ją rozumiem. Poza tym wiersze Garcíi Lorki. Lubię poezję, chociaż wymaga więcej skupienia. A kiedy jestem zmęczony, czytam tamte. – Wskazał na jeden

z popularnych kryminałów. Nie wspomniał ani autora, ani tytułu, co wydało mi się słuszne. Miałem wrażenie, że w sposobie, w jakim mówił o swoich lekturach i o ich niedopowiedzianej hierarchii, wyczuwalna jest pewna estetyka, precyzyjna, bezwzględna i przejrzysta. Spodobało mi się to. Próbowałem zobaczyć jego twarz, częściowo przelotnie z profilu, częściowo w odbiciu w tylnym lusterku. Wyglądał na trzydzieści pięć lat, był blady i miał cień nieśmiałości w oczach. – Skąd u pana taka pasja? – Nie uwierzy mi pan. – Proszę spróbować. – Zanim skończyłem dwadzieścia osiem lat, nie trzymałem w ręku ani jednej książki, z wyjątkiem szkolnych podręczników. Ale miałem też wadę. Jąkałem się. Bardzo. Coś takiego może człowiekowi zrujnować życie, wie pan? Skinąłem głową. Potem zdałem sobie sprawę, że mnie nie widzi. – Tak, chyba mogę sobie to wyobrazić. Ale pan mówi bardzo ładnie – dodałem. Powiedziawszy to, przypomniałem sobie jednak ostrożny, uważny sposób, w jaki obchodził się ze słowami. – W pewnym momencie miałem tego dosyć. Poszedłem do logopedy i zapisałem się na terapię jąkania. No i na tych zajęciach kazali nam czytać książki, na głos. – I tak to się zaczęło? – Tak. Odkryłem książki. Zajęcia się skończyły, ale ja nie przestałem czytać. Mówią, że w życiu nic się nie dzieje przypadkiem. Być może się jąkałem, bo miałem odkryć książki. Nie wiem. Ale moje życie kompletnie się zmieniło. Nie pamiętam nawet, co wcześniej robiłem całymi dniami. – Ciekawa historia. Chciałbym, żeby mnie się coś podobnego przydarzyło. – To znaczy? Nie lubi pan czytać? – Nie, nie, lubię, i to bardzo. To chyba moje ulubione zajęcie. Miałem na myśli, że marzy mi się cudowna przemiana, taka, jaka przydarzyła się panu. – Ach, rozumiem – powiedział. Potem siedzieliśmy w milczeniu, podczas gdy samochód mknął po wydzielonym pasie na via Ostiense. Dojechaliśmy do piazza Cavour, nie napotykając na ani jeden korek. Mój zaprzyjaźniony taksówkarz czytelnik zatrzymał się, wyłączył silnik i odwrócił się do mnie. Myślałem, że usłyszę, ile jestem mu winien, i sięgnąłem po portfel. – Jest taki aforyzm Paula Valéry’ego... – Tak? – Brzmi mniej więcej tak: aby sny stały się rzeczywistością, trzeba się obudzić. Przez moment patrzyliśmy na siebie. W oczach taksówkarza było coś bardziej skomplikowanego niż nieśmiałość. Jakby oswojenie ze strachem, sposób na opanowanie go, zmieszane z wiedzą, że był i zawsze tam będzie, przyczajony. W moich oczach malowało się pewnie zdziwienie. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przeczytałem cokolwiek Valéry’ego. Nie pamiętałem.

– Myślałem o tym, co pan powiedział wcześniej. O zmianie. Przyszło mi do głowy, że ten cytat może pana zainspirować. Nie wiem, czy inni też tak mają, ale ja lubię się dzielić tym, co przeczytałem. Kiedy powtarzam jakieś zdanie albo myśl czy wiersz, czuję się trochę, jakbym był ich autorem. Lubię to uczucie. Ostatnie słowa powiedział niemal przepraszającym tonem. Jakby właśnie zdał sobie sprawę, że może się narzucać. Odpowiedziałem mu szybko: – Dziękuję. Ja też zawsze tak robię. Ale nie potrafiłem nigdy tego tak dobrze wytłumaczyć. Zanim wysiadłem, uścisnąłem mu rękę na pożegnanie. Odchodząc do swoich zajęć, pomyślałem, że o wiele bardziej wolałbym tu zostać, rozmawiać o książkach i o innych rzeczach. Miałem prawie godzinę do rozprawy. Znałem sprawę i nie musiałem ponownie przeglądać dokumentów, więc postanowiłem pójść na spacer. Przeszedłem na drugą stronę Tybru przez Ponte Cavour. Woda miała żółtozielony kolor, jak rtęć pobłyskiwała wesoło. Na ulicach nie było zbyt wielu przechodniów, dało się słyszeć tylko przytłumione sporadyczne odgłosy samochodów w tle. Miałem silne i cudownie irracjonalne wrażenie, że ta wspaniała cisza została przygotowana specjalnie dla mnie. Ktoś powiedział, że chwile szczęścia nas zaskakują i że czasami – często – nawet ich nie zauważamy. Dopiero później odkrywamy, że byliśmy szczęśliwi, co jest dość głupie. Kiedy szedłem w kierunku Ara Pacis, wróciło do mnie wspomnienie sprzed wielu lat. Do ostatnich egzaminów przed obroną pracy magisterskiej przygotowywałem się z dwoma przyjaciółmi. Zaprzyjaźniliśmy się właśnie dlatego, że razem się uczyliśmy, pisaliśmy magisterkę w tym samym czasie i odbieraliśmy dyplomy na tej samej sesji. Takie rzeczy łączą ludzi, przynajmniej na jakiś czas. W rzeczywistości bardzo się różniliśmy i nie mieliśmy ze sobą zbyt wiele wspólnego. Zaczynając od planów na przyszłość. W tym sensie, że oni mieli plany, a ja nie. Oni studiowali prawo, bo chcieli zostać prawnikami, bez cienia wątpliwości, z pełnym przekonaniem. Ja studiowałem prawo, bo nie wiedziałem, co innego mógłbym robić. Miałem mieszane uczucia co do tego ich przekonania. Z jednej strony patrzyłem na nich z góry. Wydawało mi się, że moi przyjaciele mieli ograniczone perspektywy i banalne marzenia. Z drugiej strony zazdrościłem im tych jasnych planów, tej precyzyjnej wizji pożądanej przyszłości. Było to coś, czego nie rozumiałem do końca, co mi umykało, ale zdawało się dodawać im otuchy. Stanowiło antidotum na przyczajony niepokój, który towarzyszył mojej nieokreślonej wizji świata. Zaraz po skończeniu studiów, rezygnując z wakacji, oni zaczęli się zawzięcie uczyć do egzaminów na aplikacje. Ja zacząłem się zawzięcie obijać. Pracowałem w kancelarii cywilnej, z zerową korzyścią dla mnie. Fantazjowałem o zapisaniu się na bliżej nieokreślone zajęcia na zagranicznych uniwersytetach. Rozważałem

rozpoczęcie studiów na wydziale filologicznym. Chciałem poświęcić się pisaniu powieści, która zmieniłaby życie moje oraz jej licznych czytelników i której, na szczęście, nawet nie zacząłem. Krótko mówiąc, byłem konkretnym człowiekiem o sprecyzowanych planach. Właśnie przez te sprecyzowane plany, kiedy ogłoszono egzamin na aplikację, nagle postanowiłem też zdawać. Powiedziałem o tym Andrei i Sergiowi, wprawiając ich w dziwne, lekkie zakłopotanie. Zapytali, co miałem na myśli, biorąc pod uwagę to, że od chwili skończenia studiów nawet nie otworzyłem książki, o czym oni doskonale wiedzieli. Odpowiedziałem, że do egzaminów pisemnych zostały mi jeszcze trzy miesiące na naukę i że spróbuję. Może ucząc się do tego egzaminu, wymyślę, co chcę zrobić ze swoim życiem. Naprawdę próbowałem się uczyć przez te kilka miesięcy, po cichu łudząc się nadzieją na łut szczęścia, fart, magiczny rezultat. Marzenia obiboka. Potem, pewnego lutowego poranka, w połowie bezmyślnych lat osiemdziesiątych, Andrea Colaianni, Sergio Carofiglio i Guido Guerrieri wyruszyli starą alfą romeo ojca Andrei w podróż do Rzymu, na egzamin pisemny na aplikację. Z tej podróży zapamiętałem tylko kilka obrazów: stacje benzynowe, kawa, papieros, siusiu, pół godziny szalejącej ulewy w samym środku Apenin, ale pamiętam ogólne uczucie lekkości i braku odpowiedzialności. Uczyłem się, trochę, ale nie angażowałem się całym sobą w tę imprezę, jak moi przyjaciele. Nie miałem nic do stracenia i gdyby mi się nie udało, co było bardzo prawdopodobne, nikt nie mógłby mi powiedzieć, że poniosłem klęskę. – A ty po co tam jedziesz, Guerrieri? – Andrea w pewnym momencie ponowił pytanie, ściszając muzykę. Słuchaliśmy kasety, którą nagrałem na podróż. Były na niej Have You Ever Seen the Rain, I Don’t Wanna Talk About It, Love Letters in the Sand, Like a Rolling Stone, Time Passages. Wydaje mi się, że kiedy Andrea zadawał mi to pytanie, leciał Piano Man Billy’ego Joela. – Nie wiem. Chcę zobaczyć, spróbować, czy ja wiem. Nawet gdyby mi dobrze poszło, raczej nie myślałbym o pracy w sądownictwie jak o jakiejś misji. Nie mam waszych ambicji. Ten tekst zawsze denerwował Andreę, dlatego właśnie, że trafiał w sedno. – Co za pierdoły wygadujesz? Jakie ambicje? Co ma z tym wspólnego misja? Chcę to robić, pociąga mnie ta praca, myślę, że będę ją lubił. Bym ją lubił – natychmiast się poprawił, żeby nie zapeszyć – i mógłbym zrobić coś użytecznego – powiedział Andrea. – Ja też. Wierzę w to, że świat, społeczeństwo można zmienić, działając oddolnie. Wierzę w to, że jeżeli ktoś jest prawnikiem, dobrym prawnikiem, oczywiście, może zmienić świat. Oczyścić go z korupcji, przestępczości, deprawacji – dodał Sergio. Doskonale pamiętam jego słowa i na ich wspomnienie ogarniają mnie mieszane

uczucia, coś między rozrzewnieniem a zakłopotaniem tym, jak te naiwne aspiracje zostały później pochłonięte przez mordercze rozpadliny życia. Chciałem coś odpowiedzieć, ale potem niejasno pomyślałem, że nie miałem prawa. W pewien sposób byłem intruzem w ich marzeniach. Wzruszyłem więc ramionami i podkręciłem dźwięk w magnetofonie. Głos Billy’ego Joela właśnie ucichł i Creedence Clearwater Revival zaczynali gitarą Have You Ever Seen the Rain. Na zewnątrz właśnie skończyła się burza. Egzamin pisemny składał się z trzech części: z prawa cywilnego, karnego i administracyjnego, których kolejność za każdym razem ustalano losowo. Zaczęliśmy od prawa administracyjnego – tematu, o którym kompletnie nic nie wiedziałem, więc po trzech godzinach się poddałem, rezygnując z moich ukrytych i głupich nadziei. Przesuwane drzwi prowadzące do świata dorosłych miały jeszcze pozostać przede mną zamknięte, tkwiłem zatem w poczekalni. Miałem w niej zostać przez jakiś czas. Czasami, w latach, które później nadeszły, zastanawiałem się, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby dzięki jakiemuś niespodziewanemu łutowi szczęścia udało mi się zdać ten egzamin. Wyjechałbym z Bari, zmieniłbym się i może nigdy nie wrócił. Tak jak to się stało z Andreą Colaiannim. Zdał i przeprowadził się daleko, żeby pracować jako prokurator, ale musiał zrewidować swoje wyobrażenie na temat tego, że rzeczywiście może zmienić świat sam, w pojedynkę. Sergio Carofiglio nie zdał. Pragnął tego jeszcze bardziej niż Colaianni, jeśli to w ogóle możliwe, ale nie przeszedł przez egzaminy pisemne. Spróbował jeszcze raz i jeszcze raz, aż wyczerpał trzy podejścia, dopuszczalne przez prawo. Nie byliśmy już w kontakcie, kiedy dowiedziałem się, że oblał egzamin po raz trzeci i ostatni, ale wyobraziłem sobie tragiczne poczucie klęski, jakie musiało być jego udziałem. Potem poznał córkę biznesmena z okolic Wenecji, ożenił się z nią i przeprowadził gdzieś pod Rovigio, żeby pracować u teścia i utonąć we mgle własnego zgorzknienia i rozwianych nadziei. Ale może to tylko ja sobie tak myślę, a tymczasem on jest zadowolony i bogaty, a oblanie tego egzaminu było najlepszą rzeczą, jaka mu się przydarzyła. Po wycofaniu się z egzaminów zostałem w Rzymie. Pokój w pensjonacie był już i tak opłacony na trzy dni, czyli na cały czas ich trwania. Kiedy więc moi przyjaciele mierzyli się z prawem karnym i cywilnym, ja spędzałem, niespodziewane, najpiękniejsze rzymskie wakacje w życiu. Nie miałem nic do roboty, więc chodziłem na długie spacery, kupowałem książki za pół ceny, wylegiwałem się na ławkach w Villa Borghese, czytałem i pisałem. W efekcie powstało kilka okropnych wierszy, które na szczęście gdzieś zaginęły. Na Schodach Hiszpańskich poznałem dwie otyłe Amerykanki. Poszliśmy razem na pizzę, ale odrzuciłem zaproszenie kontynuowania wieczoru w ich mieszkaniu, ponieważ wydawało mi się, że spojrzały na siebie

znacząco, a biorąc pod uwagę fakt, że każda z nich mogła ważyć z osiemdziesiąt albo i dziewięćdziesiąt kilo, uznałem, że są pewne granice zaufania. Świat tętnił nieskończonymi możliwościami w te ciepłe i niespodziane lutowe wakacje w Rzymie, kiedy balansowałem między młodością a dorosłością. To był krótki, promienny i ulotny moment w moim życiu. Cieszyłem się każdą jego sekundą. Tylko to, co ulotne, jest doskonałe. Te wspomnienia wróciły do mnie w trakcie godziny, która dzięki dziwnej magii wydała mi się tak samo zawieszona w czasie i radosna jak tamte trzy dni przed dwudziestu laty. Miałem szalone, ekscytujące wrażenie, że płyta wraca do początku i że wszystko ma się dla mnie znowu zacząć. Poczułem, jak przechodzą mnie ciarki, wibracje. Było wspaniale. Potem zauważyłem, że zrobiła się dziesiąta, przestraszyłem się, że jestem spóźniony, i szybko wróciłem na piazza Cavour.

3 Przed wejściem na salę rozpraw w sądzie kasacyjnym najpierw trzeba przejść przez pokój z togami. Togi trzeba obowiązkowo zakładać na każdej rozprawie sądowej, ale z wyjątkiem rzymskich adwokatów prawie nikt nie przynosi własnej. Wypożycza się je więc, jakby to były kostiumy teatralne albo przebrania karnawałowe. Przed pokojem tog jak zawsze stała krótka kolejka. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś znajomej twarzy, ale nikogo nie rozpoznałem. Za to tuż przede mną stał facet, który wyglądał jak końcowy rezultat wielokrotnych, zawziętych kopulacji między krewnymi. Miał czarne, bardzo gęste brwi, włosy w niepokojącym odcieniu blond z rudymi pasmami, wyraźny prognatyzm i był ubrany w zieloną marynarkę o quasi-tyrolskim kroju. Wyobraziłem sobie jego zdjęcie w gazecie pod nagłówkiem „Banda pedofilska rozbita” albo na plakacie wyborczym w sąsiedztwie jakiegoś rasistowskiego sloganu. Wziąłem wypożyczoną togę i powstrzymałem się od jej powąchania, co skończyłoby się dla mnie uczuciem lekkiego obrzydzenia przez cały poranek. Jak zawsze przez chwilę zastanowiłem się nad tym, ilu prawników miało ją na sobie i ile ludzkich historii przeszło przez ich ręce. Potem, jak zawsze, skarciłem się za banalność tej myśli i poszedłem do sali przesłuchań. Mój proces był jednym z pierwszych i moja kolej nadeszła pół godziny po rozpoczęciu posiedzenia. Sędzia sprawozdawca streścił historię sprawy, przedstawił powody, dla których mój klient został skazany, oraz uzasadnienie mojej skargi. Oskarżony był młodszym synem znanego biznesmena z Bari. W momencie aresztowania, czyli około ośmiu lat wcześniej, miał dwadzieścia jeden lat i uczęszczał na wydział prawa, z bardzo miernymi wynikami. Dużo lepiej wychodził mu handel kokainą. Dobrze znano go w pewnych kręgach, które czasami chciały albo potrzebowały kokainy lub innych substancji. W interesach był dokładny, punktualny i niezawodny. Zapewniał dostawę do domu, więc jego bogaci klienci nie musieli się zniżać do czegoś w tak złym guście jak kontakty z ulicznymi dilerami. W pewnym momencie, jako że wszyscy go znali i wiedzieli, co robi, wpadł też w oko karabinierom. Założyli mu podsłuch na komórkę i śledzili przez kilka tygodni, a potem, w odpowiednim momencie, przeszukali mieszkanie i garaż. Znaleźli prawie pół kilograma świetnej wenezuelskiej kokainy. Najpierw próbował się bronić, twierdząc, że kokaina nie należy do niego, że do garażu mieli dostęp także inni mieszkańcy i że mogła należeć do każdego. Potem skonfrontowano go z nagraniami

rozmów telefonicznych i wtedy on, za radą swojego adwokata – moją – postanowił skorzystać z prawa do odmowy zeznań. To typowy przypadek, kiedy jakiekolwiek dalsze wyjaśnienia mogły zostać użyte przeciwko niemu. Po kilku miesiącach pobytu w więzieniu przyznano mu areszt domowy, a po około roku wypuszczono go, nakładając dozór policyjny. Proces się opóźniał, a linia obrony, pomijając resztę paplaniny, opierała się głównie na zarzucie niedopuszczalności podsłuchu. Gdyby zarzut został uznany, oskarżenie znalazłoby się na dużo słabszej pozycji. Podniosłem kwestię niedopuszczalności podsłuchu przed sądem. Odrzucili zarzut i skazali mojego klienta na dziesięć lat więzienia i niedorzecznie wysoką karę grzywny. Podniosłem kwestię niedopuszczalności podsłuchu przed sądem odwoławczym. Ten też odrzucił zarzut, ale przynajmniej obniżył wyrok. Podniosłem zarzut niedopuszczalności podsłuchu przed sądem kasacyjnym i tego ranka po raz ostatni podejmowałem próbę uratowania mojego klienta – który w międzyczasie znalazł uczciwą pracę, miał partnerkę i małego synka – przed długimi latami więzienia, które go czekały, nawet biorąc pod uwagę możliwe złagodzenie kary, zwolnienia warunkowe i tym podobne. Na posiedzenie kasacyjne zazwyczaj nie wpuszcza się publiczności i na salach rozpraw panuje pewna abstrakcyjna podniosłość, a przede wszystkim poruszane są w nich wyłącznie kwestie prawne. Brutalna rzeczywistość faktów, roztrząsana w procesach kryminalnych, pozostaje za drzwiami wyciszonych sal sądów wyższej instancji. Innymi słowy, powinny tu panować idealne warunki, żeby wyrok i całą sytuację pozbawić ładunku emocjonalnego, jaki towarzyszy standardowym sprawom karnym. Tak nie jest z jednego prostego powodu. Kiedy przychodzi czas na kasację, zbliża się koniec procesu sądowego. Jednym z możliwych rezultatów posiedzenia jest odrzucenie skargi. A w takim przypadku bardzo możliwe, że kolejnym krokiem dla klienta staje się więzienie i odbycie kary. Dlatego to, co dzieje się na rozprawie kasacyjnej, jest mało abstrakcyjne. Wyrafinowanie sal rozpraw zmienia się w dramatyczną zapowiedź rzeczy, które są mało wyrafinowane, a często straszliwe. Prokurator generalny wniósł o odrzucenie mojej skargi. Mówił krótko, ale najwyraźniej przestudiował akta, co nie zawsze jest takie oczywiste. Skutecznie podważył zasadność moich argumentów i pomyślałem, że gdybym był na miejscu sędziów, dałbym mu się przekonać i przyznał rację jemu, a nie apelującemu. Potem przewodniczący zwrócił się do mnie. – Mecenasie, kolegium zaznajomiło się ze skargą oraz aktami. Pański punkt widzenia jest jasno wyłożony. W uzasadnieniu proszę się ograniczyć do podstawowych aspektów lub kwestii, które nie zostały poruszone w skardze lub aktach.

Bardzo uprzejmie i bardzo jasno. Pospiesz się, z łaski swojej, i nie powtarzaj tego, co już wiemy, a przede wszystkim nie marnuj naszego czasu. – Dziękuję, panie przewodniczący, postaram się nie przedłużać. Moja mowa faktycznie była krótka. Przypomniałem powody, dla których – w moim mniemaniu – podsłuchy powinny zostać uznane za niedopuszczalne, a wyrok anulowany, i skończyłem po niecałych pięciu minutach. Przewodniczący podziękował mi za dotrzymanie słowa i nieprzedłużanie, uprzejmie mnie zwolnił i wywołał następną sprawę. Postanowienie otrzymam po południu. W przypadku rozpraw kasacyjnych procedura jest następująca – najpierw są przedstawiane wszystkie skargi, a dopiero potem sędziowie udają się na naradę. Wychodzą, czasami późnym popołudniem, i odczytują wszystkie postanowienia, jedno po drugim. Zazwyczaj przy pustej sali, bo nikt nie ma ochoty czekać całymi godzinami na sądowych korytarzach, wśród złowieszczych marmurów i przy odgłosie zabłąkanych kroków. Adwokaci, zwłaszcza przyjeżdżający spoza Rzymu, załatwiają sprawę inaczej. Trzeba się zwrócić do urzędnika sądowego z prośbą o uzyskanie informacji na temat sprawy i dać mu złożoną kartkę z numerem telefonu komórkowego oraz banknotem o wartości dwudziestu euro. Potem wychodzimy z budynku sądu i od tego momentu podskakujemy za każdym razem, kiedy dzwoni telefon, czekając na głos urzędnika, który biurokratycznym tonem przekaże nam rezultat. Telefon zadzwonił, kiedy byłem na lotnisku, tuż przed wejściem na pokład. Już chciałem go wyłączyć. – Mecenas Guerrieri? – Tak, słucham? – Wynik pańskiej sprawy. Sąd odrzucił skargę i obciążył oskarżonego kosztami postępowania. Do widzenia. „Do widzenia” odpowiedziałem w pustkę, bo mój rozmówca rozłączył się natychmiast i już dzwonił do kogoś innego, żeby przekazać mu osobisty wyrok za (niewielką) opłatą. W samolocie próbowałem czytać, ale nie zdołałem. Myślałem o tym, jak powiem mojemu klientowi, że za kilka dni pójdzie do więzienia na długie lata. Ta perspektywa napawała mnie nieprzyjemnym smutkiem połączonym z czymś w rodzaju upokorzenia. Wiem, wiem. Był dilerem, przestępcą i gdyby go nie przyłapano, może nadal by handlował narkotykami i zarabiał w ten sposób. Ale w latach, które upłynęły między aresztowaniem a rozprawą kasacyjną, stał się kimś innym. Nie mogłem przecierpieć tego, że przeszłość, w postaci suchego i nieubłaganego wyroku kasacyjnego, nagle go dopadła i wszystko zrujnowała. Po tylu latach wydało mi się to po prostu okrutne. Tym bardziej bezsensowne, że

nikt nie ponosił za to winy. Z tymi myślami zapadłem w płytki i niespokojny sen. Kiedy otworzyłem oczy, światła miasta były już bardzo blisko.

4 Po powrocie do domu zadzwoniłem do klienta i próbowałem zignorować gęstą ciszę, która zapadła między nami, kiedy przekazałem mu informację. Starałem się nie myśleć o życiu, które w tej ciszy rozpadało się na kawałki, i kiedy odłożyłem słuchawkę, pomyślałem, że jestem za stary do tej roboty. Potem próbowałem przygotować kolację z tego, co znalazłem w lodówce, ale w końcu tylko wypiłem całą butelkę mocnego czerwonego primitivo. Spałem krótko i niespokojnie, a cały weekend był powolną, męczącą przeprawą przez szarość. W sobotę poszedłem do kina, ale wybrałem zły film, a po wyjściu czekał na mnie drobny nieustający deszcz. Padało przez całą niedzielę, którą spędziłem w domu na czytaniu, ale książki też wybrałem złe, i najlepszą rzeczą w całym dniu okazały się stare odcinki Happy Days, które leciały na kanale satelitarnym. Kiedy wstałem w poniedziałek rano, wyjrzałem za okno, zobaczyłem, że spoza pozostałości chmur wyziera trochę słońca, i byłem szczęśliwy, że ten weekend już się skończył. Spędziłem cały dzień w sądzie, między błahymi rozprawami a wizytami w urzędach sądowych. Po południu poszedłem do mojej kancelarii. Mojej nowej kancelarii. Przeprowadziłem się ponad cztery miesiące temu, ale za każdym razem, kiedy pchałem ciężkie drzwi pancerne, które architekt uparł się zainstalować, czułem się zagubiony. I za każdym razem zadawałem sobie tę samą listę pytań. Gdzie, u diaska, jestem? A przede wszystkim – kto kazał mi się wyprowadzić z mojej starej, małej i wygodnej kancelarii i przenieść w to obce miejsce, sztucznie pachnące plastikiem, drewnem i skórą? Tak naprawdę znalazłoby się kilka świetnych powodów tej przeprowadzki. Przede wszystkim Maria Teresa w końcu skończyła studia prawnicze i zapytała, czy może zostać w kancelarii, ale jako aplikantka, nie sekretarka. Więc musiałem znaleźć kogoś innego, kto zająłby się sekretariatem. Zatrudniłem sześćdziesięcioletniego dżentelmena nazwiskiem Pasquale Macina, który przez wiele lat pracował dla mojego starszego kolegi i został bez pracy, kiedy tamten zmarł. Mniej więcej w tym samym czasie znajomy profesor uniwersytecki poprosił mnie, żebym przyjął do kancelarii jego córkę, która chciała zostać karnistką. Zdała już egzaminy adwokackie, ale w kancelarii ojca zawsze się zajmowała sprawami cywilnymi i zdała sobie sprawę, że zupełnie jej to nie odpowiada. Consuelo została adoptowana. Pochodzi z Peru. Ma ciemną cerę i okrągłą twarz o policzkach, przez które na pierwszy rzut oka wygląda trochę śmiesznie, jak

chomik. Ale czasami, kiedy napotykasz jej wzrok, zdajesz sobie sprawę z tego, że „śmiesznie” nie jest słowem najbardziej dla niej odpowiednim. Czarne oczy Consuelo, kiedy przestają się uśmiechać, mają bardzo proste przesłanie: walczę aż do śmierci. Przyjąłem ją i w ten sposób, w ciągu kilku miesięcy, liczba personelu w mojej dość małej kancelarii zwiększyła się z dwóch do czterech. Sytuacja stała się nieznośna. Musiałem poszukać czegoś nowego. Znalazłem lokal na starym mieście, bardzo ładny, ale wymagający gruntownego remontu. Do remontów mam podobny stosunek jak do hemoroidów. Znalazłem architekta, który uważał się za artystę i nie życzył sobie, żeby zawracano mu głowę takimi rzeczami jak opinia klienta albo banalnymi kwestiami ceny materiałów czy mebli oraz wysokości jego honorarium. Roboty zakończyły się po trzech miesiącach koszmaru. Powinienem być zadowolony, ale nie mogłem się przyzwyczaić do nowej sytuacji. Nie widziałem siebie w roli właściciela takiego lokalu. Zanim dorobiłem się nowej kancelarii, kiedy wchodziłem do kancelarii takiej jak moja obecna, myślałem sobie zawsze, że właściciel musi być dupkiem. Teraz tym dupkiem zostałem ja i trudno mi było do tej myśli się przyzwyczaić. Zamknąłem za sobą drzwi pancerne, przywitałem się z Pasqualem, przywitałem się z Marią Teresą, przywitałem się z Consuelo i uciekłem do mojego gabinetu. Włączyłem komputer i niedługo potem na ekranie pojawił się kalendarz z rozkładem spotkań zaplanowanych na to popołudnie. Trzy. Pierwsze z architektem miejskim, który miał zwyczaj domagania się korzyści majątkowych w zamian za nieutrudnianie spraw, którymi się zajmował. W języku prawniczym nazywa się to wymuszeniem łapówki i stanowi dość poważne przestępstwo. Policja finansowa dokonała przeszukania w jego biurze i teraz architekt panikował, niezupełnie bezpodstawnie przekonany, że w każdej chwili mogą go zamknąć. Drugie spotkanie było z żoną jednego z moich stałych klientów, zawodowego włamywacza, którego aresztowano po raz kolejny. W końcu, tuż przed zamknięciem, miał przyjść Sabino Fornelli ze swoimi klientami w tej sprawie, o której nie mógł mi nic powiedzieć przez telefon. Przyjąłem architekta, a potem żonę złodzieja razem z Consuelo. Kiedy ją przedstawiam, klienci zawsze robią nieco zaskoczoną minę. – Pani Favia współpracuje ze mną, wraz ze mną bada pańską sprawę. Współpracuje? To pytanie, w mniej lub bardziej widoczny sposób, pojawia się we wzroku klientów. Wtedy precyzuję. – Mecenas Consuelo Favia pracuje ze mną od kilku miesięcy. Wspólnie zajmiemy się pańską sprawą.

Zaskoczenie jest raczej uzasadnione i z reguły nie ma nic wspólnego z rasizmem. Po prostu nikt w Bari, a właściwie w całych Włoszech, nie spodziewa się jeszcze, że ciemnoskóra dziewczyna o andyjskich rysach może być prawnikiem. Architekt miał zegarek, na który nigdy nie mógłby sobie pozwolić ze swojej pensji, był ubrany w grafitowy garnitur i czarny podkoszulek w stylu podstarzałego playboya i znalazł się na skraju załamania nerwowego. Mówił, że nie zrobił nic złego, że najwyżej przyjął jakieś napiwki albo prezenty. Dobrowolne, sprecyzował. Ale kto nie przyjmuje prezentów, do diaska? Mogą go zaaresztować? No chyba nie mogą go zaaresztować, prawda? Muszę powiedzieć, że nie znoszę takich przestępców jak architekt. Bronię ich, bo dzięki nim mam za co żyć, ale szczerze mówiąc, miałbym ochotę wrzucić całą tę zgraję do niewygodnej celi, do której natychmiast bezpowrotnie zgubiłbym klucze. Dlatego też dałem mu się wygadać przez dwadzieścia minut i stłumiłem pokusę podsycania, zamiast gaszenia, jego obaw. Oznajmiłem, że aby wydać bardziej jednoznaczną opinię, musimy zobaczyć nakaz przeszukania oraz odnośne protokoły zajęcia mienia i ewentualnie zaskarżyć je przed sądem orzekającym karę pozbawienia wolności. Potem zastanowilibyśmy się nad celowością rozmowy z prokuratorem. Poradziłem mu, żeby unikał kompromitujących rozmów przez telefon lub w miejscach, w których policja finansowa przeprowadziła przeszukanie albo w których mogła umieścić jakiś rodzaj podsłuchu. Consuelo na koniec uprzedziła go chłodno, że zadzwonimy do niego za kilka dni, a tymczasem może się udać do sekretariatu w celu uregulowania rachunku. Uwielbiam ją, kiedy uwalnia mnie od przykrej konieczności rozmawiania z klientami o pieniądzach. Żona włamywacza, pani Carlone, była zdecydowanie mniej nerwowa. Wizyta u adwokata w związku z mężowskimi kłopotami z prawem nie była dla niej nowym doświadczeniem, chociaż tym razem sprawa wyglądała na zdecydowanie poważniejszą niż zazwyczaj. Oddział specjalny policji przeprowadził długie śledztwo w związku z niepokojącą serią kradzieży, założył podsłuchy, śledził podejrzanych, zebrał odciski palców z obrabowanych mieszkań i w końcu aresztował pana Carlone wraz z pięcioma wspólnikami pod zarzutem kradzieży zuchwałej i członkostwa w związku przestępczym. Akta pana Carlone w kartotece kryminalnej były wyjątkowo obszerne (chociaż stanowiły dość monotonną lekturę, jako że przez całe swoje życie zajmował się on tylko i wyłącznie kradzieżami), więc kiedy jego małżonka zapytała nas o jedyną rzecz, która ją tak naprawdę interesowała – czyli kiedy jej mąż wyjdzie na wolność – odpowiedzieliśmy, że na pewno nieprędko. Na razie zaskarżymy przed sądem postanowienie o tymczasowym aresztowaniu, uprzedziłem panią Carlone, ale lepiej nie robić sobie dużych nadziei, jeśli choćby połowa z tego, co trafiło do postanowienia, znajdzie swoje uzasadnienie w aktach śledztwa.

Po jej wyjściu poprosiłem Consuelo, żeby przestudiowała dokumenty, które przynieśli nam architekt oraz żona włamywacza, i przygotowała projekty dwóch odwołań. – Guido, mogę coś powiedzieć? Consuelo w ten sposób rozpoczyna rozmowę na temat, o którym wie albo podejrzewa, że wzbudzi pewną polemikę. Nie jest to prośba o przyzwolenie, ale maniera, jej sposób na uprzedzenie mnie, że ma do powiedzenia coś niekoniecznie miłego. – Możesz. – Nie podobają mi się klienci tacy jak ten... – Jak ten architekt. Wiem. Mnie też nieszczególnie. – Więc dlaczego przyjmujemy ich sprawy? – Dlatego że specjalizujemy się w prawie karnym. A raczej to ja specjalizuję się w prawie karnym, ty możesz zrezygnować, zanim nawet zdążysz zacząć, jeśli będziesz sobie zadawała takie pytania. – Jesteśmy zobowiązani do przyjmowania wszystkich klientów, którzy do nas przychodzą? – Nie, nie jesteśmy. Nie bronimy pedofilów, gwałcicieli i mafiosów. Ale jeżeli wyeliminujemy też tych paru porządnych urzędników państwowych, którzy przyjmują koperty albo szantażują obywateli, równie dobrze możemy się ograniczyć do odwołań od mandatów za złamanie zakazu parkowania. Chciałem być odrobinę sarkastyczny, ale zdałem sobie sprawę z nuty lekkiego rozdrażnienia w moim głosie. Byłem zły, bo chociaż się z nią zgadzałem, w naszej rozmowie musiałem odgrywać rolę, która mniej mi pasowała. – W każdym razie jeżeli nie chcesz tego zrobić, czyli przygotować projektu pisma w sprawie tego pajaca z roleksem, to ja się tym zajmę. Potrząsnęła głową, wzięła papiery i pokazała mi język. Zanim zdążyłem zareagować, obróciła się na pięcie i wyszła. Wzruszyła mnie ta scena, w sposób nadspodziewany. Miałem poczucie rodzinnej poufałości, domowego ciepła, zadowolenia zmieszanego z okruchami nostalgii. Ludzie, którzy pracowali ze mną w kancelarii, byli namiastką rodziny, której nie miałem. Przez kilka sekund balansowałem na granicy łez, potem otarłem oczy, chociaż nie były nawet wilgotne, i powiedziałem sobie, że muszę spróbować ramoleć stopniowo, a nie za pierwszym podejściem. Na razie powinienem trochę popracować. O ósmej trzydzieści, kiedy Maria Teresa, Pasquale i Consuelo już wychodzili, zjawił się Sabino Fornelli ze swoimi klientami i ich tajemniczą sprawą.

5 Klientami Fornellego byli mężczyzna i kobieta. Mąż i żona, kilkanaście lat starsi ode mnie, pomyślałem, kiedy ich zobaczyłem. Parę dni później z protokołów zawierających ich dane dowiedziałem się, że praktycznie byliśmy rówieśnikami. Uderzył mnie wygląd męża. Miał pusty wzrok, zwieszone ramiona, ubrania za duże na siebie. Kiedy uścisnąłem mu dłoń, miałem wrażenie, że trzymam w ręku małego, nieszczęśliwego bezkręgowca. Żona sprawiała lepsze wrażenie. Była ubrana z pewną dozą elegancji, ale w jej oczach też tkwiło coś chorego, echo jakiejś rany w sercu. Kiedy weszli do gabinetu, poczułem powiew zimnego i wilgotnego wiatru. Przywitaniu towarzyszyło pewne skrępowanie, które nie zniknęło do końca spotkania. – Państwo Ferraro są moimi klientami od wielu lat. Tonino, znaczy Antonio – skinął głową w kierunku męża, jakby się obawiał, że mogę pomyśleć, że to żona ma na imię Tonino – posiada kilka sklepów z wyposażeniem kuchni w Bari i okolicach. Rosaria była nauczycielką wychowania fizycznego, ale parę lat temu odeszła ze szkoły i teraz pracuje z mężem, pomagając mu w administracji. Mają dwójkę dzieci. Przerwał i zamilkł na chwilę. Spojrzałem najpierw na niego, potem na Antonia zwanego Toninem, a potem na Rosarię. Wróciłem wzrokiem do Fornellego z pytającym uśmiechem, który zmienił się na mojej twarzy w coś w rodzaju grymasu. Z ulicy doszedł nas hałas, jakby odgłos uderzanych blach, i pomyślałem, że pewnie stuknęły się dwa samochody. Fornelli kontynuował. – Córkę, starszą, i szesnastoletniego syna. Nicola chodzi do liceum. Córka, Manuela, ma dwadzieścia dwa lata i studiuje w Rzymie, na uniwersytecie LUISS. Przerwał, jakby musiał wziąć głęboki oddech albo zebrać siły. – Manuela zniknęła sześć miesięcy temu. Nie wiem dlaczego na te słowa zamknąłem oczy, ale musiałem je zaraz otworzyć, bo w ciemności pod powiekami zobaczyłem oślepiające kule światła. – Zniknęła? W jakim sensie? Doprawdy inteligentne pytanie, pomyślałem sekundę później. W jakim sensie zniknęła? Na pewno chodziło im o to, że zapadła się pod ziemię podczas pokazu magii. Guerrieri, ale ty dzisiaj jesteś błyskotliwy. Ojciec spojrzał na mnie z nieokreślonym wyrazem twarzy. Wyglądał, jakby chciał się odezwać, ale w końcu nie powiedział ani słowa. Miałem wrażenie, że zwyczajnie nie był w stanie. Kiedy mu się przyglądałem, przyszły mi do głowy słowa piosenki Francesca De Gregoriego: Conoscete per caso una ragazza di Roma, la cui faccia

ricorda il crollo di una diga? Twarz pana Ferrary, sprzedawcy mebli kuchennych, przypominała właśnie gruzowisko falochronu. Odpowiedziała żona. – Manuela zniknęła we wrześniu. Pojechała na weekend do znajomych, którzy mają trulli1 między Cisternino a Ostuni. W niedzielę po południu koleżanka podwiozła ją na stację kolejową w Ostuni. Od tego momentu wszelki ślad po niej zaginął. Przytaknąłem, nie wiedząc, co powiedzieć. Chciałem wyrazić zrozumienie, bliskość, ale co można powiedzieć rodzicom rozpaczającym po zaginięciu córki? Ach, przykro mi, ale nie przejmujcie się, takie rzeczy się zdarzają. Zobaczycie, niedługo się odnajdzie, życie wróci do normy i to wszystko będzie się tylko wydawać złym snem. Złym snem? Pomyślałem, że jeżeli dorosła osoba znika na dłuższy czas – a sześć miesięcy to bardzo długi czas – to albo przydarzyło się jej coś złego, albo postanowiła celowo zniknąć. Oczywiście, istnieje zawsze możliwość, że straciła pamięć, że gdzieś się błąka i wcześniej czy później zostanie odnaleziona. Czasami tak się zdarza ze starszymi osobami. Ale Manuela nie jest staruszką. A tak w ogóle, po co im adwokat? Czego mogli ode mnie chcieć? Dlaczego przyszli do mnie? Zastanawiałem się, kiedy mogę zadać te pytania, nie wychodząc na bezdusznego. – Oczywiście koleżankę przesłuchała policja albo karabinierzy? – Oczywiście. Śledztwo zostało przeprowadzone przez karabinierów. Mamy kopie wszystkich akt, potem przyniosę ci je do kancelarii – powiedział Fornelli. Dlaczego miałby mi je przynosić? Kręciłem się na krześle, jak zawsze, kiedy nie wiem, co się dzieje, i czuję się nieswojo. – W każdym razie powiem ci już teraz w skrócie. Manuela nie miała samochodu, pojechała ze znajomymi. Musiała zjawić się w domu w niedzielę po południu, ale nie znalazła nikogo, kto by ją zabrał do Bari, więc poprosiła o podwiezienie na stację w Ostuni, żeby wrócić pociągiem. – Czy na pewno do niego wsiadła? – Wydaje się, że tak, chociaż nie wiemy tego z pewnością. Na pewno kupiła bilet. – Dlaczego mówisz, że na pewno kupiła bilet? – Karabinierzy przesłuchali kasjera. Pokazali mu zdjęcia i on pamiętał Manuelę. To dość niezwykłe, pomyślałem. Kasjerzy, tak jak przedstawiciele innych zawodów, którzy mają do czynienia z dużą liczbą ludzi, prawie nie patrzą na swoich klientów. Praktycznie ich nie widzą, a jeśli już, to zaraz zapominają. To normalne, przewijają się przed nimi tysiące twarzy, nie mogą wszystkich zapamiętać, chyba że jest jakiś specjalny powód. Fornelli odgadł moje myśli i odpowiedział na pytanie, którego nie zadałem. – Manuela jest bardzo ładną dziewczyną, myślę, że z tego powodu kasjer zwrócił na nią uwagę.

– I mówisz, że nie dało się ustalić, czy wsiadła do pociągu? – Nie można tego stwierdzić z pewnością. Karabinierzy przesłuchali kontrolerów ze wszystkich popołudniowych pociągów. Tylko jednemu wydawało się, że widział dziewczynę podobną do Manueli, ale był dużo mniej pewien od kasjera. Powiedzmy, że możliwe, iż wsiadła do pociągu, potem zobaczysz protokoły, ale nie możemy być tego pewni. – Kiedy zdali sobie sprawę z zaginięcia córki? – Tonino i Rosaria mają willę w Castellaneta Marina. Byli tam z Nicolą. Manuela po kilku dniach wyjechała. Mówiła, że spędzi weekend w trullo znajomych. Zadzwoniła stamtąd, że wróci do Rzymu w niedzielę wieczorem, pociągiem albo samochodem, jeżeli ktoś ją podwiezie. W następnym tygodniu miała się pojawić na uniwersytecie, chyba żeby spotkać się z którymś z wykładowców albo załatwić coś w dziekanacie. – Miała się spotkać z profesorem – powiedziała matka. – O, właśnie. W każdym razie zdali sobie sprawę z zaginięcia w poniedziałek. Tonino i Rosaria wrócili do domu, do Bari, w niedzielę w nocy. Manuela nie zadzwoniła następnego dnia rano, ale to było dość normalne. Rosaria próbowała się z nią skontaktować po południu, ale numer był nieosiągalny. Matka znowu się włączyła, podczas gdy ojciec siedział w milczeniu. – Próbowałam się do niej dodzwonić ze dwa albo trzy razy, ale była poza zasięgiem. Potem wysłałam jej wiadomość, żeby się do mnie odezwała, ale tego nie zrobiła. Wtedy zaczęłam się niepokoić. Próbowałam całe popołudnie, ale miała wciąż wyłączoną komórkę. W końcu zadzwoniłam do Nicoletty, jej współlokatorki w Rzymie. Powiedziała, że Manuela nie wróciła do domu. – A czy wygląda na to, że zatrzymała się po drodze w domu w Bari? Odpowiedział mi Fornelli, bo Rosaria oddychała ciężko, jakby wspięła się kilka pięter po schodach. – Portierka mieszka w tym samym budynku i jest tam nawet w niedziele, ale jej nie widziała. A w domu nie było żadnego śladu jej obecności. Po rozmowie z Nicolettą zadzwonili do innych znajomych Manueli, ale nikt nic nie wiedział. Tylko tyle, że była w trullo i że wyjechała w niedzielę po południu. Wtedy zadzwonili do karabinierów, już zapadła noc, ale ci odpowiedzieli, że nie mogą nic zrobić. W sprawie osoby nieletniej mogliby wszcząć poszukiwania, ale chodziło o dorosłą osobę, która mogła iść, dokąd zechce, wyłączyć telefon i tak dalej. – I poradzili im, żeby przyszli następnego dnia rano, żeby złożyć zawiadomienie. – Tak jest. Więc próbowali zadzwonić na policję, ale odpowiedź była mniej więcej taka sama. Wtedy skontaktowali się ze mną. Tonino chciał wsiadać w samochód i jechać do Rzymu, ale mu odradziłem. Co mógł zrobić w Rzymie? Dokąd pójść? Już rozmawiali z koleżanką Manueli, która powiedziała, że ta nie wróciła do domu. Zresztą nie było żadnej pewności, że rzeczywiście wyjechała do Rzymu. Wręcz

przeciwnie. Spędziliśmy noc, dzwoniąc do wszystkich znajomych Manueli, których numery telefonów udało nam się znaleźć, ale bez rezultatów. Przez chwilę miałem dokładnie to samo dławiące, nieznośne uczucie udręki, jakim musiała być przesycona tamta noc, wśród gorączkowych telefonów i przyczajonych, nienazwanych lęków. Miałem ochotę, tak bezsensowną jak nieprzemożną, żeby wstać i wybiec z mojej własnej kancelarii, żeby uciec przed tym strachem. I faktycznie, na kilka chwil uciekłem. Byłem przez moment nieobecny, jakbym dał się zassać w jakieś inne miejsce, bardziej bezpieczne i mniej przytłaczające. Jestem o tym przekonany, bo z pewnością umknęła mi część opowieści Fornellego. Przypominam sobie jego głos, przebijający się przez mgłę tego zamroczenia, w połowie rozpoczętego już zdania. – ...i wtedy zdali sobie sprawę, że problem jest poważny, i wszczęli śledztwo. Przesłuchali masę ludzi, wyciągnęli billingi rozmów z komórki Manueli, sprawdzili, czy nie korzystano z jej karty debetowej, przeszukali jej komputer. Byli bardzo dokładni, ale przez te wszystkie miesiące nie znaleźli nic przydatnego i dzisiaj wiemy niewiele więcej od tego, co wiedzieliśmy pierwszego dnia. Dlaczego mi to wszystko mówili? Może nadszedł moment na zadanie tego pytania. – Bardzo mi przykro. Czy ja mogę państwu w jakiś sposób pomóc? Kobieta spojrzała na mojego kolegę. Nawet jej mąż powoli odwrócił się w jego kierunku, jego twarz wyglądała tak, jakby w każdej chwili miała się rozsypać na kawałki. Fornelli patrzył na nich przez moment i potem zwrócił się do mnie. – Kilka dni temu rozmawiałem z zastępcą prokuratora, który prowadzi sprawę. – Kto to jest? – Niejaki Carella, podobno niedawno przeniesiony. – Tak, dopiero co przyjechał. Chyba z Sycylii. – Co o nim myślisz? – Jeszcze go dobrze nie znam, ale powiedziałbym, że jest porządny. Może trochę powolny, ale wygląda na kogoś, kto pracuje na swoją pensję. Fornelli skrzywił się prawie niezauważalnie i zapewne mimowolnie. – Kiedy poszedłem się z nim zobaczyć, żeby sprawdzić, czy są jakieś postępy, poinformował mnie, że przygotowuje wniosek o zamknięcie sprawy. Powiedział, że upłynęło już sześć miesięcy, a on nie ma żadnych przesłanek, które by uzasadniały przedłużenie śledztwa. – Co ty na to? – Próbowałem mu wytłumaczyć, że nie można tego tak zostawić. Odpowiedział, że jeśli mam dodatkowe sugestie, on chętnie weźmie je pod uwagę. W przeciwnym wypadku złoży wniosek o odłożenie akt do archiwum. Podkreślił, że to oczywiście nie oznacza, iż nie będzie można ponownie otworzyć sprawy, jeśli pojawią się nowe wątki.

– Więc... – powiedziałem, zaczynając się domyślać, dlaczego przyszli do mnie. – Za moją sugestią Tonino i Rosaria chcieliby ci powierzyć przejrzenie akt i znalezienie innych możliwych kierunków śledztwa, które moglibyśmy przedstawić prokuratorowi, zanim zamknie sprawę. – Jestem wdzięczny za zaufanie, ale to jest zadanie dla detektywa, nie dla adwokata. – Nie chcemy zwracać się bezpośrednio do prywatnego detektywa. Ty jesteś adwokatem od prawa karnego, i to dobrym. Widziałeś wiele akt, wiesz, jak przebiega śledztwo. Nie muszę ci mówić, że pieniądze są najmniejszym problemem. Powiedziałbym nawet, że nie są problemem w ogóle. Zapłacimy ile trzeba tobie i detektywowi, jeżeli uznasz, że potrzebujesz jego pomocy. Tyle że nie wiedziałem, jak miałbym ich rozliczyć za taką usługę. Mój cennik nie przewiduje „konsultacji detektywistycznej w poszukiwaniach osób zaginionych”. Ta niestosowna myśl pojawiła się bezwiednie w mojej głowie i trochę mnie zmieszała. Rozejrzałem się po gabinecie i kiedy napotkałem wzrok ojca, domyśliłem się, że brał leki. Psychotropowe. Może dlatego wyglądał na nieobecnego. Moje zakłopotanie wzrosło. Pomyślałem, że powinienem grzecznie odmówić, i tyle. Że nie w porządku było robić im złudzenia i brać od nich pieniądze. Ale nie wiedziałem, jak to powiedzieć. Czułem się jak podrabiany bohater tanich kryminałów. Jeden z tych wymiętych detektywów, którzy mówią klientowi, że nie mogą zająć się ich sprawą, tylko po to, aby nadać rytm opowiadaniu, wprowadzić suspens. A potem zmieniają zdanie i rzucają się w wir śledztwa. I oczywiście rozwiązują zagadkę. Ale w tej historii nie było nic do rozwiązywania. Może już nigdy nie usłyszą nic o córce, może czegoś się jednak dowiedzą, ale ja z pewnością nie byłem osobą, która mogłaby udzielić im informacji, jakich oczekiwali. Odpowiedziałem, niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co mówię, nie kontrolując w pełni swoich słów. I tak jak często mi się zdarza, powiedziałem coś zupełnie innego od tego, co myślałem. – Nie chcę, żeby się państwo łudzili. Prawdopodobnie, bardzo prawdopodobnie, prokuratura i karabinierzy zrobili wszystko, co w ich mocy. Jeśli okaże się, że wystąpiły jakieś karygodne niedociągnięcia, możemy pomyśleć o dalszym śledztwie i złożeniu wniosku o przedstawienie dodatkowych dowodów, ale powtarzam: proszę sobie nie robić dużych nadziei. Mówiłeś, że masz kopię akt? – Tak, jutro ci je przyniosę. – Dobrze, ale nie musisz sam przychodzić, przyślij kogoś z kancelarii. Fornelli wyjął z kieszeni kopertę i podał mi ją trochę niezręcznym gestem. – Guido, dziękuję ci. To jest zaliczka na wydatki. Tonino i Rosaria nalegają, żebyś ją przyjął. Jesteśmy pewni, że uda ci się coś dla nas zrobić. Dziękuję. Jasne, pomyślałem. Rozwiążę zagadkę między butelką whisky a porządną bójką.