kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Carroll Jonathan - Czarny koktajl i inne opowiadania

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :423.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Carroll Jonathan - Czarny koktajl i inne opowiadania .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CARROLL JONATHAN Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

JONATHAN CARROLL CZARNY KOKTAIL I INNE OPOWIADANIA (Black Cocktail; Uh-Oh City!; Alone Alarm) Przełożyli Tomasz Jabłoński; Arkadiusz Nakoniecznik; Dorota Malinowska Czarny koktail | "Ale karuzela!" | Alarm Czarny koktail (Black Cocktail) Wszelka smakowitość lub ostrość, jaką można znaleźć w tym koktailu, jest w dużej mierze wynikiem intuicji i doświadczenia mojej redaktorki Deborah Beale. Mon chapeau... Dla Diane Wakoski Jedną z cech, które od razu mi się spodobały u Michaela Billi, była jego umiejętność opowiadania anegdot. Są na tym świecie ludzie obdarzeni wspaniałym darem, który pozwala im z drobnych i nieistotnych wydarzeń stworzyć opowiadania chwytające za serce lub przynajmniej wywołujące salwę zdrowego śmiechu; śmiechu, który rozjaśnia szarość naszych dni. - Miałem kiedyś numer telefonu, który tylko jedną cyfrą różnił się od numeru miejskiego biura zatrudnienia. Ciągle wydzwaniali do mnie jacyś ludzie i prosili pana Posamentiego, dyrektora tej instytucji. Z początku uprzejmie informowałem, że to pomyłka. Jednak po pięćdziesiątym telefonie ogarnęła mnie taka wściekłość, że zrobiło mi się ciemno przed oczami. Poza tym do szału doprowadzała mnie głupota niektórych rozmówców. Połowa z nich robiła wrażenie, że nie wie, do czego służy telefon. A kiedy dowiadywali się, że to pomyłka, robili się nagle podejrzliwi i dochodzili do wniosku, że próbuję ich oszukać... Przecież numer się zgadza, tylko ja, łobuz jeden, chcę ich zrobić w konia! Pewnego ranka, a byłem akurat w dosyć paskudnym nastroju, znowu rozległ się dzwonek. Kiedy facet oświadczył, że chce rozmawiać z panem Posamentim, zastanowiłem się chwilę, spojrzałem na aparat i powiedziałem: "Tak, to ja". "Nazywam się Rickie Otto", powiedział facet. "Chciałbym pracować w magistracie". "A jakie ma pan kwalifikacje?" - spytałem. "Że niby co?" "Co takiego robił pan dotychczas, że mielibyśmy dać panu pracę?" "Byłem na wojnie i potrafię prowadzić ciężarówkę. Wezmę pracę kierowcy". "Znakomicie, w

takim razie od razu ustalmy termin spotkania". "No". "Drogi panie Otto, chciałbym, żeby we wtorek rano zjawił się pan w budynku urzędu miejskiego, pokój 32. I proszę się przebrać za sowę". "Za co? Co pan powiedział?" "Za sowę, panie Otto". Michael wspaniale pali papierosy. Zaciąga się w teatralny sposób i to zawsze w takiej chwili, że kiedy wciąga dym w płuca, wypowiedziane właśnie słowa zapadają słuchaczowi w serce, by eksplodować dokładnie w momencie, gdy Michael znów podejmuje swoją opowieść. Uśmiechnął się, wzruszył ramionami i dmuchnął dymem pod sufit. - Otto nie odzywał się przez bardzo długą chwilę. A potem zwyczajnie odłożył słuchawkę. Klik. Spotkaliśmy się w okolicznościach romantycznych i tajemniczych. Glenn, chłopak, z którym mieszkałem, zginął w straszliwym trzęsieniu ziemi, które ostatnio narobiło takich szkód w Los Angeles. Bardzo się kochaliśmy i byliśmy sobie wierni. W tych czasach szalejącej zarazy AIDS, gdy tak wielu naszych homoseksualnych przyjaciół albo już zmarło na tę chorobę, albo bez większej nadziei czekało na wyniki badań krwi, uważaliśmy się za szczęściarzy. Glenn żartował gorzko, że w ciągu jednego pokolenia z pariasów społeczeństwa zmieniliśmy się w pariasów natury. Jednak my obaj jakoś wyszliśmy z tego cało; kochaliśmy się, byliśmy zdrowi i każdy z nas miał pracę, której niejeden mógł nam pozazdrościć. A potem, pewnego wieczoru, gdy Glenn siedział na patio, przyszło trzęsienie ziemi. Siła wstrząsu dosłownie rozdarła nasz dom na pół, a spadające kawały gruzu przygniotły mojego przyjaciela. Wracałem właśnie do domu ze studia. Jakimś cudem nie poczułem nic więcej, tylko przesadne, komiksowe wręcz drganie i wybrzuszanie się nawierzchni; scena była jak z koszmaru Myszki Miki. Pamiętam szaro-czarne, wijące się niby węgorze wstęgi jezdni, które wyrzucały w górę ciężarówki i samochody osobowe, jakby to były zabawki. Przez te wszystkie godziny, które zabrała mi droga do domu, myślałem bez przerwy o tym, jak bardzo Glenn obawiał się trzęsienia ziemi i jak często mówił, że powinniśmy się stąd wynieść, zanim wydarzy się to najgorsze. "Jak możesz wyjechać z Kalifornii, kiedy tak dobrze ci tu idzie?", pytałem go z uśmiechem. "A co trupowi po sukcesach", odpowiadał. Takie to myśli chodziły mi po głowie tamtego tragicznego wieczoru, gdy jechałem przez rozdarte i jęczące miasto. Zimą, choć w Los Angeles jest bardzo pięknie, szybko przychodzi zmrok. Kiedy koło ósmej dotarłem do domu, było już ciemno. Prawie nigdzie nie było widać świateł, porytymi drogami nie jeździły samochody, słychać było tylko syk i trzaskanie ognia, zawodzenie syren i warkot helikopterów przelatujących co parę minut nisko nad ziemią.

Gdy zrozumiałem, że stoję przed tym, co jeszcze rano było moim domem, rzuciłem się na rumowisko i zacząłem kopać. To cała historia, lecz nie ją chciałem tutaj opowiedzieć. Poza tym nie jestem tak dobrym gawędziarzem jak Michael, więc mówiłbym tylko o łzach i prośbach do umarłych i żywych, by zrozumieli, że nie byłem w stanie ocalić człowieka, którego kochałem. Glenn żył jeszcze, kiedy go znaleźliśmy. Tak, jednak udało mi się odnaleźć go wśród gruzu i dymu. Z pomocą sąsiada wyciągnęliśmy to, co zostało z mojego kochanka. I to tylko po to, bym zobaczył, jak Glenn puszcza moją dłoń, próbuje się uśmiechnąć i umiera. Kiedy go pochowałem (pamiętacie te wszystkie cmentarze, które jak na przykład Forest Lawn wyrosły wśród chaosu niczym grzyby po deszczu? Ceny nieruchomości w Kalifornii znów poszły w górę, choć tym razem chodziło dla odmiany o miejsce pod ziemią), napisałem o tym wszystkim do Maris, mojej siostry. List sprawił, że zaszły dwa nieoczekiwane wydarzenia: przede wszystkim szybko dostałem odpowiedź, co zważywszy na sytuację w Los Angeles po trzęsieniu ziemi było naprawdę wyjątkowe, a po drugie siostra wspomniała w swoim liście, bym zadzwonił do niejakiego Michaela Billi. Jej mąż zasugerował, bym skontaktował się z Billą, ponieważ był przekonany, że "będziemy do siebie pasowali". I nic więcej. Parę razy spotkałem się z moim szwagrem i choć raczej go lubiłem, poczułem się dotknięty tak autorytatywnym stwierdzeniem. Jak mógł przypuszczać, że wie, kto może do mnie "pasować". Jednak samotność nie zna rozwiązań pośrednich: albo zabija, albo daje spokojnie żyć. Mnie nieomal zabiła. Kiedy przesiałem przez palce to, co zostało z mojego życia po trzęsieniu ziemi, zrozumiałem, że niewiele jest rzeczy wartych wspomnienia. Ledwie parę drobiazgów, które chciałem odkurzyć, naprawić, zachować... Krótko potem przyszedł okres, gdy zdarzało mi się sterczeć przed wystawami sklepów z bronią i układać listy lekarzy, którzy byliby skłonni wystawić mi niekonwencjonalną receptę. Ten czas minął, lecz pozostało uczucie smutku i nieznośnej lekkości. Śmierć ma w swoim jadłospisie jeszcze inne dania oprócz zwykłego zatrzymania czynności mózgu lub stłumienia miarowego bicia serca. To właśnie Michael powiedział, że śmierć jest jak barman, który potrafi przyrządzać tylko egzotyczne napoje, a nie wie, co to piwo z wódką albo podwójna czysta. - Pomyśl tylko, Ingram, jak różne są oblicza śmierci. Wychowałem się w miasteczku pełnym kobiet, które pochodziły z Sycylii. Wiele z nich owdowiało za młodu i kiedy przed sześćdziesięciu laty założyły na

siebie czarne, żałobne suknie, to fruuu... To, co było w nich kobiece i żywe, umarło razem z ich mężami. I pomyśl tylko, że miały po osiemnaście lat, kiedy owdowiały, a osiemdziesiąt, kiedy je poznałem. Na uczelni spotkałem kiedyś chłopaka, który przedtem nie zdał do Yale... Kiedy się dowiedział o wynikach egzaminu, coś w nim zdechło. Do dzisiaj pewnie opowiada na prawo i lewo, jak go wtedy skrzywdziła komisja kwalifikacyjna. W życiu zawsze mu się znakomicie wiodło. To coś, co miał w sobie - ego nastolatka czy zwykłą pewność siebie - a więc to coś w nim umarło i spoczywa w ciemnej mogiłce od dnia, kiedy przyszedł list z Yale. Są takie małe umierania. Małe śmierci, na które możemy sobie pozwolić, bo przecież jest w nas jeszcze tyle życia. Analogia z alkoholem tu też ma swoje zastosowanie. Są ludzie, którzy siedzą i piją, doskonale zdając sobie sprawę, że zaraz spadną pod stół. Jednak zwykle jest tak, że ze względu na sytuację mogą sobie pozwolić, na "utratę" na jakiś czas cząstki siebie samych. Nie muszę dzisiaj prowadzić? No to co w tym złego, że widzę podwójnie? Jesteśmy wśród przyjaciół? No to mogę zrobić z siebie durnia. - Czy sądzisz, że paradowanie z abażurem na głowie to też taki rodzaj śmierci? - Oczywiście. To śmierć dobrego smaku. Bardzo niebezpieczna rzecz, jeśli dowiedzą się o niej niepowołane osoby. Sam przecież wiesz. Popatrz sobie na tych dziwaków, którzy występują w twoim programie. Prowadzę audycję radiową. Od pięciu lat jestem gospodarzem mocno kontrowersyjnego programu Krzywe zwierciadło. Najbardziej pokręceni wariaci mogą u mnie wywalić, co im w duszy gra. Audycja cieszy się powodzeniem, jest dziwaczna i - znacznie częściej, niż mogłoby się wydawać - zaskakująca. Ci, których zapraszam, to osoby z bogatą wyobraźnią i (przeważnie) nienormalne. Kiedy prowadzę program, często przypomina mi się, że Mark Twain napisał kiedyś, iż zamiast nieba wolałby piekło, bo tam siedzą wszyscy ciekawi ludzie. Cokolwiek by powiedzieć o Krzywym zwierciadle, na pewno nie jest to nudna audycja. Od czasu do czasu pojawia się ktoś wyjątkowy - mistyk z prawdziwie głęboką wizją tajemnic życia albo wróżka, która rzuca na człowieka okiem i natychmiast mówi dwie, trzy rzeczy, których nikt nie miałby ochoty usłyszeć. Lecz takich ludzi jest niewielu i większość moich gości po prostu opowiada głodne kawałki i bajdurzy o jakichś spiskach, tajnych informacjach i sekretach z zaświatów. Audycja ma powodzenie, ponieważ naprawdę lubię rozmawiać z tymi ludźmi i lubię słuchać ich historii. Pewnego razu zapytano Ronalda Reagana, dlaczego jego zdaniem jest tak popularny wśród Amerykanów. Odparł, że ludzie wyczuwają, iż naprawdę ich lubi. Ja też lubię tych dziwaków, którzy przychodzą do studia. Lubię ich i chętnie słucham ich opowiadań. Po śmierci Glenna jedynie program pomógł mi jakoś przetrwać. Niezależnie od tego, czy moi goście są szaleni, czy też nie, kiedy tylko przestąpią próg studia, by sprzedawać hodowle żółwi na Plutonie albo rozprawiać o ludzikach z ciasta, które mieszkają u nich w ogródku, od razu czuję, że emanuje z nich pewna szczególna energia. Często powstała w czasie programu myśl, że życie jest tak barwne i radosne, pozwalała mi dotrwać do następnego dnia. Życie czasami daje popalić, lecz już za minutę albo godzinę

zmienia się i bywa, że nawet na lepsze. Wystarczyło mi tylko spojrzeć na listę zaproszonych do programu, a już wiedziałem, że skoro jest na tym świecie facet, który mieszka pod końskim brzuchem, albo kobieta, która święcie wierzy, że jej zegarek to wcielenie Elvisa Presleya, to i przede mną otwierają się nowe drogi, nowe możliwości i że istnieje jakiś mężczyzna, który powie kiedyś: "Chodź tu, musimy sobie pogadać". No więc nie kupiłem rewolweru i nie załatwiłem sobie tabletek, a pewnego wieczoru, gdy zrozumiałem, że już zbyt długo przyglądam się swoim dłoniom, sięgnąłem po notes i zadzwoniłem do człowieka, o którym mój szwagier twierdził, że będzie do mnie pasował. Bo właściwie, do cholery, czemu nie? Michael był z początku pełen rezerwy, lecz w jego głosie wyczułem ciekawość, która sugerowała, że byłby skłonny uczynić ostrożny krok w moim kierunku, jeśli tylko nie zrobię jakiegoś nazbyt szybkiego ruchu i nie przestraszę go jak ptak, który znienacka zrywa się spod nóg. - Miałbyś może ochotę na lody z bakaliami? - Właśnie o czymś takim myślałem. - To spotkajmy się u C.C. Browna na Hollywood Boulevard. Krzywe zwierciadło nagrywam dwa razy w tygodniu wczesnym popołudniem, więc wieczory mam wolne. Kiedy wchodziłem do lodziarni, ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszałem z ulicy, był dobiegający z jakiegoś samochodu początek funkowego utworu Sensoria grupy Cabaret Voltaire. Ta muzyka to sygnał Krzywego zwierciadła. Nie byłem pewien, czy to zła, czy dobra wróżba. Samotnych mężczyzn było w łodziami dwóch. Jeden skrył się do połowy za gazetą, a drugi patrzył na drzwi, przeciągając palcem między szyją a kołnierzykiem. Ten z gazetą był gruby, a ten z kołnierzykiem zbyt nerwowy. Żaden z nich nie wyglądał zachęcająco. - Ingram York! Głos dochodził z głębi sali. Brzmiał znajomo. Kiedy odwróciłem się, myśląc, że zobaczę Michaela Billę, ujrzałem Williama Szekspira. Willy był stałym gościem moich programów, ściągałem go w ostatniej chwili zawsze wtedy, gdy potrzeba było jakiegoś "gaduły", który ożywiłby audycję. Był zabawny, potrafił mówić o wszystkim i o niczym, no i oczywiście był tak samo jak wszyscy moi goście stuknięty. W domu trzymał dwa dusiciele o imionach Laverne i Surly, które zawsze zabierał do studia. Lubiłem Willy'ego w małych dawkach, lecz tego wieczoru nie był mi akurat do niczego potrzebny. Billa wiedział co prawda, czym się zajmuję, lecz nie chciałem, by w czasie naszego pierwszego spotkania plątał się wokół mnie lekko przerażający przedstawiciel tych ludzi, którymi dobrowolnie otaczam się dzień w dzień.

- Zabrałbym węże, gdybym wiedział, że się spotkamy! - Cześć, Willy. To na razie. - A może loda, Ingram? Właśnie dostałem emeryturę i chętnie ci postawię. - Dziękuję ci, jestem umówiony. Ale mogę to chyba traktować jako otwartą propozycję? Spojrzał na mnie jak kaczor: z ukosa i bardzo uważnie. - Coś wisi w powietrzu. Masz randkę, co? - To po prostu znajomy. Uśmiechnął się. - A słyszałeś taką anegdotę o Jacku Nicholsonie? Na przyjęciu podeszła do niego piękna dziewczyna i spytała: "To co, Jack, zatańczymy?" Nicholson obejrzał ją sobie dokładnie i powiedział: "Nie ten czasownik, kochana. Nie ten czasownik". Willy mówił bardzo głośno. Gdy skończył, ktoś za nami zaśmiał się z uznaniem. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że grubas opuścił gazetę i uśmiecha się szeroko. Ten człowiek właściwie nie był nawet gruby, lecz po prostu wielki. Wyglądał jak ciężarowiec albo były futbolista. Spojrzał na mnie i zrobił zapraszający gest. Willy poklepał mnie po ramieniu i odszedł. Michael uniósł się lekko i wyciągnął na powitanie ogromną łapę. - Ale jesteś wielki. Sądząc po głosie, spodziewałem się, że jesteś o połowę mniejszy. - Jak już o tym mówimy, to powiedz: "Witam serdecznie. I oto znów są wśród nas ludzie inni niż wszyscy". Zdziwiłem się - Słuchasz mojej audycji? - Czasami. Jak na mój gust trochę w niej za dużo dobrego, ale podoba mi się twój styl. Traktujesz tych ludzi normalnie, a nie tak, jakby byli jakimiś rybkami z akwarium.

Usiadłem. - Niektórzy z nich to naprawdę ryby. Tylko że czasami wyrastają im nóżki, żeby mogli dojść do studia. Kiedy tu wszedłem, nie wiedziałem, jak cię rozpoznać. Rozłożył ręce. - Zawsze zapominam ludziom powiedzieć, żeby rozglądali się za wielkoludem. Wtedy łatwo mnie znaleźć. Muszę przyznać, że zapominam o swoich rozmiarach. Kiedy byłem mały, mieliśmy sukę, złotego retrievera, która ważyła przynajmniej osiemdziesiąt funtów. Strasznie wielkie bydlę. Z tym że ona była przekonana, że jest drobna i delikatna jak ratlerek. Z ogromnym trudem wdrapywała się na najmniejsze krzesło w całym domu i leżała na nim, choć było jej strasznie niewygodnie i właściwie powinna była położyć się na kanapie. Ja też taki jestem. Kupuję buty, które mnie cisną, i nie mogę uwierzyć, że noszę garnitur rozmiar pięćdziesiąt sześć... w głębi serca czuję się malutki jak Edith Piaf. Podano lody. Opowiedziałem Michaelowi o moim programie i co bardziej interesujących postaciach. Jego ręce były w ciągłym ruchu. Lecz choć bawił się łyżeczką i cały czas przesuwał szklankę po stole, bez wątpienia słuchał uważnie. Kiedy przyszła pora, by opowiedział coś o sobie, Michael odprężył się i zwolnił ruchy jak człowiek, który zasiada do spokojnej pogawędki przy kominku. Miał wiele do powiedzenia, wiedział, że jego historie będą się podobały i że rozmówca będzie czekał na więcej, lecz jednocześnie wymagał, by dostosować się do jego tempa i nie okazywać niecierpliwości. Z początku wziąłem to za brzydki nawyk, bo miałem wrażenie, że nie może się doczekać, bym skończył, żeby samemu zacząć mówić. Jednak po pewnym czasie zrozumiałem, że Michael nie okazuje niecierpliwości tylko w jednym przypadku - kiedy sam mówi. Nie miał żadnego innego hobby. Opowiadanie zastępowało mu chodzenie na ryby, zbieranie znaczków i długie, wspaniałe biesiady w drogich restauracjach w gronie przyjaciół. Tylko opowiadania pozwalały mu się odprężyć. Prowadził w centrum miasta sklep z odzieżą męską, który nazywał się Gabinet Doktora Caligari, i praca wypełniała mu większość czasu. Miał mały samochód, mieszkał w ładnie umeblowanym, choć niedużym domu w Larchmont, a w wolnych chwilach czytał książki. Wieczór skończyliśmy na polu golfowym w West Hollywood. Nie miałem do czynienia z golfem od szkoły podstawowej. Lubię jednak kręgle i wrotki i miło mi było wrócić do czegoś aż tak bardzo odległego w czasie. To uczucie, jakby człowiek oglądał się przez ramię na pasażera siedzącego na tylnym siedzeniu.

Po kilku piłkach Michael zdjął marynarkę. Był roślejszy, niż mi się początkowo wydawało. - Grałeś kiedyś w futbol? Pokręcił przecząco głową. - Wielu ludzi mnie o to pyta. Nie, nie grałem. Nigdy nie byłem dobrym sportowcem, choć lubię czasem trochę pobiegać. Jako dzieciak byłem zwykłym tłuściochem. Wiesz, takim, co to ma w torbie trzy baloniki, a kiedy wraca ze szkoły, zjada zaraz wielki kawałek czekoladowego ciasta. Boże, ale byłem spasiony. Bardzo chciałem być kochany, a jednocześnie robiłem wszystko, żeby to utrudnić. Obżerałem się, nie myłem, płakałem... - Zamachnął się i piłeczka poszybowała w dal. - Na szczęście spotkałem Clintona. - Kto to taki? Spojrzał na mnie tak, jakbym zadał mu zbyt osobiste pytanie. Milczał przez chwilę, kołysząc kijem tuż nad ziemią. - To taki chłopak, który uratował mi życie. I to niejeden raz. Bar w hotelu Westwood Muse to miejsce, gdzie często spotykają się radiowcy z Los Angeles. Zaproponowałem, żebyśmy tam pojechali. Odparł z uśmiechem, że wprawdzie nie pije, ale lubi dobre knajpy. - Jak to możliwe, jeśli nie pijesz? Pomyślałem o jego wewnętrznym niepokoju i niemożności usiedzenia w miejscu choćby przez kilka minut. W knajpie człowiek zaczyna czuć się dobrze dopiero po godzinie. Trzeba się odprężyć i pozwolić, by bar, jak dobry gospodarz, wziął cię za rękę i pokazał swoje najlepsze strony: gości, muzykę, atmosferę. - W barze jestem na tyle rozluźniony, żeby opowiadać ciekawe historie. Nawet gdyby trzeba było na to kilku godzin. Michael popijał z wielkiej szklanki piwo imbirowe z syropem z granatów. Siedzieliśmy w rogu sali przy akwarium pełnym niebiesko ubarwionych ryb i patrzyliśmy na wchodzącą właśnie parę. Mężczyzna sprawiał wrażenie troskliwego męża, natomiast jego żona, efektowny rudzielec, wyglądała jak furia. Powiedziałem o tym Michaelowi. Pokiwał głową.

- Też tak pomyślałem. Wygląda tak, jakby właśnie jej powiedział, że ma kochankę. Jedna z najważniejszych kobiet w moim życiu też miała rude włosy. Eddie Devon, pierwsza dziewczyna, o której marzyłem w samotności. W wieku piętnastu lat miała już takie ciało, że najbardziej świątobliwy mnich ściągnąłby dla niej habit. Eddie Devon żuła gumę w taki sposób, że człowiekowi miękły kolana. Zwróciłeś kiedyś uwagę, jak nastolatki żują gumę? Usta mają pełne czegoś bardzo nieprzyzwoitego i różowego. Zupełnie jak to. - Podniósł szklankę. - Cała szkoła się za nią oglądała, a ona świetnie sobie z tego zdawała sprawę. Młode kobiety mają w sobie dumę, która rozjaśnia im twarze; wiedzą, że są w centrum uwagi i że świat im się przygląda. Może w głębi duszy rozumieją, że potrwa to tylko parę lat, i dlatego, póki można, cieszą się swym darem. Eddie Devon doprowadzała do szaleństwa wszystkich, a więc również grubasa Michaela Billę. Wyobrażasz sobie, jakie to uczucie, kiedy ktoś nazywa cię "beką smalcu" przy Eddie Devon? Straszne. To jedna ze śmiertelnych ran, jakie zadano mi w dzieciństwie. Ale wtedy wszyscy byliśmy twardzi; wystarczyło, że czułem jej obecność, by móc znosić zniewagi innych dzieciaków. Czasami zdarzało jej się nawet powiedzieć mi coś miłego albo uśmiechnąć się, co zawsze łagodziło mój ból. Boże, ile to już czasu o niej nie myślałem. Wszystko pewnie przez to, że przypomniałeś mi Clintona. Michael pociągnął spory łyk ze szklanki i postawił ją ze stukiem na blacie. - A teraz muszę ci opowiedzieć historię Eddie i Clintona. Nazywał się Clinton Deix. - Michael wymówił to nazwisko jak "Dajks". - Mieszkał na tej samej ulicy, kawałek dalej, w Sierocińcu Świętej Debory. Żaden dzieciak stamtąd nie dawał sobie dmuchać w kaszę, ale Clintonowi wystarczyło pięć minut, żeby porozstawiać wszystkich po kątach i zostać tam szefem. Wiesz, jak o sobie mówił? Książę Palców u Rąk i Nóg. Nie pytaj dlaczego. Przyjechał z Nowego Jorku, ale nigdy nie dowiedziałem się dokładnie, dlaczego wylądował w sierocińcu. Mówił tylko, że jego rodzice nie żyją. Był kompletnie szurnięty. Pewnie miał schizofrenię, no ale my nie znaliśmy takich mądrych słów, więc przypuszczaliśmy po prostu, że często bywa w złym humorze. Clinton należał do tego gatunku pomyleńców, którzy, gdy wdadzą się w bójkę, łapią pierwszą lepszą rzecz, która nawinie im się pod rękę, i zaprawiają nią przeciwnika w łeb. Widziałem go w akcji. W okolicy nie brakowało zabijaków, ale i oni wiedzieli, od kogo trzeba się trzymać z daleka. Clinton był zły jak osa zamknięta w butelce. - Ciekawe porównanie. Byliście przyjaciółmi? Myślałem, że zaliczałeś się wtedy do mięczaków. Michael pokiwał głową i przymknął oczy. - To prawda, ale dzieci przyjaźnią się czasem bez żadnego specjalnego powodu. Można powiedzieć, że zostaliśmy kumplami tego samego dnia, kiedy się poznaliśmy. Sierociniec był dziesięć minut drogi od mojego domu. Już pierwszego dnia wracaliśmy razem ze szkoły, bo okazało się, że idziemy w tym samym kierunku. Kiedy znaleźliśmy się przed moim domem, poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że zobaczymy się następnego dnia. Rano czekał na mnie przed furtką, więc poszliśmy razem do szkoły, no i tak to się zaczęło. W czasie przerwy na lunch Anthony Fanelli nazwał go hitlerowcem, więc Clinton rozmazał mu na gębie kanapkę. Z pastą jajeczną. Do dziś pamiętam, jak ta żółto-biała masa ściekała mu

po policzku. - Billa pochylił się i splótł palce, wyraźnie podekscytowany. - Anthony nie był żadnym niedołęgą, ale Clinton zareagował tak szybko i gwałtownie, że Fanelli zrobił minę pod tytułem "a może jednak nie pchać palca między drzwi" i dał spokój. Billa opowiadał z takim upodobaniem i zacięciem, że bez trudu wyobraziłem sobie twarz Fanellego: szok po nagłym uderzeniu i wstyd, że trzeba się poddać na oczach wszystkich. - A co zrobił Fanelli? - Patrzył przed siebie i jadł drugą połowę kanapki. Potem przyszła Eddie Devon ze swoją świtą. Zatrzymała się obok i powiedziała wyjątkowo wrednie: "Anthony, zdaje się, że masz jajko na policzku". Kątem oka dojrzałem, że Clinton podnosi rękę i pstryka w jej kierunku. Wszyscy spojrzeliśmy na niego, ponieważ było jasne, że teraz rzecz rozgrywa się między królową szkoły i księciem palców. Spojrzała na niego i wtedy Clinton zebrał paluchem sałatkę z twarzy Anthony'ego. Kiedy miał już sporą grudkę, wpakował ją sobie do ust i powiedział do Eddie: "Smakuje zupełnie jak ty". Zacząłem się spotykać z Michaelem. Choć czasami za dużo gadał, jego obecność sprawiała mi przyjemność. Miał dwie wspaniałe cechy: naturalną uprzejmość i optymizm. Obu z nich się bałem i obie też mnie zawstydzały. Nim go spotkałem, zawsze mi się wydawało, że jestem porządnym facetem, który potrafi być uczynny i nie jest zbyt skory do wydawania pochopnych sądów o innych ludziach. Jednak Michael patrzył na świat przez okulary tak różowe, że prawie w ogóle nie zdarzało mu się "osądzać" swoich bliźnich. Lubił dania, które przygotowywało mu życie, więc zjadał je bez szczególnych utyskiwań, z apetytem wygłodniałego dziecka. Był jednym z niewielu znanych mi dorosłych, którzy autentycznie cieszą się życiem, nie zważając na wzloty i upadki, które tydzień w tydzień są ich udziałem. Jego towarzystwo dodawało mi otuchy, a czasami nawet stawało się pewną inspiracją. Kiedy mu o tym powiedziałem, zgodził się ze mną. - To z pewnością dlatego, że miałem takie, a nie inne dzieciństwo. Mówiłem ci, że byłem typowym grubasem, który cały czas marzy, żeby świat go pokochał. Rzecz w tym, że od momentu gdy pojawił się Clinton Deix, świat naprawdę zaczął mnie kochać. Jeśli nie cały, to przynajmniej świat moich rówieśników. Wszystko polegało na pewnym związku przyczynowo - skutkowym: ponieważ lubił mnie Clinton, inni też musieli mnie lubić, bo inaczej dałby im po mordzie. I wtedy moją osobę zaczęła spowijać pewna tajemnica. No i dzieciaki zaczęły myśleć tak: coś w tym Billi musi być, skoro sam Clinton aż tak go lubi. To pewnie oznacza, że Billa tak naprawdę jest fajny, tylko myśmy tego nie wiedzieli, ale od teraz już będziemy. Ingram, to było jedno z najpiękniejszych przedstawień w rodzaju "nowe szaty cesarza", jakie zdarzyło mi się widzieć. We mnie nie było naprawdę nic fajnego. Byłem grubasem, który jedzie na trójach i cały czas marzy tylko o tym, żeby znaleźć się w najlepszym towarzystwie. Pamiętasz tę piosenkę Dobie Gray? Zawsze mi się wydawało, że to najlepszy kawałek, jaki można sobie wyobrazić. No ale jak fujara może się dostać do najlepszego towarzystwa? Gdyby nie Clinton, miałbym zmarnowane dzieciństwo. A tak od dwunastego roku życia było mi jak w niebie. - Czyli Clinton był kimś w rodzaju twojego anioła stróża?

- Z całą pewnością. - A co się z nim stało? Widujesz go jeszcze? - Od czasu do czasu. Chodziliśmy do meksykańskich knajp, na plażę i spieraliśmy się leniwie na temat filmów. Jakieś dwa miesiące od chwili, gdy go poznałem, spłynęło na mnie objawienie i zrozumiałem, że nigdy nie pokocham Michaela, choć kocham już tyle rzeczy z nim związanych. Nie poszliśmy ze sobą do łóżka. W głębi duszy ciągle jeszcze należałem do Glenna i nie miałem ochoty wychodzić z tego zamknięcia, by szukać kogoś na jego miejsce. Michael nie czynił żadnych kroków w tym kierunku, a ja wychodziłem z założenia, że albo działa bardzo powoli, albo - podobnie jak ja - nie chce, by nasza przyjaźń zmieniła się w tego typu związek. - Kiedy się zorientowałeś, że wolisz mężczyzn? Jedliśmy lunch w restauracji Gingham Garden w Larchmont. Słońce przeświecało przez markizę, a siedzący wokół ludzie rozmawiali o wiele za głośno o swoich kochankach, kiepskich interesach w branży filmowej albo o chorobach. To najbardziej popularne tematy rozmów w stolicy światowego kina, choć czasami kolejność może być nieco inna. Pytanie zadałem dość cicho, lecz odpowiedź Michaela zabrzmiała jak triumfalna fanfara. - To było jakiś rok po tym, jak poznałem Clintona. Ukradł parę "Playboyów" w sklepiku na rogu i przeglądaliśmy je u mnie w pokoju. Spytał, czy podobają mi się te zdjęcia. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że tak. Wtedy zapytał, czy miałbym ochotę przelecieć którąś z tych dziewczyn. "Pewnie", powiedziałem. "A ty nie?" "Nieee", odpowiedział. "Kto by tam chciał ładować się w takie historie". Nie wiedziałem, o jakie "historie" mu chodziło, ale to, co powiedział, zrobiło na mnie spore wrażenie, więc już się nie odezwałem. Clinton wyciągnął zza pazuchy kolejny magazyn i rzucił mi go tak, jakby był to jakiś dowód. Pamiętasz jeszcze te czasy, kiedy nawet w czasopismach z panienkami nie można było pokazywać prawdziwej golizny? Nagusów można było obejrzeć tylko w magazynach dla nudystów: ​Sun and Fun" albo ​Sun Worship". Kosztowały trzy dolary za egzemplarz, czyli majątek jak na owe czasy, i były ponoć adresowane do "poważnie myślących naturystów". Ostatnie słowa Michael wypowiedział tak głośno, że parę siedzących koło nas kobiet przestało na moment sączyć herbatę z lodem i posłało mu lodowate spojrzenia. Mój przyjaciel nie zwrócił na nie uwagi.

- Clinton rzucił mi ten magazyn, a potem otworzył go na stronie, gdzie było zdjęcie nagich mężczyzn grających w siatkówkę. Wyglądali po prostu wspaniale - napięte mięśnie, samo zdrowie. No i byli ładniejsi od dziewczyn, które wydawały się jakieś takie jakby zagubione, mimo że uśmiechały się przyjaźnie, choć sztucznie znad olbrzymich piersi. Po raz pierwszy widziałem wtedy rozkładówki z panienkami, jednak mężczyźni wydali mi się bardziej intrygujący i prowokujący. Kobiety były co prawda tajemnicze i robiły spore wrażenie, lecz mężczyzn miało się ochotę dotknąć przez kartki magazynu. - Czy tamtego dnia zdarzyło się coś między wami? - Nie, wtedy nie. - A potem? Nie odpowiedział na moje pytanie, bo do stolika podszedł jakiś jego znajomy. Pewnego dnia zgromadziłem w studiu grupkę ludzi, którzy utrzymywali, że są wcieleniami słynnych postaci histo- rycznych. Był Hitler, Mozart i Jean Jacques Rousseau. Ostatnie piętnaście minut programu przeznaczam zawsze na telefony od słuchaczy. Najwięcej osób zadzwoniło do Hitlera i jemu też najbardziej się oberwało. Ktoś zapytał Mozarta, czy widział film Amadeusz i czy to prawda, że Salieri go zamordował. Nieszczęsnemu Rousseau (listonoszowi z Tempe w stanie Arizona) nikt nie zadał żadnego pytania, aż wreszcie zadzwonił ostatni słuchacz wieczoru. Nie poznałem tego głosu. - Panie Rousseau, czy mógłby mi pan szczegółowo wyjaśnić, co miał pan na myśli, pisząc w szóstej księdze Wyznań następujące słowa: "Na ogół ludzie wierzący tworzą sobie Boga na swoje podobieństwo, dobrzy czynią go dobrym, źli złym; bigoci pełni nienawiści i żółci widzą jedynie piekło, bo chcieliby na nie skazać cały świat; dusze kochające i łagodne nie wierzą w nie wcale". Rousseau zastanawiał się przez moment, a potem przysunął się bliżej mikrofonu. - Bóg jest taki, jakim widzi go człowiek, który w niego wierzy. Ludzie dobrzy widzą w Bogu siłę pozytywną, a dla złych jest uosobieniem grozy. Bardzo prosta sprawa. Realizator pokazał na zegar. Zostały tylko dwie minuty, a ja musiałem jeszcze zapowiedzieć jutrzejszych gości.

Zanim jednak zdążyłem się odezwać, głos w telefonie zapytał: - Panie Rousseau, czy nie sądzi pan, że gdyby ludzie naprawdę chcieli dobra, to dawno by już je mieli? - Bardzo przepraszam, ale pan Rousseau nie może odpowiedzieć, bo nasz czas antenowy już minął. Jutro w programie wywiad z członkami grupy rockowej Orgazm Grzechotnika, którzy grają wyłącznie na kuchenkach mikrofalowych. Serdecznie wszystkich zapraszam. Tyle na dzisiaj. Następnego dnia pojechałem do Gabinetu Doktora Caligari, żeby kupić koszulę i zobaczyć się z Michaelem. Ledwie znalazłem się w środku, ruszył na mnie jak rozjuszony byk. - Przerwałeś mi! Ty draniu! Jak mogłeś? - Ja ci przerwałem? Kiedy? - Wczoraj w twojej audycji. To ja dzwoniłem do Rousseau. Chciałem, żebyś wiedział, że słucham. - To byłeś ty? Ten cytat o Bogu? Czemuś nie zadzwonił wcześniej? To przecież było jedyne inteligentne pytanie w całej audycji. Nie wiedziałem, że jesteś takim entuzjastą Rousseau. Mruknął z zadowoleniem. - Chciałem przygwoździć faceta cytatem z Haziitta. Co by było, gdyby ludzie rzeczywiście pragnęli dobra? Wszystko sobie zaplanowałem. - Przygwoździć? Prostego listonosza z Arizony. - Ingram, to był jakiś oszust. Ci dwaj inni wariaci wierzyli w to, co mówią. A on nie. Na pewno dopiero co przeczytał Wyznania i postanowił wcisnąć się do programu... Nie próbuj się ze mną spierać. Nie znoszę oszustów. Nawet kiedy występują w twoim programie. - U mnie występuje wielu takich ludzi. Dlatego audycja nazywa się Krzywe zwierciadło.

Zniknął jego gniew, który niepokoił mnie jeszcze przed chwilą. Twarz złagodniała, a dwie odwrócone litery "V", w które zamieniły się jego brwi, znów ułożyły się w miękkie łuki. W ciągu sekundy odtworzyłem sobie historię naszej znajomości i pojąłem, że nigdy nie widziałem, żeby się denerwował. Skąd więc to wzburzenie? - Michael, czy coś się stało? Nie odpowiedział, lecz pociągnął mnie za rękaw na zaplecze. Sklepowe biuro było małe, lecz funkcjonalnie urządzone. Sprzęty z szarego metalu wyglądały na dość niewygodne. Jedynym obrazem na ścianie był fotos z filmu Gabinet doktora Caligari, ten sam, który zdobił firmową papeterię. - Obejrzyj to sobie. Stojąc za biurkiem, podał mi złożoną kartkę. Było na niej kilkanaście słów nakreślonych grubo czerwonym atramentem. Okrągłe, dziecinne pismo. Kropki nad "i" były właściwie kółeczkami. Drogi Mike, dawno się nie widzieliśmy, prawda? Na pewno ucieszy cię wiadomość, ze Twój stary przyjaciel Clinton zamierza Cię niedługo odwiedzić. Przygotuj się na powitanie. Pa, kotku. Chciałem oddać mu ten list, lecz go nie przyjął. Położyłem kartkę na brzegu biurka. Spojrzał na nią z ponurą miną. - Clinton przyjeżdża? No i co z tego? - Już tu jest. Odwrócił się, odgarnął zasłonę i pokazał mi gestem, żebym do niego podszedł. Gdy stanąłem koło okna, wskazał na drugą stronę ulicy. Jego ręka nie była spokojna. Nie trzęsła się wprawdzie, ale emanowała jakąś wibrującą, nieprzyjemną energią. Tak, jakby przed chwilą trzepnął go prąd i teraz dochodził

powoli do siebie. Ulica była pełna samochodów i ludzi; spaliny, hałas. Wskazał palcem. - Widzisz te światła na skrzyżowaniu? O słup opiera się chłopak. Ten w futbolowej koszulce. Numer 23. - W czerwonej? - Tak. To Clinton. Uśmiechnąłem się. - Przecież ten chłopak ma jakieś piętnaście lat. - Wiem. - Opuścił zasłonę. W ostatniej chwili "Clinton" spojrzał w naszą stronę. Tak jakby wiedział, co się dzieje i że to o nim rozmawiamy. Dłonie mówią prawdę. Sposób, w jaki podnoszą się i opadają, nieświadome swego smutku lub gracji, może wyrazić ostateczną porażkę albo uczucie, które kryje się za obojętną twarzą i cynicznym uśmiechem. Siedzieliśmy przedzieleni biurkiem. Usiłował żartować, lecz jego dłonie unosiły się tylko do połowy wysokości, jak ptaki, którym brakuje sił do lotu. Nie było nam do śmiechu. - Wiesz, Ingram, ilu ja znam ludzi? Sama litera "Z" zabiera mi w notesie trzy strony. Naprawdę. Wiesz, co sobie ostatnio uświadomiłem? Że zawsze miałem niewłaściwych wielbicieli. Zbyt wielu fałszywych przyjaciół. Nie mówię o tobie, ale działam jak magnes na ludzi, którzy z początku świetnie się zapowiadają, ale znajomość z nimi zawsze kończy się katastrofą. Clinton jest tu świetnym przykładem. Nieświadomie podniosłem rękę jak uczeń, który chce zadać jakieś ważne pytanie.

- Poczekaj no chwilę. Z wszystkich twoich opowieści o Clintonie wynikało, że jest on wspaniałym połączeniem przyjaciela i opiekuna... Powtarzałeś z dziesięć razy, że to właśnie on uratował twoje dzieciństwo. - To prawda. Uratował. Ale nie o to teraz mi chodzi. Nie mów mi, że znasz kogoś do końca, dopóki nie wyjawi ci, o co modli się każdego wieczoru do swojego boga czy diabła. Potrząsnąłem głową. O co mu właściwie chodzi? - Racja, Clinton mnie bronił. Przez wiele lat. A potem zamienił się w "małpią łapkę". To taki talizman, który gdy wypowiesz ostatnie, trzecie życzenie, niszczy wszystko, co dobre. Wszystko, co kochałeś. Wyjaśnianie komuś jakiejś sprawy przypomina zamiatanie podłogi. Najpierw szerokie ruchy szczotką, by zgarnąć na kupkę najgrubsze śmieci. Potem, jeśli chce się być dokładnym, trzeba opaść na kolana i usunąć drobiazgi z kątów i spod mebli. Zmieść to wszystko razem, no i proszę - pokój posprzątany. Zamiast jednak zadbać o czystość i zebrać wszystkie szczegóły dotyczące Clintona Deixa w zgrabną (a więc zrozumiałą) kupkę, Michael mówił chaotycznie i czasami przestawałem go w ogóle rozumieć. Jego zamiatanie wzbijało tylko kurz i brud, który teraz bardziej niż kiedykolwiek krążył po pokoju jego przeszłości. Pod koniec owego dnia, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy chłopca stojącego po drugiej stronie ulicy, zrozumiałem tylko jedno: Clinton Deix wrócił i ciągle ma piętnaście lat. Michael zawsze znał go jako piętnastolatka. Od przeszło dwudziestu lat. - Nie powiedziałem ci jeszcze, co stało się z Anthonym Fanellim. - Michael, proszę cię... - Nie, nie. Chcę ci tylko opowiedzieć kolejną historię. Ona też ma pewien związek z tym, co się teraz dzieje. Zanim coś powiesz, powinieneś poznać tło wydarzeń. Sprawa jest mocno zagmatwana. - I mnie to mówisz?

Kilka lat wcześniej miałem w Krzywym zwierciadle gościa, który był jednym ze zbirów w argentyńskim rządzie generała Galtieriego. Jego zadaniem było torturowanie więźniów. Choć był odrażającym i paskudnym typem, zwłaszcza dlatego, że bardzo był z tej swojej roboty dumny i jednocześnie zadowolony, że udało mu się uciec od odpowiedzialności, powiedział coś, co mną wstrząsnęło. Podobnie jak inni ludzie, i on miał małą kieszonkę, z której czasami wyjmował szczyptę życiowej mądrości. Można się było dość łatwo domyślić, co powie, no ale ile razy zdarza nam się usłyszeć coś na temat zła z ust człowieka, który sam jest wcielonym złem? Albo czuć smród z gęby potwora, który opowiada o swoich sprawkach? Powiedział coś takiego: "Sztuka tortur, podobnie jak sztuka uwodzenia, polega na indywidualnym traktowaniu każdej ofiary. Zależy ci na tym, żeby kogoś przyszpilić? Nie spiesz się, zachowaj zimną krew, powęsz trochę, dowiedz się czegoś o jego zwyczajach i upodobaniach. Prędzej czy później trafisz na coś przydatnego: ta pani lubi wszystkie kwiaty, ale orchidee po prostu uwielbia. Zrywanie paznokci na tego pana jakoś nie działa, ale wystarczy wspomnieć, że coś złego może się stać jego dzieciom, i proszę - już go masz, będzie ci się czołgał u stóp. Torturowanie jest jak uwodzenie - należy używać tych samych środków, aby osiągnąć cel". Dreszcz przeszedł mi po plecach, kiedy stwierdził, że używał tych samych metod, by zdobyć żonę i wyciągnąć informacje od setek nieszczęsnych więźniów. Gdy spytałem, czy kiedykolwiek miał wyrzuty sumienia, odparł: "Jeśli na Boga nie zwraca się uwagi, sam sobie pójdzie". Dwa dni po tym, jak pierwszy raz ujrzałem Clintona, ktoś pociął mi opony w motocyklu. Mało to zabawne, no ale takie są uroki życia w wielkim mieście. Na szczęście warsztat jest parę ulic dalej. Zadzwoniłem do mechanika i już po półtorej godziny motocykl był znowu na chodzie. Mieszkanie wynajmowałem na osiedlu, gdzie był i garaż, ale korzystałem z niego zaledwie parę razy. Tego wieczoru wstawiłem tam jednak motocykl i przestałem o nim myśleć. Trzy dni później włamano mi się do mieszkania. Nic nie zginęło, ale ten, kto to zrobił, w kilku miejscach napisał gównem na ścianie Krzywe zwierciadło. Smród - a powiedzieć tu trzeba, że ludzkie odchody mają bardzo specyficzny odór - oraz dotkliwie oczywisty fakt, że włamywacz wiedział, kto tu mieszka, sprawiły, że strach ścisnął mi serce. W końcu wszyscy czytaliśmy Rok 1984 i pamiętamy klatkę ze szczurami przytwierdzoną do głowy Winstona Smitha w pokoju 101, no ale to tylko fikcja literacka. Można odłożyć książkę i pójść sobie do kuchni po paczkę krakersów. Inaczej rzecz się ma, kiedy człowiek wraca do domu i widzi, że ktoś wypisał mu gównem na ścianach kuchni fragment życia. Policja - a w szczególności mój znajomy, detektyw Dominick Scanion, do którego dzwonię zawsze, kiedy potrzebuję jakiejś przysługi od policji w Los Angeles - nie uznała tego wydarzenia za nic szczególnego. - Chryste Panie, Ingram, a czego się spodziewałeś, skoro prowadzisz taką audycję? Masz tam więcej pokręconych psychopatów, niż siedzi u nas w pierdlu. A ty się dziwisz, że jeden z nich nabazgrał ci coś palcem na ścianie? Pamiętasz, jak w Seattie zamordowano faceta, który prowadził podobną audycję? Od lat ci powtarzam, żebyś na siebie uważał. A ty musiałeś stworzyć Fan Club Charlesa Mansona. Ta twoja audycja przypomina nagłówek z "National Enquirer": MARILYN MONROE ŻYJE, MIESZKA NA LATAJĄCYM TALERZU I PRZYLECIAŁA WYDUPCZYĆ MOJEGO CHOMIKA! Mój Boże, Ingram,

ty się naprawdę czemuś dziwisz? Mnie zdumiewa tylko to, że tak długo trwało, zanim przydarzyła ci się taka historia. - Zejdź wreszcie ze mnie. Lepiej mi powiedz, co mam z tym zrobić. - Przeprowadź się. Zmień numer telefonu i go zastrzeż. No ale dopóki prowadzisz tę audycję, jesteś jak na tacy. przecież widzisz tych świrów tylko wtedy, kiedy siedzą u ciebie w studiu i pokazują się z najlepszej strony. Ja mam z nimi do czynienia, kiedy poprzepalają im się reaktory i wybuchają jak małe bombki atomowe. Na przykład wtedy gdy odstrzeliwują łby sobie nawzajem albo przypadkowym przechodniom. Bardzo cię lubię, stary, ale nie możesz się spodziewać, że będziesz czysty jak łza, jeśli masz do czynienia z tym całym radioaktywnym śmieciem. - Słuchaj no, Dominick, gliny powinny uspokajać obywateli, tymczasem słuchając ciebie, mam uczucie, jakbym próbował się wytrzeć mokrym ręcznikiem. - Przecież na początku każdej audycji wołasz: "Marsjanie wylądowali". No to tym razem wylądowali u ciebie w domu. Na dworze gęsta mżawka unosiła się w powietrzu jak dym. Patrzyliśmy z Michaelem przez kuchenne okno na deszcz, popijając herbatę i jedząc ciasteczka domowego wypieku. Michael wziął jedno z nich do ręki i uniósł na wysokość mojej twarzy. - Jak myślisz, jak ma na imię bóg miłych drobiazgów? Bóg ciasteczek i herbaty Earl Grey? Chciałbyś go kiedyś spotkać? Boga dobrych filmów, odlatujących według rozkładu samolotów, szczeniaków, kobiet, które przechodzą obok i zostawiają za sobą zapach dobrych perfum... Bo ja bardzo. To Clinton włamał ci się do domu. Opony od motocykla to tez jego robota. Nie mówiłem ci jeszcze, co się stało z Anthonym Fanellim. - Michael, proszę cię. Anthony Fanelli znienawidził Michaela od pierwszego dnia. Czemu dzieje się tak, że ludziom utalentowanym zawsze wchodzą w drogę jacyś nieudacznicy? Dlaczego pech naigrawa się z tych, którzy mogliby zadziwić świat? Michael Billa był małym grubasem, który, jak sam twierdził, już w wieku dziesięciu lat miał skórę jak papier ścierny. Usłyszal kiedyś, jak wuj mówi do jego matki: "Chłopak musiałby zostać geniuszem, żeby dać sobie w życiu radę z takim wyglądem". - Miałem brzydką cerę i wąskie usta. Moje hormony zupełnie powariowały. Wiesz, jaką znalazłem na to radę? Postanowiłem być śmieszny. To nawet nie najgorszy pomysł. Na tym świecie zawsze znajdzie się miejsce dla dobrego błazna. A mi się na ogół udawało. Jeśli sam wyśmiewałem się ze swojej tuszy czy

cery i robiłem to lepiej niż inni, byłem górą. No ale z Anthonym tak się nie dało. Miał piękne, kruczoczarne włosy. Fryzurę miał zawsze nieskazitelną jak jakaś gejsza. Wiesz, co najbardziej utkwiło mi w pamięci? Nosił w kieszeniach mnóstwo wspaniałych rzeczy. Był pierwszą osobą, u której widziałem czerwony szwajcarski scyzoryk. I złotą zapalniczkę. Na pewno nie była z prawdziwego złota, ale na nas i tak robiła wrażenie. Pewnie wtedy chciałem, żeby mnie polubił, no ale on traktował mnie jak szmatę. Miałem taką samą szansę, żeby wkraść się w jego łaski, jak pies na złapanie motyla. To niezłe porównanie: byłem jak ośliniony, żałosny psiak, a Fanelli przypominał cudownego tropikalnego motyla. Tyle że ten motyl miał nóż. Fanelli był przystojny, ostry i miał charyzmę. Nawet takie dziewczyny jak Eddie Devon podziwiały go w skrytości ducha, a on doskonale o tym wiedział. Wielu z nas wyrosło wśród takich Fanellich i potem, kiedy oglądamy się za siebie, ci ludzie wydają się nam mało zabawnymi i nie wartymi wspomnienia gratami na półkach pamięci. No ale wtedy byli prawdziwi, wspaniali i spowici czarem, którego wszyscy im zazdrościli. Cokolwiek bym zrobił, nie znajdowało u niego uznania. Czasami miałem wrażenie, że wścieka go sam fakt, że ktoś taki jak ja istnieje i przebywa w pobliżu. Kiedyś matka upiekła mi tort na urodziny. Ponieważ byłem durniem, zabrałem go do szkoły, żeby poczęstować moich "przyjaciół". W tamtych czasach w telewizji nadawano serial "Niewykonalna misja", który wszyscy oglądaliśmy z nabożną czcią. Kiedy więc wszedłem z tortem do stołówki, powiedziałem: "Trzeba to szybko zjeść, bo inaczej w ciągu piętnastu minut nastąpi samorozmrożenie". Anthony popatrzył tak, jakby miał ochotę na tort, no ale nie mógł niczego ode mnie przyjać Wstał od stolika i powiedział "samorozmrożenie" takim tonem, jakby było to najbardziej wulgarne i głupie słowo nod słońcem. No i wiesz, co się stało? Kiedy Fanelli wyszedł, nikt nie wziął ani kawałka. Wszyscy wstali i poszli. Została tylko Beth Ann Gunsberg, a to dlatego, że była tak samo tłusta jak ja. No i zostałem z tym wspaniałym czekoladowym tortem i mnóstwem nikomu niepotrzebnych widelczyków. A potem zjawił się Clinton. Pewnego dnia zobaczyłem go, jak siedzi na angielskim w końcu sali. Kiedy pani Sellars, nasza nauczycielka, zadała mu jakieś pytanie, wzruszył ramionami i pochylił się nad pulpitem. Anthony, który siedział dwa miejsca dalej, zaśmiał się w typowy dla siebie sposób. To wystarczyło. Clinton, który był mniej więcej tej samej postury co Fanelli, spojrzał tylko na niego, lecz widać już było, że kołki wchodzą właśnie w ziemię, a płachta namiotu się unosi. Właśnie wtedy. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chodzi mi o ich stosunek do siebie. Anthony, kiedy się zaśmiał, wybrał miejsce, w którym ma stanąć namiot. Clinton wziął młotek i wbił kołki. Tutaj rozbijamy? No dobra, to ja się tym zajmę. Potem pani Sellars zadała to samo pytanie Anthony'emu, a on odpowiedział, uśmiechając się i patrząc przeciągle na Clintona. Deix siedział w kącie i patrzył tamtemu w oczy. Kiedy lekcja się skończyła, wstał, podszedł do Anthony'ego i powiedział: "Pieprzysz nie tę dupę, co trzeba, czarnulku". Anthony, który stał w otoczeniu swojej paczki, odparł: "Dupę? A więc uważasz się za dupę? Bardzo interesujące". No ale nic nie zrobił. Myślę, że już wtedy czuł przez skórę, jak niebezpieczny może być ten nowy. Clinton podszedł bliżej i powiedział mu prosto w twarz: "Wypiję z ciebie krew. Będę ją pił jak koktajl. Pomyśl sobie o tym czasem, ślicznotko". Potem zdarzyła się ta historia z pastą jajeczną i już wiedzieliśmy, że Fanelli zrobił spory błąd, wchodząc na odcisk temu akurat facetowi. Jeszcze trudniej było mu pewnie znieść to, że ja i Clinton byliśmy w dobrych stosunkach. Nagle dwóch chłopaków, których serdecznie nienawidził, zaprzyjaźniło się ze sobą, a to rzecz jasna oznaczało, że nie będzie mógł mnie tłuc, bo Clinton by się o

tym dowiedział. To ciekawe, że wciąż doskonale pamiętam wyraz twarzy Fanellego, kiedy widział mnie z Clintonem. Wiesz, jak wyglądał? Jak kobieta, która wyszła za brutala albo pijaka, za takiego kogoś, kto ją bije. Miał w oczach smutek, bezradność i gorycz. Byłem beznadziejnym brzydalem, ale najbardziej godną pożałowania dziewczyną w całej szkole była Grace Elixhausen. Ta dziewczyna wyglądała, jakby dobry Pan Bóg stworzył ją za pomocą packi na muchy. Była stuprocentowo brzydka, choć okazywała się bardzo miła, jeśli udało się człowiekowi przełamać barierę strachu i zakłopotania i zamienić z nią parę słów. Anthony namówił jakąś panienkę, żeby przemyciła aparat fotograficzny do szatni dla dziewcząt. Później dowiedziałem się, że jakaś jego "przyjaciółka" zrobiła Grace całą rolkę zdjęć. Biedna Grace. I tak miała ciężkie życie, a tu jeszcze musiało jej się przydarzyć coś takiego. Zdjęcia były obrzydliwe: Grace nago pod prysznicem, czarne włosy przylepione do twarzy, smutny wyraz zagubienia w oczach. Boże święty, wszystko było jej na tych zdjęciach widać. Grace z przodu, z tyłu, Grace, która się nachyla... Wyobraźnia nie miała tu już nic do roboty. Przyszedłem w poniedziałek do szkoły i otworzyłem szafkę, żeby wziąć książki. Jej wnętrze było dosłownie wytapetowane tymi zdjęciami. Byłem tak zdziwiony tym, że one tam są, i tym, co przedstawiają, że stałem jak słup soli z rozdziawionymi ustami. W końcu usłyszałem, jak ktoś mówi: "A fe! Podglądacz dziewczyn". Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że to Fanelli stojący tuż za Grace. Dziewczyna miała wyraz twarzy, którego nie sposób opisać. Wiedziała, że to nie mogła być moja sprawka. Jestem pewien, że zdawała sobie sprawę, że to robota Fanellego. No ale pewnie i ona skrycie się w nim podkochiwała, co oczywiście jeszcze pogarszało sprawę. Ingram, ta dziewczyna zachowała się po prostu wspaniale. Rzadko zdarza się widzieć kogoś, kto w podobnej sytuacji jest tak opanowany. Powiedziała tylko: "Michael pozdzieraj te zdjęcia. I wyrzuć je". A potem odwróciła się i odeszła. Nigdy mnie o nic nie zapytała. To się nazywa godność! Nie mówiłem nic Clintonowi, ale musiał się od kogoś dowiedzieć, bo zadzwonił tego samego wieczoru i zapytał, czy to wszystko prawda. Próbowałem się jakoś wykręcić od odpowiedzi, lecz w głosie Clintona była wściekłość i zdecydowanie. Powiedział, że nie ma zamiaru dwa razy pytać. Więc opowiedziałem mu ze szczegółami całe to zajście, bo bałem się, że kto inny mógłby tę historię przeinaczyć. Chciałem, żeby przynajmniej wiedział, jak było naprawdę. - Co powiedział? Michael sięgnął po kolejne ciasteczko i spojrzał przez okno. Deszcz wyglądał jak szaroniebieska mgiełka. Clinton, Anthony, Grace, Michael... Co te dzieciaki miały wspólnego z wysmarowanymi gównem ścianami mojego mieszkania i z węzłem strachu, który coraz mocniej zaciskał mi się na żołądku? - Powiedział: "To nieładnie. Grace sobie na coś takiego nie zasłużyła". - I to wszystko? Michael wypił łyk herbaty i potrząsnął przecząco głową. - Nie, nie wszystko. Oprócz tego, że byłem gruby i miałem złą cerę, byłem także słabym uczniem. Z

jednym tylko wyjątkiem - z angielskiego byłem naprawdę dobry. Nie mogłem się po prostu doczekać tej lekcji. Nauczycielka była miła, a ja uwielbiałem czytać książki. Kiedy przychodził czas klasówek w połowie okresu, do angielskiego nie musiałem się przygotowywać. W dniu sprawdzianu siedzieliśmy przed salą i czekaliśmy, aż będzie można wejść. U nas w szkole testy pisało się w stołówce. Dobrze ją pamiętam: nie kończące się rzędy stołów, szczękanie garnków w kuchni, unosząca się para, zmywarki do naczyń, ciche rozmowy kucharek. Mój Boże, pamiętam nawet zapach ravioli, które nam podawali. Pamiętasz jeszcze, jak pachnie puszkowy sos pomidorowy? Świeżo umyte plastikowe tacki... Szkolne obiady. Lecz na czas sprawdzianu ta sala się zmieniała i wchodziliśmy do niej nie głodni, lecz wystraszeni. Tamtego dnia, o ósmej, siedzimy przed stołówką i czekamy, aż pozwolą nam wejść. Rozmawiam z Perrym Cochranem o sprawdzianie i myślę o swoich sprawach. Nagle czuję, jak z tyłu coś dotyka mojego lewego policzka. Na twarzy Perry'ego zobaczyłem pół uśmiech, pół ostrzeżenie. Sięgnąłem ręką i poczułem coś ostrego i zakrzywionego. Chciałem to odsunąć, lecz wtedy to coś zadrapało mi twarz. Kątem oka zobaczyłem wieszak do ubrań. Wyobrażasz sobie? Nie musiałem się nawet odwracać, żeby wiedzieć, kto to zrobił. Powiedziałem: "Daj spokój, Anthony". "O co ci chodzi, grubasie?" "Daj mi po prostu spokój. To wcale nie jest zabawne". "A ja myślę, że jest, tłuściochu". Niewiarygodne, jak Michael potrafił oddać ton obu głosów - zestrachany chłopak, który próbuje pozbyć się natręta, i bezczelny Anthony Fanelli: "Żyć ci się odechce, grubasie". Przypomniałem sobie zaraz dreszcz, który przechodził mi po plecach, gdy sam bywałem kiedyś w takich sytuacjach. - "Daj mi spokój, Anthony. Przecież nigdy ci nic nie zrobiłem". "A zrobiłeś, przez sam fakt, że żyjesz. Ulży mi dopiero, gdy zdechniesz". Błyskawicznym ruchem chlasnął mnie wieszakiem po twarzy. Poczułem zimne i ostre cięcie. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobił. Myślę, że nie mógł już wytrzymać, jak rekin, który dostaje szału, kiedy poczuje krew. Było mu nawet wszystko jedno, czy Clinton się dowie. - Chryste Panie, Michael, mam nadzieję, że oddałeś skurwysynowi. Uśmiechnął się triumfalnie i przytaknął. - Z całej siły, prosto w szczękę. Prawie go znokautowałem. Myślę, że gdyby cios był odrobinkę mocniejszy, rzeczywiście posłałbym go na deski. A tak zachwiał się tylko i opuścił ręce. Wieszak upadł i tak jakoś dziwnie brzęknął o posadzkę. Świetnie pamiętam ten dźwięk. Wierzyć mi się nie chciało w to, co zrobiłem. A potem jakaś dziewczyna zapiszczała: "Nie daj się, Anthony!" No i Anthony ruszył na mnie jak rakieta. - Broniłeś się? - Zobaczyłem całą tę scenę i zrobiło mi się żal grubaska, który nie miał żadnych szans; zdobył się właśnie na największy akt odwagi w swoim niedługim życiu i teraz miał zostać zmiażdżony. Chciałem, żeby oddał jak najmocniej i żeby pokazał wszystkim Fanellim tego świata, że wcale nie muszą wygrywać tylko dlatego, że zawsze wygrywali, albo dlatego, że ich ofiary się ich boją. - Tak, broniłem się. Kiedy znalazł się koło mnie, znów się zamachnąłem i tym razem trafiłem go w

podbródek. - Fantastycznie! - Nie mogłem usiedzieć na krześle. Chciałem zobaczyć, jak Fanelli przewraca się i przegrywa. I jak ze zdziwieniem stwierdza, że ten świat wcale do niego nie należy i już nigdy nie będzie należał. Michael westchnął. - Niestety, tym razem nie uderzyłem go dość mocno, bo się bałem. Przyłożył mi w twarz z obu rąk i upadłem na podłogę. Fanelli poślizgnął się i sam prawie się przewrócił, kiedy próbował znów mnie uderzyć. A potem stało się coś niesamowitego. Złapałem go i ścisnąłem mu szyję ramieniem. Zawsze miałem bardzo silne ręce, no i teraz trzymałem pod pachą zupełnie bezbronnego Fanellego. No ale co dalej? Co miałem robić? Gdybym go puścił, podniósłby się i dał mi wycisk. Gdybym go mocniej złapał, to może by się poddał albo by zemdlał. No wiesz, tak jak to się zdarza u zawodowych zapaśników. No więc trzymałem go dalej. Idiotyczna sytuacja - drzwi od sali o pięć stóp od nas i nauczycielka mogła wyjść w każdej chwili, ale tą walką kierowało jakieś przeznaczenie, które nie pozwalało nam jej zakończyć, bez względu na okoliczności. - I co było dalej? - Przyłożył mi w jaja. Nawet sobie nie wyobrażasz jak mocno. W bójce różne rzeczy były dozwolone, ale takie ciosy akurat nie. Nie wolno było tak uderzać. Myślę, że Fanelli gonił już resztką sił i nic innego nie przyszło mu do głowy. W życiu nic mnie tak nie bolało. Pewnie nawet zemdlałem na parę sekund, bo następna scena, którą pamiętam, to Fanelli siedzący na mnie i przygniatający mi kolanami ręce. A potem jego pięść spadła na mnie jakby w zwolnionym tempie. Chyba nawet nie poczułem, jak uderzył mnie w usta. Pamiętam tylko, że krew trysnęła na jego białą koszulę. "Ty gnoju! Ty tłusty gnoju!" powtarzał raz za razem, kiedy mnie bił. Łup! Łup! Łup! W końcu ktoś go odciągnął i jakąś minutę albo dwie potem wchodziliśmy do sali na klasówkę. Wyobrażasz to sobie? Trzymałem przy ustach chusteczkę, żeby krew mnie całego nie zalała, ale nie bardzo mi się to udawało. Usiadłem na swoim krześle i spojrzałem na kartkę z pytaniami. Pamiętasz jeszcze, jak nauczyciel mówi: "Kartkę wolno odwrócić dopiero na dany znak"? Stare, dobre czasy. Siedziałem tak i patrzyłem, jak pierwsze czerwone krople spadają na papier. Kap. Kap. Kap. Zobaczyłem, że chusteczka jest prawie całkiem zakrwawiona. Nie przyszło mi do głowy nic innego, jak tylko odwrócić ją na suchą jeszcze stronę i przytknąć znów do warg. Wreszcie powiedziano nam, że możemy zaczynać. Przez następne parę minut próbowałem pozbierać jakoś myśli i skoncentrować się. Wtedy przyszedł ból. I znów musiałem odwracać chusteczkę, żeby znaleźć na niej jakieś suche miejsce. Kap, kap, kap. Byłem tak zajęty sobą, że nawet nie zauważyłem, że ktoś usiadł na sąsiednim krześle. W ogóle nie zwróciłem na to uwagi. "Co się z tobą dzieje?" To był Clinton, który zdecydował, że na klasówkę można się spóźnić jakieś piętnaście minut. "Nic". Machnąłem niedbale ręką. Miałem w niej jednak chusteczkę, która była tak nasiąknięta, że kiedy robiłem ten gest, kilka czerwonych kropel spadło na blat Clintona. Przyglądał im się przez długą chwilę. I wiesz co? Wtedy ogarnął mnie strach. Wiedziałem, że Clinton nigdy w życiu nic by mi nie

zrobił, a jednak się bałem. Alan Piko, który siedział za nami, powiedział: "Anthony pobił się z Billą i przyłożył mu w jaja". Clinton zapytał Pika, o co poszło, i usłyszał o wieszaku, o ściskaniu za szyję i uderzeniu w usta. Wszystko to konspiracyjnym szeptem. "W jaja? Przyłożył ci w j a j a?" Ostatnie słowo Clinton wrzasnął tak donośnie, że wszyscy podnieśli głowy. A ja opuściłem wzrok. Nie chciałem się w to wszystko mieszać. Nie powiedziałem ani słowa. "Fanelli, ty gnoju zasrany, uderzyłeś go w jaja?" Potem zauważyłem, że Clinton nie siedzi już na swoim miejscu. Sekundę później uniósł krzesło nad głowę i cisnął je w kierunku Anthony'ego. Oberwał Tom Kates. Kates wrzasnął, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi, bo Clinton biegł już w stronę Fanellego. Wyobraź sobie pomieszczenie w kształcie podkowy. Siedzieliśmy w połowie jednego z jej ramion, a Anthony w drugim. Na szczęście dla Fanellego, Clinton musiał pokonać zakręt. Anthony zrobił zwód w lewo, potem w prawo i rzucił się do drzwi. Pani Sellars coś krzyczała, Clinton też... Kompletny chaos. Anthony dopadł drzwi kilka kroków przed Clintonem. Obaj wyskoczyli ze stołówki jak dwa ferrari. Usłyszeliśmy jeszcze, jak Anthony woła: "Zostaw mnie, Clinton, ty skurwysynu. Odwal się". Darł się na całe gardło, lecz w jego głosie zabrzmiał przerażony falset, jakiego do tamtej chwili u niego nie słyszałem. Było mi prawie żal Anthony'ego. Kilku chłopaków wstało i ruszyło w stronę drzwi, ale nauczycielka kazała im siadać i dalej pisać test. Michael wciągnął głęboko powietrze i pokręcił głową, jakby chwycił go skurcz szyi. - Złapał go? Kiedy zadałem to pytanie, Michael powtarzał właśnie ten dziwny ruch głową. Przerwał go jednak i spojrzał na mnie. - Owszem. Złapał i zabił. - Co?! Jak to "zabił"? - Strzelił mu w plecy. Kiedy wybiegli z budynku, Clinton wyciągnął rewolwer i strzelił Anthony'emu cztery razy w plecy i w głowę. A potem uciekł i nikt go już nie widział. Oprócz mnie. No i ciebie. - Znałam kiedyś kobietę, która, chociaż była zakochana, nigdy nie zdejmowała rękawiczek, gdy trzymała ukochanego za rękę. Znałam mężczyznę, który mówił, że uwielbia dzikie i niebezpieczne miejsca, lecz jeździł tam zawsze za pośrednictwem drogich biur podróży, które gwarantowały mu solidnego dżipa i pokój hotelowy położony na tyle wysoko, że nie mógł poczuć na karku gorącego oddechu lwa. - Co pani mówiła? Pani Blackwell spojrzała na mnie z oburzeniem. Zadarła swój arystokratyczny nos i rzekła:

- Gdyby dał mi pan skończyć, panie York, to zrozumiałby pan, co chcę powiedzieć. Duchom trzeba ufać, bo one nie mają powodu kłamać. W przypadku żywych istnieją pewne ukryte motywy. Zmarłych nie interesuje awans ani dziewięcioprocentowy zysk z inwestycji... - Ingram. - Drzwi uchyliły się i zajrzał mój producent. Robiłem właśnie wywiad z osobami, które mogłyby ewentualnie wystąpić w mojej audycji, i byłem szczęśliwy, że uwolnię się na chwilę od wywodów pani Blackwell. - Co jest, Arthur? - Jakiś szczeniak mówi, że musi się z tobą zobaczyć. - Wzruszył ramionami. - A jak wygląda? - Szesnaście lat, ciemne włosy, wysoki... Nic szczególnego. - W futbolowej koszulce? - Właśnie. Wstałem i podszedłem do drzwi. - Gdzie jest? - Czeka koło recepcji. - Zostawię panią na chwilę, pani Blackwell. Czego oczekiwałem? Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Kiedy szedłem korytarzem w kierunku recepcji byłem jednocześnie zaciekawiony i podenerwowany. Wszystko to, co Michael opowiadał mi o Clintonie Deiksie, ucieleśniło się teraz w osobie chłopaka, który czekał przy wejściu. Siedział z rękami na kolanach jak pacjent w poczekalni. Na jego twarzy malowało się znudzenie. Ten chłopak miałby mi wysmarować ściany gównem? Bardziej przypominał sprzedawcę u McDonalda albo chłopca, który w śnieżną zimę puka do drzwi, żeby zapytać, czy nie trzeba uprzątnąć chodnika. Kiedy