Sofia Caspari
W krainie kolibrów
Cykl: Saga argentyńska Tom 1
Przełożyła: Paulina Filippi-Lechowska
Tytuł oryginału Im Land Des Korallenbaums
Wydanie oryginalne 2011
Wydanie polskie 2015
Żywiołowo opowiedziana saga rozgrywająca się na tle
zapierającej dech argentyńskiej panoramy.
Dwie kobiety
Argentyna pulsująca życiem Wielkie nadzieje.
Latem 1863 roku Anna i Viktoria zaprzyjaźniają się na statku do
Buenos Aires - ówczesnej ziemi obiecanej dla tysięcy
Europejczyków. Młode kobiety dzieli prawie wszystko.
Zakochana Viktoria płynie do swego męża Humberto, syna
bogatego plantatora. Nie martwi się o swój los, rozkoszuje się
luksusową podróżą, śmieje się głośno i odważnie patrzy życiu w
oczy. Anna jest służącą - ma dołączyć do bliskich, którzy już od
roku mieszkają w Argentynie. Jej serce wypełnia obawa przed
nieznanym.
W odległym kraju, z którym obie kobiety wiążą wielkie
nadzieje, ich drogi z początku się rozchodzą. Przyszłość Viktorii
będzie pełna zaskoczeń, Annę zaś czekają złe wieści...
- 2 -
Spis treści:
Część 1. Odległy brzeg...................................................................................................................................................5
Część 2. Miasto na krańcach świata.............................................................................................................................97
Część 3. Santa Celia....................................................................................................................................................165
Część 4. Światło i cień................................................................................................................................................225
Część 5. Stara Północ..................................................................................................................................................262
Część 6. Przedsiębiorstwo przewozowe.....................................................................................................................334
Część 7. Otchłanie......................................................................................................................................................385
Część 8. Poszukiwania................................................................................................................................................455
Część 9. Przyjaciółki...................................................................................................................................................514
Epilog..........................................................................................................................................................................606
Podziękowania............................................................................................................................................................608
- 3 -
Julianowi i Tobiasowi, dzięki którym każdego dnia dostrzegam
coś nowego
Jak pogodzić się z tym,
Że to wszystko stracę z oczu?
Jak się przemóc,
By opuścić dom i zagrodę!?
Tu zamieszkałam, kiedy się pobraliśmy.
Myślałam: oto mój dom,
Tu będę trwać u boku męża
Aż do śmierci.
Autor nieznany, 1847
Rządzić znaczy zaludniać!
Juan Bautista Alberdi,
argentyński dyplomata, 1852
W Ameryce nie ma obcych.
U nas jest inaczej.
Obcy woli pozostać obcym.
- 4 -
Część 1. Odległy brzeg.
kwiecień 1863 roku - marzec 1864 roku
Rozdział 1.
Woda uderzała głucho o drewniany kadłub. Statek, postękując
niczym żywa istota, raz po raz opadał wzdłuż fal, by po chwili
wspiąć się na sam ich grzbiet. Dzień wcześniej zmienił się wiatr,
rano przybrał na sile. Stojąc na bukszprycie, Anna Weinbrenner z
całych sił trzymała się poręczy. Patrzyła w dół, w granatową
wzburzoną toń, a piana bryzgała jej prosto w twarz.
„Nie mogę puścić - przemknęło jej przez głowę - nie mogę
puścić”.
Poczuła w ustach gorzki smak. Nie po raz pierwszy w czasie tej
podróży chciało jej się wymiotować. Kiedy statek znów runął w
otchłań fal, uderzyła z impetem o reling. Drewniana poręcz
boleśnie wpiła się w jej pierś, pozbawiając tchu. Okrzyk uwiązł jej
w krtani.
„O nie, nie powinnam była wychodzić, nie przy takiej
pogodzie”.
Znała pouczenia - w przypadku sztormu pasażerowie mają
pozostać pod pokładem!
Zacisnęła zęby. Nie mogła już dłużej wytrzymać tego smrodu
unoszącego się w kajutach międzypokładu, tych rozchodzących
się wszędzie oparów potu, niemytych ciał, zepsutej żywności,
wymiocin i ekskrementów, które stawały się jeszcze
intensywniejsze przy złej pogodzie. Mimo że właśnie nadciągał
sztorm - po wielu dniach flauty był wszak błogosławieństwem -
tu, na zewnątrz, mogła choć przez chwilę odetchnąć, przyglądając
- 5 -
się roztańczonym, połyskującym, usianym ornamentami z piany
falom, które nie zdążyły się jeszcze wypiętrzyć.
Poczuła dreszcz. Była kompletnie przemoczona. Znów musiała
zwalczyć dławienie w gardle. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy,
że pogoda może się tak gwałtownie zmienić. Przecież dopiero co
wyszła na pokład, żeby pooddychać świeżym powietrzem i na
sekundę uciec przed ciasnotą panującą wewnątrz statku.
Tymczasem już dawno minął właściwy moment, by wrócić pod
pokład o własnych siłach.
Statek opadał, potem wspinał się na grzbiet fali, po czym z
jeszcze większym impetem znów mknął w otchłań. Jeżeli zaraz
nie zjawi się ktoś, by jej pomóc, będzie mogła liczyć już tylko na
samego Boga.
Popatrzyła na swoje dłonie, na kostki palców zbielałe od
kurczowego trzymania się poręczy. Mocne, pracowite ręce, a
jednak nie na tyle silne, by ją ocalić. Kolejna fala przemoczyła jej
spódnicę, ale z ust Anny nie mógł się wydobyć już żaden krzyk.
Pot, który pojawił się na jej czole pod wpływem wysiłku, mieszał
się ze słoną wodą. Do oczu, smaganych wiatrem, napłynęły łzy.
Uniosła głowę z wysiłkiem, próbując spojrzeć na horyzont, ale nie
była w stanie dostrzec wyraźnej granicy pomiędzy niebem a
ziemią.
Czy to błysk? Niemal w tej samej chwili przeszył ją odgłos
grzmotu. Potem znów błysnęło i zagrzmiało. Następnie lunęło jak
z cebra.
„Boję się - pomyślała - tak potwornie się boję”. Z każdym
kolejnym oddechem jej nogi trzęsły się coraz bardziej.
Przypomniała sobie o bliskich, o swojej chlebodawczyni pani
Bethge, o swojej najlepszej przyjaciółce Gustl. Obie ostrzegały ją
przed tą podróżą.
- 6 -
Uderzenie kolejnej fali rzuciło ją do przodu. Tym razem jednak
Anna krzyknęła. „Jeżeli wypadnę za burtę - przeszło jej przez
myśl - zniknę na zawsze. Jestem sama, tu, na statku, nikt nawet
tego nie zauważy. Jak długo jeszcze wytrzymam?”
- Na pomoc! - krzyknęła. - Na pomoc, niech mi ktoś pomoże!
Ale jej słowa zagłuszyło wycie burzy. Gdzieś z oddali, ponad
szumem wiatru dobiegło ją bicie dzwonu, a potem czyjeś ledwie
słyszalne głosy. Ramiona Anny zaczęły drżeć. „Wypadnę za burtę
- uświadomiła sobie z bolesną pewnością. - Już nigdy nie zobaczę
rodziny. Umrę”.
„Ale ja nie chcę umierać!”
Otworzyła usta, żeby jeszcze raz krzyknąć. Znów z całej siły
uderzyła o ścianę pokładu. Statek w coraz krótszych odstępach
opadał i się wznosił, kołysząc się przy tym z poskrzypywaniem to
w jedną, to w drugą stronę.
- Na pomoc!
Burza pochłonęła jej wołanie. Żadnego odzewu, po prostu nikt
jej nie słyszał. Usta Anny zadrżały, z oczu popłynęły łzy. „Pomóż
mi, dobry Boże - modliła się w milczeniu. - Nie chcę umierać. Nie
chcę umierać”.
Statek znów runął w dół, nie mogła już dłużej wytrzymać.
Wpadła na ścianę i straciła chwiejący się grunt pod nogami. Kiedy
statek przechylił się na bok, Anna zaczęła sunąć po pokładzie.
Chciała zamknąć oczy, ale nie potrafiła. W dole czekała na nią już
tylko otchłań Atlantyku. Serce w jej piersi łomotało jak oszalałe.
Kiedy ponownie spróbowała krzyknąć, wydała tylko skrzekliwy
odgłos.
„Teraz nie mogę nawet dać znać, że tu jestem - pomyślała. -
Umrę”.
- 7 -
Jednak w następnej chwili poczuła wewnętrzny bunt. Nie, wcale
nie chciała umierać. Zebrała wszystkie siły i krzyknęła jeszcze raz
na całe gardło:
- Na pomoc! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!
* * *
- Na litość boską, do kroćset, co też pani przyszło do głowy?
Najpierw usłyszała czyjś głos, potem dostrzegła jakieś
rozchybotane światełko z prawej strony. Zacisnęła oczy, z trudem
przełknęła ślinę. Posmak w ustach nadal był gorzko-kwaśny, ale
mdłości ustąpiły. Instynktownie przesunęła po ustach grzbietem
dłoni.
„Nie umarłam. Z całą pewnością nie umarłam. Ale gdzie ja
jestem?”
Pod palcami wyczuła delikatną lnianą tkaninę. Nie leżała zatem
na swojej koi na marnym kocu, który już pierwszego dnia
próbowała uprać w morskiej wodzie i który od tamtej pory
pozostawał wilgotny i lepki od soli, a przy tym nadal cuchnął -
choć może nie tak potwornie jak na początku. Ta pościel nawet
pachniała. Za to jej suknia cała kleiła się do ciała. Anna czuła się
tak strasznie słaba.
- A więc? - znów usłyszała tamten głos. Męski głos.
Odwróciła głowę w jego kierunku i choć oślepiał ją blask lampy
olejowej, dostrzegła stojącą nad nią wysoką, ciemną postać.
W co ona się wpakowała? Gdzie, na litość boską, się znajduje?
Czuła się coraz bardziej nieswojo. Rozejrzała się ukradkiem.
Była chyba w kajucie któregoś z lepiej sytuowanych podróżnych.
„Co ja tutaj robię? Jak się tu znalazłam i dlaczego nie mogłam
bardziej uważać?”, zastanawiała się. „Ponieważ na dole cuchnie
- 8 -
jak w piekle”, odpowiedziała sobie od razu. Chciała się przyjrzeć
temu mężczyźnie, ale lampa nadal ją oślepiała.
„Muszę wstać - przemknęło jej przez głowę - muszę stąd wyjść.
Podziękuję i wrócę na dół”. Spróbowała się podnieść, zsunąć
nogi, żeby na nich stanąć, ale natychmiast zakręciło jej się w
głowie.
- Pomału, pomału - usłyszała. - Straciła pani przytomność. Musi
się pani oszczędzać.
„Co za głupstwa - powiedział głos w jej głowie. - Nigdy nie
miałam możliwości się oszczędzać”. Zebrawszy wszystkie siły,
wstała i chwyciła się mocno poręczy łóżka. Mężczyzna brzmiał
kulturalnie. Wysławiał się z rozmysłem, podobnie jak pani Bethge
i jej rodzina.
- Raczej nie należę do osób, z jakimi ma pan na co dzień do
czynienia - oznajmiła.
- Doprawdy? - W głosie mężczyzny zabrzmiało rozbawienie.
Anna chciała coś odpowiedzieć, ale naraz wszystko wokół niej
zaczęło się kręcić. Poczuła też intensywniej niż dotychczas
kołysanie statku. Zagryzła więc tylko wargi.
- Proszę, niech pani jednak usiądzie. - Nieznajomy wyszedł w
końcu z cienia i wyciągnął ku niej dłoń. Młody, ciemnowłosy,
zarejestrowała Anna, kiedy się do niej zbliżył, sylwetka wysoka,
choć odrobinę zbyt szczupła. - Niech pani siada - powtórzył. -
Bardzo proszę.
Poczuła, jak zmusza ją, by usiadła na tapicerowanym stołku.
Mężczyzna sięgnął po stojący na stole dzbanek z herbatą i po
chwili podał jej filiżankę z delikatnej porcelany. W milczeniu
popatrzyła na jasnozłoty płyn.
- Herbata - powiedział, kiedy spostrzegł jej zagubienie, po czym
sam usiadł na skraju łóżka.
- 9 -
Anna spojrzała na niego. Uśmiechał się. Miał na sobie drogą
odzież, choć nosił ją jakby od niechcenia, jak gdyby nie
przykładał do niej żadnej wagi. Lekko kędzierzawe włosy były
zaczesane na bok. Na czoło opadał niesforny kosmyk.
- Ależ... - Anna zaczerpnęła powietrza. - Ja pana znam -
wyrwało jej się. - Znam pana!
Młody mężczyzna odpowiedział dopiero po chwili:
- Naprawdę?
* * *
Bremerhaven, parę tygodni wcześniej
Ciemnowłosy młody mężczyzna zwrócił uwagę Anny,
ponieważ stał odwrócony plecami do lądu i spoglądał na otwarte
morze. Inni pasażerowie patrzyli raczej w stronę portu, chcąc
rzucić ostatnie spojrzenie na ojczyznę i bliskich machających im z
brzegu. Biedni i bogaci stali obok siebie, podczas gdy on trzymał
się z dala od wszystkich.
„Pewnie zwróciłam na niego uwagę - pomyślała Anna w
pierwszym momencie - bo ja też nie mam nikogo, komu
mogłabym pomachać na pożegnanie”.
Ledwie dwa dni wcześniej przybyła tu koleją łączącą od
ubiegłego roku Bremę z Bremerhaven, a teraz, przepełniona na
poły radością i obawą, stała po raz pierwszy przed statkiem, na
którym miała spędzić najbliższe tygodnie. Ponieważ trzeba było
zaczekać na odpływ, postanowiła nie marnować czasu i jeszcze
raz sprawdzić swoje zapasy oraz, o ile się da, powiększyć je.
Zanim znów wróciła do oczekujących, postarała się o materac z
trawy morskiej i blaszane naczynia. W tym czasie do
emigrujących za morze dołączyła samotna harfistka, skłaniając co
- 10 -
odważniejszych do pląsów, podczas gdy osowiała, pobladła reszta
spoczywała w bezruchu pośród swojego dobytku.
Spojrzenie Anny znieruchomiało na krótko. Przypomniał jej się
moment, kiedy postanowiła wyjechać, teraz tęsknota walczyła w
jej sercu z nadzieją. Cóż takiego zostawia tutaj? Nic i nikogo. Ona
również mogłaby śmiało odwrócić się plecami i nie oglądać już za
siebie. Tam na brzegu nie żegnała jej żadna przyjaciółka, żaden
krewny. Na jej pożegnanie nie powiewała ani jedna chusteczka.
Jej bliscy wyjechali parę miesięcy wcześniej, w grudniu 1862
roku. Pieniędzy wystarczyło wówczas na sześć miejsc na statku i
prowiant. Heinrich Brunner, ojciec Anny, kupił bilety u agenta
emigracyjnego i kilka tygodni później wraz z Elisabeth, matką
Anny, jej młodszą o sześć lat siostrą Lenchen, starszymi braćmi
Eduardem i Gustavem oraz jej mężem Kalebem Weinbrennerem
wyruszyli na wybrzeże, do Bremerhaven - portu, o którym
słyszano wiele dobrego.
Anna pożegnała się ze wszystkimi na długo przed Bremerhaven.
Jej najlepsza przyjaciółka Gustl zostawiła ją w Bingen, po czym
wyruszyła w długą drogę na północ. Gustl z jasnym grubym
warkoczem i tubalnym śmiechem, który zdawał się dobywać
gdzieś z głębi jej piersi.
Nie rozstawały się, odkąd skończyły sześć lat. Na wspomnienie
przyjaciółki łzy znów napłynęły Annie do oczu. „Czy jeszcze ją
zobaczę? - pomyślała. - Czy kiedykolwiek o niej usłyszę albo
chociaż przeczytam?”
A on? Anna zmierzyła wzrokiem mężczyznę w brązowym
podróżnym ubraniu. Wyraz jego pociągłej twarzy z wyraźnie
zarysowaną brodą świadczył o determinacji. Morska bryza
tarmosiła mu włosy, jeden kosmyk wciąż uparcie opadał na czoło.
Kiedy spojrzał w stronę portu, uśmiechnął się. Czyżby był tam
jednak ktoś, kto mu towarzyszył? Nie, jego wzrok powędrował
- 11 -
ponad głowami pasażerów, zarówno tych ubranych wytwornie,
jak i tych w łachmanach, wszyscy wszak chcieli spróbować
szczęścia. Spróbować Ameryki, jak powtarzano.
Anna odwróciła wzrok w kierunku portu. „Kosmos”, który miał
ją zabrać do Nowego Świata, nie należał do największych
statków, już od dawna budowano większe. Nawet zamożniejsi
pasażerowie, których kajuty znajdowały się na górnym pokładzie,
najbliższe tygodnie spędzą w większym ścisku, niżby sobie tego
życzyli. Jakież zamieszanie nastało, kiedy pierwsi pasażerowie
weszli na pokład. Ile było przy tym śmiechu, zawodzenia,
krzyków i awantur. Wszędzie na drodze walały się skrzynie, kufry
i worki, wywołując sążniste przekleństwa wśród marynarzy.
Annie przypomniała się pewna matka z dwójką dzieci, które jak
gdyby nigdy nic jadły ze spokojem pośród całego tego tumultu.
Lekarz zalecił im bowiem, by zawsze mieć coś w żołądku, co
pozwoli uniknąć budzącej tak wiele obaw choroby morskiej.
Pasażerów zajmujących kajuty, do których zaliczał się również
ów młody człowiek, nie bez wysiłku udało się w końcu oddzielić
od tych podróżujących na międzypokładzie. Potem rozgorzała
bitwa o koje.
Żołądek Anny ścisnął się boleśnie, kiedy po raz pierwszy
znalazła się na międzypokładzie. Było to pomieszczenie o
długości mniej więcej jedenastu i szerokości dziewięciu kroków,
wysokie na mniej niż dwa metry, przy ścianach po obu stronach
stały dwupiętrowe koje. Zorientowała się też ze zdumieniem, że
pod pokładem mieści się o wiele więcej ludzi, niż na to wyglądało
wcześniej.
Około czwartej „Kosmos” rzucił cumy. O ile poprzedniego dnia
wiatr nie był zbyt łaskawy, o tyle teraz wszystko zapowiadało się
pomyślnie. Niebawem jej ojczyste strony znikną z horyzontu.
Przez najbliższe tygodnie to ten statek będzie jej domem i, jeśli
ma być szczera, piekielnie się tego bała. Przełknęła ślinę. Objęła
- 12 -
rękami pakunek ze swoim dobytkiem i materacem, aby stłumić
drżenie. Poczuła, jak blaszane naczynia wpijają się jej w brzuch.
Te parę przedmiotów to wszystko, co miała. Z całej reszty
zrezygnowała, trochę rzeczy rozdała, a to, co można było
spieniężyć, sprzedała, podobnie jak rodzice, którzy rok wcześniej
pozbyli się wszystkiego na licytacji. Żeby móc wykupić miejsce
na statku, harowała jak wół, odkładając każdego grajcara, który
nie był jej niezbędny do życia. Resztę dołożyła jej pani Bethge w
podziękowaniu za pomoc przy weselu najmłodszej córki Cäcilie.
- Spróbować Ameryki - wymknęło się Annie z przymkniętych
ust. O tak, ona też chce spróbować szczęścia. Wraz z wieżą
kościoła w Langenwarde zniknął ostatni kawałek niemieckiego
wybrzeża. Podobnie jak ów młody mężczyzna odwróciła się teraz
plecami do lądu.
Tam, za morzem, czekają na nią rodzina i Nowy Świat.
Zapatrzyła się w wodę, aż jej oczy zaczęły łzawić. Kołysanie
statku się wzmogło. Poczuła lekki dreszcz. Naraz ogarnął ją lęk,
który w żaden sposób nie dawał się opanować. Zacisnęła dłonie
na tłumoczku i rozejrzała się pobieżnie dookoła. Nic, czego
można by się chwycić. Czego się spodziewa tam, na obczyźnie?
Pewnie gdyby była młodsza, ta podróż wydałaby się jej przygodą,
ale miała już wszak dwadzieścia trzy lata.
Czy na pewno podjęła słuszną decyzję?
* * *
- Pani mnie zna? Niestety nie mogę powiedzieć, żebym panią
pamiętał.
Jej wybawca patrzył teraz na nią pytająco swoimi
jasnoniebieskimi oczami. Anna wyciągnęła rękę i odstawiwszy
- 13 -
filiżankę z lekkim brzękiem na stojący w kajucie stoliczek,
ponownie spróbowała wstać.
- Nieważne. - Nie wiedziała, dlaczego głos jej drży.
- A ja chętnie dowiedziałbym się, skąd się znamy. - Młody
człowiek nie ustępował. - Poza tym nic pani nie wypiła.
- Nie znamy się, panie...
- Meyer. Julius Meyer z Hamburga. Proszę mi wybaczyć mój
brak manier. Z kim mam przyjemność?
- Anna Weinbrenner z... z Bingen. - Przełknęła ślinę. - Ja tylko...
Widziałam pana w dniu wyjazdu. Wszyscy spoglądali w stronę
lądu, pan tymczasem patrzył na morze. Pomyślałam, że pewnie
nie ma pan nikogo, kto by pana...
Jeszcze zanim skończyła mówić, poczuła, jak oblewa się
rumieńcem. Urwała. Co też przyszło jej do głowy? Po co gdacze,
jak gdyby nagle wyrósł jej dziób? I to w obecności całkiem
nieznajomego mężczyzny. Przecież wcale nie zna tego Juliusa
Meyera.
„Ponieważ jest w nim coś znajomego - powiedział jej jakiś
wewnętrzny głos - jak gdybym znała go już od dawna”.
- Plotę bzdury - wymamrotała.
- Proszę? - Julius Meyer spojrzał na nią zaskoczony. - Co pani
powiedziała?
- Nic. - Anna zrobiła krok w stronę drzwi. - Naprawdę muszę
już iść. Już wystarczająco dużo pan dla mnie zrobił.
- Nie ma mowy. - Julius nie ustępował i również się podniósł. -
Zemdlała pani. Najpierw chcę się przekonać, że nic już pani nie
dolega.
- Nic mi już nie...
Statek się zakołysał. Anna straciła równowagę i się zatoczyła,
ale Julius chwycił ją w ostatniej chwili. Jego ciało było krzepkie i
- 14 -
ciepłe. Wyczuła zapach tytoniu i mydła. Pośpiesznie uwolniła się
z jego objęć.
- Przepraszam - wyjąkała i znowu się zaczerwieniła jak mała
dziewczynka.
Julius uśmiechnął się do niej.
- Nic się nie stało - odparł i wskazał na stołek. - Niech pani
jednak usiądzie i odpocznie jeszcze chwilę, bardzo panią proszę.
I niechże w końcu skosztuje pani mojej pysznej darjeeling.
A potem, i tylko pod takim warunkiem, pozwolę pani wyjść.
Anna poddała się i usiadła. Milczała przez kilka chwil.
Poprawiając niespokojnymi rękami niebieską spódnicę, rozejrzała
się ukradkiem dookoła. A więc tak wygląda kajuta. Przykryła
dłonią plamkę na rękawie. Jakże marnie prezentuje się choćby w
porównaniu z wyposażeniem tego niewielkiego pomieszczenia.
Miała na sobie swoje najlepsze ubranie, ale wobec wytwornych
sprzętów w kajucie Juliusa wydawało się bardzo liche. Wolała
nawet nie myśleć o swoim zapachu. Dotychczas miała zaledwie
kilka sposobności, aby się umyć. Pośpiesznie sięgnęła do koka, w
który upięła bujne brązowe i niestety sklejone solą włosy.
- A więc? - Julius podał jej filiżankę. Najwyraźniej nie
zamierzał się poddawać.
Anna upiła łyczek. Herbata smakowała inaczej, odrobinę
słodowo. Dotychczas pijała jedynie ziółka swojej matki.
- Dokąd wybiera się pani tym statkiem? - zapytał.
Anna nabrała tchu.
- Jestem w drodze do Buenos Aires. - Popatrzyła w oczy Juliusa
i właściwie nie wiedzieć dlaczego, dodała: - Jadę do męża.
* * *
- 15 -
Przy ładnej pogodzie, o ile kapitan wyraził zgodę, podróżni
chętnie przebywali na pokładzie. Wszyscy, z nielicznymi
wyjątkami, takimi jak choćby pewien starszy jegomość, który
postanowił całą podróż przespać na koi, zazwyczaj korzystali z
okazji, aby zażyć świeżego powietrza. Tamtego dnia po pokładzie
również kręcił się kolorowy tłumek, szukając w ścisku odrobiny
wolnego miejsca gdzieś pomiędzy zejściem do kajut a kojcami dla
owiec wypełnionymi przeszło setką sztuk. Owce i barany nie były
zresztą jedynymi zwierzętami na statku. Poza nimi załadowano
jeszcze osiemdziesiąt kur oraz trzy świnie, które wypuszczane
przez kapitana spacerowały co rano po pokładzie.
Oprócz dwudziestopięcioletniego Juliusa Meyera podróżowało
„Kosmosem” jeszcze dwóch młodych kupców, a także pewien
przyrodnik, malarz i obieżyświat, jak sam się przedstawiał,
Theodor Habich, liczący na odkrycia nieznanych gatunków roślin,
oraz geograf Paul Claussen, którego bagaż budził szczery podziw,
zwłaszcza wśród dzieci, i który każdą białą plamę na mapie
postrzegał jako osobistą zniewagę. No i był jeszcze milkliwy,
rudowłosy Jens Jensen o bladej karnacji, który pytany o zajęcie
odpowiadał z dumą, że jest próżniakiem. Byli też chłopi, jak
choćby Prenzlowie z szóstką potomstwa albo nieco bogatsi
Wielandowie, mający tylko dwoje dzieci, którym rada lekarza na
nic się zdała, bo i one przez pierwsze dwa tygodnie w kółko
zwracały to, co zjadły. Ponadto płynęli też zwykli najemnicy,
służące i parobkowie oraz cała rzesza innych ludzi, o których
Anna nie wiedziała nic - mężczyźni i kobiety, młodsi i starsi,
dzieci, ale i staruszki.
W Bremerhaven cała owa zbiorowość znalazła się naraz w
jednym miejscu. Bremerhaven, założone w 1827 roku przez
hanzeatycką Bremę, w krótkim czasie stało się znanym portem
emigracyjnym. Bremeńskie statki uchodziły za bezpieczne.
A wraz z powstaniem w 1848 roku Domu Emigranta również
- 16 -
skromniej sytuowani podróżni zyskali możliwość przenocowania
przed wypłynięciem w morze w czystym pokoju po
niewygórowanej cenie.
Nikt właściwie nie wiedział, jak długo ostatecznie potrwa rejs.
- Szesnaście tygodni - oznajmił z przekonaniem Theodor
Habich, a większość pasażerów była skłonna zaufać
doświadczonemu podróżnikowi.
- A kiedy łajba wypluje ludzki ładunek, kapitan każe wypełnić
ją pszenicą, kukurydzą, bawełną, tytoniem, srebrem i innymi
dobrami z Nowego Świata, następnie zawiezie to do Europy, a
armator nieźle się obłowi - dodał mrukliwie Jens Jensen, po czym
znów popadł w milczenie.
Wkrótce poszła plotka, że Jensen jest jednym z tych, którzy
uciekają przed władzami, kto wie, może nawet demokratą. Sam
Jens Jensen, jak można się było spodziewać, nie miał na ten temat
nic do powiedzenia. Anna przypomniała sobie, że wszedł na
pokład jako jeden z ostatnich. Zaraz potem odbili od brzegu.
Opuściwszy ujście Wezery, „Kosmos” wziął kurs na Morze
Północne. Wkrótce wody stały się niespokojne. Anna po raz
pierwszy doświadczyła tego, co określano mianem choroby
morskiej. Zresztą nie ona jedna nachylała się co rusz nad
nocnikiem, żeby wymiotować.
Jedyna korzyść z nieustannych mdłości była taka, że
przynajmniej nie musiała słuchać mrożących krew w żyłach
opowieści marynarzy. A trzeba przyznać, że niektórzy z nich to
byli istni bajarze, którzy - racząc szczury lądowe gawędami o
niebezpieczeństwach kanału La Manche, zwanego Angielskim,
orkanach czy silnych prądach - próbowali im napędzić strachu.
Choroba morska często nie pozwalała wystarczająco szybko
znaleźć odpowiedniego miejsca, aby zwymiotować, przez co
- 17 -
nieraz dostawało się innemu znajdującemu się obok, choć tak
samo znieczulonemu mdłościami nieszczęśnikowi.
Nie bez wysiłku, ale szczęśliwie pokonali kanał La Manche.
Ktoś przy okazji zwrócił uwagę Anny na dwie latarnie morskie w
Dover i na tamtejsze kredowe klify, które z oddali wyglądały jak
ulepione ze śniegu. Następnie minęli owiane złą sławą wyspy
Scilly, gdzie ponoć dochodziło do rabunków rozbitych statków, a
w Zatoce Biskajskiej rzeczywiście przeżyli pierwszy poważny
sztorm, po czym podążając śladami północnego pasatu, obrali
kurs na południe.
„Kosmos” był na morzu już od ponad miesiąca i nawet ci,
którzy dotąd chętnie wychodzili na pokład, a czasami tam spali
czy jedli, teraz musieli spędzać większość czasu na ciasnych
kojach międzypokładu. Jedna koja była przeznaczona dla pięciu
osób. Jeżeli jakaś rodzina składała się z więcej niż pięciu
członków, jak choćby Prenzlowie, to ci przekraczający tę liczbę
musieli zająć kolejną koję. Między kojami piętrzyły się skrzynie i
walizki. Niektórzy wieszali tu też pranie, co jeszcze potęgowało
poczucie ciasnoty.
Pobudka była około szóstej. Ubierano się, opróżniano nocniki i
zbierano wszelkie przedmioty, które w ciągu nocy znalazły się
tam, gdzie nie powinny. Nad pracami porządkowymi czuwał
steward. Niekiedy dla poprawy powietrza okadzano międzypokład
gałązkami jałowca albo smołą.
Na śniadanie wydawano kawę zbożową, herbatę i chleb.
Jadłospis uboższych podróżnych przewidywał suchary i ciemny
chleb, tak twardy, że trzeba było go dzielić na kawałki młotkiem,
a potem rozmiękczać, żeby nie postradać zębów. Poza tym
bywały warzywa strączkowe i suszone owoce, kasze, czasami
słonina, solone lub peklowane mięso, pieczone ryby i śledź. Choć
zgodnie z regulaminem każdemu z podróżujących przysługiwało
- 18 -
dziennie dwa i pół litra słodkiej wody, Jens Jensen głosił, że nikt
nigdy takiej ilości nie dostał.
- Ale pośród tej czeredy służalców nie znajdzie się nikt, kto by
zaprotestował - szydził, po czym znów zapadał w zwyczajowe
milczenie.
Jednak wbrew wszelkim niedogodnościom i ciasnocie
międzypokład szybko, szczególnie przy złej pogodzie, stał się dla
wszystkich drugim domem. To tu przesiadywano razem,
opowiadano sobie historie albo muzykowano, jedzono i pito.
Panował tu wielki zgiełk, rozbrzmiewały śmiechy, odgłosy zabaw
i pokrzykiwania dzieci. Jedna z latorośli Prenzlów dostała kiedyś
w twarz, na co Frieda Prenzl, kobieta o przysadzistej,
kwadratowej sylwetce, stanęła przed napastnikiem, pewnym
nieokrzesanym jegomościem o nazwisku Michel Renz, i
obsztorcowała go, oznajmiając, że tylko ona ma prawo wymierzać
karę swoim dzieciom. Wszyscy przy tym wiedzieli, że Frieda
nigdy nie bije dzieci.
Mimo wszystko nieco znośniej bywało, kiedy panowała ładna
pogoda. Tego dnia, po trzech dobach flauty, która nastąpiła po
burzy, wreszcie zaczął wiać wiatr. Podczas gdy jedni pasażerowie
rozsiedli się w słońcu wprost na plankach - z wyjątkiem ławki i
nielicznych krzeseł, zresztą zazwyczaj zajętych przez posiadaczy
kajut, nie było na pokładzie innych sprzętów, na których można
by usiąść - drudzy przechadzali się w milczeniu albo gawędzili z
sąsiadami, wymieniając najnowsze ploteczki, dzieci zaś ganiały
się albo bawiły w chowanego pomiędzy linami. Parę osób
korzystało z okazji, wymieniając czarną kawę na alkohol. Julius
Meyer grał w szachy z geografem Paulem Claussenem.
Anna otarła rękawem pot z czoła. Przez ostatnie dni panowały
takie okropne skwar i duchota, jakich jeszcze nigdy dotąd nie
zaznała. Jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić - do
mdłości i niedobrego jedzenia, do tłoku i ciasnoty, do nocnych
- 19 -
hałasów, do poruszania się na rozkołysanym statku, tak aby nie
stracić równowagi albo nie przewrócić się na zazwyczaj mokrym
pokładzie, więc i do tego upału także.
Dziś stewardzi rozdawali suszone śliwki, trochę masła i mąki.
Anna jadła jeden słodki owoc za drugim, popijając je wodą
małymi łyczkami.
Innym pasażerom zaczęła z czasem doskwierać monotonia
jadłospisu, lecz Anna nie narzekała. Przywykła do tego w domu.
Wprawdzie wiedziała od Juliusa, że kapitan dysponuje większą
ilością herbaty, kakao czy miodu, a także niewielkim zapasem
wina i piwa, ale owe dobra, podobnie jak wiezione na pokładzie
świeże mięso, były przeznaczone na stoły pasażerów z kajut, więc
było jej to obojętne. Niektórzy podróżni, jak choćby
Wielandowie, sami zadbali o odpowiednie zapasy kiełbas,
słoniny, sera, a nawet marmolady, których pani Wieland strzegła
swoim argusowym spojrzeniem.
Anna patrzyła, jak Frieda Prenzl wkłada do blaszanej miski
swój zapas śliwek, masła i mąki, po czym dodaje jeszcze jajko,
które udało jej się w przemyślny sposób przechować. Kobieta
energicznie zagniotła ciasto i uformowała zeń długi na łokieć
wałek, który następnie miał trafić do kociołka z gorącą wodą.
- U nas będzie dziś strucla śliwkowa! - zawołała radośnie.
Anna się roześmiała. Nic nie było w stanie zepsuć dobrego
samopoczucia Friedy, jednak nie wszyscy podróżni byli w
podobnym nastroju. Im dłużej ciągnął się rejs, tym częściej
dochodziło do sprzeczek. Teraz również gdzieś w pobliżu rozległy
się podniesione głosy. Annie czasami trudno było wytrzymać
przebywanie na małej powierzchni z taką liczbą ludzi bez choćby
najmniejszej możliwości ucieczki. Ta ostatnia myśl wywołała
uśmiech na jej twarzy. Włożyła do ust ostatnią śliwkę. Ucieczka -
to doprawdy głupie. Przed kim lub przed czym miałaby uciekać?
- 20 -
Rozdział 2.
- To moje miejsce.
Anna się wzdrygnęła. Od czasu tamtej pamiętnej burzy przed
kilkoma tygodniami, kiedy omal nie postradała życia, każdego
popołudnia siadywała właśnie na tym skrawku pokładu. Czasami
spotykała wówczas Juliusa Meyera. Czasami zamieniali ze sobą
parę słów. A czasami tylko pozdrawiali się skinieniem. Często po
takich spotkaniach wracała na swoją koję z osobliwym uczuciem,
którego nie potrafiła nazwać.
Odwróciła się. Zaledwie parę kroków od niej stała dość wysoka,
chuda jak szczapa kobieta o talii tak wąskiej, że zapierało dech, i
w krynolinie wprost imponujących rozmiarów. Miała jasne włosy
uczesane z przedziałkiem i upięte na karku, a na głowie słomiany
kapelusik wiązany pod brodą błękitną wstążką. Oniemiała Anna
patrzyła na stojącą naprzeciw damę. Kobieta z wyzywającym
uśmiechem na różowych ustach podeszła bliżej. Zanim Anna
zdążyła się zastanowić, nieśmiało zabrała dłonie z relingu.
- To moje miejsce! - powtórzyła blondynka stanowczym tonem.
Anna musiała zagryźć usta, żeby z przyzwyczajenia nie zacząć
przepraszać.
„To nie pani Bethge - napomniała samą siebie - to nie twoja
dawna chlebodawczyni. Mam takie samo prawo tu stać jak ta
nieznajoma. Obie jesteśmy pasażerkami, obie zapłaciłyśmy za
rejs”.
Mimo to odwróciła się, rozmyślając przy tym gorączkowo, czy i
gdzie widziała wcześniej tę damę. Pierwsze kilka kroków zrobiła
ze spuszczonym wzrokiem, potem jednak wyprostowała się.
Owszem, pójdzie sobie, ale nie chce, aby zapominano, że ma
wszelkie prawo tu przebywać.
- Anna Weinbrenner? - usłyszała znajomy męski głos.
- 21 -
Julius... Przyśpieszyła kroku. Nie chciała się z nim spotkać w
obecności tej kobiety. Ona i on pasowali do siebie. Zapewne
nawet się znają, spotykali się w pomieszczeniach przeznaczonych
dla zamożniejszych pasażerów. W pośpiechu skręciła za róg.
Głosy za nią stały się głośniejsze. Meyer i ta nieznajoma
rzeczywiście ze sobą rozmawiali. Wymiana zdań brzmiała dość
gwałtownie. Anna zatrzymała się, nasłuchując, ale ku swojej
irytacji nie była w stanie wyłowić żadnych konkretnych słów.
Rozważała, czy się nie odwrócić, ale w następnej chwili jej uwagę
zwrócił krzyk gdzieś z przodu pokładu, z okolic bukszprytu.
Czasami marynarze stojący akurat za sterem robili psikusy,
ustawiając statek pod fale, by zimna morska woda ochlapała tych
stojących na dziobie, tym razem jednak chodziło o coś innego.
- Złodzieje! Złodzieje! Okradli mnie!
Anna wyciągnęła szyję. Niektórzy ze współpasażerów zbili się
już w małe grupki, rozprawiając podniesionymi głosami. Krzyczał
Michel Renz, ów nieokrzesany mężczyzna, który kiedyś uderzył
jedno z dzieci Prenzlów. Jego twarz płonęła z wściekłości, ręce
rozłożył na boki. Pani Wieland, która przez ostatnie dni znów
ciężko przechodziła chorobę morską, stała, otaczając dwójkę
swoich dzieci ramionami.
- Czy ktoś coś widział!? - zawołał jakiś szorstki mężczyzna o
dziobatej twarzy z wyrazistymi kośćmi policzkowymi i
bladoniebieskimi oczami.
- Sama nie wiem, wszystko działo się tak szybko - pisnęła
któraś z jasnowłosych latorośli Friedy.
Naraz uwagę Anny przykuł jakiś ruch za stosem starych lin.
Skrył się tam szczupły, ciemnowłosy chłopiec, którego chyba
jeszcze nigdy nie widziała. Właśnie chciała zawołać, kiedy wzrok
dziobatego padł prosto na nią. Poczuła, jak przenika ją zimny
dreszcz. Podszedł do niej Piet Stedefreund, przyjaciel owego
- 22 -
Renza. Tam, gdzie przebywał jeden, zawsze był też drugi.
Zamknęła usta. Piet nadal na nią patrzył. Jeszcze nigdy nie
widziała tak lodowatego wzroku. Znów się wzdrygnęła.
- Widziałaś coś!? - krzyknął w jej stronę.
Anna z trudem powstrzymała się od spojrzenia na kryjówkę
ciemnowłosego chłopca. Może to, co zrobił, było złe, ale nie
mogła się przemóc, by go zdradzić. Michel, którego twarz nadal
czerwieniła się ze złości, też na nią spojrzał. Nie pierwszy raz
wydał jej się odrażający. Zawsze, gdy rozdawano żywność,
przepychał się do przodu i zabierał słabszym to, co akurat wpadło
mu w oko. Kiedy nudzili się z Pietem, szukali zaczepki. Biada
temu, kto wówczas wpadł w ich łapska. Anna przełknęła ślinę.
- Nie. - Potrząsnęła głową, ciesząc się w duchu, że jej głos
zabrzmiał dość pewnie.
- Anno?
Wzdrygnęła się i powoli odwróciła. Julius Meyer stał tuż za nią.
- Panie Meyer.
Skinęła głową, na co Julius odpowiedział ruchem w kąciku ust.
Nie potrafiła się przemóc, by zwracać się do niego po imieniu.
Był zbyt dostojny. Żaden zwyczajny podróżny jak ona. Należał do
innego świata, nie powinna była o tym zapominać.
- Dlaczego pani uciekła? - zapytał.
- Ja nie...
- Wiem, że Viktoria może budzić lęk - ciągnął dalej
niewzruszony - ale przecież nie gryzie. - Roześmiał się. - Niech
mi będzie wolno poprosić panią z powrotem do nas.
„A więc ta nieznajoma ma na imię Viktoria - pomyślała Anna. -
Miałam rację, on ją zna”. Już miała odmownie pokręcić głową,
kiedy Julius podał jej ramię. Poczuła gorąco na policzkach, gdy
wzięła go pod rękę, ciesząc się w duchu, że może uciec przed
- 23 -
rozwścieczonym Michelem i jego nieprzyjemnym kompanem
Pietem. Przez całą drogę szła ze spuszczonym wzrokiem. Dopiero
kiedy znaleźli się parę kroków przed Viktorią, dumnie podniosła
głowę.
Viktoria stała przy relingu z przechyloną głową i wpatrywała się
w otwarte morze. Wiatr igrał z wstążkami jej kapelusza. Kilka
niesfornych jasnych kosmyków wysunęło się spod niego i
powiewały wokół jej twarzy niczym drżące złote niteczki. Anna
spojrzała przelotnie na horyzont, gdzie morze i niebo zlewały się
w jedno.
- Delfiny! - zawołała Viktoria.
Julius w jednej chwili puścił ramię Anny i podbiegł do niej.
- Żartowałam. - Jasnowłosa Viktoria zaśmiała mu się prosto w
twarz.
Jeszcze kilka kroków i Anna znalazła się obok nich. Tym razem
kobieta obdarzyła ją przyjaznym spojrzeniem. W jej szarych
oczach odbijało się jednak poczucie wyższości.
- Viktoria Santos - przedstawiła się, wyciągając do Anny prawą
dłoń.
Uścisk okazał się mocniejszy, niż się tego spodziewała.
- Anna Weinbrenner - odpowiedziała.
- Julius nic mi jeszcze o pani nie opowiadał.
Viktoria przytrzymała dłoń Anny, a potem gwałtownie ją
puściła.
- Przykro mi, ja o pani także nie słyszałam - odparowała Anna.
Viktoria przez chwilę spoglądała na nią w milczeniu, po czym
wybuchła radosnym śmiechem.
- Cieszę się, że panią poznałam, Anno Weinbrenner. Jestem
pewna, że szybko znajdziemy wspólny język.
- 24 -
* * *
Wkrótce Anna zapomniała o samotnym podróżowaniu. Ze
swoją rówieśnicą Viktorią i Juliusem - mówili sobie teraz zupełnie
spontanicznie po imieniu - mieli tyle do zrobienia, tyle do
odkrycia, tyle do doświadczenia, tak wiele historii do
opowiedzenia, że wprost nie mogła się doczekać kolejnych
wspólnych godzin spędzanych codziennie na pokładzie. W tym
czasie zapominała też o swoim skromnym odzieniu, które po
próbie uprania w morskiej wodzie stało się nieznośnie sztywne.
Było jej wtedy obojętne, że cały jej dobytek stanowi jedynie parę
blaszanych naczyń, prosty materac z trawy morskiej, ubranie,
które ma na sobie, oraz zimowa peleryna.
Pewnego dnia Julius zaprosił Annę i Viktorię do swojej kajuty
na herbatę. Anna chciała odmówić, natomiast Viktoria -
przeczuwając coś wprawdzie niezabronionego, ale nieco
podejrzanego, a z całą pewnością niekonwencjonalnego -
natychmiast zapaliła się do tego pomysłu i nie chciała nawet
słyszeć o odmowie. Julius obiecał, że opowie im o celu ich
podróży.
- Pierwszy Europejczyk, Hiszpan Juan Díaz de Solís, dotarł do
rzeki La Plata na początku XVI wieku. Jedenaście lat później w
głąb lądu wdarł się będący w służbie hiszpańskiej korony wenecki
odkrywca Sebastiano Caboto, skuszony baśniowymi
opowieściami o królestwie obfitującym w złoża srebra, ale nie
znalazł tu owego cennego kruszcu. Krótko potem zadanie
pozyskania dla korony tego legendarnego kraju nad srebrną rzeką
otrzymał Pedro de Mendoza. W drogę wyruszyła największa flota,
jaka została dotąd wysłana do Ameryki, licząca szesnaście
okrętów i tysiąc sześciuset marynarzy. Mendoza założył osadę, z
której później wyrosło Buenos Aires, i na cześć Matki Boskiej
oraz w związku z wiejącą u ujścia La Platy świeżą bryzą nazwał ją
- 25 -
Sofia Caspari W krainie kolibrów Cykl: Saga argentyńska Tom 1 Przełożyła: Paulina Filippi-Lechowska Tytuł oryginału Im Land Des Korallenbaums Wydanie oryginalne 2011 Wydanie polskie 2015 Żywiołowo opowiedziana saga rozgrywająca się na tle zapierającej dech argentyńskiej panoramy. Dwie kobiety Argentyna pulsująca życiem Wielkie nadzieje. Latem 1863 roku Anna i Viktoria zaprzyjaźniają się na statku do Buenos Aires - ówczesnej ziemi obiecanej dla tysięcy Europejczyków. Młode kobiety dzieli prawie wszystko. Zakochana Viktoria płynie do swego męża Humberto, syna bogatego plantatora. Nie martwi się o swój los, rozkoszuje się luksusową podróżą, śmieje się głośno i odważnie patrzy życiu w oczy. Anna jest służącą - ma dołączyć do bliskich, którzy już od roku mieszkają w Argentynie. Jej serce wypełnia obawa przed nieznanym. W odległym kraju, z którym obie kobiety wiążą wielkie nadzieje, ich drogi z początku się rozchodzą. Przyszłość Viktorii będzie pełna zaskoczeń, Annę zaś czekają złe wieści... - 2 -
Spis treści: Część 1. Odległy brzeg...................................................................................................................................................5 Część 2. Miasto na krańcach świata.............................................................................................................................97 Część 3. Santa Celia....................................................................................................................................................165 Część 4. Światło i cień................................................................................................................................................225 Część 5. Stara Północ..................................................................................................................................................262 Część 6. Przedsiębiorstwo przewozowe.....................................................................................................................334 Część 7. Otchłanie......................................................................................................................................................385 Część 8. Poszukiwania................................................................................................................................................455 Część 9. Przyjaciółki...................................................................................................................................................514 Epilog..........................................................................................................................................................................606 Podziękowania............................................................................................................................................................608 - 3 -
Julianowi i Tobiasowi, dzięki którym każdego dnia dostrzegam coś nowego Jak pogodzić się z tym, Że to wszystko stracę z oczu? Jak się przemóc, By opuścić dom i zagrodę!? Tu zamieszkałam, kiedy się pobraliśmy. Myślałam: oto mój dom, Tu będę trwać u boku męża Aż do śmierci. Autor nieznany, 1847 Rządzić znaczy zaludniać! Juan Bautista Alberdi, argentyński dyplomata, 1852 W Ameryce nie ma obcych. U nas jest inaczej. Obcy woli pozostać obcym. - 4 -
Część 1. Odległy brzeg. kwiecień 1863 roku - marzec 1864 roku Rozdział 1. Woda uderzała głucho o drewniany kadłub. Statek, postękując niczym żywa istota, raz po raz opadał wzdłuż fal, by po chwili wspiąć się na sam ich grzbiet. Dzień wcześniej zmienił się wiatr, rano przybrał na sile. Stojąc na bukszprycie, Anna Weinbrenner z całych sił trzymała się poręczy. Patrzyła w dół, w granatową wzburzoną toń, a piana bryzgała jej prosto w twarz. „Nie mogę puścić - przemknęło jej przez głowę - nie mogę puścić”. Poczuła w ustach gorzki smak. Nie po raz pierwszy w czasie tej podróży chciało jej się wymiotować. Kiedy statek znów runął w otchłań fal, uderzyła z impetem o reling. Drewniana poręcz boleśnie wpiła się w jej pierś, pozbawiając tchu. Okrzyk uwiązł jej w krtani. „O nie, nie powinnam była wychodzić, nie przy takiej pogodzie”. Znała pouczenia - w przypadku sztormu pasażerowie mają pozostać pod pokładem! Zacisnęła zęby. Nie mogła już dłużej wytrzymać tego smrodu unoszącego się w kajutach międzypokładu, tych rozchodzących się wszędzie oparów potu, niemytych ciał, zepsutej żywności, wymiocin i ekskrementów, które stawały się jeszcze intensywniejsze przy złej pogodzie. Mimo że właśnie nadciągał sztorm - po wielu dniach flauty był wszak błogosławieństwem - tu, na zewnątrz, mogła choć przez chwilę odetchnąć, przyglądając - 5 -
się roztańczonym, połyskującym, usianym ornamentami z piany falom, które nie zdążyły się jeszcze wypiętrzyć. Poczuła dreszcz. Była kompletnie przemoczona. Znów musiała zwalczyć dławienie w gardle. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że pogoda może się tak gwałtownie zmienić. Przecież dopiero co wyszła na pokład, żeby pooddychać świeżym powietrzem i na sekundę uciec przed ciasnotą panującą wewnątrz statku. Tymczasem już dawno minął właściwy moment, by wrócić pod pokład o własnych siłach. Statek opadał, potem wspinał się na grzbiet fali, po czym z jeszcze większym impetem znów mknął w otchłań. Jeżeli zaraz nie zjawi się ktoś, by jej pomóc, będzie mogła liczyć już tylko na samego Boga. Popatrzyła na swoje dłonie, na kostki palców zbielałe od kurczowego trzymania się poręczy. Mocne, pracowite ręce, a jednak nie na tyle silne, by ją ocalić. Kolejna fala przemoczyła jej spódnicę, ale z ust Anny nie mógł się wydobyć już żaden krzyk. Pot, który pojawił się na jej czole pod wpływem wysiłku, mieszał się ze słoną wodą. Do oczu, smaganych wiatrem, napłynęły łzy. Uniosła głowę z wysiłkiem, próbując spojrzeć na horyzont, ale nie była w stanie dostrzec wyraźnej granicy pomiędzy niebem a ziemią. Czy to błysk? Niemal w tej samej chwili przeszył ją odgłos grzmotu. Potem znów błysnęło i zagrzmiało. Następnie lunęło jak z cebra. „Boję się - pomyślała - tak potwornie się boję”. Z każdym kolejnym oddechem jej nogi trzęsły się coraz bardziej. Przypomniała sobie o bliskich, o swojej chlebodawczyni pani Bethge, o swojej najlepszej przyjaciółce Gustl. Obie ostrzegały ją przed tą podróżą. - 6 -
Uderzenie kolejnej fali rzuciło ją do przodu. Tym razem jednak Anna krzyknęła. „Jeżeli wypadnę za burtę - przeszło jej przez myśl - zniknę na zawsze. Jestem sama, tu, na statku, nikt nawet tego nie zauważy. Jak długo jeszcze wytrzymam?” - Na pomoc! - krzyknęła. - Na pomoc, niech mi ktoś pomoże! Ale jej słowa zagłuszyło wycie burzy. Gdzieś z oddali, ponad szumem wiatru dobiegło ją bicie dzwonu, a potem czyjeś ledwie słyszalne głosy. Ramiona Anny zaczęły drżeć. „Wypadnę za burtę - uświadomiła sobie z bolesną pewnością. - Już nigdy nie zobaczę rodziny. Umrę”. „Ale ja nie chcę umierać!” Otworzyła usta, żeby jeszcze raz krzyknąć. Znów z całej siły uderzyła o ścianę pokładu. Statek w coraz krótszych odstępach opadał i się wznosił, kołysząc się przy tym z poskrzypywaniem to w jedną, to w drugą stronę. - Na pomoc! Burza pochłonęła jej wołanie. Żadnego odzewu, po prostu nikt jej nie słyszał. Usta Anny zadrżały, z oczu popłynęły łzy. „Pomóż mi, dobry Boże - modliła się w milczeniu. - Nie chcę umierać. Nie chcę umierać”. Statek znów runął w dół, nie mogła już dłużej wytrzymać. Wpadła na ścianę i straciła chwiejący się grunt pod nogami. Kiedy statek przechylił się na bok, Anna zaczęła sunąć po pokładzie. Chciała zamknąć oczy, ale nie potrafiła. W dole czekała na nią już tylko otchłań Atlantyku. Serce w jej piersi łomotało jak oszalałe. Kiedy ponownie spróbowała krzyknąć, wydała tylko skrzekliwy odgłos. „Teraz nie mogę nawet dać znać, że tu jestem - pomyślała. - Umrę”. - 7 -
Jednak w następnej chwili poczuła wewnętrzny bunt. Nie, wcale nie chciała umierać. Zebrała wszystkie siły i krzyknęła jeszcze raz na całe gardło: - Na pomoc! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! * * * - Na litość boską, do kroćset, co też pani przyszło do głowy? Najpierw usłyszała czyjś głos, potem dostrzegła jakieś rozchybotane światełko z prawej strony. Zacisnęła oczy, z trudem przełknęła ślinę. Posmak w ustach nadal był gorzko-kwaśny, ale mdłości ustąpiły. Instynktownie przesunęła po ustach grzbietem dłoni. „Nie umarłam. Z całą pewnością nie umarłam. Ale gdzie ja jestem?” Pod palcami wyczuła delikatną lnianą tkaninę. Nie leżała zatem na swojej koi na marnym kocu, który już pierwszego dnia próbowała uprać w morskiej wodzie i który od tamtej pory pozostawał wilgotny i lepki od soli, a przy tym nadal cuchnął - choć może nie tak potwornie jak na początku. Ta pościel nawet pachniała. Za to jej suknia cała kleiła się do ciała. Anna czuła się tak strasznie słaba. - A więc? - znów usłyszała tamten głos. Męski głos. Odwróciła głowę w jego kierunku i choć oślepiał ją blask lampy olejowej, dostrzegła stojącą nad nią wysoką, ciemną postać. W co ona się wpakowała? Gdzie, na litość boską, się znajduje? Czuła się coraz bardziej nieswojo. Rozejrzała się ukradkiem. Była chyba w kajucie któregoś z lepiej sytuowanych podróżnych. „Co ja tutaj robię? Jak się tu znalazłam i dlaczego nie mogłam bardziej uważać?”, zastanawiała się. „Ponieważ na dole cuchnie - 8 -
jak w piekle”, odpowiedziała sobie od razu. Chciała się przyjrzeć temu mężczyźnie, ale lampa nadal ją oślepiała. „Muszę wstać - przemknęło jej przez głowę - muszę stąd wyjść. Podziękuję i wrócę na dół”. Spróbowała się podnieść, zsunąć nogi, żeby na nich stanąć, ale natychmiast zakręciło jej się w głowie. - Pomału, pomału - usłyszała. - Straciła pani przytomność. Musi się pani oszczędzać. „Co za głupstwa - powiedział głos w jej głowie. - Nigdy nie miałam możliwości się oszczędzać”. Zebrawszy wszystkie siły, wstała i chwyciła się mocno poręczy łóżka. Mężczyzna brzmiał kulturalnie. Wysławiał się z rozmysłem, podobnie jak pani Bethge i jej rodzina. - Raczej nie należę do osób, z jakimi ma pan na co dzień do czynienia - oznajmiła. - Doprawdy? - W głosie mężczyzny zabrzmiało rozbawienie. Anna chciała coś odpowiedzieć, ale naraz wszystko wokół niej zaczęło się kręcić. Poczuła też intensywniej niż dotychczas kołysanie statku. Zagryzła więc tylko wargi. - Proszę, niech pani jednak usiądzie. - Nieznajomy wyszedł w końcu z cienia i wyciągnął ku niej dłoń. Młody, ciemnowłosy, zarejestrowała Anna, kiedy się do niej zbliżył, sylwetka wysoka, choć odrobinę zbyt szczupła. - Niech pani siada - powtórzył. - Bardzo proszę. Poczuła, jak zmusza ją, by usiadła na tapicerowanym stołku. Mężczyzna sięgnął po stojący na stole dzbanek z herbatą i po chwili podał jej filiżankę z delikatnej porcelany. W milczeniu popatrzyła na jasnozłoty płyn. - Herbata - powiedział, kiedy spostrzegł jej zagubienie, po czym sam usiadł na skraju łóżka. - 9 -
Anna spojrzała na niego. Uśmiechał się. Miał na sobie drogą odzież, choć nosił ją jakby od niechcenia, jak gdyby nie przykładał do niej żadnej wagi. Lekko kędzierzawe włosy były zaczesane na bok. Na czoło opadał niesforny kosmyk. - Ależ... - Anna zaczerpnęła powietrza. - Ja pana znam - wyrwało jej się. - Znam pana! Młody mężczyzna odpowiedział dopiero po chwili: - Naprawdę? * * * Bremerhaven, parę tygodni wcześniej Ciemnowłosy młody mężczyzna zwrócił uwagę Anny, ponieważ stał odwrócony plecami do lądu i spoglądał na otwarte morze. Inni pasażerowie patrzyli raczej w stronę portu, chcąc rzucić ostatnie spojrzenie na ojczyznę i bliskich machających im z brzegu. Biedni i bogaci stali obok siebie, podczas gdy on trzymał się z dala od wszystkich. „Pewnie zwróciłam na niego uwagę - pomyślała Anna w pierwszym momencie - bo ja też nie mam nikogo, komu mogłabym pomachać na pożegnanie”. Ledwie dwa dni wcześniej przybyła tu koleją łączącą od ubiegłego roku Bremę z Bremerhaven, a teraz, przepełniona na poły radością i obawą, stała po raz pierwszy przed statkiem, na którym miała spędzić najbliższe tygodnie. Ponieważ trzeba było zaczekać na odpływ, postanowiła nie marnować czasu i jeszcze raz sprawdzić swoje zapasy oraz, o ile się da, powiększyć je. Zanim znów wróciła do oczekujących, postarała się o materac z trawy morskiej i blaszane naczynia. W tym czasie do emigrujących za morze dołączyła samotna harfistka, skłaniając co - 10 -
odważniejszych do pląsów, podczas gdy osowiała, pobladła reszta spoczywała w bezruchu pośród swojego dobytku. Spojrzenie Anny znieruchomiało na krótko. Przypomniał jej się moment, kiedy postanowiła wyjechać, teraz tęsknota walczyła w jej sercu z nadzieją. Cóż takiego zostawia tutaj? Nic i nikogo. Ona również mogłaby śmiało odwrócić się plecami i nie oglądać już za siebie. Tam na brzegu nie żegnała jej żadna przyjaciółka, żaden krewny. Na jej pożegnanie nie powiewała ani jedna chusteczka. Jej bliscy wyjechali parę miesięcy wcześniej, w grudniu 1862 roku. Pieniędzy wystarczyło wówczas na sześć miejsc na statku i prowiant. Heinrich Brunner, ojciec Anny, kupił bilety u agenta emigracyjnego i kilka tygodni później wraz z Elisabeth, matką Anny, jej młodszą o sześć lat siostrą Lenchen, starszymi braćmi Eduardem i Gustavem oraz jej mężem Kalebem Weinbrennerem wyruszyli na wybrzeże, do Bremerhaven - portu, o którym słyszano wiele dobrego. Anna pożegnała się ze wszystkimi na długo przed Bremerhaven. Jej najlepsza przyjaciółka Gustl zostawiła ją w Bingen, po czym wyruszyła w długą drogę na północ. Gustl z jasnym grubym warkoczem i tubalnym śmiechem, który zdawał się dobywać gdzieś z głębi jej piersi. Nie rozstawały się, odkąd skończyły sześć lat. Na wspomnienie przyjaciółki łzy znów napłynęły Annie do oczu. „Czy jeszcze ją zobaczę? - pomyślała. - Czy kiedykolwiek o niej usłyszę albo chociaż przeczytam?” A on? Anna zmierzyła wzrokiem mężczyznę w brązowym podróżnym ubraniu. Wyraz jego pociągłej twarzy z wyraźnie zarysowaną brodą świadczył o determinacji. Morska bryza tarmosiła mu włosy, jeden kosmyk wciąż uparcie opadał na czoło. Kiedy spojrzał w stronę portu, uśmiechnął się. Czyżby był tam jednak ktoś, kto mu towarzyszył? Nie, jego wzrok powędrował - 11 -
ponad głowami pasażerów, zarówno tych ubranych wytwornie, jak i tych w łachmanach, wszyscy wszak chcieli spróbować szczęścia. Spróbować Ameryki, jak powtarzano. Anna odwróciła wzrok w kierunku portu. „Kosmos”, który miał ją zabrać do Nowego Świata, nie należał do największych statków, już od dawna budowano większe. Nawet zamożniejsi pasażerowie, których kajuty znajdowały się na górnym pokładzie, najbliższe tygodnie spędzą w większym ścisku, niżby sobie tego życzyli. Jakież zamieszanie nastało, kiedy pierwsi pasażerowie weszli na pokład. Ile było przy tym śmiechu, zawodzenia, krzyków i awantur. Wszędzie na drodze walały się skrzynie, kufry i worki, wywołując sążniste przekleństwa wśród marynarzy. Annie przypomniała się pewna matka z dwójką dzieci, które jak gdyby nigdy nic jadły ze spokojem pośród całego tego tumultu. Lekarz zalecił im bowiem, by zawsze mieć coś w żołądku, co pozwoli uniknąć budzącej tak wiele obaw choroby morskiej. Pasażerów zajmujących kajuty, do których zaliczał się również ów młody człowiek, nie bez wysiłku udało się w końcu oddzielić od tych podróżujących na międzypokładzie. Potem rozgorzała bitwa o koje. Żołądek Anny ścisnął się boleśnie, kiedy po raz pierwszy znalazła się na międzypokładzie. Było to pomieszczenie o długości mniej więcej jedenastu i szerokości dziewięciu kroków, wysokie na mniej niż dwa metry, przy ścianach po obu stronach stały dwupiętrowe koje. Zorientowała się też ze zdumieniem, że pod pokładem mieści się o wiele więcej ludzi, niż na to wyglądało wcześniej. Około czwartej „Kosmos” rzucił cumy. O ile poprzedniego dnia wiatr nie był zbyt łaskawy, o tyle teraz wszystko zapowiadało się pomyślnie. Niebawem jej ojczyste strony znikną z horyzontu. Przez najbliższe tygodnie to ten statek będzie jej domem i, jeśli ma być szczera, piekielnie się tego bała. Przełknęła ślinę. Objęła - 12 -
rękami pakunek ze swoim dobytkiem i materacem, aby stłumić drżenie. Poczuła, jak blaszane naczynia wpijają się jej w brzuch. Te parę przedmiotów to wszystko, co miała. Z całej reszty zrezygnowała, trochę rzeczy rozdała, a to, co można było spieniężyć, sprzedała, podobnie jak rodzice, którzy rok wcześniej pozbyli się wszystkiego na licytacji. Żeby móc wykupić miejsce na statku, harowała jak wół, odkładając każdego grajcara, który nie był jej niezbędny do życia. Resztę dołożyła jej pani Bethge w podziękowaniu za pomoc przy weselu najmłodszej córki Cäcilie. - Spróbować Ameryki - wymknęło się Annie z przymkniętych ust. O tak, ona też chce spróbować szczęścia. Wraz z wieżą kościoła w Langenwarde zniknął ostatni kawałek niemieckiego wybrzeża. Podobnie jak ów młody mężczyzna odwróciła się teraz plecami do lądu. Tam, za morzem, czekają na nią rodzina i Nowy Świat. Zapatrzyła się w wodę, aż jej oczy zaczęły łzawić. Kołysanie statku się wzmogło. Poczuła lekki dreszcz. Naraz ogarnął ją lęk, który w żaden sposób nie dawał się opanować. Zacisnęła dłonie na tłumoczku i rozejrzała się pobieżnie dookoła. Nic, czego można by się chwycić. Czego się spodziewa tam, na obczyźnie? Pewnie gdyby była młodsza, ta podróż wydałaby się jej przygodą, ale miała już wszak dwadzieścia trzy lata. Czy na pewno podjęła słuszną decyzję? * * * - Pani mnie zna? Niestety nie mogę powiedzieć, żebym panią pamiętał. Jej wybawca patrzył teraz na nią pytająco swoimi jasnoniebieskimi oczami. Anna wyciągnęła rękę i odstawiwszy - 13 -
filiżankę z lekkim brzękiem na stojący w kajucie stoliczek, ponownie spróbowała wstać. - Nieważne. - Nie wiedziała, dlaczego głos jej drży. - A ja chętnie dowiedziałbym się, skąd się znamy. - Młody człowiek nie ustępował. - Poza tym nic pani nie wypiła. - Nie znamy się, panie... - Meyer. Julius Meyer z Hamburga. Proszę mi wybaczyć mój brak manier. Z kim mam przyjemność? - Anna Weinbrenner z... z Bingen. - Przełknęła ślinę. - Ja tylko... Widziałam pana w dniu wyjazdu. Wszyscy spoglądali w stronę lądu, pan tymczasem patrzył na morze. Pomyślałam, że pewnie nie ma pan nikogo, kto by pana... Jeszcze zanim skończyła mówić, poczuła, jak oblewa się rumieńcem. Urwała. Co też przyszło jej do głowy? Po co gdacze, jak gdyby nagle wyrósł jej dziób? I to w obecności całkiem nieznajomego mężczyzny. Przecież wcale nie zna tego Juliusa Meyera. „Ponieważ jest w nim coś znajomego - powiedział jej jakiś wewnętrzny głos - jak gdybym znała go już od dawna”. - Plotę bzdury - wymamrotała. - Proszę? - Julius Meyer spojrzał na nią zaskoczony. - Co pani powiedziała? - Nic. - Anna zrobiła krok w stronę drzwi. - Naprawdę muszę już iść. Już wystarczająco dużo pan dla mnie zrobił. - Nie ma mowy. - Julius nie ustępował i również się podniósł. - Zemdlała pani. Najpierw chcę się przekonać, że nic już pani nie dolega. - Nic mi już nie... Statek się zakołysał. Anna straciła równowagę i się zatoczyła, ale Julius chwycił ją w ostatniej chwili. Jego ciało było krzepkie i - 14 -
ciepłe. Wyczuła zapach tytoniu i mydła. Pośpiesznie uwolniła się z jego objęć. - Przepraszam - wyjąkała i znowu się zaczerwieniła jak mała dziewczynka. Julius uśmiechnął się do niej. - Nic się nie stało - odparł i wskazał na stołek. - Niech pani jednak usiądzie i odpocznie jeszcze chwilę, bardzo panią proszę. I niechże w końcu skosztuje pani mojej pysznej darjeeling. A potem, i tylko pod takim warunkiem, pozwolę pani wyjść. Anna poddała się i usiadła. Milczała przez kilka chwil. Poprawiając niespokojnymi rękami niebieską spódnicę, rozejrzała się ukradkiem dookoła. A więc tak wygląda kajuta. Przykryła dłonią plamkę na rękawie. Jakże marnie prezentuje się choćby w porównaniu z wyposażeniem tego niewielkiego pomieszczenia. Miała na sobie swoje najlepsze ubranie, ale wobec wytwornych sprzętów w kajucie Juliusa wydawało się bardzo liche. Wolała nawet nie myśleć o swoim zapachu. Dotychczas miała zaledwie kilka sposobności, aby się umyć. Pośpiesznie sięgnęła do koka, w który upięła bujne brązowe i niestety sklejone solą włosy. - A więc? - Julius podał jej filiżankę. Najwyraźniej nie zamierzał się poddawać. Anna upiła łyczek. Herbata smakowała inaczej, odrobinę słodowo. Dotychczas pijała jedynie ziółka swojej matki. - Dokąd wybiera się pani tym statkiem? - zapytał. Anna nabrała tchu. - Jestem w drodze do Buenos Aires. - Popatrzyła w oczy Juliusa i właściwie nie wiedzieć dlaczego, dodała: - Jadę do męża. * * * - 15 -
Przy ładnej pogodzie, o ile kapitan wyraził zgodę, podróżni chętnie przebywali na pokładzie. Wszyscy, z nielicznymi wyjątkami, takimi jak choćby pewien starszy jegomość, który postanowił całą podróż przespać na koi, zazwyczaj korzystali z okazji, aby zażyć świeżego powietrza. Tamtego dnia po pokładzie również kręcił się kolorowy tłumek, szukając w ścisku odrobiny wolnego miejsca gdzieś pomiędzy zejściem do kajut a kojcami dla owiec wypełnionymi przeszło setką sztuk. Owce i barany nie były zresztą jedynymi zwierzętami na statku. Poza nimi załadowano jeszcze osiemdziesiąt kur oraz trzy świnie, które wypuszczane przez kapitana spacerowały co rano po pokładzie. Oprócz dwudziestopięcioletniego Juliusa Meyera podróżowało „Kosmosem” jeszcze dwóch młodych kupców, a także pewien przyrodnik, malarz i obieżyświat, jak sam się przedstawiał, Theodor Habich, liczący na odkrycia nieznanych gatunków roślin, oraz geograf Paul Claussen, którego bagaż budził szczery podziw, zwłaszcza wśród dzieci, i który każdą białą plamę na mapie postrzegał jako osobistą zniewagę. No i był jeszcze milkliwy, rudowłosy Jens Jensen o bladej karnacji, który pytany o zajęcie odpowiadał z dumą, że jest próżniakiem. Byli też chłopi, jak choćby Prenzlowie z szóstką potomstwa albo nieco bogatsi Wielandowie, mający tylko dwoje dzieci, którym rada lekarza na nic się zdała, bo i one przez pierwsze dwa tygodnie w kółko zwracały to, co zjadły. Ponadto płynęli też zwykli najemnicy, służące i parobkowie oraz cała rzesza innych ludzi, o których Anna nie wiedziała nic - mężczyźni i kobiety, młodsi i starsi, dzieci, ale i staruszki. W Bremerhaven cała owa zbiorowość znalazła się naraz w jednym miejscu. Bremerhaven, założone w 1827 roku przez hanzeatycką Bremę, w krótkim czasie stało się znanym portem emigracyjnym. Bremeńskie statki uchodziły za bezpieczne. A wraz z powstaniem w 1848 roku Domu Emigranta również - 16 -
skromniej sytuowani podróżni zyskali możliwość przenocowania przed wypłynięciem w morze w czystym pokoju po niewygórowanej cenie. Nikt właściwie nie wiedział, jak długo ostatecznie potrwa rejs. - Szesnaście tygodni - oznajmił z przekonaniem Theodor Habich, a większość pasażerów była skłonna zaufać doświadczonemu podróżnikowi. - A kiedy łajba wypluje ludzki ładunek, kapitan każe wypełnić ją pszenicą, kukurydzą, bawełną, tytoniem, srebrem i innymi dobrami z Nowego Świata, następnie zawiezie to do Europy, a armator nieźle się obłowi - dodał mrukliwie Jens Jensen, po czym znów popadł w milczenie. Wkrótce poszła plotka, że Jensen jest jednym z tych, którzy uciekają przed władzami, kto wie, może nawet demokratą. Sam Jens Jensen, jak można się było spodziewać, nie miał na ten temat nic do powiedzenia. Anna przypomniała sobie, że wszedł na pokład jako jeden z ostatnich. Zaraz potem odbili od brzegu. Opuściwszy ujście Wezery, „Kosmos” wziął kurs na Morze Północne. Wkrótce wody stały się niespokojne. Anna po raz pierwszy doświadczyła tego, co określano mianem choroby morskiej. Zresztą nie ona jedna nachylała się co rusz nad nocnikiem, żeby wymiotować. Jedyna korzyść z nieustannych mdłości była taka, że przynajmniej nie musiała słuchać mrożących krew w żyłach opowieści marynarzy. A trzeba przyznać, że niektórzy z nich to byli istni bajarze, którzy - racząc szczury lądowe gawędami o niebezpieczeństwach kanału La Manche, zwanego Angielskim, orkanach czy silnych prądach - próbowali im napędzić strachu. Choroba morska często nie pozwalała wystarczająco szybko znaleźć odpowiedniego miejsca, aby zwymiotować, przez co - 17 -
nieraz dostawało się innemu znajdującemu się obok, choć tak samo znieczulonemu mdłościami nieszczęśnikowi. Nie bez wysiłku, ale szczęśliwie pokonali kanał La Manche. Ktoś przy okazji zwrócił uwagę Anny na dwie latarnie morskie w Dover i na tamtejsze kredowe klify, które z oddali wyglądały jak ulepione ze śniegu. Następnie minęli owiane złą sławą wyspy Scilly, gdzie ponoć dochodziło do rabunków rozbitych statków, a w Zatoce Biskajskiej rzeczywiście przeżyli pierwszy poważny sztorm, po czym podążając śladami północnego pasatu, obrali kurs na południe. „Kosmos” był na morzu już od ponad miesiąca i nawet ci, którzy dotąd chętnie wychodzili na pokład, a czasami tam spali czy jedli, teraz musieli spędzać większość czasu na ciasnych kojach międzypokładu. Jedna koja była przeznaczona dla pięciu osób. Jeżeli jakaś rodzina składała się z więcej niż pięciu członków, jak choćby Prenzlowie, to ci przekraczający tę liczbę musieli zająć kolejną koję. Między kojami piętrzyły się skrzynie i walizki. Niektórzy wieszali tu też pranie, co jeszcze potęgowało poczucie ciasnoty. Pobudka była około szóstej. Ubierano się, opróżniano nocniki i zbierano wszelkie przedmioty, które w ciągu nocy znalazły się tam, gdzie nie powinny. Nad pracami porządkowymi czuwał steward. Niekiedy dla poprawy powietrza okadzano międzypokład gałązkami jałowca albo smołą. Na śniadanie wydawano kawę zbożową, herbatę i chleb. Jadłospis uboższych podróżnych przewidywał suchary i ciemny chleb, tak twardy, że trzeba było go dzielić na kawałki młotkiem, a potem rozmiękczać, żeby nie postradać zębów. Poza tym bywały warzywa strączkowe i suszone owoce, kasze, czasami słonina, solone lub peklowane mięso, pieczone ryby i śledź. Choć zgodnie z regulaminem każdemu z podróżujących przysługiwało - 18 -
dziennie dwa i pół litra słodkiej wody, Jens Jensen głosił, że nikt nigdy takiej ilości nie dostał. - Ale pośród tej czeredy służalców nie znajdzie się nikt, kto by zaprotestował - szydził, po czym znów zapadał w zwyczajowe milczenie. Jednak wbrew wszelkim niedogodnościom i ciasnocie międzypokład szybko, szczególnie przy złej pogodzie, stał się dla wszystkich drugim domem. To tu przesiadywano razem, opowiadano sobie historie albo muzykowano, jedzono i pito. Panował tu wielki zgiełk, rozbrzmiewały śmiechy, odgłosy zabaw i pokrzykiwania dzieci. Jedna z latorośli Prenzlów dostała kiedyś w twarz, na co Frieda Prenzl, kobieta o przysadzistej, kwadratowej sylwetce, stanęła przed napastnikiem, pewnym nieokrzesanym jegomościem o nazwisku Michel Renz, i obsztorcowała go, oznajmiając, że tylko ona ma prawo wymierzać karę swoim dzieciom. Wszyscy przy tym wiedzieli, że Frieda nigdy nie bije dzieci. Mimo wszystko nieco znośniej bywało, kiedy panowała ładna pogoda. Tego dnia, po trzech dobach flauty, która nastąpiła po burzy, wreszcie zaczął wiać wiatr. Podczas gdy jedni pasażerowie rozsiedli się w słońcu wprost na plankach - z wyjątkiem ławki i nielicznych krzeseł, zresztą zazwyczaj zajętych przez posiadaczy kajut, nie było na pokładzie innych sprzętów, na których można by usiąść - drudzy przechadzali się w milczeniu albo gawędzili z sąsiadami, wymieniając najnowsze ploteczki, dzieci zaś ganiały się albo bawiły w chowanego pomiędzy linami. Parę osób korzystało z okazji, wymieniając czarną kawę na alkohol. Julius Meyer grał w szachy z geografem Paulem Claussenem. Anna otarła rękawem pot z czoła. Przez ostatnie dni panowały takie okropne skwar i duchota, jakich jeszcze nigdy dotąd nie zaznała. Jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić - do mdłości i niedobrego jedzenia, do tłoku i ciasnoty, do nocnych - 19 -
hałasów, do poruszania się na rozkołysanym statku, tak aby nie stracić równowagi albo nie przewrócić się na zazwyczaj mokrym pokładzie, więc i do tego upału także. Dziś stewardzi rozdawali suszone śliwki, trochę masła i mąki. Anna jadła jeden słodki owoc za drugim, popijając je wodą małymi łyczkami. Innym pasażerom zaczęła z czasem doskwierać monotonia jadłospisu, lecz Anna nie narzekała. Przywykła do tego w domu. Wprawdzie wiedziała od Juliusa, że kapitan dysponuje większą ilością herbaty, kakao czy miodu, a także niewielkim zapasem wina i piwa, ale owe dobra, podobnie jak wiezione na pokładzie świeże mięso, były przeznaczone na stoły pasażerów z kajut, więc było jej to obojętne. Niektórzy podróżni, jak choćby Wielandowie, sami zadbali o odpowiednie zapasy kiełbas, słoniny, sera, a nawet marmolady, których pani Wieland strzegła swoim argusowym spojrzeniem. Anna patrzyła, jak Frieda Prenzl wkłada do blaszanej miski swój zapas śliwek, masła i mąki, po czym dodaje jeszcze jajko, które udało jej się w przemyślny sposób przechować. Kobieta energicznie zagniotła ciasto i uformowała zeń długi na łokieć wałek, który następnie miał trafić do kociołka z gorącą wodą. - U nas będzie dziś strucla śliwkowa! - zawołała radośnie. Anna się roześmiała. Nic nie było w stanie zepsuć dobrego samopoczucia Friedy, jednak nie wszyscy podróżni byli w podobnym nastroju. Im dłużej ciągnął się rejs, tym częściej dochodziło do sprzeczek. Teraz również gdzieś w pobliżu rozległy się podniesione głosy. Annie czasami trudno było wytrzymać przebywanie na małej powierzchni z taką liczbą ludzi bez choćby najmniejszej możliwości ucieczki. Ta ostatnia myśl wywołała uśmiech na jej twarzy. Włożyła do ust ostatnią śliwkę. Ucieczka - to doprawdy głupie. Przed kim lub przed czym miałaby uciekać? - 20 -
Rozdział 2. - To moje miejsce. Anna się wzdrygnęła. Od czasu tamtej pamiętnej burzy przed kilkoma tygodniami, kiedy omal nie postradała życia, każdego popołudnia siadywała właśnie na tym skrawku pokładu. Czasami spotykała wówczas Juliusa Meyera. Czasami zamieniali ze sobą parę słów. A czasami tylko pozdrawiali się skinieniem. Często po takich spotkaniach wracała na swoją koję z osobliwym uczuciem, którego nie potrafiła nazwać. Odwróciła się. Zaledwie parę kroków od niej stała dość wysoka, chuda jak szczapa kobieta o talii tak wąskiej, że zapierało dech, i w krynolinie wprost imponujących rozmiarów. Miała jasne włosy uczesane z przedziałkiem i upięte na karku, a na głowie słomiany kapelusik wiązany pod brodą błękitną wstążką. Oniemiała Anna patrzyła na stojącą naprzeciw damę. Kobieta z wyzywającym uśmiechem na różowych ustach podeszła bliżej. Zanim Anna zdążyła się zastanowić, nieśmiało zabrała dłonie z relingu. - To moje miejsce! - powtórzyła blondynka stanowczym tonem. Anna musiała zagryźć usta, żeby z przyzwyczajenia nie zacząć przepraszać. „To nie pani Bethge - napomniała samą siebie - to nie twoja dawna chlebodawczyni. Mam takie samo prawo tu stać jak ta nieznajoma. Obie jesteśmy pasażerkami, obie zapłaciłyśmy za rejs”. Mimo to odwróciła się, rozmyślając przy tym gorączkowo, czy i gdzie widziała wcześniej tę damę. Pierwsze kilka kroków zrobiła ze spuszczonym wzrokiem, potem jednak wyprostowała się. Owszem, pójdzie sobie, ale nie chce, aby zapominano, że ma wszelkie prawo tu przebywać. - Anna Weinbrenner? - usłyszała znajomy męski głos. - 21 -
Julius... Przyśpieszyła kroku. Nie chciała się z nim spotkać w obecności tej kobiety. Ona i on pasowali do siebie. Zapewne nawet się znają, spotykali się w pomieszczeniach przeznaczonych dla zamożniejszych pasażerów. W pośpiechu skręciła za róg. Głosy za nią stały się głośniejsze. Meyer i ta nieznajoma rzeczywiście ze sobą rozmawiali. Wymiana zdań brzmiała dość gwałtownie. Anna zatrzymała się, nasłuchując, ale ku swojej irytacji nie była w stanie wyłowić żadnych konkretnych słów. Rozważała, czy się nie odwrócić, ale w następnej chwili jej uwagę zwrócił krzyk gdzieś z przodu pokładu, z okolic bukszprytu. Czasami marynarze stojący akurat za sterem robili psikusy, ustawiając statek pod fale, by zimna morska woda ochlapała tych stojących na dziobie, tym razem jednak chodziło o coś innego. - Złodzieje! Złodzieje! Okradli mnie! Anna wyciągnęła szyję. Niektórzy ze współpasażerów zbili się już w małe grupki, rozprawiając podniesionymi głosami. Krzyczał Michel Renz, ów nieokrzesany mężczyzna, który kiedyś uderzył jedno z dzieci Prenzlów. Jego twarz płonęła z wściekłości, ręce rozłożył na boki. Pani Wieland, która przez ostatnie dni znów ciężko przechodziła chorobę morską, stała, otaczając dwójkę swoich dzieci ramionami. - Czy ktoś coś widział!? - zawołał jakiś szorstki mężczyzna o dziobatej twarzy z wyrazistymi kośćmi policzkowymi i bladoniebieskimi oczami. - Sama nie wiem, wszystko działo się tak szybko - pisnęła któraś z jasnowłosych latorośli Friedy. Naraz uwagę Anny przykuł jakiś ruch za stosem starych lin. Skrył się tam szczupły, ciemnowłosy chłopiec, którego chyba jeszcze nigdy nie widziała. Właśnie chciała zawołać, kiedy wzrok dziobatego padł prosto na nią. Poczuła, jak przenika ją zimny dreszcz. Podszedł do niej Piet Stedefreund, przyjaciel owego - 22 -
Renza. Tam, gdzie przebywał jeden, zawsze był też drugi. Zamknęła usta. Piet nadal na nią patrzył. Jeszcze nigdy nie widziała tak lodowatego wzroku. Znów się wzdrygnęła. - Widziałaś coś!? - krzyknął w jej stronę. Anna z trudem powstrzymała się od spojrzenia na kryjówkę ciemnowłosego chłopca. Może to, co zrobił, było złe, ale nie mogła się przemóc, by go zdradzić. Michel, którego twarz nadal czerwieniła się ze złości, też na nią spojrzał. Nie pierwszy raz wydał jej się odrażający. Zawsze, gdy rozdawano żywność, przepychał się do przodu i zabierał słabszym to, co akurat wpadło mu w oko. Kiedy nudzili się z Pietem, szukali zaczepki. Biada temu, kto wówczas wpadł w ich łapska. Anna przełknęła ślinę. - Nie. - Potrząsnęła głową, ciesząc się w duchu, że jej głos zabrzmiał dość pewnie. - Anno? Wzdrygnęła się i powoli odwróciła. Julius Meyer stał tuż za nią. - Panie Meyer. Skinęła głową, na co Julius odpowiedział ruchem w kąciku ust. Nie potrafiła się przemóc, by zwracać się do niego po imieniu. Był zbyt dostojny. Żaden zwyczajny podróżny jak ona. Należał do innego świata, nie powinna była o tym zapominać. - Dlaczego pani uciekła? - zapytał. - Ja nie... - Wiem, że Viktoria może budzić lęk - ciągnął dalej niewzruszony - ale przecież nie gryzie. - Roześmiał się. - Niech mi będzie wolno poprosić panią z powrotem do nas. „A więc ta nieznajoma ma na imię Viktoria - pomyślała Anna. - Miałam rację, on ją zna”. Już miała odmownie pokręcić głową, kiedy Julius podał jej ramię. Poczuła gorąco na policzkach, gdy wzięła go pod rękę, ciesząc się w duchu, że może uciec przed - 23 -
rozwścieczonym Michelem i jego nieprzyjemnym kompanem Pietem. Przez całą drogę szła ze spuszczonym wzrokiem. Dopiero kiedy znaleźli się parę kroków przed Viktorią, dumnie podniosła głowę. Viktoria stała przy relingu z przechyloną głową i wpatrywała się w otwarte morze. Wiatr igrał z wstążkami jej kapelusza. Kilka niesfornych jasnych kosmyków wysunęło się spod niego i powiewały wokół jej twarzy niczym drżące złote niteczki. Anna spojrzała przelotnie na horyzont, gdzie morze i niebo zlewały się w jedno. - Delfiny! - zawołała Viktoria. Julius w jednej chwili puścił ramię Anny i podbiegł do niej. - Żartowałam. - Jasnowłosa Viktoria zaśmiała mu się prosto w twarz. Jeszcze kilka kroków i Anna znalazła się obok nich. Tym razem kobieta obdarzyła ją przyjaznym spojrzeniem. W jej szarych oczach odbijało się jednak poczucie wyższości. - Viktoria Santos - przedstawiła się, wyciągając do Anny prawą dłoń. Uścisk okazał się mocniejszy, niż się tego spodziewała. - Anna Weinbrenner - odpowiedziała. - Julius nic mi jeszcze o pani nie opowiadał. Viktoria przytrzymała dłoń Anny, a potem gwałtownie ją puściła. - Przykro mi, ja o pani także nie słyszałam - odparowała Anna. Viktoria przez chwilę spoglądała na nią w milczeniu, po czym wybuchła radosnym śmiechem. - Cieszę się, że panią poznałam, Anno Weinbrenner. Jestem pewna, że szybko znajdziemy wspólny język. - 24 -
* * * Wkrótce Anna zapomniała o samotnym podróżowaniu. Ze swoją rówieśnicą Viktorią i Juliusem - mówili sobie teraz zupełnie spontanicznie po imieniu - mieli tyle do zrobienia, tyle do odkrycia, tyle do doświadczenia, tak wiele historii do opowiedzenia, że wprost nie mogła się doczekać kolejnych wspólnych godzin spędzanych codziennie na pokładzie. W tym czasie zapominała też o swoim skromnym odzieniu, które po próbie uprania w morskiej wodzie stało się nieznośnie sztywne. Było jej wtedy obojętne, że cały jej dobytek stanowi jedynie parę blaszanych naczyń, prosty materac z trawy morskiej, ubranie, które ma na sobie, oraz zimowa peleryna. Pewnego dnia Julius zaprosił Annę i Viktorię do swojej kajuty na herbatę. Anna chciała odmówić, natomiast Viktoria - przeczuwając coś wprawdzie niezabronionego, ale nieco podejrzanego, a z całą pewnością niekonwencjonalnego - natychmiast zapaliła się do tego pomysłu i nie chciała nawet słyszeć o odmowie. Julius obiecał, że opowie im o celu ich podróży. - Pierwszy Europejczyk, Hiszpan Juan Díaz de Solís, dotarł do rzeki La Plata na początku XVI wieku. Jedenaście lat później w głąb lądu wdarł się będący w służbie hiszpańskiej korony wenecki odkrywca Sebastiano Caboto, skuszony baśniowymi opowieściami o królestwie obfitującym w złoża srebra, ale nie znalazł tu owego cennego kruszcu. Krótko potem zadanie pozyskania dla korony tego legendarnego kraju nad srebrną rzeką otrzymał Pedro de Mendoza. W drogę wyruszyła największa flota, jaka została dotąd wysłana do Ameryki, licząca szesnaście okrętów i tysiąc sześciuset marynarzy. Mendoza założył osadę, z której później wyrosło Buenos Aires, i na cześć Matki Boskiej oraz w związku z wiejącą u ujścia La Platy świeżą bryzą nazwał ją - 25 -