Spis treści
Dedykacja
Tu Reviens
Zaginione arcydzieło
Kłamstwa bez granic
Część, w której ktoś gubi duszę a Charlotte ją znajduje
Nieskończone światy Jane
Zbłąkaniec, dziewczyna i obraz
Nota autorki
Podziękowania
O Autorce
Przypisy
Wszystkim ciociom,
zwłaszcza moim
Tu Reviens
DOM NA KLIFIE WYGLĄDA JAK STATEK ZNIKAJĄCY WE MGLE. Iglica jest masztem,
u dołu chłoszczą go drzewa, niczym fale wzburzonego morza.
A może po prostu Jane ma w głowie tylko statki, bo jest na jachcie, który
stara się jak może skupić na sobie całą jej uwagę. Jacht kołysze się na fali,
Jane traci równowagę, siada i triumfalnie ląduje niedaleko miejsca, w które
celowała. Kolejna fala w zwolnionym tempie popycha ją do przodu, w stronę
okna w salonie.
– Nie spędziłam dotąd dużo czasu na łodziach. Chyba można się do tego
przyzwyczaić – mówi.
Kiran, jej towarzyszka podróży, leży na plecach na długim siedzeniu pod
oknem. Ma zamknięte oczy. Kiran nie cierpi na chorobę morską. Jest znudzona.
Zachowuje się, jakby nie dosłyszała Jane.
– Moja ciocia Magnolia pewnie musiała się do tego przyzwyczaić –
stwierdza Jane.
– Moja rodzina mnie dobija – Kiran na to. – Mam nadzieję, że się potopimy.
Jacht nosi nazwę „Kiran”.
Przez okno w salonie Jane widzi Patricka, kapitana jachtu, jak w deszczu na
pokładzie, cały przemoczony, próbuje zahaczyć cumę na knadze. Młody,
dwadzieścia parę lat, biały, krótkie ciemne włosy, zimowa opalenizna
i niebieskie oczy, tak jasne, że Jane od razu zwróciła na nie uwagę.
Najwyraźniej ktoś miał czekać na nabrzeżu, żeby mu pomóc, ale się nie zjawił.
– Kiran? Może powinnyśmy pomóc Patrickowi?
– W czym mu pomóc?
– No nie wiem… Przycumować łódź?
– Żartujesz? – pyta Kiran. – Patrick wszystko potrafi zrobić sam.
– Wszystko?
– Patrick nikogo nie potrzebuje – odpowiada Kiran. – Nigdy.
– Rozumiem. – Jane się zastanawia, czy to wyraz jej ogólnego sarkazmu,
wymierzonego w równym stopniu we wszystkich, czy może Kiran ma jakiś
konkretny problem z Patrickiem. Z kimś takim jak ona czasem trudno to ocenić.
Na zewnątrz Patrickowi udaje się akurat zahaczyć cumę o knagę, napina
ciało, ciągnie linę, kawałek po kawałku, przyciągając powoli jacht do
nabrzeża. Wygląda to dość imponująco. Może faktycznie potrafi wszystko.
– A tak w ogóle, to kim jest Patrick?
– Patrick Yellan – odpowiada Kiran. – Wychowaliśmy się z nim, Ravi i ja.
Pracuje dla mojego ojca. Tak jak jego młodsza siostra, Ivy. Jego rodzice też
pracowali dla ojca, ale dwa lata temu zginęli w wypadku samochodowym we
Francji. – Zerka na Jane i dodaje: – Przepraszam. Nie chciałam ci
przypominać o wypadkach w podróży.
– Nic się nie stało – odpowiada automatycznie Jane i zapisuje w pamięci te
imiona i fakty, razem z innymi zdobytymi informacjami. Kiran jest Amerykanką
brytyjskiego pochodzenia od strony ojca i brytyjską Hinduską od strony matki,
ale jej rodzice się rozwiedli, a ojciec drugi raz się ożenił. Jest też obrzydliwie
bogata. Jane nigdy dotąd nie miała przyjaciółki, która wychowywałaby się
z własnymi służącymi. Czy Kiran jest moją przyjaciółką? – zastanawia się.
Znajomą? A może mentorką? Teraz już nie, ale kiedyś chyba tak było. Kiran
jest o cztery lata starsza, chodziła do college’u w rodzinnym mieście Jane
i dawała jej lekcje pisania, gdy Jane była w szkole średniej.
Ravi to jej brat bliźniak, przypomina sobie Jane. Nigdy go nie poznała, ale
czasem odwiedzał Kiran w college’u. Jej lekcje się zmieniały, gdy Ravi był
w mieście. Kiran się wtedy spóźniała, w oczach miała jakiś blask, wydawała
się mniej surowa i nie taka zasadnicza.
– Patrick zajmuje się transportem między lądem i wyspą? – pyta Jane.
– Chyba tak – odpowiada Kiran. – W każdym razie między innymi. Parę
innych osób też to robi.
– Czy Patrick i jego siostra mieszkają w rezydencji?
– Wszyscy mieszkają w rezydencji.
– Czyli cieszysz się, że wracasz do domu? – pyta Jane. – Bo możesz spotkać
przyjaciół, z którymi dorastałaś?
Jane bada grunt, bo próbuje się zorientować, jak działają tego rodzaju
relacje ze służącymi, kiedy jest się tak bogatym.
Kiran nie odpowiada od razu, wpatruje się tylko przed siebie z zaciśniętymi
ustami i Jane zaczyna się zastanawiać, czy jej pytanie było nie na miejscu.
– Chyba był kiedyś taki czas, gdy na widok Patricka, po długiej
nieobecności, czułam się, jakbym wracała do domu.
– Och! Ale… już nie?
– Eh, to nie takie proste – wzdycha Kiran. – Nie mówmy o tym teraz,
mógłby nas usłyszeć.
Patrick musiałby mieć jakieś supermoce, by usłyszeć choć słowo z tej
rozmowy, ale Jane potrafi poznać, kiedy temat jest zamknięty. Zerka przez
okno i widzi niewyraźnie przez ulewę sylwetki innych łodzi, wielkich
i małych, przycumowanych w tej zatoczce. Wszystkie należą do ojca Kiran,
Octaviana Thrasha IV, podobnie jak cała zatoczka, ta wyspa przy wschodnim
wybrzeżu, falujące na wietrze drzewa i ogromny dom wysoko w górze.
– Jak dostaniemy się do domu? – pyta Jane. Nie widzi żadnej drogi. –
Będziemy brnąć w górę przez deszcz jak płetwonurkowie?
Kiran parska, a potem – ku zaskoczeniu Jane – posyła jej pełen aprobaty
uśmiech.
– Samochodem – mówi, nie rozwodząc się nad tym. – Opowiadasz zabawne
rzeczy. Tęskniłam za tym. I za twoimi ciuchami.
W koszuli w złote zygzaki i w bordowych sztruksach Jane wygląda jak
jedno z morskich stworzeń cioci Magnolii. Jak błazenek albo koral panterka.
Jane przypuszcza, że chyba nigdy się nie ubiera bez myślenia o cioci Magnolii.
– No dobra – mówi. – A kiedy ma być wiosenna gala?
– Nie pamiętam. Pojutrze? Za dwa dni? Pewnie jakoś w weekend.
W nadmorskim domu Octaviana Thrasha IV odbywają się gale z okazji
każdej pory roku. To dlatego Kiran się tam wybiera. Wraca do domu na
wiosenną galę.
I tym razem, z jakichś niewyjaśnionych powodów, zaprosiła Jane, choć
jeszcze w zeszłym tygodniu Jane nie widziała jej od czasu, kiedy Kiran
skończyła college, czyli od prawie roku. Koleżanka wpadła na nią, gdy Jane
była w pracy, w księgarni na terenie kampusu, bo podobnie jak wielu
absolwentów zapamiętała, że jest tam toaleta publiczna. Jane uwięziona za
ladą informacyjną widziała, jak się zbliża, z ogromną torebką przerzuconą
przez ramię i udręczonym wyrazem twarzy. Gdyby to był jakikolwiek inny
duch z przeszłości, instynkt podpowiedziałby jej, by się odwrócić, ukryć za
zasłoną ciemnych loków i zamienić się w posąg. Jednak widok Kiran Thrash
natychmiast przywiódł Jane na myśl dziwną obietnicę, jaką wymogła na niej
ciocia Magnolia, zanim wyruszyła na tę ostatnią wyprawę fotograficzną.
Ciocia Magnolia kazała Jane obiecać, że nigdy nie odrzuci zaproszenia do
rodzinnej rezydencji Kiran.
– Hej! – powiedziała Kiran tamtego dnia, zatrzymując się przy ladzie. –
Janie. To ty. – Zerknęła na ramię Jane; spod krótkiego rękawka wystawały
czułki wytatuowanej meduzy.
– Kiran. – Jane instynktownie dotknęła ramienia. Tatuaż był nowy. – Cześć!
– Chodzisz tu teraz do szkoły?
– Nie – odparła. – Przerwałam naukę. Robię sobie przerwę. Pracuję tutaj.
W księgarni – dodała, co było oczywiste i nie miała ochoty na ten temat
rozmawiać. Nauczyła się jednak mówić o niczym, wypełniać chwile milczenia
fałszywym entuzjazmem i podsuwać swoje porażki jako temat do rozmowy, bo
czasem dzięki temu udawało jej się unikać takich pytań, jak następne, które
zadała Kiran.
– Co tam u twojej cioci?
Branie się w garść w takich w chwilach stało się już odruchem.
– Nie żyje.
– Och! – Kiran zmrużyła oczy. – Nic dziwnego, że rzuciłaś szkołę.
Było to mniej życzliwe niż większość reakcji, ale łatwiejsze do zniesienia
dzięki poirytowaniu, które Jane poczuła.
– Może i tak bym ją rzuciła. Nie znosiłam jej. Pozostali studenci byli
snobami, a ja byłam do niczego z biologii.
– Profesor Greenhut? – spytała Kiran, ignorując przytyk o snobach.
– Tak.
– Słynny na całą szkołę jako pretensjonalny dupek – stwierdziła Kiran.
Wbrew temu, co podpowiadał jej instynkt, Jane się uśmiechnęła. Greenhut
zakładał, że jego studenci mają już sporą wiedzę z biologii, i może to
założenie było nawet słuszne, bo nikt z grupy nie miał takich problemów, jak
Jane. Ciocia Magnolia, która była wykładowcą kontraktowym i uczyła biologii
morza, prawie się zachłysnęła, gdy zobaczyła program nauczania. „Greenhut
jest nadętym, zadufanym osłem”, powiedziała z niesmakiem, a potem dodała:
„Bez obrazy dla Kłapouchego. Greenhut próbuje wykosić studentów, którzy
nie chodzili do drogich szkół”.
– I to działa – odparła wtedy Jane.
– Może pójdziesz do szkoły gdzie indziej – podsunęła Kiran. – Gdzieś
daleko. Czasem wyjazd daleko od domu dobrze robi.
– Tak. Może. – Jane od zawsze mieszkała w tym małym miasteczku
uniwersyteckim w głębi stanu i za każdym razem, gdy wychodziła z domu,
otaczali ją studenci. Nauka dla dzieci wykładowców była bezpłatna. Ale może
Kiran miała rację, może powinna była wybrać inną szkołę. Stanową, gdzie
przy innych studentach nie czułaby się tak bardzo… z prowincji. Tutaj studenci
przyjeżdżali z całego świata i mieli mnóstwo pieniędzy. Współlokatorka Jane
spędziła lato na francuskiej wsi i gdy się dowiedziała, że w szkole średniej
Jane uczyła się francuskiego, chciała z nią rozmawiać po francusku o miastach,
w których Jane nigdy nie była, i o serach, których nigdy nie jadła.
To było przedziwne uczucie, chodzić na zajęcia, które wcześniej budziły
w niej zazdrość, i tak nędznie skończyć. Pod koniec spędzała większość
wieczorów z ciocią Magnolią zamiast w akademiku i czuła się, jakby
prowadziła drugie, równoległe życie, do którego zupełnie nie pasowała. Jakby
była kawałkiem z niewłaściwej układanki.
– Mogłabyś pójść do jakiejś szkoły artystycznej – rzuciła Kiran. – Nie
robiłaś przypadkiem fajnych parasolek?
– To nie sztuka – odparła Jane. – To tylko parasolki. Nic szczególnego.
– No dobra – stwierdziła Kiran. – Mniejsza z tym. Gdzie teraz mieszkasz?
– W mieszkaniu w mieście.
– W tym, w którym mieszkałaś z ciocią?
– Nie – odparła Jane, wkładając w to słowo lekki sarkazm, którego Kiran
pewnie i tak nie zauważyła. Oczywiście, że nie było jej stać na tamto
mieszkanie. – Mieszkam z trójką studentów.
– I co, podoba ci się?
– Jest w porządku – skłamała Jane. Jej współlokatorzy byli znacznie starsi
od niej i zbyt pompatycznie skupieni na swoich zawiłych dążeniach
intelektualnych, by przejmować się takimi sprawami, jak gotowanie,
sprzątanie czy kąpiel. To było tak, jakby mieszkała z Sową Przemądrzałą
z Kubusia Puchatka, tyle tylko, że byli na bakier z higieną i była ich cała
trójka. Jane prawie nigdy nie była tam sama. Jej pokój był niewiele większy
od szafy i nie nadawał się do robienia parasolek, co wymagało przestrzeni.
Trudno było się tam ruszyć, żeby na coś nie wpaść. Czasem spała z zaczętą
parasolką w nogach łóżka.
– Lubiłam twoją ciocię – powiedziała Kiran. – Ciebie też lubiłam – dodała
i to wtedy Jane przestała myśleć o sobie i zaczęła uważniej ją obserwować.
W jakiś sposób się zmieniła od ich ostatniego spotkania. Kiedyś Kiran
poruszała się tak, jakby równocześnie próbowała załatwić co najmniej cztery
bardzo ważne sprawy.
– Co cię sprowadza do miasta? – spytała Jane.
Kiran apatycznie wzruszyła ramionami.
– Wsiadłam w samochód i zrobiłam sobie przejażdżkę.
– Gdzie mieszkasz?
– W apartamencie w centrum.
Apartament Thrashów zajmował dwa najwyższe piętra rezydencji na
Manhattanie, z widokiem na Central Park. Spory kawałek drogi dla kogoś, kto
„wsiadł w samochód i zrobił sobie przejażdżkę”.
– Ale wzywają mnie do domu na wyspę na wiosenną galę – dodała Kiran. –
I może zostanę na dłużej. Octavian jest chyba nie w sosie.
– Aha – mruknęła Jane i spróbowała sobie wyobrazić, jak to jest mieć ojca
miliardera na prywatnej wyspie, który jest nie w sosie. – Mam nadzieję, że
będziesz się dobrze bawić.
– Co to za tatuaż? – spytała Kiran. – Kałamarnica?
– Meduza.
– Mogę zobaczyć?
Meduza na ramieniu Jane była niebiesko-złota, z cienkimi niebieskimi
czułkami i biało-czarnymi parzydełkami sięgającymi poniżej łokcia. Jane
często podwijała rękawy koszuli, by było widać trochę czułków, ponieważ tak
naprawdę lubiła, gdy ludzie ją prosili, by pokazała tatuaż. Teraz podciągnęła
rękaw, by Kiran mogła go zobaczyć.
Ta przyjrzała się meduzie, ale wyraz jej twarzy ani trochę się nie zmienił.
– Hmm – mruknęła. – Bolało?
– Tak – potwierdziła Jane. Wzięła dodatkową robotę jako kelnerka w taniej
restauracji i pracowała przez trzy miesiące, żeby było ją stać na ten tatuaż.
– Delikatna – zauważyła Kiran. – Jest naprawdę piękna. Kto ją
zaprojektował?
– Jest na podstawie zdjęcia zrobionego przez moją ciocię. – Jane ucieszyła
się, mogąc to powiedzieć. – To pacyficzna meduza kompasowa.
– Twoja ciocia zdążyła zobaczyć ten tatuaż?
– Nie.
– Życie jest czasem wredne. Chodźmy się napić.
– Co? – przeraziła się Jane. – Ja?
– Jak wyjdziesz z pracy.
– Jestem niepełnoletnia.
– To kupię ci koktajl mleczny.
Tamtego wieczoru w barze Jane opowiedziała Kiran, jak to jest pracować
na niepełny etat w księgarni i musieć zapłacić z tego za czynsz, jedzenie
i ubezpieczenie zdrowotne; jak to jest, gdy na chwilę się rozkojarzy i wydaje
jej się, że ciocia Magnolia wyjechała tylko na kolejną fotograficzną wyprawę;
o tym, że czasem się przyłapuje na tym, że nadkłada drogi, by ominąć budynek,
w którym mieszkały. Jane nie chciała jej tego wszystkiego wyjaśniać, ale znała
Kiran w czasach, gdy życie miało sens. Teraz czuła się przy niej zagubiona. Po
prostu tak wyszło.
– Rzuć pracę – powiedziała Kiran.
– I z czego mam żyć? – spytała z poirytowaniem Jane. – Wiesz, nie każdy
ma tatę z kartą kredytową bez dna.
Kiran nie zwróciła uwagi na ten przytyk.
– Po prostu nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą.
– Szczęśliwą?! – powtórzyła z niedowierzaniem Jane, a potem zobaczyła, że
Kiran dalej sączy whisky, i naprawdę się rozzłościła. – A tak w ogóle, to jaką
ty masz pracę? – warknęła.
– Nie mam pracy.
– No cóż, ty też nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą.
Ku zaskoczeniu Jane, Kiran wybuchnęła krótkim, głośnym śmiechem.
– Wypiję za to – oświadczyła, potem przełknęła wszystko, co miała
w szklance, pochyliła się nad barem i sięgnęła do pudełka z papierowymi
parasolkami. Wybrała jedną, niebiesko-czarną, pasującą do koszuli Jane
i macek meduzy. Otworzyła ją ostrożnie, zakręciła w palcach i podała Jane.
– To dla ochrony – oświadczyła.
– Przed czym? – spytała Jane, oglądając delikatne wnętrze parasolki.
– Przed wszelkim cholerstwem – odparła.
– O rany! Pomyśleć tylko, że przez cały ten czas mogłam powstrzymać
cholerstwa koktajlową parasolką.
– Może to działa tylko na bardzo małe cholerstwa.
– Dzięki – odparła Jane i kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu.
– No tak, nie mam pracy – powtórzyła Kiran, szybko spojrzała jej w oczy
i odwróciła wzrok. – Czasem o jakąś się staram, ale nic z tego nie wychodzi.
I szczerze mówiąc, zawsze czuję wtedy ulgę.
– W czym problem? Skończyłaś studia. Miałaś naprawdę dobre wyniki,
zgadza się? Nie znasz przypadkiem siedmiu języków albo coś w tym stylu?
– Gadasz jak moja matka – odparła Kiran, bardziej ze znużeniem niż
z irytacją. – I jak mój ojciec, i jak mój brat, i jak mój chłopak. Cholera, jak
każdy, z kim rozmawiam.
– Tak tylko pytałam.
– W porządku – odparła. – Jestem zepsutą bogatą dziewczyną, która ma ten
przywilej, by móc nic nie robić i użalać się nad sobą, że nie ma pracy.
Rozumiem.
To było zabawne, bo właśnie tak Jane pomyślała. Ale teraz, gdy Kiran
powiedziała to na głos, nie miała jej już tego tak za złe.
– Słuchaj, nie wkładaj mi takich bredni do ust. Jestem uzbrojona –
powiedziała, wymachując koktajlową parasolką.
– Wiesz, co lubiłam w twojej cioci? – spytała Kiran. – Wydawała się
zawsze dokładnie wiedzieć, co za chwilę zrobi. Przy niej człowiek czuł się
tak, jakby to było możliwe. Jakby można było wiedzieć, jaki wybór jest
słuszny.
Tak. Jane chciała odpowiedzieć, ale prawdziwość tych słów ścisnęła ją za
gardło. Ciocia Magnolia.
Kiran beznamiętnie obserwowała jej ból.
– Rzuć pracę i wybierz się ze mną do Tu Reviens – powiedziała. – Zostań
na jakiś czas, tak długo, jak zechcesz. Octavian nie będzie miał nic przeciw
temu. Cholera, wykupi twoje zapasy parasolek. Mój chłopak tam jest; będziesz
mogła go poznać. I mój brat, Ravi. No, dalej! Co cię tu trzyma?
Niektórzy ludzie są tak bogaci, że nawet nie zauważają, kiedy zawstydzają
innych. Ile były warte wszystkie rozpaczliwe starania Jane, by się utrzymać,
skoro obojętne zaproszenie od niemal obcej osoby, wynikające z nudy i z
potrzeby, by się wysikać, sprawiło, że Jane poczuła większy finansowy
komfort, niż sama potrafiłaby sobie zapewnić?
Ale nie mogła odmówić, ze względu na ciocię Magnolię. Na złożoną jej
obietnicę.
– Janie, kochanie – powiedziała ciocia Magnolia pewnego ranka, gdy Jane
wyjątkowo wcześnie wstała i zastała ją na stołku przy kuchennym blacie. –
Nie śpisz.
– Ty nie śpisz – odparła Jane, bo to ona w tej rodzinie miała problemy ze
snem.
Oparła biodro o stołek, by przytulić się do cioci, zamknęła oczy i udała, że
wciąż śpi. Ciocia Magnolia była wysoka, tak jak ona, i Jane zawsze łatwo się
było w nią wpasować. Ciocia wsunęła w jej ręce filiżankę herbaty, tak by jej
palce ją oplotły i się ogrzały.
– Pamiętasz swoją dawną korepetytorkę z pisania? – spytała. – Kiran
Thrash?
– Oczywiście – odparła Jane, głośno siorbiąc.
– Wspominała kiedyś o swoim domu?
– Tym z francuską nazwą? Na wyspie należącej do jej ojca?
– Tu Reviens – powiedziała ciocia Magnolia.
Jane znała francuski na tyle, by wiedzieć, co to znaczy.
– „Wrócisz”.
– Właśnie, kochanie. Chcę, żebyś coś mi obiecała.
– Dobrze.
– Jeśli ktoś cię kiedyś zaprosi do Tu Reviens, obiecaj mi, że tam
pojedziesz.
– Dobrze – odparła Jane. – Ale… dlaczego?
– Słyszałam, że w tym miejscu kryje się wiele możliwości.
– Ciociu Magnolio – parsknęła Jane i odstawiła filiżankę, by spojrzeć jej
w oczy. Ciocia miała śmieszną niebieską plamkę na poza tym całkiem
brązowej tęczówce jednego z oczu. Jak mgławica albo malutka rozgwiazda. –
Ciociu Magnolio – powtórzyła. – O czym ty, do diabła, mówisz?
Ciocia zaśmiała się gardłowo i objęła Jane ramieniem.
– Wiesz, że czasem miewam zwariowane pomysły.
Magnolia lubiła nagłe wyjazdy, na przykład pod namiot w jakimś odciętym
od świata zakątku Finger Lakes, gdzie nie wolno było nocować, a komórka nie
miała zasięgu. Czytały wtedy książki w świetle lampek, słuchały, jak ćmy
odbijały się od płótna malutkiego, rozjarzonego namiotu, i w końcu zasypiały
przy nawoływaniach nurów. A tydzień później ciocia Magnolia potrafiła
wyjechać do Japonii, by fotografować rekiny. Zdjęcia, które przywoziła
z takich podróży, zachwycały Jane. Może i fotografia przedstawiała rekina, ale
Jane widziała ciocię Magnolię z aparatem, otoczoną wodą, ciszą i zimnem,
oddychającą sprężonym powietrzem i czekającą na istotę, która równie dobrze
mogłaby być obcym, tak przedziwni byli mieszkańcy podwodnego świata.
– Ty jesteś zwariowana, ciociu Magnolio – odparła Jane. – I cudowna.
– Ale nie proszę cię, żebyś mi wiele obiecywała, prawda?
– Nie.
– Więc obiecaj mi tę jedną rzecz. Dobrze?
– W porządku – odpowiedziała Jane. – Niech będzie. Obiecuję, że nigdy nie
odrzucę zaproszenia do Tu Reviens. A tak w ogóle, to czemu nie śpisz?
– Miałam dziwne sny – odparła. A kilka dni później wyjechała na
ekspedycję na Antarktydę, śnieżyca złapała ją za daleko od obozu i zamarzła.
Zaproszenie Kiran zbliżyło Jane do cioci Magnolii bardziej niż cokolwiek
w ciągu ostatnich czterech miesięcy.
Tu Reviens. Wracasz.
To niepokojące uczucie być tak daleko od domu – wszystkie jej zwyczajne
obawy zniknęły, ale zastąpiły je nowe. Czy ojciec Kiran w ogóle wie
o przyjeździe Jane? A co, jeśli się okaże, że jest tylko piątym kołem u wozu,
gdy Kiran spotka się ze swoim chłopakiem? Jak się zachowywać
w towarzystwie ludzi, którzy są właścicielami jachtów i prywatnych wysp?
Jane stoi w salonie jachtu Kiran, na zewnątrz leje jak z cebra. Powtarza
sobie, by oddychać – powoli, głęboko i spokojnie, tak jak uczyła ją ciocia
Magnolia. „To ci pomoże, kiedy będziesz uczyła się nurkowania
z akwalungiem” – mawiała ciocia, gdy Jane była mała, miała pięć, sześć, może
siedem lat. Ale do tych lekcji nurkowania jakoś nigdy nie doszło.
Wdech, myśli Jane, skupiając się na tym, by głęboko wciągnąć powietrze.
Wydech: czuje, że jej klatka piersiowa opada. Zerka na dom unoszący się
w górze nad nimi w strugach ulewnego deszczu. Ciocia Magnolia nigdy się
nie zamartwiała. Po prostu szła.
Nagle Jane czuje się jak postać z powieści Edith Wharton albo którejś
z sióstr Brontë. Jestem młodą kobietą dysponującą ograniczonymi środkami;
bez rodziny i perspektyw, zaproszoną przez zamożny ród do ich wytwornej
rezydencji. Czy to możliwe, że to moja wielka przygoda?
Będzie musiała wybrać parasolkę odpowiednią na taką przygodę. Czy Kiran
uzna, że to dziwne? Czy Jane uda się znaleźć taką, która nie będzie wyglądać
żenująco? Chwiejnym krokiem przechodzi przez salon, otwiera jedną ze
swoich skrzynek i natychmiast natrafia na parasolkę, która wydaje się
właściwa. Jest malutka, z atłasową czaszą w kolorach głębokiego brązu
i miedzianego różu. Metalowe elementy wykonane są z zabytkowych części,
ale solidnych. Gdyby miała ochotę, mogłaby kogoś nabić na nasadkę.
Jane ją otwiera. Część ruchoma piszczy, a druty są wygięte, tkanina
nierówno się napięła.
To tylko głupia, pokrzywiona parasolka, myśli Jane i nagle musi zamrugać,
by powstrzymać łzy. Ciociu Magnolio? Po co tu jestem?
Patrick wsuwa głowę do salonu. Zerka jasnymi oczami na Jane, potem na
Kiran.
– Przycumowaliśmy, Kir – mówi. – Samochód już czeka.
Kiran siada, nie patrząc na niego. Potem, gdy Patrick wraca na pokład,
obserwuje go przez okno, jak zarzuca sobie drewniane skrzynie na ramię
i niesie je na przystań. Ich spojrzenia się spotykają i Kiran odwraca wzrok.
– Zostaw tu swoje rzeczy – mówi do Jane. I dodaje lekceważąco: – Patrick
je potem przyniesie.
– Dobrze – odpowiada Jane. Coś jest zdecydowanie nie tak między
Patrickiem a Kiran. – A tak w ogóle, to kim jest twój chłopak?
– Ma na imię Colin. Pracuje z moim bratem. Poznasz go. A czemu pytasz?
– Po prostu byłam ciekawa.
– Sama zrobiłaś tę parasolkę? – pyta Kiran.
– Tak.
– Tak myślałam. Kojarzy mi się z tobą.
No jasne. Jest ręcznie robiona i śmiesznie wygląda.
Kiran i Jane wychodzą na deszcz. Patrick wyciąga rękę, by pomóc
Jane, a ona niechcący chwyta go za przedramię. Jest przemoczony do suchej
nitki. Jane zauważa, że Patrick Yellan ma piękne przedramiona.
– Uważaj, jak idziesz – mówi jej do ucha Patrick.
Gdy Kiran i Jane są już na lądzie, pędzą do wielkiego czarnego samochodu,
który czeka na nabrzeżu.
– To Patrick mnie prosił, żebym przyjechała do domu na galę! – woła Kiran,
przekrzykując deszcz.
– Co?! – pyta zdyszana Jane. Próbuje osłonić Kiran przed deszczem swoją
parasolką i efekt jest taki, że za kołnierz spływa jej lodowata stróżka wody. –
Naprawdę? Dlaczego?
– A któż to, do cholery, może wiedzieć? Mówił, że chce mi coś wyznać.
Zawsze wciska takie kity, a potem nie ma nic do powiedzenia.
– Jesteście… bliskimi przyjaciółmi?
– Nie próbuj mnie osłaniać przed deszczem – mówi Kiran, wyciągając rękę
do drzwi samochodu. – Tylko obie przez to jeszcze bardziej zmokniemy.
Okazuje się, że w zatoczce zaczyna się droga, która potem zgodnie z ruchem
wskazówek zegara obiega wyspę, po czym pnie się serią serpentyn po
stromych klifach.
Nie jest to bynajmniej kojąca przejażdżka rolls-royce’em w deszczu;
samochód wydaje się za duży, by brać takie zakręty i nie spaść w przepaść.
Prowadząca go kobieta ma minę buldoga i jedzie tak, jakby śpieszyła się na
pociąg. Stalowoszare włosy i oczy, blada cera, wysokie kości policzkowe. Ma
na sobie czarny strój do jogi i poplamiony kuchenny fartuch. Wpatruje się
w Jane we wstecznym lusterku. Jane się wzdryga i tak przekrzywia głowę, by
burza loków zasłoniła jej twarz.
– Znów brakuje nam personelu, pani Vanders? – pyta Kiran. – Jest pani
w fartuchu.
– Właśnie bez zapowiedzi zjawiła się grupka gości – odpowiada kobieta. –
Wiosenna gala ma się odbyć pojutrze. Kucharz wpadł w histerię.
Kiran opiera się o zagłówek i przymyka oczy.
– Co to za goście?
– Phoebe i Philip Okada – odpowiada pani Vanders. – Lucy St. George…
– Mój brat mnie dobija – wchodzi jej w słowo Kiran.
– Twój brat nie przyjechał – mówi znacząco pani Vanders.
– Ale szok – odpowiada Kiran. – Spodziewamy się jakichś bandytów
napadających na banki?
Pani Vanders odchrząkuje, słysząc to dziwne pytanie, i mówi:
– Pewnie nie.
– Bandytów napadających na banki? – pyta Jane.
Kiran jednak ją ignoruje.
– No cóż – mówi – zapowiedziałam wcześniej, że zjawię się z przyjaciółką.
Mam nadzieję, że przygotowaliście dla niej miejsce; Janie potrzebuje
przestrzeni.
– Przygotowaliśmy dla Jane Czerwony Apartament we wschodnim skrzydle.
Ma własny salonik – mówi pani Vanders – Choć niestety nie widać stamtąd
morza.
– To strasznie daleko ode mnie – wybrzydza Kiran. – I blisko Raviego.
– No cóż… – Twarz pani Vanders nagle łagodnieje. – Wciąż mamy
śpiwory, jeśli chcecie nocować razem. Ty, Ravi i Patrick lubiliście to robić,
kiedy byliście młodsi, a Ivy była jeszcze malutka, pamiętasz? Zawsze błagała,
żebyście ją też zabrali.
– Piekliśmy pianki w kominku Raviego – wyjaśnia Kiran. – A pani Vanders
i Octavian wisieli nad nami, pewni, że się poparzymy.
– Albo podpalicie dom – dodaje pani Vanders.
– Ivy jadła ich tyle, że robiło jej się niedobrze, i zapadała w śpiączkę
cukrową – wspomina tęsknie Kiran. – A ja zasypiałam przy palenisku między
Patrickiem i Ravim, jak rozpuszczająca się pianka w s’more.
Nagle wspomnienie spada na nią jak cios; wspomnienia mają własną wolę.
Jane siedzi z ciocią Magnolią na czerwonym fotelu, przy kaloryferze, w którym
ciągle coś syczało i szumiało. Czytały Kubusia Puchatka i Chatkę Puchatka.
Hej ho! To dla misia ten marsz! – nuciła ciocia Magnolia, gdy Krzyś
prowadził ekspozycję na Biegun Północny. Czasem, gdy ciocia Magnolia była
zmęczona, czytały po cichu, przytulone do siebie. Jane miała wtedy pięć,
sześć, siedem, pewnie jeszcze osiem lat. Kiedy ciocia Magnolia suszyła
skarpetki na kaloryferze, w pokoju pachniało wełną.
Samochód zbliża się do tyłów budynku, objeżdża go z głuchym pomrukiem
i zatrzymuje się od frontu. Teraz, gdy Jane widzi z bliska ten dom, nie
przypomina jej już statku. To pałac.
Pani Vanders otwiera małe drzwi rozmiaru człowieka w ogromnej bramie,
jak na słonia. Nie ma komitetu powitalnego.
Jane i Kiran wchodzą do kamiennego holu głównego z wysokim sklepieniem
i posadzką w szachownicę, na której Jane z każdym krokiem pozostawia
kałużę wody. Słychać świst powietrza, gdy pani Vanders zamyka drzwi, a Jane
czuje, jak syczy jej w uszach, niemal jakby nie dosłyszała jakiegoś
wypowiedzianego szeptem słowa. Rozkojarzona pociera ucho.
– Witaj w Tu Reviens – mówi szorstko pani Vanders. – Trzymaj się z dala
od pomieszczeń dla służby. Kuchnia to również nie miejsce dla gości,
a pomieszczenia na strychu w zachodnim skrzydle są zagracone
i niebezpieczne. Powinnaś się zadowolić swoją sypialnią, Jane, i wspólnymi
pomieszczeniami na parterze.
– Vanny, przestań być taką ogrzycą – mówi spokojnie Kiran.
– Po prostu nie chciałabym, żeby twoja przyjaciółka przebiła sobie na
strychu stopę gwoździem – odpowiada pani Vanders, po czym odchodzi i znika
w jakichś drzwiach. Jane, nie do końca pewna, czy powinna pójść za nią,
rusza z miejsca, ale Kiran wyciąga rękę, by ją zatrzymać.
– Wydaje mi się, że poszła do zakazanej kuchni – mówi z krzywym
uśmiechem. – Chodź, oprowadzę cię. To główny hol. Wydaje ci się
dostatecznie pretensjonalny?
Na prawo i na lewo znajdują się identyczne schody wiodące na pierwsze
i drugie piętro. Ściana naprzeciw Jane jest tak niemożliwie wysoka, że niemal
kręci jej się w głowie. Wzdłuż niej, na drugim i trzecim poziomie, rozciągają
się długie balkony, podzielone w równych odstępach przejściami ze
sklepieniami łukowymi. Te balkony mogłyby służyć jako galerie dla minstreli,
lecz są też mostami łączącymi wschodnie i zachodnie skrzydła domu.
Łukowate przejścia lśnią łagodnie w naturalnym świetle, jakby ściana była
twarzą z lśniącymi zębami. Na wprost, na parterze, znajduje się kolejny łuk, za
którym widać naturalne światło. Jane słyszy odgłos deszczu uderzającego
o szyby. Jej umysł nie potrafi dojrzeć w tym sensu, tam powinien się przecież
znajdować środek budynku.
– To wenecki dziedziniec – wyjaśnia Kiran, dostrzegłszy jej minę,
i prowadzi ją w stronę łuku. W jej głosie słychać rezygnację. – Najładniejsze
miejsce w tym domu.
– Och – mówi Jane, próbując coś wyczytać z jej twarzy. – Chcesz
powiedzieć, że to twoje ulubione pomieszczenie?
– Mniejsza z tym. Powoduje, że trudniej mi nienawidzić tego miejsca.
Jane zamiast patrzeć na dziedziniec, przygląda się Kiran. Jej jasnobrązowa
twarz jest zwrócona ku szklanemu sufitowi i bębniącym w niego kroplom
deszczu. Nie jest piękna. Ma tego rodzaju zwyczajną urodę, która dzięki
mnóstwu pieniędzy może rozbłysnąć. Jane jednak uświadamia sobie, że lubi
zadarty nos Kiran, jej szczerą twarz i niesforne czarne włosy.
Jeśli Kiran nienawidzi tego miejsca, zastanawia się Jane, to dlaczego
zgodziła się przyjechać na wezwanie Patricka? A może wszystkich miejsc nie
lubi po równo?
Jane się obraca, by zobaczyć, na co patrzy Kiran.
No cóż. Wspaniała przestrzeń pośrodku domu; każdy dom powinien taką
mieć. To atrium z przeszklonym sufitem sięgające w górę na trzy poziomy
budynku, ze ścianami z bladoróżowego kamienia i lasem smukłych białych
drzew pośrodku, tarasowymi rabatami i małym wodospadem tryskającym
z pyska ryby. Na drugim i trzecim poziomie z balkonów zwisają kaskady
złocistopomarańczowych nasturcji.
– No chodź – mówi Kiran. – Pokażę ci twój pokój.
– Nie trzeba – odpowiada Jane. – Wystarczy, że mi powiesz, dokąd mam
iść.
– To mi da pretekst, żeby nie iść od razu szukać Octaviana. – Z któregoś
z pobliskich pokoi słychać śmiech. Kiran się krzywi. – Albo gości. I Colina –
dodaje, po czym chwyta Jane za nadgarstek i ciągnie ją do głównego holu.
To dziwne wrażenie być dotykanym przez kogoś tak drażliwego, jak Kiran.
Jane nie potrafi powiedzieć, czy to jej poprawia samopoczucie, czy też
sprawia, że czuje się trochę jak w pułapce.
– Jaki jest Colin?
– Handluje dziełami sztuki – mówi Kiran, niezupełnie odpowiadając na
pytanie Jane. – Pracuje dla swojego wuja, który jest właścicielem galerii.
Colin jest magistrem historii sztuki. Prowadził jedne z zajęć, na które chodził
Ravi, kiedy był na studiach licencjackich; to tak się poznali. Ale nawet gdyby
studiował astrofizykę albo coś w tym stylu, pewnie i tak w końcu pracowałby
dla swojego wuja Buckleya. Tak jak wszyscy w ich rodzinie. Mimo wszystko
przynajmniej korzysta ze swojego wykształcenia.
Kiran studiowała religioznawstwo i języki, ale najwyraźniej z tej wiedzy
nie korzysta. Jane pamięta, jak kiedyś napisała pracę o współpracy grup
wyznaniowych z rządem na rzecz ochrony środowiska. Ciocię Magnolię
zafascynowała ta praca. Ona i Kiran rozmawiały o tym bez końca. Okazało się
wtedy, że ciocia Magnolia wiedziała o wiele więcej o polityce, niż Jane
przypuszczała.
Kiran wraca przez główny hol i kieruje się ku wschodnim schodom po ich
lewej stronie. Na ścianach wisi przedziwna kolekcja obrazów
z najróżniejszych okresów i w najróżniejszych stylach. Na każdym piętrze stoi
kompletna zbroja.
Na pierwszym poziomie dominuje wyjątkowo wysoki realistyczny obraz
wykonany grubo kładzioną olejną farbą. Przedstawia posadzkę w szachownicę
i otwartą parasolkę, jakby odstawiono ją, by wyschła. Jane czuje, że mogłaby
niemal wejść w tę scenę.
Zbliża się do nich schodzący po schodach basset. Przystaje i wpatruje się
w Jane. Potem zaczyna z rosnącym zainteresowaniem podskakiwać i dyszeć.
Gdy Jane go mija, pies się obraca i z zapałem rusza za nimi, ale długie ciało
spowalnia go, a poza tym bassety nie są stworzone do chodzenia po schodach.
Nadeptuje na własne ucho i skomle. Wkrótce zostaje z tyłu. Szczeka.
– Nie zwracaj uwagi na Jaspera – mówi Kiran. – Ten pies ma zaburzenia
osobowości.
– Co mu dolega? – pyta Jane.
– Wychował się w tym domu.
Jane jeszcze nigdy nie miała do swojej dyspozycji całego apartamentu.
W chwili, gdy wchodzą do środka, dzwoni telefon Kiran. Ta zerka na niego
i się krzywi.
– Pieprzony Patrick. Założę się, o co tylko chcesz, że nie ma mi nic do
powiedzenia. Zostawię cię, żebyś sobie pozwiedzała – mówi i cofa się na
korytarz.
Jane może teraz swobodnie przyjrzeć się swoim pokojom, nie musząc
skrywać przy tym zachwytu. Jej łazienka ze złotymi kafelkami wyposażona
w jacuzzi jest wielkości jej dawnego pokoju, a sam pokój jest olbrzymi,
z królewskim, ogromnym jak góra łożem. Pewnie wdrapie się na nie później,
żeby spać w chmurach. Ściany mają niezwykły, blady odcień czerwieni, jak
jedna z tych barw, które pojawiają się na chwilę o wschodzie słońca. Przy
ogromnym kominku stoją grubo wyściełane skórzane fotele. Jane otwiera
parasolkę i odstawia ją do zimnego paleniska, żeby wyschła. Zauważa polana
obok kominka i zastanawia się, jak się rozpala ogień.
Sąsiedni salonik od wschodu ma ściany ze szkła, pewnie po to, by
wpuszczały poranne słońce. Szyby sprawiają, że Jane jest bardzo blisko
ulewnego deszczu, i to jest miłe. Ulewa potrafi być przytulna, kiedy jest się
pod dachem.
Na zewnątrz, za ogrodami, rozciąga się długi trawnik, a dalej las znikający
we mgle, jakby ten dom i ten mały skrawek ziemi odpłynęły od normalnej
egzystencji, zabierając ze sobą Jane jako pasażera. No cóż, nie tylko ją, lecz
także ubłoconą dziewczynkę kopiącą dziury łopatką w ogrodzie poniżej. Jej
krótkie włosy ociekają od deszczu. Na oko ma siedem albo osiem lat. Podnosi
głowę i spogląda na dom.
Czy w wyglądzie tego dziecka jest coś znajomego? Czy Jane ją poznaje?
Dziewczynka zmienia pozycję i wrażenie znika.
Po obejrzeniu saloniku (sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem,
prążkowana sofa, fotel w kwieciste wzory, żółty kosmaty dywanik
i chaotyczna zbieranina obrazów) Jane wraca do sypialni i owija się w miękki
ciemny koc leżący w nogach łóżka.
Słyszy ciche drapanie, więc podchodzi do drzwi i lekko je uchyla.
– Udało ci się – mówi, gdy pies wpada do pokoju. – Podziwiam cię za
wytrwałość.
Jasper jest klasycznym bassetem w brązowe, czarne i białe łaty; ma długi
nos, jeszcze dłuższe kłapciate uszy, krótkie łapki, smutne oczy i oklapnięty
pysk. Jest stworzeniem nękanym grawitacją. Gdy Jane klęka i wyciąga rękę,
pies ją obwąchuje. Liże ją nieśmiało. Potem opiera się całym ciężarem o jej
wilgotne sztruksy.
– Jesteś idealny – mówi Jane, drapiąc go po głowie w miejscu, którego, jak
podejrzewa, pies sam nie potrafi dosięgnąć.
– Och – słychać pełen zaskoczenia głos dobiegający od drzwi. – Jesteś
Janie?
Jane podnosi wzrok i jej spojrzenie pada na wysoką dziewczynę, która musi
być młodszą siostrą Patricka Yellana, bo jest do niego bardzo podobna, ma
taką samą cerę i takie same jasnoniebieskie oczy. Jej długie ciemne włosy są
upięte w luźny kok.
– Tak – mówi Jane. – Ivy?
– Zgadza się – potwierdza dziewczyna. – Ale ile masz lat?
– Osiemnaście – mówi Jane. – A ty?
– Dziewiętnaście. Kiran mi mówiła, że przyjedzie z przyjaciółką, ale nie
wspominała, że jesteś w moim wieku. – Ivy opiera się o framugę drzwi. Ma na
sobie obcisłe szare dżinsy i czerwoną bluzę z kapturem. Ubrania wydają się
tak wygodne, że mogłaby w nich spać. Sięga do kieszeni bluzy, wyciąga
okulary w ciemnej oprawce i je zakłada.
W koszuli w złote zygzaki i bordowych sztruksach pokrytych psią sierścią
Jane nagle czuje się niezręcznie, jak jakaś anomalia ewolucyjna. Głuptak
niebieskonogi przy pełnej wdzięku czapli.
– Masz świetne ciuchy – mówi Ivy.
Jane jest zdumiona.
– Umiesz czytać w myślach?
– Nie. – Ivy uśmiecha się krzywo. – A czemu pytasz?
– Bo właśnie to zrobiłaś.
– To chyba niezbyt miłe – stwierdza Ivy. – Hmm, a co z zeppelinami?
– Co takiego?
– Myślałaś o zeppelinach?
– Nie.
– No to od razu powinnaś się lepiej poczuć.
– Co takiego? – powtarza Jane. Ma taki mętlik w głowie, że zaczyna się
cicho śmiać.
– Chyba, że faktycznie myślałaś o zeppelinach.
– Możliwe, że nigdy w życiu o nich nie myślałam – mówi Jane.
– To dopuszczalne słowo w scrabble – mówi Ivy. – Choć często jest
traktowane jako nazwa własna, a te są niedozwolone.
– Zeppeliny?
– Tak. A w każdym razie zeppelin, liczba pojedyncza. Dołożyłam je raz do
dwóch potrójnie nagradzanych słów. Kiran miała zastrzeżenia, bo zeppeliny
nazwane są od osoby, hrabiego Ferdinanda von Zeppelina, albo kogoś takiego,
ale w każdym razie to słowo jest w słowniku scrabble. Zarobiłam na tym
dwieście pięćdziesiąt siedem punktów. O rany. Przepraszam. Posłuchaj tylko,
co ja wygaduję.
– Nie…
– Nie, naprawdę. Przysięgam, że zwykle nie mam takiego słowotoku. I z
reguły nie przechwalam się też moimi osiągnięciami w scrabble dwie minuty
po tym, jak kogoś poznam.
– W porządku – odpowiada Jane, bo ludzie, którzy tak swobodnie mówią,
sprawiają, że dobrze się przy nich czuje. Nie musi się z nimi tyle napracować,
wie, na czym stoi. – Nie gram za dużo w scrabble, więc nie wiem, co to
znaczy zarobić dwieście pięćdziesiąt siedem punktów. Dla mnie to równie
dobrze może być przeciętny wynik.
– To zajebisty wynik za jedno słowo – mówi Ivy i przymyka oczy. – No nie!
Co jest ze mną nie tak?
– Mnie się to podoba. Chcę usłyszeć więcej tych twoich słów ze scrabble.
Ivy uśmiecha się do niej z wdzięcznością.
– Wiesz, miałam powód, żeby tu zajrzeć – mówi. – To ja przygotowywałam
twój pokój. Chciałam sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
– Bardziej niż w porządku. To znaczy, jest tu kominek i jacuzzi.
– Nie przywykłaś do takich rzeczy?
– Mój ostatni pokój był wielkości tego łóżka – mówi Jane, wskazując na
nie.
– Komórka pod schodami?
– Chyba aż tak źle nie było. – Jane uśmiecha się, słysząc nawiązanie do
Harry’ego Pottera.
– No to się cieszę – mówi Ivy. – Na pewno niczego nie potrzebujesz?
– Nie chcę, żebyś czuła, że musisz się mną zajmować.
– Hej, to moja praca. Powiedz mi, czego ci trzeba.
– No cóż – odpowiada Jane. – Przydałyby mi się dwie rzeczy, ale tak
naprawdę ich nie potrzebuję i to nie są normalne rzeczy, o które można prosić.
– To znaczy?
– Piła oscylacyjna – mówi Jane. – I tokarka.
– Mhm. – Ivy uśmiecha się szeroko. – Chodź ze mną.
– Zaprowadzisz mnie do piły oscylacyjnej i tokarki? – pyta Jane, rzucając
koc z powrotem na łóżko.
– W tym domu jest po jednej sztuce wszystkiego.
– I ty wiesz, gdzie to wszystko jest?
Ivy się nad tym zastanawia, gdy pies wychodzi za nimi na korytarz.
– Pewnie wiem, gdzie jest prawie wszystko. Jestem pewna, że dom ma
przede mną jakieś tajemnice.
Jane jest wysoka, ale Ivy jeszcze wyższa, z nogami które wydają się nie
mieć końca. Długość ich kroków jest dobrze dopasowana. Pies trzyma się przy
nodze Jane.
– Czy to prawda, że Jasper ma zaburzenia osobowości? – pyta. – Kiran tak
mówiła.
– Potrafi być dziwakiem – odpowiada Ivy. – Nie załatwi swoich spraw,
jeśli na niego patrzysz. Gapi się tylko na ciebie ze złością, jakbyś była
niewybaczalnie impertynencka. No i w Niebieskim Salonie jest obraz, na
którego punkcie ma obsesję.
– Co masz na myśli?
– Siedzi tam, wpatruje się w niego i ciężko sapie przez nos.
– To obraz psa albo coś w tym stylu?
– Nie, to jakieś nudne stare miasto nad wodą, tyle tylko, że na obrazie są
dwa księżyce. I czasem potrafi znikać na wiele dni, a my go nie możemy
znaleźć. Kucharz nazywa go naszym odmieńcem z niskim zawieszeniem. Jasper
też jest jedną z tajemnic naszego domu. Pojawił się pewnego dnia po którejś
gali jako szczeniak. Jakby któryś z gości go przyprowadził i tutaj zostawił. Ale
nikt się po niego nie zgłosił. Zatrzymaliśmy go. Przeszkadza ci?
– Nie – mówi Jane. – Chodzi o ten dom – dodaje, gdy Ivy prowadzi ją
korytarzem w stronę atrium pośrodku budynku. W przejściu leży dywanik
z polarnego niedźwiedzia, z głową i szklanymi oczami. Wygląda to na
prawdziwe futro. Jane marszczy nos i obchodzi go bokiem. Potem znów
pociera uszy, próbując pozbyć się szumu. Dom nuci pod nosem albo śpiewa, to
ledwie słyszalny, wysoki jęk, jakby gdzieś w rurach płynęło powietrze, choć
tak naprawdę Jane nie jest tego do końca świadoma. Takie stłumione odgłosy
z otoczenia potrafią wnikać do podświadomości, zagnieżdżać się w niej –
a nawet coś zmieniać – i nie uruchamiają się przy tym żadne świadome
dzwonki alarmowe.
Gdy Ivy zbliża się do środka domu, zwalnia kroku. Są na najwyższym,
trzecim poziomie i Ivy skręca w lewo, w odgałęzienie korytarza. Jane idzie za
nią i stwierdza, że znajduje się na jednym z tych przypominających mosty
Tytuł oryginału: Jane, Unlimited Redakcja: Marta Chmarzyńska Korekta: Ewa Mościcka Skład i łamanie: Ekart Opracowanie typograficzne polskiej wersji okładki: Magdalena Zawadzka/ Aureusart Zdjęcie na okładce: Copyright © Jose A. Bernat Bacete Copyright © 2017 by Kristin Cashore All rights reserved Copyright for the Polish edition © 2018 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o. ISBN 978-83-7686-668-0 Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2018 Adres do korespondencji: Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o. ul. Kazimierzowska 52 lok. 104 02-546 Warszawa www.wydawnictwo-jaguar.pl youtube.com/wydawnictwojaguar instagram.com/wydawnictwojaguar facebook.com/wydawnictwojaguar snapchat: jaguar_ksiazki Wydanie pierwsze w wersji e-book Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2018 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl
Spis treści Dedykacja Tu Reviens Zaginione arcydzieło Kłamstwa bez granic Część, w której ktoś gubi duszę a Charlotte ją znajduje Nieskończone światy Jane Zbłąkaniec, dziewczyna i obraz Nota autorki Podziękowania O Autorce Przypisy
Wszystkim ciociom, zwłaszcza moim
Tu Reviens
DOM NA KLIFIE WYGLĄDA JAK STATEK ZNIKAJĄCY WE MGLE. Iglica jest masztem, u dołu chłoszczą go drzewa, niczym fale wzburzonego morza. A może po prostu Jane ma w głowie tylko statki, bo jest na jachcie, który stara się jak może skupić na sobie całą jej uwagę. Jacht kołysze się na fali, Jane traci równowagę, siada i triumfalnie ląduje niedaleko miejsca, w które celowała. Kolejna fala w zwolnionym tempie popycha ją do przodu, w stronę okna w salonie. – Nie spędziłam dotąd dużo czasu na łodziach. Chyba można się do tego przyzwyczaić – mówi. Kiran, jej towarzyszka podróży, leży na plecach na długim siedzeniu pod oknem. Ma zamknięte oczy. Kiran nie cierpi na chorobę morską. Jest znudzona. Zachowuje się, jakby nie dosłyszała Jane. – Moja ciocia Magnolia pewnie musiała się do tego przyzwyczaić – stwierdza Jane. – Moja rodzina mnie dobija – Kiran na to. – Mam nadzieję, że się potopimy. Jacht nosi nazwę „Kiran”. Przez okno w salonie Jane widzi Patricka, kapitana jachtu, jak w deszczu na pokładzie, cały przemoczony, próbuje zahaczyć cumę na knadze. Młody, dwadzieścia parę lat, biały, krótkie ciemne włosy, zimowa opalenizna i niebieskie oczy, tak jasne, że Jane od razu zwróciła na nie uwagę. Najwyraźniej ktoś miał czekać na nabrzeżu, żeby mu pomóc, ale się nie zjawił. – Kiran? Może powinnyśmy pomóc Patrickowi? – W czym mu pomóc? – No nie wiem… Przycumować łódź? – Żartujesz? – pyta Kiran. – Patrick wszystko potrafi zrobić sam. – Wszystko? – Patrick nikogo nie potrzebuje – odpowiada Kiran. – Nigdy. – Rozumiem. – Jane się zastanawia, czy to wyraz jej ogólnego sarkazmu, wymierzonego w równym stopniu we wszystkich, czy może Kiran ma jakiś konkretny problem z Patrickiem. Z kimś takim jak ona czasem trudno to ocenić. Na zewnątrz Patrickowi udaje się akurat zahaczyć cumę o knagę, napina ciało, ciągnie linę, kawałek po kawałku, przyciągając powoli jacht do nabrzeża. Wygląda to dość imponująco. Może faktycznie potrafi wszystko. – A tak w ogóle, to kim jest Patrick?
– Patrick Yellan – odpowiada Kiran. – Wychowaliśmy się z nim, Ravi i ja. Pracuje dla mojego ojca. Tak jak jego młodsza siostra, Ivy. Jego rodzice też pracowali dla ojca, ale dwa lata temu zginęli w wypadku samochodowym we Francji. – Zerka na Jane i dodaje: – Przepraszam. Nie chciałam ci przypominać o wypadkach w podróży. – Nic się nie stało – odpowiada automatycznie Jane i zapisuje w pamięci te imiona i fakty, razem z innymi zdobytymi informacjami. Kiran jest Amerykanką brytyjskiego pochodzenia od strony ojca i brytyjską Hinduską od strony matki, ale jej rodzice się rozwiedli, a ojciec drugi raz się ożenił. Jest też obrzydliwie bogata. Jane nigdy dotąd nie miała przyjaciółki, która wychowywałaby się z własnymi służącymi. Czy Kiran jest moją przyjaciółką? – zastanawia się. Znajomą? A może mentorką? Teraz już nie, ale kiedyś chyba tak było. Kiran jest o cztery lata starsza, chodziła do college’u w rodzinnym mieście Jane i dawała jej lekcje pisania, gdy Jane była w szkole średniej. Ravi to jej brat bliźniak, przypomina sobie Jane. Nigdy go nie poznała, ale czasem odwiedzał Kiran w college’u. Jej lekcje się zmieniały, gdy Ravi był w mieście. Kiran się wtedy spóźniała, w oczach miała jakiś blask, wydawała się mniej surowa i nie taka zasadnicza. – Patrick zajmuje się transportem między lądem i wyspą? – pyta Jane. – Chyba tak – odpowiada Kiran. – W każdym razie między innymi. Parę innych osób też to robi. – Czy Patrick i jego siostra mieszkają w rezydencji? – Wszyscy mieszkają w rezydencji. – Czyli cieszysz się, że wracasz do domu? – pyta Jane. – Bo możesz spotkać przyjaciół, z którymi dorastałaś? Jane bada grunt, bo próbuje się zorientować, jak działają tego rodzaju relacje ze służącymi, kiedy jest się tak bogatym. Kiran nie odpowiada od razu, wpatruje się tylko przed siebie z zaciśniętymi ustami i Jane zaczyna się zastanawiać, czy jej pytanie było nie na miejscu. – Chyba był kiedyś taki czas, gdy na widok Patricka, po długiej nieobecności, czułam się, jakbym wracała do domu. – Och! Ale… już nie? – Eh, to nie takie proste – wzdycha Kiran. – Nie mówmy o tym teraz, mógłby nas usłyszeć. Patrick musiałby mieć jakieś supermoce, by usłyszeć choć słowo z tej rozmowy, ale Jane potrafi poznać, kiedy temat jest zamknięty. Zerka przez
okno i widzi niewyraźnie przez ulewę sylwetki innych łodzi, wielkich i małych, przycumowanych w tej zatoczce. Wszystkie należą do ojca Kiran, Octaviana Thrasha IV, podobnie jak cała zatoczka, ta wyspa przy wschodnim wybrzeżu, falujące na wietrze drzewa i ogromny dom wysoko w górze. – Jak dostaniemy się do domu? – pyta Jane. Nie widzi żadnej drogi. – Będziemy brnąć w górę przez deszcz jak płetwonurkowie? Kiran parska, a potem – ku zaskoczeniu Jane – posyła jej pełen aprobaty uśmiech. – Samochodem – mówi, nie rozwodząc się nad tym. – Opowiadasz zabawne rzeczy. Tęskniłam za tym. I za twoimi ciuchami. W koszuli w złote zygzaki i w bordowych sztruksach Jane wygląda jak jedno z morskich stworzeń cioci Magnolii. Jak błazenek albo koral panterka. Jane przypuszcza, że chyba nigdy się nie ubiera bez myślenia o cioci Magnolii. – No dobra – mówi. – A kiedy ma być wiosenna gala? – Nie pamiętam. Pojutrze? Za dwa dni? Pewnie jakoś w weekend. W nadmorskim domu Octaviana Thrasha IV odbywają się gale z okazji każdej pory roku. To dlatego Kiran się tam wybiera. Wraca do domu na wiosenną galę. I tym razem, z jakichś niewyjaśnionych powodów, zaprosiła Jane, choć jeszcze w zeszłym tygodniu Jane nie widziała jej od czasu, kiedy Kiran skończyła college, czyli od prawie roku. Koleżanka wpadła na nią, gdy Jane była w pracy, w księgarni na terenie kampusu, bo podobnie jak wielu absolwentów zapamiętała, że jest tam toaleta publiczna. Jane uwięziona za ladą informacyjną widziała, jak się zbliża, z ogromną torebką przerzuconą przez ramię i udręczonym wyrazem twarzy. Gdyby to był jakikolwiek inny duch z przeszłości, instynkt podpowiedziałby jej, by się odwrócić, ukryć za zasłoną ciemnych loków i zamienić się w posąg. Jednak widok Kiran Thrash natychmiast przywiódł Jane na myśl dziwną obietnicę, jaką wymogła na niej ciocia Magnolia, zanim wyruszyła na tę ostatnią wyprawę fotograficzną. Ciocia Magnolia kazała Jane obiecać, że nigdy nie odrzuci zaproszenia do rodzinnej rezydencji Kiran. – Hej! – powiedziała Kiran tamtego dnia, zatrzymując się przy ladzie. – Janie. To ty. – Zerknęła na ramię Jane; spod krótkiego rękawka wystawały czułki wytatuowanej meduzy. – Kiran. – Jane instynktownie dotknęła ramienia. Tatuaż był nowy. – Cześć! – Chodzisz tu teraz do szkoły?
– Nie – odparła. – Przerwałam naukę. Robię sobie przerwę. Pracuję tutaj. W księgarni – dodała, co było oczywiste i nie miała ochoty na ten temat rozmawiać. Nauczyła się jednak mówić o niczym, wypełniać chwile milczenia fałszywym entuzjazmem i podsuwać swoje porażki jako temat do rozmowy, bo czasem dzięki temu udawało jej się unikać takich pytań, jak następne, które zadała Kiran. – Co tam u twojej cioci? Branie się w garść w takich w chwilach stało się już odruchem. – Nie żyje. – Och! – Kiran zmrużyła oczy. – Nic dziwnego, że rzuciłaś szkołę. Było to mniej życzliwe niż większość reakcji, ale łatwiejsze do zniesienia dzięki poirytowaniu, które Jane poczuła. – Może i tak bym ją rzuciła. Nie znosiłam jej. Pozostali studenci byli snobami, a ja byłam do niczego z biologii. – Profesor Greenhut? – spytała Kiran, ignorując przytyk o snobach. – Tak. – Słynny na całą szkołę jako pretensjonalny dupek – stwierdziła Kiran. Wbrew temu, co podpowiadał jej instynkt, Jane się uśmiechnęła. Greenhut zakładał, że jego studenci mają już sporą wiedzę z biologii, i może to założenie było nawet słuszne, bo nikt z grupy nie miał takich problemów, jak Jane. Ciocia Magnolia, która była wykładowcą kontraktowym i uczyła biologii morza, prawie się zachłysnęła, gdy zobaczyła program nauczania. „Greenhut jest nadętym, zadufanym osłem”, powiedziała z niesmakiem, a potem dodała: „Bez obrazy dla Kłapouchego. Greenhut próbuje wykosić studentów, którzy nie chodzili do drogich szkół”. – I to działa – odparła wtedy Jane. – Może pójdziesz do szkoły gdzie indziej – podsunęła Kiran. – Gdzieś daleko. Czasem wyjazd daleko od domu dobrze robi. – Tak. Może. – Jane od zawsze mieszkała w tym małym miasteczku uniwersyteckim w głębi stanu i za każdym razem, gdy wychodziła z domu, otaczali ją studenci. Nauka dla dzieci wykładowców była bezpłatna. Ale może Kiran miała rację, może powinna była wybrać inną szkołę. Stanową, gdzie przy innych studentach nie czułaby się tak bardzo… z prowincji. Tutaj studenci przyjeżdżali z całego świata i mieli mnóstwo pieniędzy. Współlokatorka Jane spędziła lato na francuskiej wsi i gdy się dowiedziała, że w szkole średniej Jane uczyła się francuskiego, chciała z nią rozmawiać po francusku o miastach,
w których Jane nigdy nie była, i o serach, których nigdy nie jadła. To było przedziwne uczucie, chodzić na zajęcia, które wcześniej budziły w niej zazdrość, i tak nędznie skończyć. Pod koniec spędzała większość wieczorów z ciocią Magnolią zamiast w akademiku i czuła się, jakby prowadziła drugie, równoległe życie, do którego zupełnie nie pasowała. Jakby była kawałkiem z niewłaściwej układanki. – Mogłabyś pójść do jakiejś szkoły artystycznej – rzuciła Kiran. – Nie robiłaś przypadkiem fajnych parasolek? – To nie sztuka – odparła Jane. – To tylko parasolki. Nic szczególnego. – No dobra – stwierdziła Kiran. – Mniejsza z tym. Gdzie teraz mieszkasz? – W mieszkaniu w mieście. – W tym, w którym mieszkałaś z ciocią? – Nie – odparła Jane, wkładając w to słowo lekki sarkazm, którego Kiran pewnie i tak nie zauważyła. Oczywiście, że nie było jej stać na tamto mieszkanie. – Mieszkam z trójką studentów. – I co, podoba ci się? – Jest w porządku – skłamała Jane. Jej współlokatorzy byli znacznie starsi od niej i zbyt pompatycznie skupieni na swoich zawiłych dążeniach intelektualnych, by przejmować się takimi sprawami, jak gotowanie, sprzątanie czy kąpiel. To było tak, jakby mieszkała z Sową Przemądrzałą z Kubusia Puchatka, tyle tylko, że byli na bakier z higieną i była ich cała trójka. Jane prawie nigdy nie była tam sama. Jej pokój był niewiele większy od szafy i nie nadawał się do robienia parasolek, co wymagało przestrzeni. Trudno było się tam ruszyć, żeby na coś nie wpaść. Czasem spała z zaczętą parasolką w nogach łóżka. – Lubiłam twoją ciocię – powiedziała Kiran. – Ciebie też lubiłam – dodała i to wtedy Jane przestała myśleć o sobie i zaczęła uważniej ją obserwować. W jakiś sposób się zmieniła od ich ostatniego spotkania. Kiedyś Kiran poruszała się tak, jakby równocześnie próbowała załatwić co najmniej cztery bardzo ważne sprawy. – Co cię sprowadza do miasta? – spytała Jane. Kiran apatycznie wzruszyła ramionami. – Wsiadłam w samochód i zrobiłam sobie przejażdżkę. – Gdzie mieszkasz? – W apartamencie w centrum. Apartament Thrashów zajmował dwa najwyższe piętra rezydencji na
Manhattanie, z widokiem na Central Park. Spory kawałek drogi dla kogoś, kto „wsiadł w samochód i zrobił sobie przejażdżkę”. – Ale wzywają mnie do domu na wyspę na wiosenną galę – dodała Kiran. – I może zostanę na dłużej. Octavian jest chyba nie w sosie. – Aha – mruknęła Jane i spróbowała sobie wyobrazić, jak to jest mieć ojca miliardera na prywatnej wyspie, który jest nie w sosie. – Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić. – Co to za tatuaż? – spytała Kiran. – Kałamarnica? – Meduza. – Mogę zobaczyć? Meduza na ramieniu Jane była niebiesko-złota, z cienkimi niebieskimi czułkami i biało-czarnymi parzydełkami sięgającymi poniżej łokcia. Jane często podwijała rękawy koszuli, by było widać trochę czułków, ponieważ tak naprawdę lubiła, gdy ludzie ją prosili, by pokazała tatuaż. Teraz podciągnęła rękaw, by Kiran mogła go zobaczyć. Ta przyjrzała się meduzie, ale wyraz jej twarzy ani trochę się nie zmienił. – Hmm – mruknęła. – Bolało? – Tak – potwierdziła Jane. Wzięła dodatkową robotę jako kelnerka w taniej restauracji i pracowała przez trzy miesiące, żeby było ją stać na ten tatuaż. – Delikatna – zauważyła Kiran. – Jest naprawdę piękna. Kto ją zaprojektował? – Jest na podstawie zdjęcia zrobionego przez moją ciocię. – Jane ucieszyła się, mogąc to powiedzieć. – To pacyficzna meduza kompasowa. – Twoja ciocia zdążyła zobaczyć ten tatuaż? – Nie. – Życie jest czasem wredne. Chodźmy się napić. – Co? – przeraziła się Jane. – Ja? – Jak wyjdziesz z pracy. – Jestem niepełnoletnia. – To kupię ci koktajl mleczny. Tamtego wieczoru w barze Jane opowiedziała Kiran, jak to jest pracować na niepełny etat w księgarni i musieć zapłacić z tego za czynsz, jedzenie i ubezpieczenie zdrowotne; jak to jest, gdy na chwilę się rozkojarzy i wydaje jej się, że ciocia Magnolia wyjechała tylko na kolejną fotograficzną wyprawę; o tym, że czasem się przyłapuje na tym, że nadkłada drogi, by ominąć budynek,
w którym mieszkały. Jane nie chciała jej tego wszystkiego wyjaśniać, ale znała Kiran w czasach, gdy życie miało sens. Teraz czuła się przy niej zagubiona. Po prostu tak wyszło. – Rzuć pracę – powiedziała Kiran. – I z czego mam żyć? – spytała z poirytowaniem Jane. – Wiesz, nie każdy ma tatę z kartą kredytową bez dna. Kiran nie zwróciła uwagi na ten przytyk. – Po prostu nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą. – Szczęśliwą?! – powtórzyła z niedowierzaniem Jane, a potem zobaczyła, że Kiran dalej sączy whisky, i naprawdę się rozzłościła. – A tak w ogóle, to jaką ty masz pracę? – warknęła. – Nie mam pracy. – No cóż, ty też nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą. Ku zaskoczeniu Jane, Kiran wybuchnęła krótkim, głośnym śmiechem. – Wypiję za to – oświadczyła, potem przełknęła wszystko, co miała w szklance, pochyliła się nad barem i sięgnęła do pudełka z papierowymi parasolkami. Wybrała jedną, niebiesko-czarną, pasującą do koszuli Jane i macek meduzy. Otworzyła ją ostrożnie, zakręciła w palcach i podała Jane. – To dla ochrony – oświadczyła. – Przed czym? – spytała Jane, oglądając delikatne wnętrze parasolki. – Przed wszelkim cholerstwem – odparła. – O rany! Pomyśleć tylko, że przez cały ten czas mogłam powstrzymać cholerstwa koktajlową parasolką. – Może to działa tylko na bardzo małe cholerstwa. – Dzięki – odparła Jane i kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu. – No tak, nie mam pracy – powtórzyła Kiran, szybko spojrzała jej w oczy i odwróciła wzrok. – Czasem o jakąś się staram, ale nic z tego nie wychodzi. I szczerze mówiąc, zawsze czuję wtedy ulgę. – W czym problem? Skończyłaś studia. Miałaś naprawdę dobre wyniki, zgadza się? Nie znasz przypadkiem siedmiu języków albo coś w tym stylu? – Gadasz jak moja matka – odparła Kiran, bardziej ze znużeniem niż z irytacją. – I jak mój ojciec, i jak mój brat, i jak mój chłopak. Cholera, jak każdy, z kim rozmawiam. – Tak tylko pytałam. – W porządku – odparła. – Jestem zepsutą bogatą dziewczyną, która ma ten przywilej, by móc nic nie robić i użalać się nad sobą, że nie ma pracy.
Rozumiem. To było zabawne, bo właśnie tak Jane pomyślała. Ale teraz, gdy Kiran powiedziała to na głos, nie miała jej już tego tak za złe. – Słuchaj, nie wkładaj mi takich bredni do ust. Jestem uzbrojona – powiedziała, wymachując koktajlową parasolką. – Wiesz, co lubiłam w twojej cioci? – spytała Kiran. – Wydawała się zawsze dokładnie wiedzieć, co za chwilę zrobi. Przy niej człowiek czuł się tak, jakby to było możliwe. Jakby można było wiedzieć, jaki wybór jest słuszny. Tak. Jane chciała odpowiedzieć, ale prawdziwość tych słów ścisnęła ją za gardło. Ciocia Magnolia. Kiran beznamiętnie obserwowała jej ból. – Rzuć pracę i wybierz się ze mną do Tu Reviens – powiedziała. – Zostań na jakiś czas, tak długo, jak zechcesz. Octavian nie będzie miał nic przeciw temu. Cholera, wykupi twoje zapasy parasolek. Mój chłopak tam jest; będziesz mogła go poznać. I mój brat, Ravi. No, dalej! Co cię tu trzyma? Niektórzy ludzie są tak bogaci, że nawet nie zauważają, kiedy zawstydzają innych. Ile były warte wszystkie rozpaczliwe starania Jane, by się utrzymać, skoro obojętne zaproszenie od niemal obcej osoby, wynikające z nudy i z potrzeby, by się wysikać, sprawiło, że Jane poczuła większy finansowy komfort, niż sama potrafiłaby sobie zapewnić? Ale nie mogła odmówić, ze względu na ciocię Magnolię. Na złożoną jej obietnicę. – Janie, kochanie – powiedziała ciocia Magnolia pewnego ranka, gdy Jane wyjątkowo wcześnie wstała i zastała ją na stołku przy kuchennym blacie. – Nie śpisz. – Ty nie śpisz – odparła Jane, bo to ona w tej rodzinie miała problemy ze snem. Oparła biodro o stołek, by przytulić się do cioci, zamknęła oczy i udała, że wciąż śpi. Ciocia Magnolia była wysoka, tak jak ona, i Jane zawsze łatwo się było w nią wpasować. Ciocia wsunęła w jej ręce filiżankę herbaty, tak by jej palce ją oplotły i się ogrzały. – Pamiętasz swoją dawną korepetytorkę z pisania? – spytała. – Kiran Thrash? – Oczywiście – odparła Jane, głośno siorbiąc. – Wspominała kiedyś o swoim domu?
– Tym z francuską nazwą? Na wyspie należącej do jej ojca? – Tu Reviens – powiedziała ciocia Magnolia. Jane znała francuski na tyle, by wiedzieć, co to znaczy. – „Wrócisz”. – Właśnie, kochanie. Chcę, żebyś coś mi obiecała. – Dobrze. – Jeśli ktoś cię kiedyś zaprosi do Tu Reviens, obiecaj mi, że tam pojedziesz. – Dobrze – odparła Jane. – Ale… dlaczego? – Słyszałam, że w tym miejscu kryje się wiele możliwości. – Ciociu Magnolio – parsknęła Jane i odstawiła filiżankę, by spojrzeć jej w oczy. Ciocia miała śmieszną niebieską plamkę na poza tym całkiem brązowej tęczówce jednego z oczu. Jak mgławica albo malutka rozgwiazda. – Ciociu Magnolio – powtórzyła. – O czym ty, do diabła, mówisz? Ciocia zaśmiała się gardłowo i objęła Jane ramieniem. – Wiesz, że czasem miewam zwariowane pomysły. Magnolia lubiła nagłe wyjazdy, na przykład pod namiot w jakimś odciętym od świata zakątku Finger Lakes, gdzie nie wolno było nocować, a komórka nie miała zasięgu. Czytały wtedy książki w świetle lampek, słuchały, jak ćmy odbijały się od płótna malutkiego, rozjarzonego namiotu, i w końcu zasypiały przy nawoływaniach nurów. A tydzień później ciocia Magnolia potrafiła wyjechać do Japonii, by fotografować rekiny. Zdjęcia, które przywoziła z takich podróży, zachwycały Jane. Może i fotografia przedstawiała rekina, ale Jane widziała ciocię Magnolię z aparatem, otoczoną wodą, ciszą i zimnem, oddychającą sprężonym powietrzem i czekającą na istotę, która równie dobrze mogłaby być obcym, tak przedziwni byli mieszkańcy podwodnego świata. – Ty jesteś zwariowana, ciociu Magnolio – odparła Jane. – I cudowna. – Ale nie proszę cię, żebyś mi wiele obiecywała, prawda? – Nie. – Więc obiecaj mi tę jedną rzecz. Dobrze? – W porządku – odpowiedziała Jane. – Niech będzie. Obiecuję, że nigdy nie odrzucę zaproszenia do Tu Reviens. A tak w ogóle, to czemu nie śpisz? – Miałam dziwne sny – odparła. A kilka dni później wyjechała na ekspedycję na Antarktydę, śnieżyca złapała ją za daleko od obozu i zamarzła. Zaproszenie Kiran zbliżyło Jane do cioci Magnolii bardziej niż cokolwiek w ciągu ostatnich czterech miesięcy.
Tu Reviens. Wracasz. To niepokojące uczucie być tak daleko od domu – wszystkie jej zwyczajne obawy zniknęły, ale zastąpiły je nowe. Czy ojciec Kiran w ogóle wie o przyjeździe Jane? A co, jeśli się okaże, że jest tylko piątym kołem u wozu, gdy Kiran spotka się ze swoim chłopakiem? Jak się zachowywać w towarzystwie ludzi, którzy są właścicielami jachtów i prywatnych wysp? Jane stoi w salonie jachtu Kiran, na zewnątrz leje jak z cebra. Powtarza sobie, by oddychać – powoli, głęboko i spokojnie, tak jak uczyła ją ciocia Magnolia. „To ci pomoże, kiedy będziesz uczyła się nurkowania z akwalungiem” – mawiała ciocia, gdy Jane była mała, miała pięć, sześć, może siedem lat. Ale do tych lekcji nurkowania jakoś nigdy nie doszło. Wdech, myśli Jane, skupiając się na tym, by głęboko wciągnąć powietrze. Wydech: czuje, że jej klatka piersiowa opada. Zerka na dom unoszący się w górze nad nimi w strugach ulewnego deszczu. Ciocia Magnolia nigdy się nie zamartwiała. Po prostu szła. Nagle Jane czuje się jak postać z powieści Edith Wharton albo którejś z sióstr Brontë. Jestem młodą kobietą dysponującą ograniczonymi środkami; bez rodziny i perspektyw, zaproszoną przez zamożny ród do ich wytwornej rezydencji. Czy to możliwe, że to moja wielka przygoda? Będzie musiała wybrać parasolkę odpowiednią na taką przygodę. Czy Kiran uzna, że to dziwne? Czy Jane uda się znaleźć taką, która nie będzie wyglądać żenująco? Chwiejnym krokiem przechodzi przez salon, otwiera jedną ze swoich skrzynek i natychmiast natrafia na parasolkę, która wydaje się właściwa. Jest malutka, z atłasową czaszą w kolorach głębokiego brązu i miedzianego różu. Metalowe elementy wykonane są z zabytkowych części, ale solidnych. Gdyby miała ochotę, mogłaby kogoś nabić na nasadkę. Jane ją otwiera. Część ruchoma piszczy, a druty są wygięte, tkanina nierówno się napięła. To tylko głupia, pokrzywiona parasolka, myśli Jane i nagle musi zamrugać, by powstrzymać łzy. Ciociu Magnolio? Po co tu jestem? Patrick wsuwa głowę do salonu. Zerka jasnymi oczami na Jane, potem na Kiran. – Przycumowaliśmy, Kir – mówi. – Samochód już czeka. Kiran siada, nie patrząc na niego. Potem, gdy Patrick wraca na pokład, obserwuje go przez okno, jak zarzuca sobie drewniane skrzynie na ramię
i niesie je na przystań. Ich spojrzenia się spotykają i Kiran odwraca wzrok. – Zostaw tu swoje rzeczy – mówi do Jane. I dodaje lekceważąco: – Patrick je potem przyniesie. – Dobrze – odpowiada Jane. Coś jest zdecydowanie nie tak między Patrickiem a Kiran. – A tak w ogóle, to kim jest twój chłopak? – Ma na imię Colin. Pracuje z moim bratem. Poznasz go. A czemu pytasz? – Po prostu byłam ciekawa. – Sama zrobiłaś tę parasolkę? – pyta Kiran. – Tak. – Tak myślałam. Kojarzy mi się z tobą. No jasne. Jest ręcznie robiona i śmiesznie wygląda. Kiran i Jane wychodzą na deszcz. Patrick wyciąga rękę, by pomóc Jane, a ona niechcący chwyta go za przedramię. Jest przemoczony do suchej nitki. Jane zauważa, że Patrick Yellan ma piękne przedramiona. – Uważaj, jak idziesz – mówi jej do ucha Patrick. Gdy Kiran i Jane są już na lądzie, pędzą do wielkiego czarnego samochodu, który czeka na nabrzeżu. – To Patrick mnie prosił, żebym przyjechała do domu na galę! – woła Kiran, przekrzykując deszcz. – Co?! – pyta zdyszana Jane. Próbuje osłonić Kiran przed deszczem swoją parasolką i efekt jest taki, że za kołnierz spływa jej lodowata stróżka wody. – Naprawdę? Dlaczego? – A któż to, do cholery, może wiedzieć? Mówił, że chce mi coś wyznać. Zawsze wciska takie kity, a potem nie ma nic do powiedzenia. – Jesteście… bliskimi przyjaciółmi? – Nie próbuj mnie osłaniać przed deszczem – mówi Kiran, wyciągając rękę do drzwi samochodu. – Tylko obie przez to jeszcze bardziej zmokniemy. Okazuje się, że w zatoczce zaczyna się droga, która potem zgodnie z ruchem wskazówek zegara obiega wyspę, po czym pnie się serią serpentyn po stromych klifach. Nie jest to bynajmniej kojąca przejażdżka rolls-royce’em w deszczu; samochód wydaje się za duży, by brać takie zakręty i nie spaść w przepaść. Prowadząca go kobieta ma minę buldoga i jedzie tak, jakby śpieszyła się na pociąg. Stalowoszare włosy i oczy, blada cera, wysokie kości policzkowe. Ma na sobie czarny strój do jogi i poplamiony kuchenny fartuch. Wpatruje się
w Jane we wstecznym lusterku. Jane się wzdryga i tak przekrzywia głowę, by burza loków zasłoniła jej twarz. – Znów brakuje nam personelu, pani Vanders? – pyta Kiran. – Jest pani w fartuchu. – Właśnie bez zapowiedzi zjawiła się grupka gości – odpowiada kobieta. – Wiosenna gala ma się odbyć pojutrze. Kucharz wpadł w histerię. Kiran opiera się o zagłówek i przymyka oczy. – Co to za goście? – Phoebe i Philip Okada – odpowiada pani Vanders. – Lucy St. George… – Mój brat mnie dobija – wchodzi jej w słowo Kiran. – Twój brat nie przyjechał – mówi znacząco pani Vanders. – Ale szok – odpowiada Kiran. – Spodziewamy się jakichś bandytów napadających na banki? Pani Vanders odchrząkuje, słysząc to dziwne pytanie, i mówi: – Pewnie nie. – Bandytów napadających na banki? – pyta Jane. Kiran jednak ją ignoruje. – No cóż – mówi – zapowiedziałam wcześniej, że zjawię się z przyjaciółką. Mam nadzieję, że przygotowaliście dla niej miejsce; Janie potrzebuje przestrzeni. – Przygotowaliśmy dla Jane Czerwony Apartament we wschodnim skrzydle. Ma własny salonik – mówi pani Vanders – Choć niestety nie widać stamtąd morza. – To strasznie daleko ode mnie – wybrzydza Kiran. – I blisko Raviego. – No cóż… – Twarz pani Vanders nagle łagodnieje. – Wciąż mamy śpiwory, jeśli chcecie nocować razem. Ty, Ravi i Patrick lubiliście to robić, kiedy byliście młodsi, a Ivy była jeszcze malutka, pamiętasz? Zawsze błagała, żebyście ją też zabrali. – Piekliśmy pianki w kominku Raviego – wyjaśnia Kiran. – A pani Vanders i Octavian wisieli nad nami, pewni, że się poparzymy. – Albo podpalicie dom – dodaje pani Vanders. – Ivy jadła ich tyle, że robiło jej się niedobrze, i zapadała w śpiączkę cukrową – wspomina tęsknie Kiran. – A ja zasypiałam przy palenisku między Patrickiem i Ravim, jak rozpuszczająca się pianka w s’more. Nagle wspomnienie spada na nią jak cios; wspomnienia mają własną wolę. Jane siedzi z ciocią Magnolią na czerwonym fotelu, przy kaloryferze, w którym
ciągle coś syczało i szumiało. Czytały Kubusia Puchatka i Chatkę Puchatka. Hej ho! To dla misia ten marsz! – nuciła ciocia Magnolia, gdy Krzyś prowadził ekspozycję na Biegun Północny. Czasem, gdy ciocia Magnolia była zmęczona, czytały po cichu, przytulone do siebie. Jane miała wtedy pięć, sześć, siedem, pewnie jeszcze osiem lat. Kiedy ciocia Magnolia suszyła skarpetki na kaloryferze, w pokoju pachniało wełną. Samochód zbliża się do tyłów budynku, objeżdża go z głuchym pomrukiem i zatrzymuje się od frontu. Teraz, gdy Jane widzi z bliska ten dom, nie przypomina jej już statku. To pałac. Pani Vanders otwiera małe drzwi rozmiaru człowieka w ogromnej bramie, jak na słonia. Nie ma komitetu powitalnego. Jane i Kiran wchodzą do kamiennego holu głównego z wysokim sklepieniem i posadzką w szachownicę, na której Jane z każdym krokiem pozostawia kałużę wody. Słychać świst powietrza, gdy pani Vanders zamyka drzwi, a Jane czuje, jak syczy jej w uszach, niemal jakby nie dosłyszała jakiegoś wypowiedzianego szeptem słowa. Rozkojarzona pociera ucho. – Witaj w Tu Reviens – mówi szorstko pani Vanders. – Trzymaj się z dala od pomieszczeń dla służby. Kuchnia to również nie miejsce dla gości, a pomieszczenia na strychu w zachodnim skrzydle są zagracone i niebezpieczne. Powinnaś się zadowolić swoją sypialnią, Jane, i wspólnymi pomieszczeniami na parterze. – Vanny, przestań być taką ogrzycą – mówi spokojnie Kiran. – Po prostu nie chciałabym, żeby twoja przyjaciółka przebiła sobie na strychu stopę gwoździem – odpowiada pani Vanders, po czym odchodzi i znika w jakichś drzwiach. Jane, nie do końca pewna, czy powinna pójść za nią, rusza z miejsca, ale Kiran wyciąga rękę, by ją zatrzymać. – Wydaje mi się, że poszła do zakazanej kuchni – mówi z krzywym uśmiechem. – Chodź, oprowadzę cię. To główny hol. Wydaje ci się dostatecznie pretensjonalny? Na prawo i na lewo znajdują się identyczne schody wiodące na pierwsze i drugie piętro. Ściana naprzeciw Jane jest tak niemożliwie wysoka, że niemal kręci jej się w głowie. Wzdłuż niej, na drugim i trzecim poziomie, rozciągają się długie balkony, podzielone w równych odstępach przejściami ze sklepieniami łukowymi. Te balkony mogłyby służyć jako galerie dla minstreli, lecz są też mostami łączącymi wschodnie i zachodnie skrzydła domu.
Łukowate przejścia lśnią łagodnie w naturalnym świetle, jakby ściana była twarzą z lśniącymi zębami. Na wprost, na parterze, znajduje się kolejny łuk, za którym widać naturalne światło. Jane słyszy odgłos deszczu uderzającego o szyby. Jej umysł nie potrafi dojrzeć w tym sensu, tam powinien się przecież znajdować środek budynku. – To wenecki dziedziniec – wyjaśnia Kiran, dostrzegłszy jej minę, i prowadzi ją w stronę łuku. W jej głosie słychać rezygnację. – Najładniejsze miejsce w tym domu. – Och – mówi Jane, próbując coś wyczytać z jej twarzy. – Chcesz powiedzieć, że to twoje ulubione pomieszczenie? – Mniejsza z tym. Powoduje, że trudniej mi nienawidzić tego miejsca. Jane zamiast patrzeć na dziedziniec, przygląda się Kiran. Jej jasnobrązowa twarz jest zwrócona ku szklanemu sufitowi i bębniącym w niego kroplom deszczu. Nie jest piękna. Ma tego rodzaju zwyczajną urodę, która dzięki mnóstwu pieniędzy może rozbłysnąć. Jane jednak uświadamia sobie, że lubi zadarty nos Kiran, jej szczerą twarz i niesforne czarne włosy. Jeśli Kiran nienawidzi tego miejsca, zastanawia się Jane, to dlaczego zgodziła się przyjechać na wezwanie Patricka? A może wszystkich miejsc nie lubi po równo? Jane się obraca, by zobaczyć, na co patrzy Kiran. No cóż. Wspaniała przestrzeń pośrodku domu; każdy dom powinien taką mieć. To atrium z przeszklonym sufitem sięgające w górę na trzy poziomy budynku, ze ścianami z bladoróżowego kamienia i lasem smukłych białych drzew pośrodku, tarasowymi rabatami i małym wodospadem tryskającym z pyska ryby. Na drugim i trzecim poziomie z balkonów zwisają kaskady złocistopomarańczowych nasturcji. – No chodź – mówi Kiran. – Pokażę ci twój pokój. – Nie trzeba – odpowiada Jane. – Wystarczy, że mi powiesz, dokąd mam iść. – To mi da pretekst, żeby nie iść od razu szukać Octaviana. – Z któregoś z pobliskich pokoi słychać śmiech. Kiran się krzywi. – Albo gości. I Colina – dodaje, po czym chwyta Jane za nadgarstek i ciągnie ją do głównego holu. To dziwne wrażenie być dotykanym przez kogoś tak drażliwego, jak Kiran. Jane nie potrafi powiedzieć, czy to jej poprawia samopoczucie, czy też sprawia, że czuje się trochę jak w pułapce. – Jaki jest Colin?
– Handluje dziełami sztuki – mówi Kiran, niezupełnie odpowiadając na pytanie Jane. – Pracuje dla swojego wuja, który jest właścicielem galerii. Colin jest magistrem historii sztuki. Prowadził jedne z zajęć, na które chodził Ravi, kiedy był na studiach licencjackich; to tak się poznali. Ale nawet gdyby studiował astrofizykę albo coś w tym stylu, pewnie i tak w końcu pracowałby dla swojego wuja Buckleya. Tak jak wszyscy w ich rodzinie. Mimo wszystko przynajmniej korzysta ze swojego wykształcenia. Kiran studiowała religioznawstwo i języki, ale najwyraźniej z tej wiedzy nie korzysta. Jane pamięta, jak kiedyś napisała pracę o współpracy grup wyznaniowych z rządem na rzecz ochrony środowiska. Ciocię Magnolię zafascynowała ta praca. Ona i Kiran rozmawiały o tym bez końca. Okazało się wtedy, że ciocia Magnolia wiedziała o wiele więcej o polityce, niż Jane przypuszczała. Kiran wraca przez główny hol i kieruje się ku wschodnim schodom po ich lewej stronie. Na ścianach wisi przedziwna kolekcja obrazów z najróżniejszych okresów i w najróżniejszych stylach. Na każdym piętrze stoi kompletna zbroja. Na pierwszym poziomie dominuje wyjątkowo wysoki realistyczny obraz wykonany grubo kładzioną olejną farbą. Przedstawia posadzkę w szachownicę i otwartą parasolkę, jakby odstawiono ją, by wyschła. Jane czuje, że mogłaby niemal wejść w tę scenę. Zbliża się do nich schodzący po schodach basset. Przystaje i wpatruje się w Jane. Potem zaczyna z rosnącym zainteresowaniem podskakiwać i dyszeć. Gdy Jane go mija, pies się obraca i z zapałem rusza za nimi, ale długie ciało spowalnia go, a poza tym bassety nie są stworzone do chodzenia po schodach. Nadeptuje na własne ucho i skomle. Wkrótce zostaje z tyłu. Szczeka. – Nie zwracaj uwagi na Jaspera – mówi Kiran. – Ten pies ma zaburzenia osobowości. – Co mu dolega? – pyta Jane. – Wychował się w tym domu. Jane jeszcze nigdy nie miała do swojej dyspozycji całego apartamentu. W chwili, gdy wchodzą do środka, dzwoni telefon Kiran. Ta zerka na niego i się krzywi. – Pieprzony Patrick. Założę się, o co tylko chcesz, że nie ma mi nic do powiedzenia. Zostawię cię, żebyś sobie pozwiedzała – mówi i cofa się na
korytarz. Jane może teraz swobodnie przyjrzeć się swoim pokojom, nie musząc skrywać przy tym zachwytu. Jej łazienka ze złotymi kafelkami wyposażona w jacuzzi jest wielkości jej dawnego pokoju, a sam pokój jest olbrzymi, z królewskim, ogromnym jak góra łożem. Pewnie wdrapie się na nie później, żeby spać w chmurach. Ściany mają niezwykły, blady odcień czerwieni, jak jedna z tych barw, które pojawiają się na chwilę o wschodzie słońca. Przy ogromnym kominku stoją grubo wyściełane skórzane fotele. Jane otwiera parasolkę i odstawia ją do zimnego paleniska, żeby wyschła. Zauważa polana obok kominka i zastanawia się, jak się rozpala ogień. Sąsiedni salonik od wschodu ma ściany ze szkła, pewnie po to, by wpuszczały poranne słońce. Szyby sprawiają, że Jane jest bardzo blisko ulewnego deszczu, i to jest miłe. Ulewa potrafi być przytulna, kiedy jest się pod dachem. Na zewnątrz, za ogrodami, rozciąga się długi trawnik, a dalej las znikający we mgle, jakby ten dom i ten mały skrawek ziemi odpłynęły od normalnej egzystencji, zabierając ze sobą Jane jako pasażera. No cóż, nie tylko ją, lecz także ubłoconą dziewczynkę kopiącą dziury łopatką w ogrodzie poniżej. Jej krótkie włosy ociekają od deszczu. Na oko ma siedem albo osiem lat. Podnosi głowę i spogląda na dom. Czy w wyglądzie tego dziecka jest coś znajomego? Czy Jane ją poznaje? Dziewczynka zmienia pozycję i wrażenie znika. Po obejrzeniu saloniku (sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem, prążkowana sofa, fotel w kwieciste wzory, żółty kosmaty dywanik i chaotyczna zbieranina obrazów) Jane wraca do sypialni i owija się w miękki ciemny koc leżący w nogach łóżka. Słyszy ciche drapanie, więc podchodzi do drzwi i lekko je uchyla. – Udało ci się – mówi, gdy pies wpada do pokoju. – Podziwiam cię za wytrwałość. Jasper jest klasycznym bassetem w brązowe, czarne i białe łaty; ma długi nos, jeszcze dłuższe kłapciate uszy, krótkie łapki, smutne oczy i oklapnięty pysk. Jest stworzeniem nękanym grawitacją. Gdy Jane klęka i wyciąga rękę, pies ją obwąchuje. Liże ją nieśmiało. Potem opiera się całym ciężarem o jej wilgotne sztruksy. – Jesteś idealny – mówi Jane, drapiąc go po głowie w miejscu, którego, jak podejrzewa, pies sam nie potrafi dosięgnąć.
– Och – słychać pełen zaskoczenia głos dobiegający od drzwi. – Jesteś Janie? Jane podnosi wzrok i jej spojrzenie pada na wysoką dziewczynę, która musi być młodszą siostrą Patricka Yellana, bo jest do niego bardzo podobna, ma taką samą cerę i takie same jasnoniebieskie oczy. Jej długie ciemne włosy są upięte w luźny kok. – Tak – mówi Jane. – Ivy? – Zgadza się – potwierdza dziewczyna. – Ale ile masz lat? – Osiemnaście – mówi Jane. – A ty? – Dziewiętnaście. Kiran mi mówiła, że przyjedzie z przyjaciółką, ale nie wspominała, że jesteś w moim wieku. – Ivy opiera się o framugę drzwi. Ma na sobie obcisłe szare dżinsy i czerwoną bluzę z kapturem. Ubrania wydają się tak wygodne, że mogłaby w nich spać. Sięga do kieszeni bluzy, wyciąga okulary w ciemnej oprawce i je zakłada. W koszuli w złote zygzaki i bordowych sztruksach pokrytych psią sierścią Jane nagle czuje się niezręcznie, jak jakaś anomalia ewolucyjna. Głuptak niebieskonogi przy pełnej wdzięku czapli. – Masz świetne ciuchy – mówi Ivy. Jane jest zdumiona. – Umiesz czytać w myślach? – Nie. – Ivy uśmiecha się krzywo. – A czemu pytasz? – Bo właśnie to zrobiłaś. – To chyba niezbyt miłe – stwierdza Ivy. – Hmm, a co z zeppelinami? – Co takiego? – Myślałaś o zeppelinach? – Nie. – No to od razu powinnaś się lepiej poczuć. – Co takiego? – powtarza Jane. Ma taki mętlik w głowie, że zaczyna się cicho śmiać. – Chyba, że faktycznie myślałaś o zeppelinach. – Możliwe, że nigdy w życiu o nich nie myślałam – mówi Jane. – To dopuszczalne słowo w scrabble – mówi Ivy. – Choć często jest traktowane jako nazwa własna, a te są niedozwolone. – Zeppeliny? – Tak. A w każdym razie zeppelin, liczba pojedyncza. Dołożyłam je raz do dwóch potrójnie nagradzanych słów. Kiran miała zastrzeżenia, bo zeppeliny
nazwane są od osoby, hrabiego Ferdinanda von Zeppelina, albo kogoś takiego, ale w każdym razie to słowo jest w słowniku scrabble. Zarobiłam na tym dwieście pięćdziesiąt siedem punktów. O rany. Przepraszam. Posłuchaj tylko, co ja wygaduję. – Nie… – Nie, naprawdę. Przysięgam, że zwykle nie mam takiego słowotoku. I z reguły nie przechwalam się też moimi osiągnięciami w scrabble dwie minuty po tym, jak kogoś poznam. – W porządku – odpowiada Jane, bo ludzie, którzy tak swobodnie mówią, sprawiają, że dobrze się przy nich czuje. Nie musi się z nimi tyle napracować, wie, na czym stoi. – Nie gram za dużo w scrabble, więc nie wiem, co to znaczy zarobić dwieście pięćdziesiąt siedem punktów. Dla mnie to równie dobrze może być przeciętny wynik. – To zajebisty wynik za jedno słowo – mówi Ivy i przymyka oczy. – No nie! Co jest ze mną nie tak? – Mnie się to podoba. Chcę usłyszeć więcej tych twoich słów ze scrabble. Ivy uśmiecha się do niej z wdzięcznością. – Wiesz, miałam powód, żeby tu zajrzeć – mówi. – To ja przygotowywałam twój pokój. Chciałam sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. – Bardziej niż w porządku. To znaczy, jest tu kominek i jacuzzi. – Nie przywykłaś do takich rzeczy? – Mój ostatni pokój był wielkości tego łóżka – mówi Jane, wskazując na nie. – Komórka pod schodami? – Chyba aż tak źle nie było. – Jane uśmiecha się, słysząc nawiązanie do Harry’ego Pottera. – No to się cieszę – mówi Ivy. – Na pewno niczego nie potrzebujesz? – Nie chcę, żebyś czuła, że musisz się mną zajmować. – Hej, to moja praca. Powiedz mi, czego ci trzeba. – No cóż – odpowiada Jane. – Przydałyby mi się dwie rzeczy, ale tak naprawdę ich nie potrzebuję i to nie są normalne rzeczy, o które można prosić. – To znaczy? – Piła oscylacyjna – mówi Jane. – I tokarka. – Mhm. – Ivy uśmiecha się szeroko. – Chodź ze mną. – Zaprowadzisz mnie do piły oscylacyjnej i tokarki? – pyta Jane, rzucając koc z powrotem na łóżko.
– W tym domu jest po jednej sztuce wszystkiego. – I ty wiesz, gdzie to wszystko jest? Ivy się nad tym zastanawia, gdy pies wychodzi za nimi na korytarz. – Pewnie wiem, gdzie jest prawie wszystko. Jestem pewna, że dom ma przede mną jakieś tajemnice. Jane jest wysoka, ale Ivy jeszcze wyższa, z nogami które wydają się nie mieć końca. Długość ich kroków jest dobrze dopasowana. Pies trzyma się przy nodze Jane. – Czy to prawda, że Jasper ma zaburzenia osobowości? – pyta. – Kiran tak mówiła. – Potrafi być dziwakiem – odpowiada Ivy. – Nie załatwi swoich spraw, jeśli na niego patrzysz. Gapi się tylko na ciebie ze złością, jakbyś była niewybaczalnie impertynencka. No i w Niebieskim Salonie jest obraz, na którego punkcie ma obsesję. – Co masz na myśli? – Siedzi tam, wpatruje się w niego i ciężko sapie przez nos. – To obraz psa albo coś w tym stylu? – Nie, to jakieś nudne stare miasto nad wodą, tyle tylko, że na obrazie są dwa księżyce. I czasem potrafi znikać na wiele dni, a my go nie możemy znaleźć. Kucharz nazywa go naszym odmieńcem z niskim zawieszeniem. Jasper też jest jedną z tajemnic naszego domu. Pojawił się pewnego dnia po którejś gali jako szczeniak. Jakby któryś z gości go przyprowadził i tutaj zostawił. Ale nikt się po niego nie zgłosił. Zatrzymaliśmy go. Przeszkadza ci? – Nie – mówi Jane. – Chodzi o ten dom – dodaje, gdy Ivy prowadzi ją korytarzem w stronę atrium pośrodku budynku. W przejściu leży dywanik z polarnego niedźwiedzia, z głową i szklanymi oczami. Wygląda to na prawdziwe futro. Jane marszczy nos i obchodzi go bokiem. Potem znów pociera uszy, próbując pozbyć się szumu. Dom nuci pod nosem albo śpiewa, to ledwie słyszalny, wysoki jęk, jakby gdzieś w rurach płynęło powietrze, choć tak naprawdę Jane nie jest tego do końca świadoma. Takie stłumione odgłosy z otoczenia potrafią wnikać do podświadomości, zagnieżdżać się w niej – a nawet coś zmieniać – i nie uruchamiają się przy tym żadne świadome dzwonki alarmowe. Gdy Ivy zbliża się do środka domu, zwalnia kroku. Są na najwyższym, trzecim poziomie i Ivy skręca w lewo, w odgałęzienie korytarza. Jane idzie za nią i stwierdza, że znajduje się na jednym z tych przypominających mosty