Rozdział 1
Ned Atwood nie miał nic do powiedzenia na swoją obronę,
kiedy Ewa Neill wniosła skargę rozwodową. A chociaż przy-
czyną, dla której zażądała rozwodu, był romans ze słynną teni-
sistką, cała sprawa wywołała mniejszy skandal, niż się tego
Ewa obawiała.
Ślub brali w Paryżu, w amerykańskim kościele przy Alei
Jerzego V, toteż rozwód, przeprowadzony w tym mieście,
również w Anglii był prawomocny. Tylko kilka krótkich
wzmianek ukazało się na ten temat w prasie angielskiej. Ewa i
Ned w czasie trwania ich małżeństwa zamieszkali w La
Bandelette. Ten kawałek srebrzystej plaży był w owych poko-
jowych latach trzydziestych jedną z najmodniejszych miej-
scowości kąpielowych we Francji. Atwoodowie utrzymywali
tylko luźne kontakty z Londynem, przeto rozwód ich wywołał
tylko nieliczne komentarze. Na tym cala historia zdawała się
kończyć.
Ewa jednak nie mogła wyzbyć się uczucia, że dla kobiety sam
fakt wniesienia skargi rozwodowej jest bardziej poniżający niż
nawet przegranie procesu. Bez wątpienia było w tym coś
chorobliwego. Nieustanne napięcie nerwowe doprowadziło ją
do tego, że mimo spokojnego usposobienia znalazła się na
krawędzi histerii. Ciągła walka z opinią publiczną osądzającą
ją tylko na podstawie jej wyglądu, była dla niej nie do
zniesienia.
- Moja droga - stwierdziła pewna znajoma - kobieta, która
wychodzi za mąż za Neda Atwooda, powinna wiedzieć, czego
się może po nim spodziewać.
- Ale czy jesteś pewna - wyrażała swe wątpliwości druga
- że wina jest tylko po jego stronie? Spójrz na jej fotografię.
Przypatrz się tylko dobrze.
Ewa miała w tym czasie dwadzieścia osiem lat. W wieku lat
dziewiętnastu odziedziczyła fortunę po ojcu. Joe Neill był
właścicielem licznych przędzalni w Lancaster. Ogromnie ko-
chał swoją jedynaczkę. Mając lat dwadzieścia pięć wyszła za
mąż za Neda Atwooda. Ned był naprawdę przystojny, a Ewa
czuła się w tym czasie samotna, poza tym Ned zupełnie serio
groził samobójstwem, jeśli nie zgodzi się go poślubić. Mimo
swego łagodnego i spokojnego usposobienia, Ewa robiła wra-
żenie niebezpiecznej uwodzicielki, co było całkowicie bez-
podstawne.
Była smukła i dość wysoka. Jasnokasztanowe włosy, długie i
zwinięte w ciężki węzeł, otaczały jej twarz o różanej cerze,
szarych oczach i często rozchylonych półuśmiechem wargach.
Uroda Ewy wywierała szczególnie silne wrażenie na
Francuzach. Nawet sędzia, który udzielił im rozwodu, nie mógł
się wyzbyć pewnych podejrzeń.
Przepisy prawne we Francji wymagają, by przed udzieleniem
rozwodu obie strony stawiły się osobiście na spotkanie
pojednawcze. Jest to ostatni wysiłek czyniony przez sąd w celu
pogodzenia małżonków. Ewa nie mogła zapomnieć tego
ciepłego, kwietniowego poranka, pełnego czaru paryskiej wio-
sny, spędzonego w gabinecie sędziego w Wersalu.
Sędzia, ruchliwy i uprzejmy pan z faworytami, był wpraw-
dzie poważny, ale zachowywał się w sposób niesłychanie tea-
tralny.
- Madame! - wołał. - Monsieur! Błagam was, wstrzymajcie
się i zastanówcie, zanim będzie za późno.
A Ned Atwood…
Każdy by przysiągł, że jest niewinny jak nowo narodzone
dziecko. Wdzięk, z którego słynął i z którego nawet w owej
chwili Ewa zdawała sobie sprawę, promieniował i rozjaśniał
zalany słońcem pokój.
Wyraz bólu, błagania i żalu, malujący się na jego twarzy,
budził zaufanie. Jasnowłosy i niebieskooki, zawsze młody,
mimo że dobiegał czterdziestki, stał przy oknie w postawie
pełnej gorliwej atencji. Ewa musiała przyznać, że był niesły-
chanie pociągający, co zresztą stanowiło przyczynę wszystkich
jego kłopotów.
- Czy pozwolą państwo - mówił sędzia - że powiem coś w
obronie małżeństwa?
- Nie - rzekła Ewa. - Czy to konieczne?
- Mnie nie musi pan przekonywać - powiedział Ned za-
chrypniętym głosem. - Nigdy nie chciałem tego rozwodu.
Mały sędzia aż podskoczył. - Monsieur, proszę milczeć! Pan
jest winny. Pan powinien prosić madame o wybaczenie.
- Naturalnie, już proszę - wtrącił Ned szybko - mogę nawet
błagać na kolanach, jeśli pan chce - i ruszył w kierunku Ewy, a
sędzia pogładził swe faworyty z miną pełną nadziei. Ned był
nie tylko pociągającym mężczyzną, był również bardzo
sprytny. Ewa pomyślała z nagłym uczuciem lęku, że nigdy
chyba nie zdoła całkowicie uwolnić się od niego.
- Współwinna w tej sprawie - ciągnął dalej sędzia prze-
glądając ukradkiem swoje notatki - ta pani… - zajrzał znowu
do akt - Bulmer-Smith… - potwornie przekręcił nazwisko.
- Ewo, ona nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Przy-
sięgam.
- Mówiliśmy o tym już poprzednio - powiedziała Ewa ze
znużeniem.
- Betsy Bulmer-Smith - powiedział Ned - to skończona
idiotka. Nie wiem, co mnie napadło. Jeśli jesteś o nią zazdro-
sna…
- Nie jestem o nią zazdrosna. Ciekawi mnie tylko, czy także i
na jej ramieniu próbowałeś gasić papierosa?
Wyraz ostatecznej bezradności i poczucia krzywdy malował
się na twarzy Neda. Wyglądał jak mały chłopiec, którego nikt
nie może zrozumieć.
- Przecież nie będziesz tego stawiała jako zarzutu przeciwko
mnie?
- Nie stawiam ci żadnych zarzutów, mój drogi. Chcę tylko
skończyć już z tym wszystkim. Ned, proszę cię.
- Byłem pijany. Nie wiedziałem, co robię.
- Nie sprzeczajmy się na ten temat. Mówiłam ci już, że to nie
ma żadnego znaczenia.
- Dlaczego jesteś dla mnie tak niesprawiedliwa?
Siedziała przy wielkim stole, na którym stał elegancki
komplet przyborów do pisania. Ned położył dłoń na jej
rękach. Rozmawiali po angielsku, więc mały sędzia nie mógł
ich zrozumieć. Zakasłał, odwrócił się i zaczął okazywać
gwałtowne zainteresowanie obrazem wiszącym nad półką z
książkami.
Ewa, z rękami uwięzionymi w dłoni Neda, zaniepokoiła się
nagle, czy sędzia nie zamierza wbrew jej woli zmusić ją do
kontynuowania małżeństwa.
To, co Ned powiedział, było w pewnym sensie prawdą. Przy
całym swym wdzięku i inteligencji Ned nie zdawał sobie
sprawy z tkwiącego w jego naturze okrucieństwa, podobnie jak
nie zdaje sobie z tego sprawy mały chłopiec.
Okrucieństwo, a nawet owo nieco śmieszne w określeniu
„psychiczne znęcanie się”, było wystarczającą podstawą do
uzyskania rozwodu. Jednakże oskarżenie o zdradę małżeńską
kończyło całą sprawę szybciej i definitywnie. Powód był wy-
starczający, a sąd w dalsze szczegóły nie wnikał. W pożyciu z
Nedem były sprawy, do których Ewa za nic w świecie nie
przyznałaby się przed sądem.
- Jedynie małżeństwo - powiedział sędzia do obrazu nad
półką - może dać pełnię szczęścia mężczyźnie i kobiecie.
- Ewo - poprosił Ned - daj mi jeszcze jedną szansę.
Kiedyś pewien nudny psycholog powiedział Ewie, że jest
wyjątkowo podatna na działanie sugestii. Nie była jednak po-
datna na tyle, by ulec prośbie Neda.
Dotknięcie jego ręki nie wzruszyło jej, a raczej wywołało
uczucie sprzeciwu. Ned na pewno kochał ją na swój sposób.
Przez chwilę poczuła chęć ucieczki, po prostu ucieczki od tego
całego zamieszania, bałaganu i szarpaniny. Wystarczyło po-
wiedzieć „tak”. Ale to „tak”, wypływające ze słabości jej ła-
godnego charakteru, z chęci uniknięcia przykrości, oznaczało
powrót do Neda. Do jego sposobu życia i jego przyjaciół, do
egzystencji, której samo przypomnienie wywołało u niej mdłe
uczucie wstrętu, jak widok lepkiej od brudu odzieży. Przez
moment nie wiedziała, czy ma wybuchnąć śmiechem z fawo-
rytów sędziego, czy rozpłakać się na głos.
- Przepraszam - odpowiedziała wstając z krzesła.
Sędzia odwrócił się w jej stronę z błyskiem nadziei w oku.
- Madame…?
- Nie. Nic się nie da zrobić - powiedział Ned.
Przez chwilę obawiała się, że Ned rozbije coś, jak to mu się
nieraz zdarzało w napadach wściekłości. Ale opanował się
szybko. Stał spokojnie, patrząc jej prosto w oczy i pobrzękując
miedziakami w kieszeni. Uśmiechnął się ukazując mocne zęby.
Delikatne zmarszczki w kącikach oczu pogłębiły się.
- Przecież kochasz mnie ciągle, wiesz o tym sama - stwierdził
z naiwnością świadczącą, że istotnie w to wierzył.
Ewa wzięła torbę ze stołu.
- I co więcej, zamierzam ci to udowodnić. - Uchwycił jej
spojrzenie i uśmiech jego pogłębił się. - Och, nie teraz! Musisz
mieć czas, żeby ochłonąć. Wyjadę na jakiś czas. Ale kiedy
wrócę…
Nie wrócił.
Ewa zamieszkała z powrotem w La Bandelette zdecydowana
stawić czoło sąsiadom, choć drżała na myśl o tym, co mogą
mówić na jej temat. Okazało się, że niepotrzebnie martwiła się.
Nikt nie troszczył się o to, co stało się w willi „Miramar”, przy
ulicy des Anges. W miejscowościach nadmorskich, takich jak
La Bandelette, które w czasie krótkotrwałych sezonów
kąpielowych żyły z pozostawiających swe pieniądze w
miejscowym kasynie angielskich i amerykańskich kuracjuszy,
nie było miejsca na ciekawość. Ewa Neill nie znała nikogo z
sąsiadów z ulicy des Anges i nikt jej nie znał.
Pod koniec wiosny i przez całe lato w kąpielisku przewijały
się tłumy. Różnokolorowe domki o dziwacznych dachach
przypominały miasteczka z filmów Walta Disneya. Powietrze
pachniało żywicą, otwarte powozy turkotały po szerokich
alejach. W pobliżu kasyna znajdowały się dwa wielkie hotele
„Zamek” i „Angielski”, o barwnych markizach i rysujących się
na tle nieba pseudogotyckich wieżyczkach.
Ewa nie pokazywała się w kasynie ani w barach. Po mę-
czącym i pełnym emocji życiu z Nedem miała roztrzęsione
nerwy i odczuwała brak ochoty do życia. Czuła się samotna,
jednocześnie nienawidziła towarzystwa. Czasami wczesnym
rankiem, kiedy wiedziała, że nikogo nie spotka, grała w golfa
lub jeździła konno po piaszczystych wydmach nadmorskich,
porośniętych karłowatymi krzakami.
W tym czasie poznała Toby’ego Lawesa.
Państwo Lawes mieszkali vis a vis, po drugiej stronie ulicy
des Agnes. Była to krótka i wąska uliczka, przy której stało
kilka białoróżowych kamiennych domów, otoczonych małymi
ogródkami ogrodzonymi murem. Uliczka była tak wąska, że
widziało się dokładnie, co się dzieje w oknach naprzeciwko.
Było to niesłychanie krępujące.
Kiedy mieszkali tu jeszcze z Nedem, Ewa miała niejedno-
krotnie sposobność obserwowania mieszkańców domu po
drugiej stronie uliczki. Uwagę jej zwrócił starszy mężczyzna -
później okazało się, że był to sir Maurycy Lawes, ojciec
Toby’ego. On też parę razy rzucił im spojrzenie dziwnie ba-
dawcze, a jednocześnie pełne zakłopotania. W pamięci Ewy
utkwiła jego dobra, nieco ascetyczna twarz. Ewa zauważyła
również młodą, rudowłosą dziewczynę oraz pogodną i wesołą
starszą kobietę. Ale Toby’ego Ewa nie widziała nigdy, aż do
owego poranka na polu golfowym.
Był to gorący i cichy czerwcowy ranek. W La Bandelette
prawie wszyscy jeszcze spali. Zielona trawa na polu golfowym,
połyskująca rosa i rząd sosen, odgradzający pole od morza,
były wtopione w upał i ciszę. Ewa zagrała źle i uplasowała piłkę
w samym środku piaszczystej przeszkody na podejściu
trzeciego stanowiska.
Zła i nieszczęśliwa, rozbita po nieprzespanej nocy, zsunęła
worek golfowy z ramienia i rzuciła go na trawę. Nienawidziła w
tej chwili golfa. Usiadła na brzegu wypełnionego piaskiem
wykopu i zapatrzyła się bezmyślnie w pochyłość trawiastego
stoku. Z tego stanu wyrwał ją ostry świst silnie wybitej piłki,
zakończony głuchym uderzeniem o trawnik. Piłka stoczyła się
wolno po pochyłości i wpadła w piasek tuż koło jej piłki.
- Idiota - powiedziała Ewa na cały głos.
W chwilę później z przeciwnej strony ukazał się młody
człowiek i spojrzał na nią z góry.
- O, Boże - powiedział - nie wiedziałem, że pani tu jest.
- Nic się nie stało.
- Nie miałem zamiaru przeszkadzać pani. Powinienem był
zawołać. Ja…!
Zjechał z pochyłości w piasek, odpinając ciężki worek, w
którym było ze dwa tuziny kijów. Wyglądał na przeciętnego,
silnego, nieco sztywnego młodego człowieka, ale tak sympa-
tycznego wyrazu twarzy Ewa dawno nie widziała. Miał krótko
przystrzyżone gęste ciemnoblond włosy. Mały wąsik nadawał
mu wygląd światowca i zabawnie kontrastował z jego pełnym
powagi zachowaniem.
Stał i patrzył na Ewę. Maniery miał nienaganne, tylko
czerwienił się coraz bardziej. Widać było, jak czyni rozpaczliwe
wysiłki, żeby się opanować. Klął w duchu, ile wlezie, ale
rezultat oczywiście był wprost odwrotny.
- Widziałem już panią kiedyś - oświadczył.
- Doprawdy? - spytała Ewa, zdając sobie jednocześnie
sprawę, że nie wygląda teraz najkorzystniej.
W tym momencie bezpośredniość Toby’ego wzięła górę nad
dyplomacją.
- Proszę mi powiedzieć - wypalił - czy pani jest jeszcze
mężatką? - Tę rundę golfa skończyli już razem. Następnego
popołudnia Toby Lawes obwieścił rodzinie, że poznał wspa-
niałą kobietę, której eks-mąż był zwyczajną świnią, ale która to
jednak znosiła w sposób godny podziwu.
Oczywiście była to prawda. Ale na ogół tego rodzaju wia-
domości nie wywołują entuzjazmu w rodzinie młodego czło-
wieka. Ewa, która znała dobrze swoje środowisko, mogła sobie
z góry wyobrazić reakcję ze strony rodziny Lawesów. Widziała
pochylone nad stołem przy obiedzie zastygłe bez wyrazu
twarze i spojrzenia z ukosa, słyszała dyskretny kasze- lek i
zdawkowe słowa: „Spotkałeś tego rodzaju osobę, Toby?”
- po czym następowała krótka uwaga, że to byłoby bardzo
interesujące poznać taki wzór cnót. Ze strony lady Lawes i
siostry Toby’ego, Janice, Ewa spodziewała się wrogości ledwie
pokrytej zasadami dobrego wychowania.
Tym bardziej więc była zdumiona tym, co ją spotkało.
Najzwyczajniej w świecie pogodzili się z faktem jej istnienia.
Została zaproszona na podwieczorek, który podano w pięknym
ogrodzie leżącym na tyłach willi. Zanim ktokolwiek
wypowiedział dziesięć słów, obie strony odczuły, że wszystko
jest w największym porządku i że przyjaźń została zawarta.
Takie rzeczy, choć rzadko, zdarzają się. Początkowe oszoło-
mienie Ewy zmieniło się w gorącą wdzięczność. Napięcie
nerwów ostatnich tygodni ustąpiło miejsca radosnemu odprę-
żeniu. Była prawie przerażona uczuciem ogarniającego ją
szczęścia.
Helena Lawes, matka Toby’ego, szczerze polubiła Ewę.
Dwudziestotrzyletnia Janice z zachłannym uwielbieniem po-
dziwiała jej urodę. Nawet pykający nieustannie swoją fajeczkę
małomówny wuj Ben w każdej dyskusji stawał bezapelacyjnie
po jej stronie. Głowa domu, sir Maurycy, często zasięgał opinii
Ewy na temat swych cennych zbiorów. Nie ulegało wąt-
pliwości, że została przyjęta do rodziny.
A Toby…?
Toby był bardzo dobrym, a jednocześnie pełnym skrupułów
młodym człowiekiem. A jeśli czasami mogło się zdawać, że jest
nieco zarozumiały, wrodzone mu poczucie humoru
rozpraszało podejrzenia.
- Nie ma rady, muszę dbać o swą opinię - zaznaczył kiedyś.
- Swą opinię? Jaką? - spytała Janice.
- Człowieka bez skazy i zmazy - odpowiedział Toby. - Jako
kierownik filii banku Hooksona w La Bandelette - ciągle
jeszcze odczuwał przyjemny dreszczyk na dźwięk tych słów -
muszę być niezwykle ostrożny. Londyńskie banki nie tolerują
żadnych ekscesów.
- A czy jakikolwiek inny bank toleruje? - zapytała Janice.
- Sądzę, że nawet w bankach francuskich nieczęsto można
spotkać kasjera, który by ukrywał w kasie pancernej piękną
blondynkę lub pozwalał sobie na flirty podczas godzin urzę-
dowania.
- Myślę - westchnęła marząco Helena Lawes - że taki wesoły
bank to byłoby coś wspaniałego.
Toby był wyraźnie zgorszony. Ale zastanawiał się nad sprawą
poważnie, skubiąc swe małe wąsiki.
- Bank Hooksona - rzekł - jest jednym z najstarszych banków
w Anglii. Mieści się przy Temple Bar, dokładnie w tym samym
miejscu, gdzie przed laty był warsztat złotniczy Hooksonów. -
Zwrócił się do Ewy. - Ojciec posiada w swych zbiorach małą
złotą figurkę, która służyła im jako godło.
Ta ostatnia wzmianka została, jak zwykle, przyjęta po-
wściągliwym milczeniem. Kolekcjonerskie hobby sir Maury-
cego było stałym źródłem żartów rodziny, choć z drugiej strony
doceniano fakt, że wśród całej masy rupieci udało się sir
Maurycemu zdobyć kilka istotnie wartościowych rzeczy.
Kolekcja mieściła się w jego gabinecie. Był to dość duży
pokój, którego okna wychodziły na ulicę. Sir Maurycy zazwy-
czaj przesiadywał tam do późna w nocy, przeglądając i opisu-
jąc zakupione przedmioty. Wnętrze gabinetu było doskonale
widoczne z okien sypialni Ewy. Ewie pozostało jeszcze w
pamięci z tamtych złych dni małżeństwa z Nedem, że prawie
zawsze, gdy wyjrzała wieczorem na ulicę, widziała jasno
oświetlone okno z rozsuniętymi portierami, oszklone gabloty
wzdłuż ścian pokoju i starego pana o dobrej i nieco ascetycznej
twarzy, siedzącego przy biurku z lupą w ręku.
Nigdy nie wracano w rozmowie z Ewą do tamtych czasów.
Dla rodziny Lawesów Ned Atwood w ogóle nie istniał.
Wprawdzie sir Maurycy poruszył raz delikatnie tę sprawę,
ale zaraz wycofał się i zmienił temat obrzuciwszy przedtem
Ewę dziwnym spojrzeniem, którego nie mogła zrozumieć.
Pod koniec lipca Toby oświadczył się. Ewa nigdy nie zdawała
sobie sprawy, jak bardzo przyzwyczaiła się do myśli, że może
na niego liczyć; jak bardzo tęskniła do ustabilizowanego życia i
prawa do pogodnego, szczerego śmiechu. W Toby’m można
było znaleźć oparcie. Nawet to, że stale odnosił się do niej, jak
do kruchej porcelanowej laleczki, wywoływało w niej
niespodziewanie nowy przypływ czułości.
W tym czasie w La Bandelette była bardzo modna „Leśna
Restauracja”, gdzie jadło się na świeżym powietrzu, pod lam-
pionami rozwieszonymi wśród drzew. Tego wieczoru Ewa
wyglądała wyjątkowo pięknie. Perłowoszara suknia podkreśla-
ła ciepłą karnację jej delikatnie zaróżowionej skóry. Po drugiej
stronie stołu nerwowo obracając w palcach nóż siedział Toby.
- Więc tak - powiedział wprost - wiem, że nie jestem ciebie
wart. - Ned pękłby ze śmiechu z tego powiedzenia. - Ale
kocham cię bardzo i mam nadzieję, że potrafię uczynić cię
szczęśliwą.
- Jak się masz, Ewo! - odezwał się jakiś głos za jego plecami.
W pierwszej chwili przeraziła się, że to głos Neda.
Ale to nie był Ned, tylko jeden z jego przyjaciół. Nie spo-
dziewała się spotkać żadnego z nich w tym miejscu. W sezonie
zawsze jadano kolację o pół do jedenastej w pobliżu kasyna
gry, gdzie spędzali resztę nocy, stawiając małe sumy według
chytrze obmyślanych systemów. Wykrzywiona uśmiechem
twarz była jej znana, ale nazwisko wyleciało z pamięci.
- Zatańczymy? - zaproponował znudzonym głosem.
- Nie, dziękuję. Nie tańczę dzisiaj.
- Och, przepraszam - wymamrotał i z wolna się oddalił. Jego
spojrzenie przypomniało Ewie pewne przyjęcie, miała
wrażenie, że kpi z niej w żywe oczy.
- Twój przyjaciel? - spytał Toby.
- Nie - odpowiedziała Ewa. Orkiestra zaczęła grać walca
sprzed paru lat. - Przyjaciel mego byłego męża.
Toby odchrząknął. Może to był romantyzm, ten wyideali-
zowany obraz kobiety, jaka w rzeczywistości nie mogła istnieć,
ale samo wspomnienie Atwooda sprawiło mu niemal fizyczny
ból.
Dotychczas Ewa nie powiedziała Toby’emu prawdy o Ne-
dzie. Mówiła o różnicy usposobień i temperamentów. Rzucona
kiedyś zdawkowa uwaga, że Ned jest właściwie dość miły,
zaszczepiła zazdrość w spokojną duszę Toby’ego.
Odchrząknął po raz nie wiedzieć który.
- Wracając do poprzedniego tematu - rzekł zachrypniętym
głosem - chciałbym, żebyś została moją żoną. Jeśli potrzeba ci
czasu, żeby się nad tym zastanowić…
Melodia grana przez orkiestrę przywiodła na myśl ohydne
wspomnienia.
- Ja… ja wiem, że nie jestem ciebie godny - ciągnął Toby
biorąc i, odkładając nóż. - Ale czy chociaż mogę mieć nadzieję,
że kiedyś powiesz tak…
Ewa wyciągnęła do niego ręce poprzez stół.
- Tak - powiedziała. - Tak, tak, tak.
Przez kilka chwil Toby nie powiedział arii słowa. Zwilżył
językiem zaschłe nagle wargi. Wreszcie ujął jej ręce w swoje
dłonie, tak delikatnie, jak gdyby dotykał kruchego szkła, po-
tem nagle uświadomił sobie, że ludzie mogą patrzeć, i szybko
cofnął ręce. Ogrom czci, jaką zobaczyła w jego spojrzeniu,
zdziwił i nieco zaniepokoił Ewę. Nasunęła się jej myśl, że Toby
bardzo mało wie o kobietach.
- No i co? - zapytała.
Toby zastanowił się głęboko. - Myślę, że najlepiej będzie,
jeśli napijemy się czegoś - zadecydował wreszcie. Potrząsnął
głową i dodał powoli, jakby sam zdziwiony tym, co czuje. -
Wiesz, to jest najszczęśliwszy dzień w mym życiu.
Zaręczyny ich zostały ogłoszone ostatniego dnia lipca.
W dwa tygodnie później, w barze „La Plaza” w Nowym
Jorku, Ned Atwood usłyszał tę nowinę od swego dawnego
znajomego, który właśnie przyjechał z Europy. Przez kilka
minut Ned siedział bez ruchu, obracając bezmyślnie w dłoni
kieliszek.
Potem wyszedł i zarezerwował miejsce na „Normandie”,
która odpływała do Europy za dwa dni.
W ten sposób nieświadomi niczego wszyscy troje zbliżali się
do katastrofy, która czarną chmurą zawisła nad pewną willą
przy ulicy des Anges.
Rozdział 2
Była za kwadrans pierwsza, kiedy Ned Atwood skręcił z
Boulevard du Casino w ulicę des Anges.
W oddali widać było ślizgające się po niebie światła latarni
morskiej. Upał dnia już dawno minął, ale nad spieczonym
przez słońce asfaltem ciągle jeszcze unosiły się fale ciepłego
powietrza. Ciszę uśpionego miasteczka z rzadka przerywały
kroki zapóźnionego przechodnia. Ostatni goście, którzy pozo-
stali jeszcze pod koniec zamierającego sezonu, siedzieli w
Kasynie grając do rana.
Nikt nie zauważył przechodnia w ciemnym flanelowym
ubraniu i w miękkim kapeluszu, który zawahał się chwilę,
zanim skręcił w ulicę des Anges. Miał zaciśnięte zęby i szkliste
oczy, jakby za dużo wypił.
Ale tej właśnie nocy Ned nie wypił ani kieliszka.
Był głęboko przekonany o tym, że Ewa nigdy nie przestała go
kochać.
Przyznawał teraz sam przed sobą, że niemądre były te
przechwałki na tarasie hotelu „Donjon”, owego pamiętnego
popołudnia, że zdobędzie Ewę z powrotem. To był błąd. Po-
winien był cicho i spokojnie wyjechać. Tak cicho i spokojnie,
jak teraz prześlizguje się przez ulicę des Anges z kluczem od
drzwi wejściowych willi Ewy.
Willa „Miramar” znajdowała się mniej więcej w połowie ulicy,
po lewej stronie. Kiedy się do niej zbliżał, podniósł in-
stynktownie głowę i spojrzał na przeciwległy dom. Podobnie
jak willa Ewy, dom Lawesów był duży, czworokątny, zbudo-
wany z białego kamienia i pokryty jaskrawoczerwoną da-
chówką, tak samo cofnięty o parę stóp od ulicy i oddzielony od
niej dość wysokim murem z małą furtką z żelaznej kraty.
Ned zobaczył to, czego się spodziewał. Na parterze i na
piętrze panowała ciemność z wyjątkiem dwu jasno oświetlo-
nych okien gabinetu sir Maurycego. Żelazne żaluzje były roz-
sunięte. Nie zaciągnięto również kotar, gdyż noc była bardzo
ciepła.
- W porządku - powiedział Ned na głos i wciągnął bal-
samiczne powietrze głęboko w płuca.
Chociaż nie miał powodu obawiać się, że starszy pan go
usłyszy, szedł dalej cicho i ostrożnie. Bez szmeru otworzył
furtkę w murze i szybko przebył krótką przestrzeń między
furtką a drzwiami wejściowymi do willi. Wsunął w zamek
klucz, który jeszcze posiadał z dawnych dni. Pchnął drzwi
ramieniem. Odczuł prawdziwą ulgę, kiedy ustąpiły.
Wszystko szło zgodnie z planem.
Czy Ewa spała? Brak światła w oknach nic nie oznaczał. Ewa
zawsze po zapadnięciu wieczoru zaciągała szczelnie zasłony, co
było według niego chorobliwym objawem przyzwoitości.
W hallu na parterze było ciemno. Zmieszany zapach politury
i kawy, tak charakterystyczny dla francuskich domów, uderzył
go w nozdrza wonią przeszłości. Po omacku odnalazł schody
wiodące na górę. Wszedł na nie na palcach.
Pełna wdzięku wąska klatka schodowa z ozdobną balustradą
z brązu przylegała do ściany jak wygięcie muszli. Była wysoka i
stroma, staroświeckie mosiężne pręty przytrzymywały gruby
chodnik. Ile razy wchodził tymi schodami po ciemku? Ile razy
słyszał tykanie zegara w ciszy, gdy szedł w górę z piekłem
dręczącej go wiecznie zazdrości w sercu? Kochał ją i nigdy nie
mógł się pozbyć podejrzeń, że go zdradza. Jeden z mosiężnych
prętów, u samej góry, niedaleko drzwi sypialni Ewy, był
obluzowany. Pamiętał o tym, gdyż wielokrotnie potykał się o
niego i klął, że kiedyś przez ten pręt się zabije.
Szedł pod górę, trzymając się ostrożnie poręczy. Ewa nie
spała! Zobaczył wąski pasek światła pod jej drzwiami. To go
tak zaabsorbowało, że zapomniał na moment o obluzowanym
pręcie. W tej samej chwili potknął się o niego, upadł i zaklął
głośno:
- Do diabła!
Ewa w sypialni usłyszała hałas. Wiedziała, kto wszedł.
Siedziała właśnie przed lustrem i powolnym, spokojnym
ruchem szczotkowała włosy. Wisząca nad lustrem lampa, je-
dyne w tej chwili źródło światła, dodawała ciepła jej karnacji,
zapalała miedziane błyski w rozpuszczonych na ramiona kasz-
tanowych włosach i podkreślała świetlistość jej szarych oczu.
Lekko chyląca się do tyłu pod rytmicznymi ruchami szczotki
głowa ukazywała krągłość szyi ponad wyzywającą linią ramion.
Miała na sobie białą jedwabną piżamę i takie same pantofelki.
Nie odwróciła się i nie przestała szczotkować włosów. Ale
kilka sekund, które upłynęły, zanim - za jej plecami - otworzyły
się drzwi i ujrzała odbitą w lustrze twarz Neda, sparaliżowało
jej serce obłędnym strachem.
Ned, choć zupełnie trzeźwy, był bliski płaczu.
- Słuchaj - zaczął, zanim jeszcze dobrze otworzył drzwi - nie
wolno ci tego robić.
Ewa usłyszała swój głos. Strach nie zmniejszył się, a prze-
ciwnie, wzrósł jeszcze bardziej. Ale dalej szczotkowała włosy,
starając się ukryć drżenie ręki.
- Od razu wiedziałam, że to ty - powiedziała spokojnie. - Czyś
już zupełnie zwariował?
- Nie. Ja…
- Cicho, na Boga!
- Kocham cię - powiedział Ned i rozłożył ręce.
- Przysięgałeś, że zgubiłeś klucz. Jeszcze jedno kłamstwo
więcej.
- Nie pora teraz na kłótnie o błahostki - rzekł Ned, który
najwyraźniej uważał sprawę klucza za nieważny drobiazg. -
Naprawdę masz zamiar wyjść za tego faceta? - ostatnie słowo
prawie wypluł.
- Tak.
Odruchowo spojrzeli w stronę dwu szczelnie zasłoniętych
okien wychodzących na ulicę. Oboje chyba pomyśleli o tym
samym.
- Czy nie masz za grosz - spytała Ewa - elementarnej
przyzwoitości?
- Nie, dopóki ciebie kocham.
Nie było żadnej wątpliwości, że Ned był bliski płaczu. Czy to
była gra? Nie wyglądało na to. Coś, przynajmniej w tym
momencie, przedarło się przez maskę obojętnej drwiny i zdu-
miewającej pewności siebie, jaką zwykł mieć dla otaczającego
świata. Ale to szybko przeszło. Ned stał się znowu sobą.
Przeszedł przez pokój, rzucił kapelusz na łóżko i rozsiadł się
w fotelu.
Ewa z trudem powstrzymywała się od krzyku.
- Po drugiej stronie ulicy… - zaczęła.
- Wiem, wiem.
- Co ty wiesz? - zapytała Ewa. Odłożyła szczotkę i obróciła się
na taborecie, żeby spojrzeć mu prosto w twarz.
- Sir Maurycy Lawes…
- Och, a cóż ty możesz wiedzieć o nim?
- Przesiaduje zawsze do późnej nocy - odpowiedział Ned
- w pokoju po drugiej stronie ulicy, nad tymi swoimi zbiora-
mi. Z jego okien można widzieć wszystko, co się dzieje w tym
pokoju.
Nagrzana całodziennym słońcem sypialnia pachniała solami
kąpielowymi i papierosami. Rozparty wygodnie w fotelu, z
jedną nogą przerzuconą przez oparcie, Ned rozglądał się po
pokoju. Jego twarz o wyrazistych liniach czoła, oczu i ust była
nie tylko przystojna, była to twarz człowieka obdarzonego
żywą wyobraźnią i inteligencją.
Patrzył na dobrze mu znane ściany, obite wiśniowym atła-
sem, na liczne lustra. Spojrzał na łóżko, na którym na atłaso-
wej kapie leżał teraz jego kapelusz, potem na telefon koło
łóżka, w końcu na zapaloną lampkę nad toaletką.
- Oni są strasznie święci, prawda? - podsunął.
- Kto?
- Rodzinka Lawesów. Gdyby tak starszy pan dowiedział się,
że ty przyjmujesz miłego gościa o pierwszej w nocy…
Ewa poderwała się, ale usiadła z powrotem.
- Nie martw się - dorzucił szorstko. - Nie jestem jeszcze taką
świnią, za jaką mnie uważasz.
- W takim razie, proszę, wyjdź już stąd.
Jego głos nabrał desperackich tonów.
- Chcę wiedzieć - nalegał - dlaczego? Dlaczego chcesz wyjść
za mąż za tego typa?
- Ponieważ tak się składa, że go kocham.
- Bzdura! - rzekł z zimną arogancją, nie przyjmując do
wiadomości ostatnich słów Ewy.
- Ile czasu - Ewa starała się mówić spokojnie - zajmie ci
dokończenie tego, co masz mi do powiedzenia?
- Nie chodzi ci o pieniądze - rozmyślał na głos. - Masz ich
więcej, niż możesz potrzebować. Nie, moja słodka czaro-
dziejko, ty nie robisz tego dla pieniędzy. Ale odwrotnie…
- Co to znaczy odwrotnie?
Nonszalancja Neda była czasem nie do zniesienia.
- A jak myślisz, dlaczego stary kozioł z naprzeciwka tak
gorąco pragnie ożenić tego zarozumiałego głupca, swego sy-
nalka, z tobą? Dla twoich pieniążków, kochanie. I to wszystko.
Ewa miała ochotę złapać szczotkę i cisnąć w niego. Usiłował
bezlitośnie zburzyć to, co z trudem starała się odbudować.
Siedział wygodnie rozparty, z krawatem niedbale zarzuconym
na ciemną marynarkę, miał zatroskany wyraz twarzy człowie-
ka, który usilnie stara się rozwiązać jakiś problem.
Ewę ścisnęło coś za gardło, z trudem powstrzymywała się od
płaczu.
- Od kiedy to znasz rodzinę Lawesów i wiesz tyle o nich? -
wybuchnęła.
Przyjął to poważnie.
- Nie znam ich. Ale pozbierałem o nich wszelkie możliwe
informacje. I klucz od tej całej sprawy…
- Skoro już jesteśmy przy tym temacie - powiedziała - może
oddasz mi wreszcie mój klucz.
- Klucz?
- Klucz od tego domu. Klucz, który kręcisz teraz na palcu.
Chcę mieć pewność, że to ostatni raz udało ci się postawić
mnie w tak przykrej sytuacji.
- Ewo, na miłość boską.
- Nie podnoś głosu, proszę.
- Wrócisz z powrotem do mnie? - Ned wyprostował się
gwałtownie. Kiedy zobaczył wyraz jej twarzy, jego głos stał się
atakujący. - Co się z tobą stało? Zmieniłaś się!
- Czyżby?
- Skąd ten nagły przypływ świętości? Przedtem zacho-
wywałaś się jak normalna ludzka istota. Teraz jesteś zarozu-
miała, nadęta i Bóg wie co jeszcze. Odkąd poznałaś się z tymi
Lawesami, twoja cnota nawet i Lukrecję zmusiłaby do żalu za
grzechy.
- Doprawdy?
W pełnej napięcia ciszy słychać było tylko ich przyspieszone
oddechy. Ned skoczył na równe nogi.
- I nie siedź tak, cedząc to „doprawdy” i zadzierając nosa do
góry. Nie wmówisz we mnie, że jesteś zakochana w To- by’m
Lawesie. Nawet nie próbuj.
- A cóż ty, mój drogi, możesz mieć przeciwko Toby’emu
Lawesowi?
- Nic poza tym, co wszyscy twierdzą, że to kretyn i nadęty
głupiec. Zresztą może być nawet porządnym człowiekiem,
może nawet pochodzić z najlepszej rodziny. Ale to nie twój typ.
Lepszy czy gorszy, ja nim jestem.
Ewa zadrżała.
- Co u diabła - krzyczał Ned do lustra - można zrobić z
kobietą taką jak ty? - Przerwał na chwilę. - Sądzę - dodał z
wyrazem twarzy, który aż za dobrze znała z przeszłości - że jest
tylko jedna rzecz, którą powinienem zrobić…
Ewa zerwała się na równe nogi.
- Jesteś tak urocza - mówił dalej - w tej piżamie, że sku-
siłabyś nawet świętego, a ja nie jestem święty..
- Nie zbliżaj się do mnie!
- Czuję się - rzekł Ned z nagłym przygnębieniem - jak czarny
charakter z melodramatu. Bohaterka czołga się przede mną,
bojąc się krzyknąć ze strachu… - Kiwnął głową w stronę okna.
Nagle twarz mu się zmieniła. - W porządku - uśmiechnął się
szelmowsko. - A właściwie, dlaczego, nie mam być łajdakiem?
Dlaczego nie mam być ostatnim łotrem? Będzie ci się to
podobać…
- Ostrzegam cię, będę się bronić.
- Brawo! To już bardziej do ciebie pasuje.
- Ned, ja nie żartuję.
- Ja również nie. Będziesz się bronić. Ale tylko z początku.
Nie mam nic przeciwko temu.
- Zawsze chwaliłeś się, że nie masz poczucia przyzwoitości,
ale że uznajesz zasady uczciwej gry. Jeśli…
- Myślisz, że ten stary cap z naprzeciwka może cokolwiek
posłyszeć?
- Ned, co ty robisz? Odejdź natychmiast od okna!
Ewa przypomniała sobie o lampce nad toaletką.
Wyciągnęła szybko rękę ponad głowę i zgasiła lampę po-
grążając pokój w ciemnościach. Otwarte okna były osłonięte
ciężkimi adamaszkowymi kotarami, koronkowe firanki za nimi
opadały na parapet. Powiew świeżego powietrza wpadł do
pokoju, gdy Ned rozgarniając po ciemku fałdy kotary odchylił
brzeg firanki. W rzeczywistości nie miał zamiaru kom-
promitować Ewy, chyba żeby to było bezwzględnie konieczne.
Widok, który zobaczył, uspokoił go.
- Czy sir Maurycy jeszcze siedzi na górze?
- Tak. Ale nie zwraca na nic uwagi. Trzyma w ręku lupę i
przygląda się czemuś, co wygląda jak tabakierka. Chwileczkę.
- Co się stało?
- Ktoś jest tam z nim, ale nie widzę kto.
- Prawdopodobnie Toby. - Szept Ewy przeszedł w zduszony
krzyk. - Ned, odejdziesz wreszcie od okna?
W tej chwili oboje zdali sobie sprawę z tego, że w pokoju jest
ciemno. Nikłe białawe światło, przesączające się z ulicy przez
firanki, oświetliło twarz Neda, kiedy się odwrócił. Twarz ta
wyrażała naiwne zdziwienie na widok zgaszonej lampy, ale
usta uśmiechały się drwiąco. Wypuścił z ręki uchyloną firankę
i zaciągnął kotarę, pogrążając pokój w absolutnej ciemności.
Zrobiło się nagle nieprawdopodobnie gorąco. Ewa podniosła
rękę, żeby zapalić lampę, i nie trafiła na wyłącznik. Zamiast
szukać dalej, cofnęła się do toalety i potykając się w
ciemnościach przebiegła przez pokój, jak najdalej od Neda.
Rozdział 1 Ned Atwood nie miał nic do powiedzenia na swoją obronę, kiedy Ewa Neill wniosła skargę rozwodową. A chociaż przy- czyną, dla której zażądała rozwodu, był romans ze słynną teni- sistką, cała sprawa wywołała mniejszy skandal, niż się tego Ewa obawiała. Ślub brali w Paryżu, w amerykańskim kościele przy Alei Jerzego V, toteż rozwód, przeprowadzony w tym mieście, również w Anglii był prawomocny. Tylko kilka krótkich wzmianek ukazało się na ten temat w prasie angielskiej. Ewa i Ned w czasie trwania ich małżeństwa zamieszkali w La Bandelette. Ten kawałek srebrzystej plaży był w owych poko- jowych latach trzydziestych jedną z najmodniejszych miej- scowości kąpielowych we Francji. Atwoodowie utrzymywali tylko luźne kontakty z Londynem, przeto rozwód ich wywołał tylko nieliczne komentarze. Na tym cala historia zdawała się kończyć. Ewa jednak nie mogła wyzbyć się uczucia, że dla kobiety sam fakt wniesienia skargi rozwodowej jest bardziej poniżający niż nawet przegranie procesu. Bez wątpienia było w tym coś chorobliwego. Nieustanne napięcie nerwowe doprowadziło ją do tego, że mimo spokojnego usposobienia znalazła się na krawędzi histerii. Ciągła walka z opinią publiczną osądzającą ją tylko na podstawie jej wyglądu, była dla niej nie do zniesienia. - Moja droga - stwierdziła pewna znajoma - kobieta, która wychodzi za mąż za Neda Atwooda, powinna wiedzieć, czego się może po nim spodziewać. - Ale czy jesteś pewna - wyrażała swe wątpliwości druga - że wina jest tylko po jego stronie? Spójrz na jej fotografię. Przypatrz się tylko dobrze. Ewa miała w tym czasie dwadzieścia osiem lat. W wieku lat
dziewiętnastu odziedziczyła fortunę po ojcu. Joe Neill był właścicielem licznych przędzalni w Lancaster. Ogromnie ko- chał swoją jedynaczkę. Mając lat dwadzieścia pięć wyszła za mąż za Neda Atwooda. Ned był naprawdę przystojny, a Ewa czuła się w tym czasie samotna, poza tym Ned zupełnie serio groził samobójstwem, jeśli nie zgodzi się go poślubić. Mimo swego łagodnego i spokojnego usposobienia, Ewa robiła wra- żenie niebezpiecznej uwodzicielki, co było całkowicie bez- podstawne. Była smukła i dość wysoka. Jasnokasztanowe włosy, długie i zwinięte w ciężki węzeł, otaczały jej twarz o różanej cerze, szarych oczach i często rozchylonych półuśmiechem wargach. Uroda Ewy wywierała szczególnie silne wrażenie na Francuzach. Nawet sędzia, który udzielił im rozwodu, nie mógł się wyzbyć pewnych podejrzeń. Przepisy prawne we Francji wymagają, by przed udzieleniem rozwodu obie strony stawiły się osobiście na spotkanie pojednawcze. Jest to ostatni wysiłek czyniony przez sąd w celu pogodzenia małżonków. Ewa nie mogła zapomnieć tego ciepłego, kwietniowego poranka, pełnego czaru paryskiej wio- sny, spędzonego w gabinecie sędziego w Wersalu. Sędzia, ruchliwy i uprzejmy pan z faworytami, był wpraw- dzie poważny, ale zachowywał się w sposób niesłychanie tea- tralny. - Madame! - wołał. - Monsieur! Błagam was, wstrzymajcie się i zastanówcie, zanim będzie za późno. A Ned Atwood… Każdy by przysiągł, że jest niewinny jak nowo narodzone dziecko. Wdzięk, z którego słynął i z którego nawet w owej chwili Ewa zdawała sobie sprawę, promieniował i rozjaśniał zalany słońcem pokój. Wyraz bólu, błagania i żalu, malujący się na jego twarzy,
budził zaufanie. Jasnowłosy i niebieskooki, zawsze młody, mimo że dobiegał czterdziestki, stał przy oknie w postawie pełnej gorliwej atencji. Ewa musiała przyznać, że był niesły- chanie pociągający, co zresztą stanowiło przyczynę wszystkich jego kłopotów. - Czy pozwolą państwo - mówił sędzia - że powiem coś w obronie małżeństwa? - Nie - rzekła Ewa. - Czy to konieczne? - Mnie nie musi pan przekonywać - powiedział Ned za- chrypniętym głosem. - Nigdy nie chciałem tego rozwodu. Mały sędzia aż podskoczył. - Monsieur, proszę milczeć! Pan jest winny. Pan powinien prosić madame o wybaczenie. - Naturalnie, już proszę - wtrącił Ned szybko - mogę nawet błagać na kolanach, jeśli pan chce - i ruszył w kierunku Ewy, a sędzia pogładził swe faworyty z miną pełną nadziei. Ned był nie tylko pociągającym mężczyzną, był również bardzo sprytny. Ewa pomyślała z nagłym uczuciem lęku, że nigdy chyba nie zdoła całkowicie uwolnić się od niego. - Współwinna w tej sprawie - ciągnął dalej sędzia prze- glądając ukradkiem swoje notatki - ta pani… - zajrzał znowu do akt - Bulmer-Smith… - potwornie przekręcił nazwisko. - Ewo, ona nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Przy- sięgam. - Mówiliśmy o tym już poprzednio - powiedziała Ewa ze znużeniem. - Betsy Bulmer-Smith - powiedział Ned - to skończona idiotka. Nie wiem, co mnie napadło. Jeśli jesteś o nią zazdro- sna… - Nie jestem o nią zazdrosna. Ciekawi mnie tylko, czy także i na jej ramieniu próbowałeś gasić papierosa? Wyraz ostatecznej bezradności i poczucia krzywdy malował się na twarzy Neda. Wyglądał jak mały chłopiec, którego nikt
nie może zrozumieć. - Przecież nie będziesz tego stawiała jako zarzutu przeciwko mnie? - Nie stawiam ci żadnych zarzutów, mój drogi. Chcę tylko skończyć już z tym wszystkim. Ned, proszę cię. - Byłem pijany. Nie wiedziałem, co robię. - Nie sprzeczajmy się na ten temat. Mówiłam ci już, że to nie ma żadnego znaczenia. - Dlaczego jesteś dla mnie tak niesprawiedliwa? Siedziała przy wielkim stole, na którym stał elegancki komplet przyborów do pisania. Ned położył dłoń na jej rękach. Rozmawiali po angielsku, więc mały sędzia nie mógł ich zrozumieć. Zakasłał, odwrócił się i zaczął okazywać gwałtowne zainteresowanie obrazem wiszącym nad półką z książkami. Ewa, z rękami uwięzionymi w dłoni Neda, zaniepokoiła się nagle, czy sędzia nie zamierza wbrew jej woli zmusić ją do kontynuowania małżeństwa. To, co Ned powiedział, było w pewnym sensie prawdą. Przy całym swym wdzięku i inteligencji Ned nie zdawał sobie sprawy z tkwiącego w jego naturze okrucieństwa, podobnie jak nie zdaje sobie z tego sprawy mały chłopiec. Okrucieństwo, a nawet owo nieco śmieszne w określeniu „psychiczne znęcanie się”, było wystarczającą podstawą do uzyskania rozwodu. Jednakże oskarżenie o zdradę małżeńską kończyło całą sprawę szybciej i definitywnie. Powód był wy- starczający, a sąd w dalsze szczegóły nie wnikał. W pożyciu z Nedem były sprawy, do których Ewa za nic w świecie nie przyznałaby się przed sądem. - Jedynie małżeństwo - powiedział sędzia do obrazu nad półką - może dać pełnię szczęścia mężczyźnie i kobiecie. - Ewo - poprosił Ned - daj mi jeszcze jedną szansę.
Kiedyś pewien nudny psycholog powiedział Ewie, że jest wyjątkowo podatna na działanie sugestii. Nie była jednak po- datna na tyle, by ulec prośbie Neda. Dotknięcie jego ręki nie wzruszyło jej, a raczej wywołało uczucie sprzeciwu. Ned na pewno kochał ją na swój sposób. Przez chwilę poczuła chęć ucieczki, po prostu ucieczki od tego całego zamieszania, bałaganu i szarpaniny. Wystarczyło po- wiedzieć „tak”. Ale to „tak”, wypływające ze słabości jej ła- godnego charakteru, z chęci uniknięcia przykrości, oznaczało powrót do Neda. Do jego sposobu życia i jego przyjaciół, do egzystencji, której samo przypomnienie wywołało u niej mdłe uczucie wstrętu, jak widok lepkiej od brudu odzieży. Przez moment nie wiedziała, czy ma wybuchnąć śmiechem z fawo- rytów sędziego, czy rozpłakać się na głos. - Przepraszam - odpowiedziała wstając z krzesła. Sędzia odwrócił się w jej stronę z błyskiem nadziei w oku. - Madame…? - Nie. Nic się nie da zrobić - powiedział Ned. Przez chwilę obawiała się, że Ned rozbije coś, jak to mu się nieraz zdarzało w napadach wściekłości. Ale opanował się szybko. Stał spokojnie, patrząc jej prosto w oczy i pobrzękując miedziakami w kieszeni. Uśmiechnął się ukazując mocne zęby. Delikatne zmarszczki w kącikach oczu pogłębiły się. - Przecież kochasz mnie ciągle, wiesz o tym sama - stwierdził z naiwnością świadczącą, że istotnie w to wierzył. Ewa wzięła torbę ze stołu. - I co więcej, zamierzam ci to udowodnić. - Uchwycił jej spojrzenie i uśmiech jego pogłębił się. - Och, nie teraz! Musisz mieć czas, żeby ochłonąć. Wyjadę na jakiś czas. Ale kiedy wrócę… Nie wrócił. Ewa zamieszkała z powrotem w La Bandelette zdecydowana
stawić czoło sąsiadom, choć drżała na myśl o tym, co mogą mówić na jej temat. Okazało się, że niepotrzebnie martwiła się. Nikt nie troszczył się o to, co stało się w willi „Miramar”, przy ulicy des Anges. W miejscowościach nadmorskich, takich jak La Bandelette, które w czasie krótkotrwałych sezonów kąpielowych żyły z pozostawiających swe pieniądze w miejscowym kasynie angielskich i amerykańskich kuracjuszy, nie było miejsca na ciekawość. Ewa Neill nie znała nikogo z sąsiadów z ulicy des Anges i nikt jej nie znał. Pod koniec wiosny i przez całe lato w kąpielisku przewijały się tłumy. Różnokolorowe domki o dziwacznych dachach przypominały miasteczka z filmów Walta Disneya. Powietrze pachniało żywicą, otwarte powozy turkotały po szerokich alejach. W pobliżu kasyna znajdowały się dwa wielkie hotele „Zamek” i „Angielski”, o barwnych markizach i rysujących się na tle nieba pseudogotyckich wieżyczkach. Ewa nie pokazywała się w kasynie ani w barach. Po mę- czącym i pełnym emocji życiu z Nedem miała roztrzęsione nerwy i odczuwała brak ochoty do życia. Czuła się samotna, jednocześnie nienawidziła towarzystwa. Czasami wczesnym rankiem, kiedy wiedziała, że nikogo nie spotka, grała w golfa lub jeździła konno po piaszczystych wydmach nadmorskich, porośniętych karłowatymi krzakami. W tym czasie poznała Toby’ego Lawesa. Państwo Lawes mieszkali vis a vis, po drugiej stronie ulicy des Agnes. Była to krótka i wąska uliczka, przy której stało kilka białoróżowych kamiennych domów, otoczonych małymi ogródkami ogrodzonymi murem. Uliczka była tak wąska, że widziało się dokładnie, co się dzieje w oknach naprzeciwko. Było to niesłychanie krępujące. Kiedy mieszkali tu jeszcze z Nedem, Ewa miała niejedno- krotnie sposobność obserwowania mieszkańców domu po
drugiej stronie uliczki. Uwagę jej zwrócił starszy mężczyzna - później okazało się, że był to sir Maurycy Lawes, ojciec Toby’ego. On też parę razy rzucił im spojrzenie dziwnie ba- dawcze, a jednocześnie pełne zakłopotania. W pamięci Ewy utkwiła jego dobra, nieco ascetyczna twarz. Ewa zauważyła również młodą, rudowłosą dziewczynę oraz pogodną i wesołą starszą kobietę. Ale Toby’ego Ewa nie widziała nigdy, aż do owego poranka na polu golfowym. Był to gorący i cichy czerwcowy ranek. W La Bandelette prawie wszyscy jeszcze spali. Zielona trawa na polu golfowym, połyskująca rosa i rząd sosen, odgradzający pole od morza, były wtopione w upał i ciszę. Ewa zagrała źle i uplasowała piłkę w samym środku piaszczystej przeszkody na podejściu trzeciego stanowiska. Zła i nieszczęśliwa, rozbita po nieprzespanej nocy, zsunęła worek golfowy z ramienia i rzuciła go na trawę. Nienawidziła w tej chwili golfa. Usiadła na brzegu wypełnionego piaskiem wykopu i zapatrzyła się bezmyślnie w pochyłość trawiastego stoku. Z tego stanu wyrwał ją ostry świst silnie wybitej piłki, zakończony głuchym uderzeniem o trawnik. Piłka stoczyła się wolno po pochyłości i wpadła w piasek tuż koło jej piłki. - Idiota - powiedziała Ewa na cały głos. W chwilę później z przeciwnej strony ukazał się młody człowiek i spojrzał na nią z góry. - O, Boże - powiedział - nie wiedziałem, że pani tu jest. - Nic się nie stało. - Nie miałem zamiaru przeszkadzać pani. Powinienem był zawołać. Ja…! Zjechał z pochyłości w piasek, odpinając ciężki worek, w którym było ze dwa tuziny kijów. Wyglądał na przeciętnego, silnego, nieco sztywnego młodego człowieka, ale tak sympa- tycznego wyrazu twarzy Ewa dawno nie widziała. Miał krótko
przystrzyżone gęste ciemnoblond włosy. Mały wąsik nadawał mu wygląd światowca i zabawnie kontrastował z jego pełnym powagi zachowaniem. Stał i patrzył na Ewę. Maniery miał nienaganne, tylko czerwienił się coraz bardziej. Widać było, jak czyni rozpaczliwe wysiłki, żeby się opanować. Klął w duchu, ile wlezie, ale rezultat oczywiście był wprost odwrotny. - Widziałem już panią kiedyś - oświadczył. - Doprawdy? - spytała Ewa, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nie wygląda teraz najkorzystniej. W tym momencie bezpośredniość Toby’ego wzięła górę nad dyplomacją. - Proszę mi powiedzieć - wypalił - czy pani jest jeszcze mężatką? - Tę rundę golfa skończyli już razem. Następnego popołudnia Toby Lawes obwieścił rodzinie, że poznał wspa- niałą kobietę, której eks-mąż był zwyczajną świnią, ale która to jednak znosiła w sposób godny podziwu. Oczywiście była to prawda. Ale na ogół tego rodzaju wia- domości nie wywołują entuzjazmu w rodzinie młodego czło- wieka. Ewa, która znała dobrze swoje środowisko, mogła sobie z góry wyobrazić reakcję ze strony rodziny Lawesów. Widziała pochylone nad stołem przy obiedzie zastygłe bez wyrazu twarze i spojrzenia z ukosa, słyszała dyskretny kasze- lek i zdawkowe słowa: „Spotkałeś tego rodzaju osobę, Toby?” - po czym następowała krótka uwaga, że to byłoby bardzo interesujące poznać taki wzór cnót. Ze strony lady Lawes i siostry Toby’ego, Janice, Ewa spodziewała się wrogości ledwie pokrytej zasadami dobrego wychowania. Tym bardziej więc była zdumiona tym, co ją spotkało. Najzwyczajniej w świecie pogodzili się z faktem jej istnienia. Została zaproszona na podwieczorek, który podano w pięknym ogrodzie leżącym na tyłach willi. Zanim ktokolwiek
wypowiedział dziesięć słów, obie strony odczuły, że wszystko jest w największym porządku i że przyjaźń została zawarta. Takie rzeczy, choć rzadko, zdarzają się. Początkowe oszoło- mienie Ewy zmieniło się w gorącą wdzięczność. Napięcie nerwów ostatnich tygodni ustąpiło miejsca radosnemu odprę- żeniu. Była prawie przerażona uczuciem ogarniającego ją szczęścia. Helena Lawes, matka Toby’ego, szczerze polubiła Ewę. Dwudziestotrzyletnia Janice z zachłannym uwielbieniem po- dziwiała jej urodę. Nawet pykający nieustannie swoją fajeczkę małomówny wuj Ben w każdej dyskusji stawał bezapelacyjnie po jej stronie. Głowa domu, sir Maurycy, często zasięgał opinii Ewy na temat swych cennych zbiorów. Nie ulegało wąt- pliwości, że została przyjęta do rodziny. A Toby…? Toby był bardzo dobrym, a jednocześnie pełnym skrupułów młodym człowiekiem. A jeśli czasami mogło się zdawać, że jest nieco zarozumiały, wrodzone mu poczucie humoru rozpraszało podejrzenia. - Nie ma rady, muszę dbać o swą opinię - zaznaczył kiedyś. - Swą opinię? Jaką? - spytała Janice. - Człowieka bez skazy i zmazy - odpowiedział Toby. - Jako kierownik filii banku Hooksona w La Bandelette - ciągle jeszcze odczuwał przyjemny dreszczyk na dźwięk tych słów - muszę być niezwykle ostrożny. Londyńskie banki nie tolerują żadnych ekscesów. - A czy jakikolwiek inny bank toleruje? - zapytała Janice. - Sądzę, że nawet w bankach francuskich nieczęsto można spotkać kasjera, który by ukrywał w kasie pancernej piękną blondynkę lub pozwalał sobie na flirty podczas godzin urzę- dowania. - Myślę - westchnęła marząco Helena Lawes - że taki wesoły
bank to byłoby coś wspaniałego. Toby był wyraźnie zgorszony. Ale zastanawiał się nad sprawą poważnie, skubiąc swe małe wąsiki. - Bank Hooksona - rzekł - jest jednym z najstarszych banków w Anglii. Mieści się przy Temple Bar, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed laty był warsztat złotniczy Hooksonów. - Zwrócił się do Ewy. - Ojciec posiada w swych zbiorach małą złotą figurkę, która służyła im jako godło. Ta ostatnia wzmianka została, jak zwykle, przyjęta po- wściągliwym milczeniem. Kolekcjonerskie hobby sir Maury- cego było stałym źródłem żartów rodziny, choć z drugiej strony doceniano fakt, że wśród całej masy rupieci udało się sir Maurycemu zdobyć kilka istotnie wartościowych rzeczy. Kolekcja mieściła się w jego gabinecie. Był to dość duży pokój, którego okna wychodziły na ulicę. Sir Maurycy zazwy- czaj przesiadywał tam do późna w nocy, przeglądając i opisu- jąc zakupione przedmioty. Wnętrze gabinetu było doskonale widoczne z okien sypialni Ewy. Ewie pozostało jeszcze w pamięci z tamtych złych dni małżeństwa z Nedem, że prawie zawsze, gdy wyjrzała wieczorem na ulicę, widziała jasno oświetlone okno z rozsuniętymi portierami, oszklone gabloty wzdłuż ścian pokoju i starego pana o dobrej i nieco ascetycznej twarzy, siedzącego przy biurku z lupą w ręku. Nigdy nie wracano w rozmowie z Ewą do tamtych czasów. Dla rodziny Lawesów Ned Atwood w ogóle nie istniał. Wprawdzie sir Maurycy poruszył raz delikatnie tę sprawę, ale zaraz wycofał się i zmienił temat obrzuciwszy przedtem Ewę dziwnym spojrzeniem, którego nie mogła zrozumieć. Pod koniec lipca Toby oświadczył się. Ewa nigdy nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo przyzwyczaiła się do myśli, że może na niego liczyć; jak bardzo tęskniła do ustabilizowanego życia i prawa do pogodnego, szczerego śmiechu. W Toby’m można
było znaleźć oparcie. Nawet to, że stale odnosił się do niej, jak do kruchej porcelanowej laleczki, wywoływało w niej niespodziewanie nowy przypływ czułości. W tym czasie w La Bandelette była bardzo modna „Leśna Restauracja”, gdzie jadło się na świeżym powietrzu, pod lam- pionami rozwieszonymi wśród drzew. Tego wieczoru Ewa wyglądała wyjątkowo pięknie. Perłowoszara suknia podkreśla- ła ciepłą karnację jej delikatnie zaróżowionej skóry. Po drugiej stronie stołu nerwowo obracając w palcach nóż siedział Toby. - Więc tak - powiedział wprost - wiem, że nie jestem ciebie wart. - Ned pękłby ze śmiechu z tego powiedzenia. - Ale kocham cię bardzo i mam nadzieję, że potrafię uczynić cię szczęśliwą. - Jak się masz, Ewo! - odezwał się jakiś głos za jego plecami. W pierwszej chwili przeraziła się, że to głos Neda. Ale to nie był Ned, tylko jeden z jego przyjaciół. Nie spo- dziewała się spotkać żadnego z nich w tym miejscu. W sezonie zawsze jadano kolację o pół do jedenastej w pobliżu kasyna gry, gdzie spędzali resztę nocy, stawiając małe sumy według chytrze obmyślanych systemów. Wykrzywiona uśmiechem twarz była jej znana, ale nazwisko wyleciało z pamięci. - Zatańczymy? - zaproponował znudzonym głosem. - Nie, dziękuję. Nie tańczę dzisiaj. - Och, przepraszam - wymamrotał i z wolna się oddalił. Jego spojrzenie przypomniało Ewie pewne przyjęcie, miała wrażenie, że kpi z niej w żywe oczy. - Twój przyjaciel? - spytał Toby. - Nie - odpowiedziała Ewa. Orkiestra zaczęła grać walca sprzed paru lat. - Przyjaciel mego byłego męża. Toby odchrząknął. Może to był romantyzm, ten wyideali- zowany obraz kobiety, jaka w rzeczywistości nie mogła istnieć, ale samo wspomnienie Atwooda sprawiło mu niemal fizyczny
ból. Dotychczas Ewa nie powiedziała Toby’emu prawdy o Ne- dzie. Mówiła o różnicy usposobień i temperamentów. Rzucona kiedyś zdawkowa uwaga, że Ned jest właściwie dość miły, zaszczepiła zazdrość w spokojną duszę Toby’ego. Odchrząknął po raz nie wiedzieć który. - Wracając do poprzedniego tematu - rzekł zachrypniętym głosem - chciałbym, żebyś została moją żoną. Jeśli potrzeba ci czasu, żeby się nad tym zastanowić… Melodia grana przez orkiestrę przywiodła na myśl ohydne wspomnienia. - Ja… ja wiem, że nie jestem ciebie godny - ciągnął Toby biorąc i, odkładając nóż. - Ale czy chociaż mogę mieć nadzieję, że kiedyś powiesz tak… Ewa wyciągnęła do niego ręce poprzez stół. - Tak - powiedziała. - Tak, tak, tak. Przez kilka chwil Toby nie powiedział arii słowa. Zwilżył językiem zaschłe nagle wargi. Wreszcie ujął jej ręce w swoje dłonie, tak delikatnie, jak gdyby dotykał kruchego szkła, po- tem nagle uświadomił sobie, że ludzie mogą patrzeć, i szybko cofnął ręce. Ogrom czci, jaką zobaczyła w jego spojrzeniu, zdziwił i nieco zaniepokoił Ewę. Nasunęła się jej myśl, że Toby bardzo mało wie o kobietach. - No i co? - zapytała. Toby zastanowił się głęboko. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli napijemy się czegoś - zadecydował wreszcie. Potrząsnął głową i dodał powoli, jakby sam zdziwiony tym, co czuje. - Wiesz, to jest najszczęśliwszy dzień w mym życiu. Zaręczyny ich zostały ogłoszone ostatniego dnia lipca. W dwa tygodnie później, w barze „La Plaza” w Nowym Jorku, Ned Atwood usłyszał tę nowinę od swego dawnego znajomego, który właśnie przyjechał z Europy. Przez kilka
minut Ned siedział bez ruchu, obracając bezmyślnie w dłoni kieliszek. Potem wyszedł i zarezerwował miejsce na „Normandie”, która odpływała do Europy za dwa dni. W ten sposób nieświadomi niczego wszyscy troje zbliżali się do katastrofy, która czarną chmurą zawisła nad pewną willą przy ulicy des Anges. Rozdział 2 Była za kwadrans pierwsza, kiedy Ned Atwood skręcił z Boulevard du Casino w ulicę des Anges. W oddali widać było ślizgające się po niebie światła latarni morskiej. Upał dnia już dawno minął, ale nad spieczonym przez słońce asfaltem ciągle jeszcze unosiły się fale ciepłego powietrza. Ciszę uśpionego miasteczka z rzadka przerywały kroki zapóźnionego przechodnia. Ostatni goście, którzy pozo- stali jeszcze pod koniec zamierającego sezonu, siedzieli w Kasynie grając do rana. Nikt nie zauważył przechodnia w ciemnym flanelowym ubraniu i w miękkim kapeluszu, który zawahał się chwilę, zanim skręcił w ulicę des Anges. Miał zaciśnięte zęby i szkliste oczy, jakby za dużo wypił. Ale tej właśnie nocy Ned nie wypił ani kieliszka. Był głęboko przekonany o tym, że Ewa nigdy nie przestała go kochać. Przyznawał teraz sam przed sobą, że niemądre były te przechwałki na tarasie hotelu „Donjon”, owego pamiętnego popołudnia, że zdobędzie Ewę z powrotem. To był błąd. Po- winien był cicho i spokojnie wyjechać. Tak cicho i spokojnie, jak teraz prześlizguje się przez ulicę des Anges z kluczem od drzwi wejściowych willi Ewy. Willa „Miramar” znajdowała się mniej więcej w połowie ulicy, po lewej stronie. Kiedy się do niej zbliżał, podniósł in-
stynktownie głowę i spojrzał na przeciwległy dom. Podobnie jak willa Ewy, dom Lawesów był duży, czworokątny, zbudo- wany z białego kamienia i pokryty jaskrawoczerwoną da- chówką, tak samo cofnięty o parę stóp od ulicy i oddzielony od niej dość wysokim murem z małą furtką z żelaznej kraty. Ned zobaczył to, czego się spodziewał. Na parterze i na piętrze panowała ciemność z wyjątkiem dwu jasno oświetlo- nych okien gabinetu sir Maurycego. Żelazne żaluzje były roz- sunięte. Nie zaciągnięto również kotar, gdyż noc była bardzo ciepła. - W porządku - powiedział Ned na głos i wciągnął bal- samiczne powietrze głęboko w płuca. Chociaż nie miał powodu obawiać się, że starszy pan go usłyszy, szedł dalej cicho i ostrożnie. Bez szmeru otworzył furtkę w murze i szybko przebył krótką przestrzeń między furtką a drzwiami wejściowymi do willi. Wsunął w zamek klucz, który jeszcze posiadał z dawnych dni. Pchnął drzwi ramieniem. Odczuł prawdziwą ulgę, kiedy ustąpiły. Wszystko szło zgodnie z planem. Czy Ewa spała? Brak światła w oknach nic nie oznaczał. Ewa zawsze po zapadnięciu wieczoru zaciągała szczelnie zasłony, co było według niego chorobliwym objawem przyzwoitości. W hallu na parterze było ciemno. Zmieszany zapach politury i kawy, tak charakterystyczny dla francuskich domów, uderzył go w nozdrza wonią przeszłości. Po omacku odnalazł schody wiodące na górę. Wszedł na nie na palcach. Pełna wdzięku wąska klatka schodowa z ozdobną balustradą z brązu przylegała do ściany jak wygięcie muszli. Była wysoka i stroma, staroświeckie mosiężne pręty przytrzymywały gruby chodnik. Ile razy wchodził tymi schodami po ciemku? Ile razy słyszał tykanie zegara w ciszy, gdy szedł w górę z piekłem dręczącej go wiecznie zazdrości w sercu? Kochał ją i nigdy nie
mógł się pozbyć podejrzeń, że go zdradza. Jeden z mosiężnych prętów, u samej góry, niedaleko drzwi sypialni Ewy, był obluzowany. Pamiętał o tym, gdyż wielokrotnie potykał się o niego i klął, że kiedyś przez ten pręt się zabije. Szedł pod górę, trzymając się ostrożnie poręczy. Ewa nie spała! Zobaczył wąski pasek światła pod jej drzwiami. To go tak zaabsorbowało, że zapomniał na moment o obluzowanym pręcie. W tej samej chwili potknął się o niego, upadł i zaklął głośno: - Do diabła! Ewa w sypialni usłyszała hałas. Wiedziała, kto wszedł. Siedziała właśnie przed lustrem i powolnym, spokojnym ruchem szczotkowała włosy. Wisząca nad lustrem lampa, je- dyne w tej chwili źródło światła, dodawała ciepła jej karnacji, zapalała miedziane błyski w rozpuszczonych na ramiona kasz- tanowych włosach i podkreślała świetlistość jej szarych oczu. Lekko chyląca się do tyłu pod rytmicznymi ruchami szczotki głowa ukazywała krągłość szyi ponad wyzywającą linią ramion. Miała na sobie białą jedwabną piżamę i takie same pantofelki. Nie odwróciła się i nie przestała szczotkować włosów. Ale kilka sekund, które upłynęły, zanim - za jej plecami - otworzyły się drzwi i ujrzała odbitą w lustrze twarz Neda, sparaliżowało jej serce obłędnym strachem. Ned, choć zupełnie trzeźwy, był bliski płaczu. - Słuchaj - zaczął, zanim jeszcze dobrze otworzył drzwi - nie wolno ci tego robić. Ewa usłyszała swój głos. Strach nie zmniejszył się, a prze- ciwnie, wzrósł jeszcze bardziej. Ale dalej szczotkowała włosy, starając się ukryć drżenie ręki. - Od razu wiedziałam, że to ty - powiedziała spokojnie. - Czyś już zupełnie zwariował? - Nie. Ja…
- Cicho, na Boga! - Kocham cię - powiedział Ned i rozłożył ręce. - Przysięgałeś, że zgubiłeś klucz. Jeszcze jedno kłamstwo więcej. - Nie pora teraz na kłótnie o błahostki - rzekł Ned, który najwyraźniej uważał sprawę klucza za nieważny drobiazg. - Naprawdę masz zamiar wyjść za tego faceta? - ostatnie słowo prawie wypluł. - Tak. Odruchowo spojrzeli w stronę dwu szczelnie zasłoniętych okien wychodzących na ulicę. Oboje chyba pomyśleli o tym samym. - Czy nie masz za grosz - spytała Ewa - elementarnej przyzwoitości? - Nie, dopóki ciebie kocham. Nie było żadnej wątpliwości, że Ned był bliski płaczu. Czy to była gra? Nie wyglądało na to. Coś, przynajmniej w tym momencie, przedarło się przez maskę obojętnej drwiny i zdu- miewającej pewności siebie, jaką zwykł mieć dla otaczającego świata. Ale to szybko przeszło. Ned stał się znowu sobą. Przeszedł przez pokój, rzucił kapelusz na łóżko i rozsiadł się w fotelu. Ewa z trudem powstrzymywała się od krzyku. - Po drugiej stronie ulicy… - zaczęła. - Wiem, wiem. - Co ty wiesz? - zapytała Ewa. Odłożyła szczotkę i obróciła się na taborecie, żeby spojrzeć mu prosto w twarz. - Sir Maurycy Lawes… - Och, a cóż ty możesz wiedzieć o nim? - Przesiaduje zawsze do późnej nocy - odpowiedział Ned - w pokoju po drugiej stronie ulicy, nad tymi swoimi zbiora- mi. Z jego okien można widzieć wszystko, co się dzieje w tym
pokoju. Nagrzana całodziennym słońcem sypialnia pachniała solami kąpielowymi i papierosami. Rozparty wygodnie w fotelu, z jedną nogą przerzuconą przez oparcie, Ned rozglądał się po pokoju. Jego twarz o wyrazistych liniach czoła, oczu i ust była nie tylko przystojna, była to twarz człowieka obdarzonego żywą wyobraźnią i inteligencją. Patrzył na dobrze mu znane ściany, obite wiśniowym atła- sem, na liczne lustra. Spojrzał na łóżko, na którym na atłaso- wej kapie leżał teraz jego kapelusz, potem na telefon koło łóżka, w końcu na zapaloną lampkę nad toaletką. - Oni są strasznie święci, prawda? - podsunął. - Kto? - Rodzinka Lawesów. Gdyby tak starszy pan dowiedział się, że ty przyjmujesz miłego gościa o pierwszej w nocy… Ewa poderwała się, ale usiadła z powrotem. - Nie martw się - dorzucił szorstko. - Nie jestem jeszcze taką świnią, za jaką mnie uważasz. - W takim razie, proszę, wyjdź już stąd. Jego głos nabrał desperackich tonów. - Chcę wiedzieć - nalegał - dlaczego? Dlaczego chcesz wyjść za mąż za tego typa? - Ponieważ tak się składa, że go kocham. - Bzdura! - rzekł z zimną arogancją, nie przyjmując do wiadomości ostatnich słów Ewy. - Ile czasu - Ewa starała się mówić spokojnie - zajmie ci dokończenie tego, co masz mi do powiedzenia? - Nie chodzi ci o pieniądze - rozmyślał na głos. - Masz ich więcej, niż możesz potrzebować. Nie, moja słodka czaro- dziejko, ty nie robisz tego dla pieniędzy. Ale odwrotnie… - Co to znaczy odwrotnie? Nonszalancja Neda była czasem nie do zniesienia.
- A jak myślisz, dlaczego stary kozioł z naprzeciwka tak gorąco pragnie ożenić tego zarozumiałego głupca, swego sy- nalka, z tobą? Dla twoich pieniążków, kochanie. I to wszystko. Ewa miała ochotę złapać szczotkę i cisnąć w niego. Usiłował bezlitośnie zburzyć to, co z trudem starała się odbudować. Siedział wygodnie rozparty, z krawatem niedbale zarzuconym na ciemną marynarkę, miał zatroskany wyraz twarzy człowie- ka, który usilnie stara się rozwiązać jakiś problem. Ewę ścisnęło coś za gardło, z trudem powstrzymywała się od płaczu. - Od kiedy to znasz rodzinę Lawesów i wiesz tyle o nich? - wybuchnęła. Przyjął to poważnie. - Nie znam ich. Ale pozbierałem o nich wszelkie możliwe informacje. I klucz od tej całej sprawy… - Skoro już jesteśmy przy tym temacie - powiedziała - może oddasz mi wreszcie mój klucz. - Klucz? - Klucz od tego domu. Klucz, który kręcisz teraz na palcu. Chcę mieć pewność, że to ostatni raz udało ci się postawić mnie w tak przykrej sytuacji. - Ewo, na miłość boską. - Nie podnoś głosu, proszę. - Wrócisz z powrotem do mnie? - Ned wyprostował się gwałtownie. Kiedy zobaczył wyraz jej twarzy, jego głos stał się atakujący. - Co się z tobą stało? Zmieniłaś się! - Czyżby? - Skąd ten nagły przypływ świętości? Przedtem zacho- wywałaś się jak normalna ludzka istota. Teraz jesteś zarozu- miała, nadęta i Bóg wie co jeszcze. Odkąd poznałaś się z tymi Lawesami, twoja cnota nawet i Lukrecję zmusiłaby do żalu za grzechy.
- Doprawdy? W pełnej napięcia ciszy słychać było tylko ich przyspieszone oddechy. Ned skoczył na równe nogi. - I nie siedź tak, cedząc to „doprawdy” i zadzierając nosa do góry. Nie wmówisz we mnie, że jesteś zakochana w To- by’m Lawesie. Nawet nie próbuj. - A cóż ty, mój drogi, możesz mieć przeciwko Toby’emu Lawesowi? - Nic poza tym, co wszyscy twierdzą, że to kretyn i nadęty głupiec. Zresztą może być nawet porządnym człowiekiem, może nawet pochodzić z najlepszej rodziny. Ale to nie twój typ. Lepszy czy gorszy, ja nim jestem. Ewa zadrżała. - Co u diabła - krzyczał Ned do lustra - można zrobić z kobietą taką jak ty? - Przerwał na chwilę. - Sądzę - dodał z wyrazem twarzy, który aż za dobrze znała z przeszłości - że jest tylko jedna rzecz, którą powinienem zrobić… Ewa zerwała się na równe nogi. - Jesteś tak urocza - mówił dalej - w tej piżamie, że sku- siłabyś nawet świętego, a ja nie jestem święty.. - Nie zbliżaj się do mnie! - Czuję się - rzekł Ned z nagłym przygnębieniem - jak czarny charakter z melodramatu. Bohaterka czołga się przede mną, bojąc się krzyknąć ze strachu… - Kiwnął głową w stronę okna. Nagle twarz mu się zmieniła. - W porządku - uśmiechnął się szelmowsko. - A właściwie, dlaczego, nie mam być łajdakiem? Dlaczego nie mam być ostatnim łotrem? Będzie ci się to podobać… - Ostrzegam cię, będę się bronić. - Brawo! To już bardziej do ciebie pasuje. - Ned, ja nie żartuję. - Ja również nie. Będziesz się bronić. Ale tylko z początku.
Nie mam nic przeciwko temu. - Zawsze chwaliłeś się, że nie masz poczucia przyzwoitości, ale że uznajesz zasady uczciwej gry. Jeśli… - Myślisz, że ten stary cap z naprzeciwka może cokolwiek posłyszeć? - Ned, co ty robisz? Odejdź natychmiast od okna! Ewa przypomniała sobie o lampce nad toaletką. Wyciągnęła szybko rękę ponad głowę i zgasiła lampę po- grążając pokój w ciemnościach. Otwarte okna były osłonięte ciężkimi adamaszkowymi kotarami, koronkowe firanki za nimi opadały na parapet. Powiew świeżego powietrza wpadł do pokoju, gdy Ned rozgarniając po ciemku fałdy kotary odchylił brzeg firanki. W rzeczywistości nie miał zamiaru kom- promitować Ewy, chyba żeby to było bezwzględnie konieczne. Widok, który zobaczył, uspokoił go. - Czy sir Maurycy jeszcze siedzi na górze? - Tak. Ale nie zwraca na nic uwagi. Trzyma w ręku lupę i przygląda się czemuś, co wygląda jak tabakierka. Chwileczkę. - Co się stało? - Ktoś jest tam z nim, ale nie widzę kto. - Prawdopodobnie Toby. - Szept Ewy przeszedł w zduszony krzyk. - Ned, odejdziesz wreszcie od okna? W tej chwili oboje zdali sobie sprawę z tego, że w pokoju jest ciemno. Nikłe białawe światło, przesączające się z ulicy przez firanki, oświetliło twarz Neda, kiedy się odwrócił. Twarz ta wyrażała naiwne zdziwienie na widok zgaszonej lampy, ale usta uśmiechały się drwiąco. Wypuścił z ręki uchyloną firankę i zaciągnął kotarę, pogrążając pokój w absolutnej ciemności. Zrobiło się nagle nieprawdopodobnie gorąco. Ewa podniosła rękę, żeby zapalić lampę, i nie trafiła na wyłącznik. Zamiast szukać dalej, cofnęła się do toalety i potykając się w ciemnościach przebiegła przez pokój, jak najdalej od Neda.