kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Caspari Sofia - W krainie kolibrów - ( 01. Saga argentyńska)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Caspari Sofia - W krainie kolibrów - ( 01. Saga argentyńska) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CASPARI SOFIA Cykl: Saga argentyńska
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 608 stron)

Sofia Caspari W krainie kolibrów Cykl: Saga argentyńska Tom 1 Przełożyła: Paulina Filippi-Lechowska Tytuł oryginału Im Land Des Korallenbaums Wydanie oryginalne 2011 Wydanie polskie 2015 Żywiołowo opowiedziana saga rozgrywająca się na tle zapierającej dech argentyńskiej panoramy. Dwie kobiety Argentyna pulsująca życiem Wielkie nadzieje. Latem 1863 roku Anna i Viktoria zaprzyjaźniają się na statku do Buenos Aires - ówczesnej ziemi obiecanej dla tysięcy Europejczyków. Młode kobiety dzieli prawie wszystko. Zakochana Viktoria płynie do swego męża Humberto, syna bogatego plantatora. Nie martwi się o swój los, rozkoszuje się luksusową podróżą, śmieje się głośno i odważnie patrzy życiu w oczy. Anna jest służącą - ma dołączyć do bliskich, którzy już od roku mieszkają w Argentynie. Jej serce wypełnia obawa przed nieznanym. W odległym kraju, z którym obie kobiety wiążą wielkie nadzieje, ich drogi z początku się rozchodzą. Przyszłość Viktorii będzie pełna zaskoczeń, Annę zaś czekają złe wieści... - 2 -

Spis treści: Część 1. Odległy brzeg...................................................................................................................................................5 Część 2. Miasto na krańcach świata.............................................................................................................................97 Część 3. Santa Celia....................................................................................................................................................165 Część 4. Światło i cień................................................................................................................................................225 Część 5. Stara Północ..................................................................................................................................................262 Część 6. Przedsiębiorstwo przewozowe.....................................................................................................................334 Część 7. Otchłanie......................................................................................................................................................385 Część 8. Poszukiwania................................................................................................................................................455 Część 9. Przyjaciółki...................................................................................................................................................514 Epilog..........................................................................................................................................................................606 Podziękowania............................................................................................................................................................608 - 3 -

Julianowi i Tobiasowi, dzięki którym każdego dnia dostrzegam coś nowego Jak pogodzić się z tym, Że to wszystko stracę z oczu? Jak się przemóc, By opuścić dom i zagrodę!? Tu zamieszkałam, kiedy się pobraliśmy. Myślałam: oto mój dom, Tu będę trwać u boku męża Aż do śmierci. Autor nieznany, 1847 Rządzić znaczy zaludniać! Juan Bautista Alberdi, argentyński dyplomata, 1852 W Ameryce nie ma obcych. U nas jest inaczej. Obcy woli pozostać obcym. - 4 -

Część 1. Odległy brzeg. kwiecień 1863 roku - marzec 1864 roku Rozdział 1. Woda uderzała głucho o drewniany kadłub. Statek, postękując niczym żywa istota, raz po raz opadał wzdłuż fal, by po chwili wspiąć się na sam ich grzbiet. Dzień wcześniej zmienił się wiatr, rano przybrał na sile. Stojąc na bukszprycie, Anna Weinbrenner z całych sił trzymała się poręczy. Patrzyła w dół, w granatową wzburzoną toń, a piana bryzgała jej prosto w twarz. „Nie mogę puścić - przemknęło jej przez głowę - nie mogę puścić”. Poczuła w ustach gorzki smak. Nie po raz pierwszy w czasie tej podróży chciało jej się wymiotować. Kiedy statek znów runął w otchłań fal, uderzyła z impetem o reling. Drewniana poręcz boleśnie wpiła się w jej pierś, pozbawiając tchu. Okrzyk uwiązł jej w krtani. „O nie, nie powinnam była wychodzić, nie przy takiej pogodzie”. Znała pouczenia - w przypadku sztormu pasażerowie mają pozostać pod pokładem! Zacisnęła zęby. Nie mogła już dłużej wytrzymać tego smrodu unoszącego się w kajutach międzypokładu, tych rozchodzących się wszędzie oparów potu, niemytych ciał, zepsutej żywności, wymiocin i ekskrementów, które stawały się jeszcze intensywniejsze przy złej pogodzie. Mimo że właśnie nadciągał sztorm - po wielu dniach flauty był wszak błogosławieństwem - tu, na zewnątrz, mogła choć przez chwilę odetchnąć, przyglądając - 5 -

się roztańczonym, połyskującym, usianym ornamentami z piany falom, które nie zdążyły się jeszcze wypiętrzyć. Poczuła dreszcz. Była kompletnie przemoczona. Znów musiała zwalczyć dławienie w gardle. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że pogoda może się tak gwałtownie zmienić. Przecież dopiero co wyszła na pokład, żeby pooddychać świeżym powietrzem i na sekundę uciec przed ciasnotą panującą wewnątrz statku. Tymczasem już dawno minął właściwy moment, by wrócić pod pokład o własnych siłach. Statek opadał, potem wspinał się na grzbiet fali, po czym z jeszcze większym impetem znów mknął w otchłań. Jeżeli zaraz nie zjawi się ktoś, by jej pomóc, będzie mogła liczyć już tylko na samego Boga. Popatrzyła na swoje dłonie, na kostki palców zbielałe od kurczowego trzymania się poręczy. Mocne, pracowite ręce, a jednak nie na tyle silne, by ją ocalić. Kolejna fala przemoczyła jej spódnicę, ale z ust Anny nie mógł się wydobyć już żaden krzyk. Pot, który pojawił się na jej czole pod wpływem wysiłku, mieszał się ze słoną wodą. Do oczu, smaganych wiatrem, napłynęły łzy. Uniosła głowę z wysiłkiem, próbując spojrzeć na horyzont, ale nie była w stanie dostrzec wyraźnej granicy pomiędzy niebem a ziemią. Czy to błysk? Niemal w tej samej chwili przeszył ją odgłos grzmotu. Potem znów błysnęło i zagrzmiało. Następnie lunęło jak z cebra. „Boję się - pomyślała - tak potwornie się boję”. Z każdym kolejnym oddechem jej nogi trzęsły się coraz bardziej. Przypomniała sobie o bliskich, o swojej chlebodawczyni pani Bethge, o swojej najlepszej przyjaciółce Gustl. Obie ostrzegały ją przed tą podróżą. - 6 -

Uderzenie kolejnej fali rzuciło ją do przodu. Tym razem jednak Anna krzyknęła. „Jeżeli wypadnę za burtę - przeszło jej przez myśl - zniknę na zawsze. Jestem sama, tu, na statku, nikt nawet tego nie zauważy. Jak długo jeszcze wytrzymam?” - Na pomoc! - krzyknęła. - Na pomoc, niech mi ktoś pomoże! Ale jej słowa zagłuszyło wycie burzy. Gdzieś z oddali, ponad szumem wiatru dobiegło ją bicie dzwonu, a potem czyjeś ledwie słyszalne głosy. Ramiona Anny zaczęły drżeć. „Wypadnę za burtę - uświadomiła sobie z bolesną pewnością. - Już nigdy nie zobaczę rodziny. Umrę”. „Ale ja nie chcę umierać!” Otworzyła usta, żeby jeszcze raz krzyknąć. Znów z całej siły uderzyła o ścianę pokładu. Statek w coraz krótszych odstępach opadał i się wznosił, kołysząc się przy tym z poskrzypywaniem to w jedną, to w drugą stronę. - Na pomoc! Burza pochłonęła jej wołanie. Żadnego odzewu, po prostu nikt jej nie słyszał. Usta Anny zadrżały, z oczu popłynęły łzy. „Pomóż mi, dobry Boże - modliła się w milczeniu. - Nie chcę umierać. Nie chcę umierać”. Statek znów runął w dół, nie mogła już dłużej wytrzymać. Wpadła na ścianę i straciła chwiejący się grunt pod nogami. Kiedy statek przechylił się na bok, Anna zaczęła sunąć po pokładzie. Chciała zamknąć oczy, ale nie potrafiła. W dole czekała na nią już tylko otchłań Atlantyku. Serce w jej piersi łomotało jak oszalałe. Kiedy ponownie spróbowała krzyknąć, wydała tylko skrzekliwy odgłos. „Teraz nie mogę nawet dać znać, że tu jestem - pomyślała. - Umrę”. - 7 -

Jednak w następnej chwili poczuła wewnętrzny bunt. Nie, wcale nie chciała umierać. Zebrała wszystkie siły i krzyknęła jeszcze raz na całe gardło: - Na pomoc! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! * * * - Na litość boską, do kroćset, co też pani przyszło do głowy? Najpierw usłyszała czyjś głos, potem dostrzegła jakieś rozchybotane światełko z prawej strony. Zacisnęła oczy, z trudem przełknęła ślinę. Posmak w ustach nadal był gorzko-kwaśny, ale mdłości ustąpiły. Instynktownie przesunęła po ustach grzbietem dłoni. „Nie umarłam. Z całą pewnością nie umarłam. Ale gdzie ja jestem?” Pod palcami wyczuła delikatną lnianą tkaninę. Nie leżała zatem na swojej koi na marnym kocu, który już pierwszego dnia próbowała uprać w morskiej wodzie i który od tamtej pory pozostawał wilgotny i lepki od soli, a przy tym nadal cuchnął - choć może nie tak potwornie jak na początku. Ta pościel nawet pachniała. Za to jej suknia cała kleiła się do ciała. Anna czuła się tak strasznie słaba. - A więc? - znów usłyszała tamten głos. Męski głos. Odwróciła głowę w jego kierunku i choć oślepiał ją blask lampy olejowej, dostrzegła stojącą nad nią wysoką, ciemną postać. W co ona się wpakowała? Gdzie, na litość boską, się znajduje? Czuła się coraz bardziej nieswojo. Rozejrzała się ukradkiem. Była chyba w kajucie któregoś z lepiej sytuowanych podróżnych. „Co ja tutaj robię? Jak się tu znalazłam i dlaczego nie mogłam bardziej uważać?”, zastanawiała się. „Ponieważ na dole cuchnie - 8 -

jak w piekle”, odpowiedziała sobie od razu. Chciała się przyjrzeć temu mężczyźnie, ale lampa nadal ją oślepiała. „Muszę wstać - przemknęło jej przez głowę - muszę stąd wyjść. Podziękuję i wrócę na dół”. Spróbowała się podnieść, zsunąć nogi, żeby na nich stanąć, ale natychmiast zakręciło jej się w głowie. - Pomału, pomału - usłyszała. - Straciła pani przytomność. Musi się pani oszczędzać. „Co za głupstwa - powiedział głos w jej głowie. - Nigdy nie miałam możliwości się oszczędzać”. Zebrawszy wszystkie siły, wstała i chwyciła się mocno poręczy łóżka. Mężczyzna brzmiał kulturalnie. Wysławiał się z rozmysłem, podobnie jak pani Bethge i jej rodzina. - Raczej nie należę do osób, z jakimi ma pan na co dzień do czynienia - oznajmiła. - Doprawdy? - W głosie mężczyzny zabrzmiało rozbawienie. Anna chciała coś odpowiedzieć, ale naraz wszystko wokół niej zaczęło się kręcić. Poczuła też intensywniej niż dotychczas kołysanie statku. Zagryzła więc tylko wargi. - Proszę, niech pani jednak usiądzie. - Nieznajomy wyszedł w końcu z cienia i wyciągnął ku niej dłoń. Młody, ciemnowłosy, zarejestrowała Anna, kiedy się do niej zbliżył, sylwetka wysoka, choć odrobinę zbyt szczupła. - Niech pani siada - powtórzył. - Bardzo proszę. Poczuła, jak zmusza ją, by usiadła na tapicerowanym stołku. Mężczyzna sięgnął po stojący na stole dzbanek z herbatą i po chwili podał jej filiżankę z delikatnej porcelany. W milczeniu popatrzyła na jasnozłoty płyn. - Herbata - powiedział, kiedy spostrzegł jej zagubienie, po czym sam usiadł na skraju łóżka. - 9 -

Anna spojrzała na niego. Uśmiechał się. Miał na sobie drogą odzież, choć nosił ją jakby od niechcenia, jak gdyby nie przykładał do niej żadnej wagi. Lekko kędzierzawe włosy były zaczesane na bok. Na czoło opadał niesforny kosmyk. - Ależ... - Anna zaczerpnęła powietrza. - Ja pana znam - wyrwało jej się. - Znam pana! Młody mężczyzna odpowiedział dopiero po chwili: - Naprawdę? * * * Bremerhaven, parę tygodni wcześniej Ciemnowłosy młody mężczyzna zwrócił uwagę Anny, ponieważ stał odwrócony plecami do lądu i spoglądał na otwarte morze. Inni pasażerowie patrzyli raczej w stronę portu, chcąc rzucić ostatnie spojrzenie na ojczyznę i bliskich machających im z brzegu. Biedni i bogaci stali obok siebie, podczas gdy on trzymał się z dala od wszystkich. „Pewnie zwróciłam na niego uwagę - pomyślała Anna w pierwszym momencie - bo ja też nie mam nikogo, komu mogłabym pomachać na pożegnanie”. Ledwie dwa dni wcześniej przybyła tu koleją łączącą od ubiegłego roku Bremę z Bremerhaven, a teraz, przepełniona na poły radością i obawą, stała po raz pierwszy przed statkiem, na którym miała spędzić najbliższe tygodnie. Ponieważ trzeba było zaczekać na odpływ, postanowiła nie marnować czasu i jeszcze raz sprawdzić swoje zapasy oraz, o ile się da, powiększyć je. Zanim znów wróciła do oczekujących, postarała się o materac z trawy morskiej i blaszane naczynia. W tym czasie do emigrujących za morze dołączyła samotna harfistka, skłaniając co - 10 -

odważniejszych do pląsów, podczas gdy osowiała, pobladła reszta spoczywała w bezruchu pośród swojego dobytku. Spojrzenie Anny znieruchomiało na krótko. Przypomniał jej się moment, kiedy postanowiła wyjechać, teraz tęsknota walczyła w jej sercu z nadzieją. Cóż takiego zostawia tutaj? Nic i nikogo. Ona również mogłaby śmiało odwrócić się plecami i nie oglądać już za siebie. Tam na brzegu nie żegnała jej żadna przyjaciółka, żaden krewny. Na jej pożegnanie nie powiewała ani jedna chusteczka. Jej bliscy wyjechali parę miesięcy wcześniej, w grudniu 1862 roku. Pieniędzy wystarczyło wówczas na sześć miejsc na statku i prowiant. Heinrich Brunner, ojciec Anny, kupił bilety u agenta emigracyjnego i kilka tygodni później wraz z Elisabeth, matką Anny, jej młodszą o sześć lat siostrą Lenchen, starszymi braćmi Eduardem i Gustavem oraz jej mężem Kalebem Weinbrennerem wyruszyli na wybrzeże, do Bremerhaven - portu, o którym słyszano wiele dobrego. Anna pożegnała się ze wszystkimi na długo przed Bremerhaven. Jej najlepsza przyjaciółka Gustl zostawiła ją w Bingen, po czym wyruszyła w długą drogę na północ. Gustl z jasnym grubym warkoczem i tubalnym śmiechem, który zdawał się dobywać gdzieś z głębi jej piersi. Nie rozstawały się, odkąd skończyły sześć lat. Na wspomnienie przyjaciółki łzy znów napłynęły Annie do oczu. „Czy jeszcze ją zobaczę? - pomyślała. - Czy kiedykolwiek o niej usłyszę albo chociaż przeczytam?” A on? Anna zmierzyła wzrokiem mężczyznę w brązowym podróżnym ubraniu. Wyraz jego pociągłej twarzy z wyraźnie zarysowaną brodą świadczył o determinacji. Morska bryza tarmosiła mu włosy, jeden kosmyk wciąż uparcie opadał na czoło. Kiedy spojrzał w stronę portu, uśmiechnął się. Czyżby był tam jednak ktoś, kto mu towarzyszył? Nie, jego wzrok powędrował - 11 -

ponad głowami pasażerów, zarówno tych ubranych wytwornie, jak i tych w łachmanach, wszyscy wszak chcieli spróbować szczęścia. Spróbować Ameryki, jak powtarzano. Anna odwróciła wzrok w kierunku portu. „Kosmos”, który miał ją zabrać do Nowego Świata, nie należał do największych statków, już od dawna budowano większe. Nawet zamożniejsi pasażerowie, których kajuty znajdowały się na górnym pokładzie, najbliższe tygodnie spędzą w większym ścisku, niżby sobie tego życzyli. Jakież zamieszanie nastało, kiedy pierwsi pasażerowie weszli na pokład. Ile było przy tym śmiechu, zawodzenia, krzyków i awantur. Wszędzie na drodze walały się skrzynie, kufry i worki, wywołując sążniste przekleństwa wśród marynarzy. Annie przypomniała się pewna matka z dwójką dzieci, które jak gdyby nigdy nic jadły ze spokojem pośród całego tego tumultu. Lekarz zalecił im bowiem, by zawsze mieć coś w żołądku, co pozwoli uniknąć budzącej tak wiele obaw choroby morskiej. Pasażerów zajmujących kajuty, do których zaliczał się również ów młody człowiek, nie bez wysiłku udało się w końcu oddzielić od tych podróżujących na międzypokładzie. Potem rozgorzała bitwa o koje. Żołądek Anny ścisnął się boleśnie, kiedy po raz pierwszy znalazła się na międzypokładzie. Było to pomieszczenie o długości mniej więcej jedenastu i szerokości dziewięciu kroków, wysokie na mniej niż dwa metry, przy ścianach po obu stronach stały dwupiętrowe koje. Zorientowała się też ze zdumieniem, że pod pokładem mieści się o wiele więcej ludzi, niż na to wyglądało wcześniej. Około czwartej „Kosmos” rzucił cumy. O ile poprzedniego dnia wiatr nie był zbyt łaskawy, o tyle teraz wszystko zapowiadało się pomyślnie. Niebawem jej ojczyste strony znikną z horyzontu. Przez najbliższe tygodnie to ten statek będzie jej domem i, jeśli ma być szczera, piekielnie się tego bała. Przełknęła ślinę. Objęła - 12 -

rękami pakunek ze swoim dobytkiem i materacem, aby stłumić drżenie. Poczuła, jak blaszane naczynia wpijają się jej w brzuch. Te parę przedmiotów to wszystko, co miała. Z całej reszty zrezygnowała, trochę rzeczy rozdała, a to, co można było spieniężyć, sprzedała, podobnie jak rodzice, którzy rok wcześniej pozbyli się wszystkiego na licytacji. Żeby móc wykupić miejsce na statku, harowała jak wół, odkładając każdego grajcara, który nie był jej niezbędny do życia. Resztę dołożyła jej pani Bethge w podziękowaniu za pomoc przy weselu najmłodszej córki Cäcilie. - Spróbować Ameryki - wymknęło się Annie z przymkniętych ust. O tak, ona też chce spróbować szczęścia. Wraz z wieżą kościoła w Langenwarde zniknął ostatni kawałek niemieckiego wybrzeża. Podobnie jak ów młody mężczyzna odwróciła się teraz plecami do lądu. Tam, za morzem, czekają na nią rodzina i Nowy Świat. Zapatrzyła się w wodę, aż jej oczy zaczęły łzawić. Kołysanie statku się wzmogło. Poczuła lekki dreszcz. Naraz ogarnął ją lęk, który w żaden sposób nie dawał się opanować. Zacisnęła dłonie na tłumoczku i rozejrzała się pobieżnie dookoła. Nic, czego można by się chwycić. Czego się spodziewa tam, na obczyźnie? Pewnie gdyby była młodsza, ta podróż wydałaby się jej przygodą, ale miała już wszak dwadzieścia trzy lata. Czy na pewno podjęła słuszną decyzję? * * * - Pani mnie zna? Niestety nie mogę powiedzieć, żebym panią pamiętał. Jej wybawca patrzył teraz na nią pytająco swoimi jasnoniebieskimi oczami. Anna wyciągnęła rękę i odstawiwszy - 13 -

filiżankę z lekkim brzękiem na stojący w kajucie stoliczek, ponownie spróbowała wstać. - Nieważne. - Nie wiedziała, dlaczego głos jej drży. - A ja chętnie dowiedziałbym się, skąd się znamy. - Młody człowiek nie ustępował. - Poza tym nic pani nie wypiła. - Nie znamy się, panie... - Meyer. Julius Meyer z Hamburga. Proszę mi wybaczyć mój brak manier. Z kim mam przyjemność? - Anna Weinbrenner z... z Bingen. - Przełknęła ślinę. - Ja tylko... Widziałam pana w dniu wyjazdu. Wszyscy spoglądali w stronę lądu, pan tymczasem patrzył na morze. Pomyślałam, że pewnie nie ma pan nikogo, kto by pana... Jeszcze zanim skończyła mówić, poczuła, jak oblewa się rumieńcem. Urwała. Co też przyszło jej do głowy? Po co gdacze, jak gdyby nagle wyrósł jej dziób? I to w obecności całkiem nieznajomego mężczyzny. Przecież wcale nie zna tego Juliusa Meyera. „Ponieważ jest w nim coś znajomego - powiedział jej jakiś wewnętrzny głos - jak gdybym znała go już od dawna”. - Plotę bzdury - wymamrotała. - Proszę? - Julius Meyer spojrzał na nią zaskoczony. - Co pani powiedziała? - Nic. - Anna zrobiła krok w stronę drzwi. - Naprawdę muszę już iść. Już wystarczająco dużo pan dla mnie zrobił. - Nie ma mowy. - Julius nie ustępował i również się podniósł. - Zemdlała pani. Najpierw chcę się przekonać, że nic już pani nie dolega. - Nic mi już nie... Statek się zakołysał. Anna straciła równowagę i się zatoczyła, ale Julius chwycił ją w ostatniej chwili. Jego ciało było krzepkie i - 14 -

ciepłe. Wyczuła zapach tytoniu i mydła. Pośpiesznie uwolniła się z jego objęć. - Przepraszam - wyjąkała i znowu się zaczerwieniła jak mała dziewczynka. Julius uśmiechnął się do niej. - Nic się nie stało - odparł i wskazał na stołek. - Niech pani jednak usiądzie i odpocznie jeszcze chwilę, bardzo panią proszę. I niechże w końcu skosztuje pani mojej pysznej darjeeling. A potem, i tylko pod takim warunkiem, pozwolę pani wyjść. Anna poddała się i usiadła. Milczała przez kilka chwil. Poprawiając niespokojnymi rękami niebieską spódnicę, rozejrzała się ukradkiem dookoła. A więc tak wygląda kajuta. Przykryła dłonią plamkę na rękawie. Jakże marnie prezentuje się choćby w porównaniu z wyposażeniem tego niewielkiego pomieszczenia. Miała na sobie swoje najlepsze ubranie, ale wobec wytwornych sprzętów w kajucie Juliusa wydawało się bardzo liche. Wolała nawet nie myśleć o swoim zapachu. Dotychczas miała zaledwie kilka sposobności, aby się umyć. Pośpiesznie sięgnęła do koka, w który upięła bujne brązowe i niestety sklejone solą włosy. - A więc? - Julius podał jej filiżankę. Najwyraźniej nie zamierzał się poddawać. Anna upiła łyczek. Herbata smakowała inaczej, odrobinę słodowo. Dotychczas pijała jedynie ziółka swojej matki. - Dokąd wybiera się pani tym statkiem? - zapytał. Anna nabrała tchu. - Jestem w drodze do Buenos Aires. - Popatrzyła w oczy Juliusa i właściwie nie wiedzieć dlaczego, dodała: - Jadę do męża. * * * - 15 -

Przy ładnej pogodzie, o ile kapitan wyraził zgodę, podróżni chętnie przebywali na pokładzie. Wszyscy, z nielicznymi wyjątkami, takimi jak choćby pewien starszy jegomość, który postanowił całą podróż przespać na koi, zazwyczaj korzystali z okazji, aby zażyć świeżego powietrza. Tamtego dnia po pokładzie również kręcił się kolorowy tłumek, szukając w ścisku odrobiny wolnego miejsca gdzieś pomiędzy zejściem do kajut a kojcami dla owiec wypełnionymi przeszło setką sztuk. Owce i barany nie były zresztą jedynymi zwierzętami na statku. Poza nimi załadowano jeszcze osiemdziesiąt kur oraz trzy świnie, które wypuszczane przez kapitana spacerowały co rano po pokładzie. Oprócz dwudziestopięcioletniego Juliusa Meyera podróżowało „Kosmosem” jeszcze dwóch młodych kupców, a także pewien przyrodnik, malarz i obieżyświat, jak sam się przedstawiał, Theodor Habich, liczący na odkrycia nieznanych gatunków roślin, oraz geograf Paul Claussen, którego bagaż budził szczery podziw, zwłaszcza wśród dzieci, i który każdą białą plamę na mapie postrzegał jako osobistą zniewagę. No i był jeszcze milkliwy, rudowłosy Jens Jensen o bladej karnacji, który pytany o zajęcie odpowiadał z dumą, że jest próżniakiem. Byli też chłopi, jak choćby Prenzlowie z szóstką potomstwa albo nieco bogatsi Wielandowie, mający tylko dwoje dzieci, którym rada lekarza na nic się zdała, bo i one przez pierwsze dwa tygodnie w kółko zwracały to, co zjadły. Ponadto płynęli też zwykli najemnicy, służące i parobkowie oraz cała rzesza innych ludzi, o których Anna nie wiedziała nic - mężczyźni i kobiety, młodsi i starsi, dzieci, ale i staruszki. W Bremerhaven cała owa zbiorowość znalazła się naraz w jednym miejscu. Bremerhaven, założone w 1827 roku przez hanzeatycką Bremę, w krótkim czasie stało się znanym portem emigracyjnym. Bremeńskie statki uchodziły za bezpieczne. A wraz z powstaniem w 1848 roku Domu Emigranta również - 16 -

skromniej sytuowani podróżni zyskali możliwość przenocowania przed wypłynięciem w morze w czystym pokoju po niewygórowanej cenie. Nikt właściwie nie wiedział, jak długo ostatecznie potrwa rejs. - Szesnaście tygodni - oznajmił z przekonaniem Theodor Habich, a większość pasażerów była skłonna zaufać doświadczonemu podróżnikowi. - A kiedy łajba wypluje ludzki ładunek, kapitan każe wypełnić ją pszenicą, kukurydzą, bawełną, tytoniem, srebrem i innymi dobrami z Nowego Świata, następnie zawiezie to do Europy, a armator nieźle się obłowi - dodał mrukliwie Jens Jensen, po czym znów popadł w milczenie. Wkrótce poszła plotka, że Jensen jest jednym z tych, którzy uciekają przed władzami, kto wie, może nawet demokratą. Sam Jens Jensen, jak można się było spodziewać, nie miał na ten temat nic do powiedzenia. Anna przypomniała sobie, że wszedł na pokład jako jeden z ostatnich. Zaraz potem odbili od brzegu. Opuściwszy ujście Wezery, „Kosmos” wziął kurs na Morze Północne. Wkrótce wody stały się niespokojne. Anna po raz pierwszy doświadczyła tego, co określano mianem choroby morskiej. Zresztą nie ona jedna nachylała się co rusz nad nocnikiem, żeby wymiotować. Jedyna korzyść z nieustannych mdłości była taka, że przynajmniej nie musiała słuchać mrożących krew w żyłach opowieści marynarzy. A trzeba przyznać, że niektórzy z nich to byli istni bajarze, którzy - racząc szczury lądowe gawędami o niebezpieczeństwach kanału La Manche, zwanego Angielskim, orkanach czy silnych prądach - próbowali im napędzić strachu. Choroba morska często nie pozwalała wystarczająco szybko znaleźć odpowiedniego miejsca, aby zwymiotować, przez co - 17 -

nieraz dostawało się innemu znajdującemu się obok, choć tak samo znieczulonemu mdłościami nieszczęśnikowi. Nie bez wysiłku, ale szczęśliwie pokonali kanał La Manche. Ktoś przy okazji zwrócił uwagę Anny na dwie latarnie morskie w Dover i na tamtejsze kredowe klify, które z oddali wyglądały jak ulepione ze śniegu. Następnie minęli owiane złą sławą wyspy Scilly, gdzie ponoć dochodziło do rabunków rozbitych statków, a w Zatoce Biskajskiej rzeczywiście przeżyli pierwszy poważny sztorm, po czym podążając śladami północnego pasatu, obrali kurs na południe. „Kosmos” był na morzu już od ponad miesiąca i nawet ci, którzy dotąd chętnie wychodzili na pokład, a czasami tam spali czy jedli, teraz musieli spędzać większość czasu na ciasnych kojach międzypokładu. Jedna koja była przeznaczona dla pięciu osób. Jeżeli jakaś rodzina składała się z więcej niż pięciu członków, jak choćby Prenzlowie, to ci przekraczający tę liczbę musieli zająć kolejną koję. Między kojami piętrzyły się skrzynie i walizki. Niektórzy wieszali tu też pranie, co jeszcze potęgowało poczucie ciasnoty. Pobudka była około szóstej. Ubierano się, opróżniano nocniki i zbierano wszelkie przedmioty, które w ciągu nocy znalazły się tam, gdzie nie powinny. Nad pracami porządkowymi czuwał steward. Niekiedy dla poprawy powietrza okadzano międzypokład gałązkami jałowca albo smołą. Na śniadanie wydawano kawę zbożową, herbatę i chleb. Jadłospis uboższych podróżnych przewidywał suchary i ciemny chleb, tak twardy, że trzeba było go dzielić na kawałki młotkiem, a potem rozmiękczać, żeby nie postradać zębów. Poza tym bywały warzywa strączkowe i suszone owoce, kasze, czasami słonina, solone lub peklowane mięso, pieczone ryby i śledź. Choć zgodnie z regulaminem każdemu z podróżujących przysługiwało - 18 -

dziennie dwa i pół litra słodkiej wody, Jens Jensen głosił, że nikt nigdy takiej ilości nie dostał. - Ale pośród tej czeredy służalców nie znajdzie się nikt, kto by zaprotestował - szydził, po czym znów zapadał w zwyczajowe milczenie. Jednak wbrew wszelkim niedogodnościom i ciasnocie międzypokład szybko, szczególnie przy złej pogodzie, stał się dla wszystkich drugim domem. To tu przesiadywano razem, opowiadano sobie historie albo muzykowano, jedzono i pito. Panował tu wielki zgiełk, rozbrzmiewały śmiechy, odgłosy zabaw i pokrzykiwania dzieci. Jedna z latorośli Prenzlów dostała kiedyś w twarz, na co Frieda Prenzl, kobieta o przysadzistej, kwadratowej sylwetce, stanęła przed napastnikiem, pewnym nieokrzesanym jegomościem o nazwisku Michel Renz, i obsztorcowała go, oznajmiając, że tylko ona ma prawo wymierzać karę swoim dzieciom. Wszyscy przy tym wiedzieli, że Frieda nigdy nie bije dzieci. Mimo wszystko nieco znośniej bywało, kiedy panowała ładna pogoda. Tego dnia, po trzech dobach flauty, która nastąpiła po burzy, wreszcie zaczął wiać wiatr. Podczas gdy jedni pasażerowie rozsiedli się w słońcu wprost na plankach - z wyjątkiem ławki i nielicznych krzeseł, zresztą zazwyczaj zajętych przez posiadaczy kajut, nie było na pokładzie innych sprzętów, na których można by usiąść - drudzy przechadzali się w milczeniu albo gawędzili z sąsiadami, wymieniając najnowsze ploteczki, dzieci zaś ganiały się albo bawiły w chowanego pomiędzy linami. Parę osób korzystało z okazji, wymieniając czarną kawę na alkohol. Julius Meyer grał w szachy z geografem Paulem Claussenem. Anna otarła rękawem pot z czoła. Przez ostatnie dni panowały takie okropne skwar i duchota, jakich jeszcze nigdy dotąd nie zaznała. Jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić - do mdłości i niedobrego jedzenia, do tłoku i ciasnoty, do nocnych - 19 -

hałasów, do poruszania się na rozkołysanym statku, tak aby nie stracić równowagi albo nie przewrócić się na zazwyczaj mokrym pokładzie, więc i do tego upału także. Dziś stewardzi rozdawali suszone śliwki, trochę masła i mąki. Anna jadła jeden słodki owoc za drugim, popijając je wodą małymi łyczkami. Innym pasażerom zaczęła z czasem doskwierać monotonia jadłospisu, lecz Anna nie narzekała. Przywykła do tego w domu. Wprawdzie wiedziała od Juliusa, że kapitan dysponuje większą ilością herbaty, kakao czy miodu, a także niewielkim zapasem wina i piwa, ale owe dobra, podobnie jak wiezione na pokładzie świeże mięso, były przeznaczone na stoły pasażerów z kajut, więc było jej to obojętne. Niektórzy podróżni, jak choćby Wielandowie, sami zadbali o odpowiednie zapasy kiełbas, słoniny, sera, a nawet marmolady, których pani Wieland strzegła swoim argusowym spojrzeniem. Anna patrzyła, jak Frieda Prenzl wkłada do blaszanej miski swój zapas śliwek, masła i mąki, po czym dodaje jeszcze jajko, które udało jej się w przemyślny sposób przechować. Kobieta energicznie zagniotła ciasto i uformowała zeń długi na łokieć wałek, który następnie miał trafić do kociołka z gorącą wodą. - U nas będzie dziś strucla śliwkowa! - zawołała radośnie. Anna się roześmiała. Nic nie było w stanie zepsuć dobrego samopoczucia Friedy, jednak nie wszyscy podróżni byli w podobnym nastroju. Im dłużej ciągnął się rejs, tym częściej dochodziło do sprzeczek. Teraz również gdzieś w pobliżu rozległy się podniesione głosy. Annie czasami trudno było wytrzymać przebywanie na małej powierzchni z taką liczbą ludzi bez choćby najmniejszej możliwości ucieczki. Ta ostatnia myśl wywołała uśmiech na jej twarzy. Włożyła do ust ostatnią śliwkę. Ucieczka - to doprawdy głupie. Przed kim lub przed czym miałaby uciekać? - 20 -

Rozdział 2. - To moje miejsce. Anna się wzdrygnęła. Od czasu tamtej pamiętnej burzy przed kilkoma tygodniami, kiedy omal nie postradała życia, każdego popołudnia siadywała właśnie na tym skrawku pokładu. Czasami spotykała wówczas Juliusa Meyera. Czasami zamieniali ze sobą parę słów. A czasami tylko pozdrawiali się skinieniem. Często po takich spotkaniach wracała na swoją koję z osobliwym uczuciem, którego nie potrafiła nazwać. Odwróciła się. Zaledwie parę kroków od niej stała dość wysoka, chuda jak szczapa kobieta o talii tak wąskiej, że zapierało dech, i w krynolinie wprost imponujących rozmiarów. Miała jasne włosy uczesane z przedziałkiem i upięte na karku, a na głowie słomiany kapelusik wiązany pod brodą błękitną wstążką. Oniemiała Anna patrzyła na stojącą naprzeciw damę. Kobieta z wyzywającym uśmiechem na różowych ustach podeszła bliżej. Zanim Anna zdążyła się zastanowić, nieśmiało zabrała dłonie z relingu. - To moje miejsce! - powtórzyła blondynka stanowczym tonem. Anna musiała zagryźć usta, żeby z przyzwyczajenia nie zacząć przepraszać. „To nie pani Bethge - napomniała samą siebie - to nie twoja dawna chlebodawczyni. Mam takie samo prawo tu stać jak ta nieznajoma. Obie jesteśmy pasażerkami, obie zapłaciłyśmy za rejs”. Mimo to odwróciła się, rozmyślając przy tym gorączkowo, czy i gdzie widziała wcześniej tę damę. Pierwsze kilka kroków zrobiła ze spuszczonym wzrokiem, potem jednak wyprostowała się. Owszem, pójdzie sobie, ale nie chce, aby zapominano, że ma wszelkie prawo tu przebywać. - Anna Weinbrenner? - usłyszała znajomy męski głos. - 21 -

Julius... Przyśpieszyła kroku. Nie chciała się z nim spotkać w obecności tej kobiety. Ona i on pasowali do siebie. Zapewne nawet się znają, spotykali się w pomieszczeniach przeznaczonych dla zamożniejszych pasażerów. W pośpiechu skręciła za róg. Głosy za nią stały się głośniejsze. Meyer i ta nieznajoma rzeczywiście ze sobą rozmawiali. Wymiana zdań brzmiała dość gwałtownie. Anna zatrzymała się, nasłuchując, ale ku swojej irytacji nie była w stanie wyłowić żadnych konkretnych słów. Rozważała, czy się nie odwrócić, ale w następnej chwili jej uwagę zwrócił krzyk gdzieś z przodu pokładu, z okolic bukszprytu. Czasami marynarze stojący akurat za sterem robili psikusy, ustawiając statek pod fale, by zimna morska woda ochlapała tych stojących na dziobie, tym razem jednak chodziło o coś innego. - Złodzieje! Złodzieje! Okradli mnie! Anna wyciągnęła szyję. Niektórzy ze współpasażerów zbili się już w małe grupki, rozprawiając podniesionymi głosami. Krzyczał Michel Renz, ów nieokrzesany mężczyzna, który kiedyś uderzył jedno z dzieci Prenzlów. Jego twarz płonęła z wściekłości, ręce rozłożył na boki. Pani Wieland, która przez ostatnie dni znów ciężko przechodziła chorobę morską, stała, otaczając dwójkę swoich dzieci ramionami. - Czy ktoś coś widział!? - zawołał jakiś szorstki mężczyzna o dziobatej twarzy z wyrazistymi kośćmi policzkowymi i bladoniebieskimi oczami. - Sama nie wiem, wszystko działo się tak szybko - pisnęła któraś z jasnowłosych latorośli Friedy. Naraz uwagę Anny przykuł jakiś ruch za stosem starych lin. Skrył się tam szczupły, ciemnowłosy chłopiec, którego chyba jeszcze nigdy nie widziała. Właśnie chciała zawołać, kiedy wzrok dziobatego padł prosto na nią. Poczuła, jak przenika ją zimny dreszcz. Podszedł do niej Piet Stedefreund, przyjaciel owego - 22 -

Renza. Tam, gdzie przebywał jeden, zawsze był też drugi. Zamknęła usta. Piet nadal na nią patrzył. Jeszcze nigdy nie widziała tak lodowatego wzroku. Znów się wzdrygnęła. - Widziałaś coś!? - krzyknął w jej stronę. Anna z trudem powstrzymała się od spojrzenia na kryjówkę ciemnowłosego chłopca. Może to, co zrobił, było złe, ale nie mogła się przemóc, by go zdradzić. Michel, którego twarz nadal czerwieniła się ze złości, też na nią spojrzał. Nie pierwszy raz wydał jej się odrażający. Zawsze, gdy rozdawano żywność, przepychał się do przodu i zabierał słabszym to, co akurat wpadło mu w oko. Kiedy nudzili się z Pietem, szukali zaczepki. Biada temu, kto wówczas wpadł w ich łapska. Anna przełknęła ślinę. - Nie. - Potrząsnęła głową, ciesząc się w duchu, że jej głos zabrzmiał dość pewnie. - Anno? Wzdrygnęła się i powoli odwróciła. Julius Meyer stał tuż za nią. - Panie Meyer. Skinęła głową, na co Julius odpowiedział ruchem w kąciku ust. Nie potrafiła się przemóc, by zwracać się do niego po imieniu. Był zbyt dostojny. Żaden zwyczajny podróżny jak ona. Należał do innego świata, nie powinna była o tym zapominać. - Dlaczego pani uciekła? - zapytał. - Ja nie... - Wiem, że Viktoria może budzić lęk - ciągnął dalej niewzruszony - ale przecież nie gryzie. - Roześmiał się. - Niech mi będzie wolno poprosić panią z powrotem do nas. „A więc ta nieznajoma ma na imię Viktoria - pomyślała Anna. - Miałam rację, on ją zna”. Już miała odmownie pokręcić głową, kiedy Julius podał jej ramię. Poczuła gorąco na policzkach, gdy wzięła go pod rękę, ciesząc się w duchu, że może uciec przed - 23 -

rozwścieczonym Michelem i jego nieprzyjemnym kompanem Pietem. Przez całą drogę szła ze spuszczonym wzrokiem. Dopiero kiedy znaleźli się parę kroków przed Viktorią, dumnie podniosła głowę. Viktoria stała przy relingu z przechyloną głową i wpatrywała się w otwarte morze. Wiatr igrał z wstążkami jej kapelusza. Kilka niesfornych jasnych kosmyków wysunęło się spod niego i powiewały wokół jej twarzy niczym drżące złote niteczki. Anna spojrzała przelotnie na horyzont, gdzie morze i niebo zlewały się w jedno. - Delfiny! - zawołała Viktoria. Julius w jednej chwili puścił ramię Anny i podbiegł do niej. - Żartowałam. - Jasnowłosa Viktoria zaśmiała mu się prosto w twarz. Jeszcze kilka kroków i Anna znalazła się obok nich. Tym razem kobieta obdarzyła ją przyjaznym spojrzeniem. W jej szarych oczach odbijało się jednak poczucie wyższości. - Viktoria Santos - przedstawiła się, wyciągając do Anny prawą dłoń. Uścisk okazał się mocniejszy, niż się tego spodziewała. - Anna Weinbrenner - odpowiedziała. - Julius nic mi jeszcze o pani nie opowiadał. Viktoria przytrzymała dłoń Anny, a potem gwałtownie ją puściła. - Przykro mi, ja o pani także nie słyszałam - odparowała Anna. Viktoria przez chwilę spoglądała na nią w milczeniu, po czym wybuchła radosnym śmiechem. - Cieszę się, że panią poznałam, Anno Weinbrenner. Jestem pewna, że szybko znajdziemy wspólny język. - 24 -

* * * Wkrótce Anna zapomniała o samotnym podróżowaniu. Ze swoją rówieśnicą Viktorią i Juliusem - mówili sobie teraz zupełnie spontanicznie po imieniu - mieli tyle do zrobienia, tyle do odkrycia, tyle do doświadczenia, tak wiele historii do opowiedzenia, że wprost nie mogła się doczekać kolejnych wspólnych godzin spędzanych codziennie na pokładzie. W tym czasie zapominała też o swoim skromnym odzieniu, które po próbie uprania w morskiej wodzie stało się nieznośnie sztywne. Było jej wtedy obojętne, że cały jej dobytek stanowi jedynie parę blaszanych naczyń, prosty materac z trawy morskiej, ubranie, które ma na sobie, oraz zimowa peleryna. Pewnego dnia Julius zaprosił Annę i Viktorię do swojej kajuty na herbatę. Anna chciała odmówić, natomiast Viktoria - przeczuwając coś wprawdzie niezabronionego, ale nieco podejrzanego, a z całą pewnością niekonwencjonalnego - natychmiast zapaliła się do tego pomysłu i nie chciała nawet słyszeć o odmowie. Julius obiecał, że opowie im o celu ich podróży. - Pierwszy Europejczyk, Hiszpan Juan Díaz de Solís, dotarł do rzeki La Plata na początku XVI wieku. Jedenaście lat później w głąb lądu wdarł się będący w służbie hiszpańskiej korony wenecki odkrywca Sebastiano Caboto, skuszony baśniowymi opowieściami o królestwie obfitującym w złoża srebra, ale nie znalazł tu owego cennego kruszcu. Krótko potem zadanie pozyskania dla korony tego legendarnego kraju nad srebrną rzeką otrzymał Pedro de Mendoza. W drogę wyruszyła największa flota, jaka została dotąd wysłana do Ameryki, licząca szesnaście okrętów i tysiąc sześciuset marynarzy. Mendoza założył osadę, z której później wyrosło Buenos Aires, i na cześć Matki Boskiej oraz w związku z wiejącą u ujścia La Platy świeżą bryzą nazwał ją - 25 -