kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Cavanagh Steve - Zarzut - (02. Eddie Flynn)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Cavanagh Steve - Zarzut - (02. Eddie Flynn) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CAVANAGH STEVE Cykl: Eddie Flynn
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 495 stron)

Dla Tracy

Wtorek, 17 marca 19.58 Pomyślałem, że wszyscy są martwi. Myliłem się. Biura firmy adwokackiej Harland i Sinton zajmują trzydzieste szóste piętro Lightner Building. Ta jedna z największych w Nowym Jorku firma korporacyjna pracuje na okrągło przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zwykle światła palą się tu cały czas, ale dwie minuty temu, albo więcej, intruzi wygasili wszystkie. Bolały mnie plecy i czułem w ustach smak krwi mieszający się z kwaśną wonią spalonego kordytu, unoszącą się z porozrzucanych wszędzie na dywanie zużytych łusek. Księżyc w pełni oświetlał upiorną smugę dymu, która zdawała się unosić z podłogi i rozwiewać, gdy tylko ją dostrzegłem. Poczułem, jakby lewe ucho było pełne wody, jednak wiedziałem, że byłem tylko ogłuszony wystrzałami z broni palnej. Trzymałem w prawej ręce pustego glocka 19; ostatnie pociski tkwiły w martwym mężczyźnie u moich stóp. Jego nogi spoczywały na brzuchu innych zwłok i w pewnym momencie stwierdziłem ze zdumieniem, że ciała na podłodze pokoju konferencyjnego leżą tak, jakby chciały się pochwycić. Nie patrzyłem na nie; nie mogłem się zmusić, żeby spoglądać na martwe twarze. Mój oddech był urywany. Zimny wiatr z rozbitego okna za mną zaczął osuszać pot na plecach i karku. Cyfrowy zegar na ścianie wskazywał 20.00. I wtedy zobaczyłem mego zabójcę. Nie widziałem twarzy ani nawet ciała, tylko cień kryjący się w mrocznym kącie pokoju konferencyjnego. Trysnęły zielone, białe i złote pióropusze światła ogni sztucznych, przecinając niebo nad Times Square i kreśląc wzory świetlne w pokoju, dzięki którym ujrzałem mały pistolet tkwiący w pozornie bezcielesnej dłoni w rękawiczce. Ręka trzymała rugera LCP. Chociaż nie widziałem twarzy, ta broń powiedziała mi wiele. Ruger mieści sześć naboi kalibru dziewięć milimetrów. Jest na tyle mały, żeby schować go w dłoni, i waży mniej niż duży stek. Pozostaje skuteczny, choć brakuje mu siły

normalnej broni krótkiej. Korzystają z niego ci, co chcą ukryć fakt, że są uzbrojeni. Poza tym tego rodzaju małe pistolety są popularne wśród przedstawicieli organów ścigania jako dodatkowe wyposażenie – są na tyle niewielkie, żeby ukryć je w torebce; taki liliput łatwo zniknie w kieszeni szytego na miarę garnituru bez rujnowania nieskazitelnej linii marynarki. Pomyślałem o trzech możliwościach. Trzech możliwych strzelców. Jednak żadnemu nie sposób wyperswadować, żeby rzucił broń. Biorąc pod uwagę moje ostatnie dwa dni w sądzie, każdy z tych trzech strzelców miał dobry powód, żeby mnie zabić. Nie miałem pojęcia, który z nich mógłby nim być, jednak teraz nie wydawało się, żeby stanowiło to problem. Czternaście lat temu przestałem grać rolę oszusta. Eddie Flynn nie był już kanciarzem, został Eddie Flynnem prawnikiem. I umiejętności, jakie nabył na ulicach, z dużą swobodą przeniósł na salę sądową. Zamiast oszukiwać bossów, księgowych, towarzystwa ubezpieczeniowe i dilerów narkotykowych, przebranżowiłem się na oszukiwanie sędziów i ławy przysięgłych. Lecz nigdy klientów. Aż do przedwczoraj. Lufa rugera skierowała się w moją pierś. Ten ostatni przekręt może mnie kosztować życie. Zamknąłem oczy, czując dziwny spokój. Nie było tak, jak to sobie wyobrażałem. Jakoś to ostatnie zaczerpnięcie powietrza nie wypadło dobrze; czułem się tak, jakby mnie podstępem czegoś pozbawiono. Mimo wszystko wciągnąłem głęboko powietrze z dymem i metalicznym posmakiem, które po strzelaninie są czymś normalnym. Nie słyszałem strzału, nie widziałem błysku z lufy ani odrzutu. Czułem tylko, jak kula rozdziera moje ciało. Nieuchronnie śmiertelny strzał i w tym właśnie momencie pomyślałem: Jak to się mogło stać, że przyszło mi tu skończyć? Co sprawiło, że teraz ktoś do mnie strzelił? Tak jak w wielu innych przypadkach, początek był błahy. Wszystko zaczęło się czterdzieści osiem godzin temu od wykałaczki i dziesięciocentówki. ===

ROZDZIAŁ PIERWSZY Niedziela, 15 marca 48 godzin do strzału Wsunąłem klucz do zamka. Zamarłem. Coś było nie tak. Mahoniowe drzwi frontowe do czterokondygnacyjnego obłożonego piaskowcem budynku, w którym mieściło się pięć biur, razem z moją jednoosobową praktyką prawniczą, wyglądały jak wszystkie inne w tej części Czterdziestej Szóstej Zachodniej. Mieściły się tu różne bary, makaroniarnie, ekskluzywne restauracje, biura księgowych i prywatne gabinety lekarskie, a każda z tych instytucji była jakościowo bliska tym, które moglibyście znaleźć na Broadwayu. Wyłożone płycinami drzwi do mojego budynku miesiąc temu pomalowano na niebiesko. Druga strona drzwi może się poszczycić ręcznie kutą, stalową płytą – trochę zaskakującą dla kogoś, kto myśli, że może jednym kopniakiem je otworzyć. I takie oto miałem sąsiedztwo. Jeśli chodzi o zamki w drzwiach, to w tym zakresie nie mam wielkiego doświadczenia; nie noszę przy sobie wytrychów – nigdy ich nie używałem, nawet w poprzednim życiu oszusta. Moim celem nie byli zwykli mieszkańcy Nowego Jorku; inaczej niż większość naciągaczy mnie interesowali ci, którzy zasługiwali na sięgnięcie do ich kieszeni. Moimi ulubionymi celami były towarzystwa ubezpieczeniowe. Im większe, tym lepsze. Uważałem, że to właśnie one są największymi oszustami na świecie i że to właśnie im należy opróżnić kieszenie. A po to, żeby oszukać towarzystwo ubezpieczeniowe, nie trzeba się włamywać; chciałem mieć tylko pewność, że mnie zaproszą. Moja gra to nie tylko rozmowa. Podpierałem się sprawnością rąk – przez lata uczyłem się doskonalenia ruchów dłoni. Absolutnym artystą pod tym względem był mój ojciec; doskonalił się za kontuarami barów i w metrze. Uczyłem się od niego, a potem z czasem rozwinąłem sprawność i zręczność

operowania ręką – doskonałe wyczucie ciężaru, dotyku i ruchu. Ojciec nazywał to „sprytnymi dłońmi”. I ten doskonale wyostrzony zmysł dał mi sygnał, że coś jest nie w porządku. Wysunąłem klucz z zamka. Potem wsunąłem. I znowu wysunąłem. Powtórka. Cicho, gładko, tak jak się nauczyłem. Nic na siłę, bez pokonywania oporu, z nikłym naciskiem. Klucz niemal wślizgiwał się sam, jakby wchodził w krem. Sprawdziłem nacięcia, twarde i ostre tak jak na nowym kluczu. Standardowy zamek patentowy typu Yale z podwójnym cylindrem nosił wokół dziurki do klucza ślady zadrapań, ale zaraz sobie przypomniałem, że facet prowadzący piętro niżej biuro podróży lubi sobie łyknąć burbona przy porannej kawie. Kilka razy słyszałem, jak gmera kluczem przy zamku i gdy pewnego ranka zastałem go w holu, jego oddech omal nie zwalił mnie z nóg. Przed rokiem tego nie zauważyłem, byłem tak pijany jak ten agent z biura podróży. Ale te zadrapania były nieco z boku, nie mogły zakłócić działania klucza. Jeżeli jednak gospodarz zmienił zamek, mój klucz nie będzie pasował. Żadnego dostrzegalnego zapachu z zamka ani pozostawionego na kluczu. Był suchy w dotyku. Gdyby zamek został spryskany WD-40, musiałby zostać ślad. Niczego nie wyczułem. Tak naprawdę istniało tylko jedno wyjaśnienie: ktoś musiał sforsować zamek od czasu, gdy wyszedłem dziś wcześnie rano z biura. Niedziele w biurze były złem koniecznym, odkąd sypiałem na miejscu. Dłużej nie mogłem sobie pozwolić na wynajmowanie mieszkania i biura. Musiałem tylko złożyć łóżko w tylnym pokoju. Gospodarza nie stać było na założenie systemu alarmowego. Mnie też, ale nadal chciałem czuć się w miarę bezpiecznie. Drzwi otwierały się do środka. Uchyliłem je na centymetr i ujrzałem dziesięciocentówkę leżącą w wydrążonej części futryny, z prawej strony od zamka. Drzwi kryły połówkę monety, powstrzymując ją, żeby nie spadła na stopień. Rano, gdy wychodziłem kupić coś do jedzenia, wsunąłem za pomocą scyzoryka dziesięć centów w szczelinę między futryną i drzwiami, lokując je w otworze odpowiadającym kształtem monecie dziesięciocentowej. Jeżeli ktoś się włamał i nie chciał, żebym o tym wiedział, pewnie usłyszał, jak dziesięciocentówka spada. Zrozumiał, że to

sztuczka, i był na tyle ostrożny, że umieścił ją na swoim miejscu. Nadzieja w tym, że intruz skupił się tylko na monecie, na hałasie, jaki zrobiła, gdy spadła, i jej połysku i nie zauważył wykałaczki wetkniętej dokładnie dwadzieścia pięć centymetrów powyżej pierwszego zawiasu, po drugiej stronie drzwi. Kimkolwiek był intruz, starannie ulokował na miejscu monetę, ale przeoczył wykałaczkę, która teraz leżała na stopniu. Z pięciu biur w budynku trzy były zajęte: agencja podróży w trakcie likwidacji, doradca finansowy – którego jednak nigdy nie widziałem, i podejrzanie wyglądający hipnotyzer, który zwykle składał wizyty w domach klientów. W niedziele nie było ich w biurze i nie ma szans, żeby to oni wsadzili monetę na miejsce. Gdyby to był któryś z nich, na pewno schowałby monetę do kieszeni i zapomniał o niej. Upuściłem gazetę i pochyliłem się, żeby ją podnieść. Przykucnąłem i zawiązałem powtórnie sznurowadła. Nic z lewej, nic z prawej. Zawiązując drugi but, zerknąłem na przeciwną stronę ulicy. Znowu nic. Po lewej przejechało kilka aut, stare importy z zamglonymi szybami; w żadnym wypadku nie były to auta śledcze. Po prawej przez ulicę szła para do Tawerny Hourglass. Teatralne ćpuny przed spektaklem nerwowo łykały działki. Od czasu przeprowadzki tutaj w tej knajpie byłem dwa razy, zjadłem wtedy homara z ravioli; udało mi się uniknąć jakiegoś tajemniczego piwa i napoju specjalnego, mieszanego w czymś, co przypominało gigantyczną klepsydrę i stało za barem. Abstynencja ciągle była dla mnie czymś powszednim. Zamknąłem drzwi frontowe, podniosłem ze stopni gazetę. Postawiłem kołnierz, chroniąc się przed uporczywym chłodem, i ruszyłem ulicą. Jeszcze jako oszust miałem wielu wrogów, a podczas uprawiania zawodu prawnika zdążyłem ich nawet pomnożyć. Wyobrażałem sobie, że w tych dniach muszę być ostrożny. Zrobiłem pętlę wielkości trzech przecznic, używając znanej mi techniki przeciwinwigilacyjnej. Skręcałem na chybił trafił w zaułki, biegnąc na światłach za róg, aby potem zwolnić, gdy byłem już po drugiej stronie, zerkając w okna przejeżdżających aut i zapuszczając wzrok za pleksiglasowe

reklamy na przystanku autobusu, na chwilę przystając i robiąc krótki zwrot, a potem wracając własnym śladem. Zaczynało mi być trochę głupio. Nie miałem ogona. Pomyślałem, że albo hipnotyzer miał szczęście i ściągnął do swojego gabinetu klienta, albo doradca finansowy ujrzał pustą – zwykle przepełnioną – skrzynkę pocztową czy też strzępy swoich akt. Znowu zobaczyłem swój budynek. Już nie czułem się tak głupio. Moje biuro mieściło się na drugim piętrze. Parter i pierwsze piętro tonęły w ciemnościach. W oknie dostrzegłem światło i nie było to światło lampki nad biurkiem, ponieważ jego promień wydawał się mały, przytłumiony, chwiał się i poruszał. Latarka. Przeszły mnie ciarki, głęboko odetchnąłem. Pomyślałem, że zwykły człowiek wezwałby policję. Ale nie ja. Kiedy żyjesz jak kanciarz, rzadko myślisz o wzywaniu gliniarzy. Swoimi sprawami zajmowałem się sam i chciałem wiedzieć, kto był w moim biurze. W bagażniku mustanga trzymałem długi klucz do kół, ale nie widziałem możliwości, aby zawrócić na parking i go stamtąd zabrać, a poza tym jak miałem go nieść po ulicy… W tej chwili byłem bezbronny, ale w domu znalazłyby się odpowiednie narzędzia i zamierzałem ich użyć. Szybko otworzyłem drzwi frontowe, złapałem dziesięciocentówkę, zanim zdążyła dotknąć posadzki, i zdjąłem w holu buty, żeby cicho podejść do kolumny skrzynek pocztowych przy ścianie. W skrzynce, na której widniał napis EDDIE FLYNN, PRAWNIK, miałem wszystko, czego teraz potrzebowałem. ===

ROZDZIAŁ DRUGI Chwyciłem mały kluczyk, zdjąłem go z łańcuszka i przed otwarciem nowej kłódki, jaką założyłem na swojej skrzynce, ostrożnie położyłem resztę kluczy na wierzchu skrzynek. W stosie szarych kopert i różnych śmieci pocztowych znalazłem parę mosiężnych kastetów. Jako nastolatek boksowałem się w mojej parafii. Wiele biednych dzieci katolickich w Nowym Jorku robiło to samo. Zapewne miało to uczyć dyscypliny i zachowania sportowego – ale jeśli chodzi o mnie, ojciec nalegał na to z zupełnie innego powodu. On sobie wyobrażał, że to jest sposób, abym mógł pokonać dwukrotnie ode mnie większego faceta. Nie martwił się, że jestem debiutantem i że będę popełniał błędy, gdy nadejdzie pora i zacznę działać jako kanciarz. Miałem tylko ostro ćwiczyć na sali gimnastycznej, żeby nabyć zręczności, która się przyda w konfrontacji z innymi cwaniakami, i nie pozwolić, żeby moja mama się o tym dowiedziała. Hol tonął w ciemnościach, panował spokój, dochodziły tylko dziwne jęki z rur centralnego ogrzewania. Schody były stare i przeraźliwie trzeszczały. Zastanowiłem się chwilę i doszedłem do wniosku, że schody są mniej hałaśliwe niż winda. Wchodziłem lekko, trzymając się blisko wyłożonej płytkami ściany. To pozwoliło mi obserwować wyższe piętra i unikać skrzypienia starych desek, które głośno trzeszczały, gdy stąpało się na środku schodów. Czułem chłód kastetów na rękach i ten zimny dotyk dodawał mi otuchy. Gdy dotarłem do szczytu trzeciego biegu schodów, usłyszałem głosy. Stłumione, pomrukujące tony. Drzwi do mojego biura były szeroko otwarte. Stał w nich mężczyzna odwrócony plecami do korytarza. Za nim widziałem co najmniej jednego człowieka z latarką oświetlającą najwyższą szufladę szafy z aktami. Mężczyzna stojący tyłem do mnie miał na uszach słuchawki. Widziałem półprzezroczysty przewód opadający od ucha ku fałdom jego czarnej skórzanej marynarki. Nosił dżinsy i buty na grubej podeszwie. To byli agenci organów ścigania, z pewnością nie gliniarze. Słuchawki nie są standardowym wyposażeniem nowojorskiej policji i większość glin nie zamierza wydawać stu dolarów za przywilej sprawiania wrażenia kogoś albo bardzo profesjonalnego,

albo niezwykle opanowanego. Budżet federalnej agencji ścigania uwzględniał dla każdego agenta komplet słuchawek, ale federalni na pewno zostawiliby człowieka w holu i nie dbali o umieszczenie dziesięciocentówki na miejscu, na futrynie. Jeżeli nie byli z FBI ani z policji, to skąd? Przyszli tu w zorganizowanej grupie; nie była to jakaś banda kokainistów chcących zdobyć szybki szmal. Ostatnie kilka stopni przeczołgałem się z brzuchem przy podłodze. Słyszałem szeptaną rozmowę, ale nie rozumiałem słów. Mężczyzna przy szafie z aktami milczał. W biurze był jeszcze ktoś; to on gadał. Zbliżyłem się, głosy stały się wyraźniejsze. – Jeszcze nic? – pytał głos. Szperający w szufladzie otworzył niższą. – Nic, co jest naszym celem – odparł, przerzucając akta, otwierając je i czytając oświetlone latarką. Cel. Byłem w szoku. Adrenalina buzowała mi w żyłach. Napięły się mięśnie karku, oddech przyspieszył. Nie mogli mnie widzieć. Miałem dwie możliwości – wymknąć się, wsiąść do auta i całą noc jeździć jak szalony, a potem zadzwonić na policję z sąsiedniego stanu. Mogłem również odejść, zapomnieć o aucie, wskoczyć do pierwszej lepszej taksówki i pojechać do mieszkania sędziego Harry’ego Forda na Upper East Side, a potem wezwać gliny z bezpiecznej kanapy Harry’ego. Obie opcje pewne, obie sprytne, obie pociągały za sobą minimalne ryzyko. Ale to nie dla mnie. Wstałem bez szmeru, pokręciłem rozluźniająco szyją, uniosłem prawą pięść i skoczyłem w drzwi. ===

ROZDZIAŁ TRZECI Mężczyzna w drzwiach zaczął się odwracać, gdy zerwałem się do biegu. Zaskoczyły go nagłe, głośne kroki. Kiedy mnie ujrzał, otworzył usta i głęboko zaczerpnął powietrza, oczy mało nie wyszły mu z orbit, instynkt wziął górę nad wyszkoleniem. Najpierw szok, potem reakcja. Zanim zdążył krzyknąć, ujrzałem, jak walczy, żeby nie spanikować, a jego prawa ręka gmerała przy kaburze u boku. Spóźnił się. Nie chciałem go zabijać. Ktoś mi kiedyś powiedział, że zabijanie nieznanych ludzi nie jest profesjonalne. Gdybym zadał mu cios w twarz albo głowę, miałby zwykle pięćdziesiąt procent szansy, że taki cios nie okaże się śmiertelny; albo uderzenie mosiężnego kastetu zmiażdży mu czaszkę, powodując rozległy krwotok, albo czaszka pęknie od uderzenia o posadzkę w czasie upadku, gdy biedak zwali się z nóg zemdlony. Przy rozmachu spokojnie mogłem dodać piętnaście, dwadzieścia kilogramów do impetu uderzenia. Przy takiej szybkości, gdybym uderzył w głowę, facet zapewne zostałby załatwiony na amen. A ja chciałem go tylko unieszkodliwić. Był praworęczny. W ostatniej chwili obniżyłem pięść i zmieniłem cel. Zadałem miażdżący cios w prawy biceps i natychmiast rozprostował palce tej ręki; potem zwisły bezwładnie – ręka sprawiała wrażenie nagle luźno zwieszającego się sznura. Ten poważnie uszkodzony mięsień mógł sprawić, że ramię będzie niesprawne jeszcze przez wiele godzin. Minąłem faceta w chwili, gdy z gardła wyrwał mu się pierwszy okrzyk. Jego partner rzucił czytane dokumenty i skierował na mnie światło latarki. Ten był leworęczny i jego uderzenie sparowałem ciężkim mosiężnym kastetem clevelandzkim na mojej lewej dłoni. Siła ciosu rozwaliła latarkę. Żarówka eksplodowała i światło zgasło w deszczu iskier. W tym momencie ukazała się twarz mężczyzny i zobaczyłem rozdziawione usta, szeroko otwarte oczy i rysy wykrzywione w wyrazie szoku. Ale nie był to szok. Kastetem trafiłem go w rękę i w świetle lamp ulicznych obserwowałem, jak

mężczyzna pada na kolana i chwyta się za połamane palce. – Eddie, przestań! – usłyszałem głos z ciemności. Zapłonęła lampa na biurku. – Ferrar, Weinstein, wycofać się – rozkazał mężczyzna siedzący za moim biurkiem. Po raz pierwszy spotkałem go mniej więcej pół roku temu. To był ten sam facet, którego ocaliłem, gdy obaj mieliśmy do czynienia z rosyjską mafią – agent specjalny Bill Kennedy z Federalnego Biura Śledczego. Zwrócił się do obu zaatakowanych przeze mnie mężczyzn. Obaj teraz klęczeli. Jeden zagryzał zęby z bólu; drugi – ten w skórzanej marynarce – tarzał się po podłodze, trzymając za ramię; broń ciągle pozostawała w kaburze. Kennedy był ostatnią osobą, jaką spodziewałem się zobaczyć w moim biurze. Odchylił się wygodnie w fotelu i położył nogi na biurku, krzyżując je w kostkach. Spojrzał na swoich ludzi, potem na mnie, wzrokiem pełnym nagany, jakbym stłukł coś, co do niego należy. Błękitne spodnie jego garnituru były nieco podciągnięte, tak że widziałem jedwabne skarpetki i skrawek paska na kostce lewej nogi – bez wątpienia przytrzymywał rugera LCP. ===

ROZDZIAŁ CZWARTY – Co to, u diabła, ma znaczyć? – zapytałem. – Spokojnie. Właśnie zaatakowałeś dwóch agentów federalnych. Jezu, Eddie, to moi chłopcy. Agent, który świecił latarką, powoli wstał, jego palec wskazujący był wygięty w niewłaściwym kierunku. Krzywiąc się z bólu, z trzaskiem ulokował go na właściwym miejscu. Niczego nie złamałem. Palec został wybity. Jego kumpel wyglądał dużo gorzej. Był blady i spocony. Obaj agenci skierowali się do kanapy po drugiej stronie pokoju, naprzeciwko szafy z aktami. – Z nimi wszystko w porządku – stwierdziłem. – Przez tydzień będą podcierać tyłki drugą ręką, ale żyją. Ciebie spotka coś gorszego, jeżeli mi nie powiesz, dlaczego się włamaliście do mojego biura. A tak przy okazji, nie można mówić o napadzie, gdy ktoś się broni albo chroni swą własność przed niepożądanymi gośćmi. Myślę, że mogli cię tego nauczyć w Quantico. Masz nakaz rewizji? Ściągnąłem kastety i rzuciłem je na stos dokumentów na biurku. Kennedy zdjął nogi z biurka i postawił na podłodze. Założył jeden kastet na palce i zważył jego śmiercionośny ciężar. Po chwili zdjął i rzucił na stos papierów na biurku. – Mosiężny kastet, Eddie? – Przycisk do papieru – odparłem. – Gdzie ten nakaz? Nie odpowiedział, tylko podrapał się w ciemię. Wiedziałem, nie musiał odpowiadać; wyraźnie był zaniepokojony, i ten niepokój przerzucił na swoje ciało. Skóra wokół paznokci obu kciuków była zaczerwieniona – tam gdzie pracowicie ogryzał paznokcie. Był nieogolony, wyglądał tak, jakby potrzebował prysznica, fryzjera i snu. Jego zwykle śnieżnobiała koszula przybrała barwę worków pod oczami, a skóra na czterdziestoletniej twarzy poszarzała i przywiędła. Zauważyłem, że ma za duży kołnierzyk, więc się domyśliłem, że dużo stracił na wadze. Pierwszy raz spotkałem Kennedy’ego, gdy reprezentowałem bossa rosyjskiego gangu, Olega Wołczeka. Proces upadł i miałem kłopoty. Wołczek

schwytał moją dziesięcioletnią córkę, Amy, i więził jako zakładniczkę, grożąc, że ją zabije. Przez pięć miesięcy, jakie minęły od procesu, próbowałem zapomnieć tamte pełne rozpaczy godziny. Jednak nie mogłem. Wszystko pamiętałem – całą mękę, kiedy myślałem, że ktoś ją krzywdzi, że zgasi jej młode życie i że to wszystko stało się w wyniku mojego błędu. I ta myśl sprawiała, że pociły mi się ręce. Wtedy Kennedy omal nie zginął, ale w samą porę udało mi się go oddać w ręce lekarza. Rany goiły się dobrze i potem pomógł uporządkować moje sprawy, gdy kurz pokrył sprawę Wołczeka. Wiele z tego, co robiłem przez tamte dwa dni, nie było legalne. Kennedy to załatwił. Ale w rzeczywistości nie wiedział nawet połowy z tego, co zrobiłem, i miałem nadzieję, że nigdy się nie dowie. Kiedy wyzdrowiał po tej strzelaninie, zaprosił mnie, razem z całą rodziną, do siebie na przyjęcie. Moja żona, Christine, nie chciała iść; między nami jakiś czas nie układało się dobrze. Mniej więcej osiemnaście miesięcy temu zostałem zasłużenie wyrzucony z domu, ponieważ więcej czasu spędzałem w barach, nocnych sądach i melinach pijackich niż w domu. Ustatkowałem się i sprawy między Christine i mną ułożyły się, aż do sprawy Wołczeka. Wtedy Christine doszła do wniosku, że to ja naraziłem Amy na niebezpieczeństwo – że nasza córka została uprowadzona przeze mnie. Miała rację. Ale w ciągu kilku tygodni trochę jej przeszło i mogłem częściej widywać Amy, a ostatniej środy, gdy już odchodziłem, Christine zaprosiła mnie do siebie. Wysuszyliśmy butelkę wina i nawet trochę się pośmialiśmy. Oczywiście nabałaganiłem, próbując ją pocałować na pożegnanie w drzwiach. Odwróciła się i położyła mi dłoń na piersi – za wcześnie, pomyślałem i po powrocie do biura doszedłem do wniosku, że pewnego dnia, kiedyś… będzie w porę. Pewnego dnia odzyskam w pełni córkę. Myślę o tym każdej godziny, każdego dnia. Wtedy poszedłem na przyjęcie do Kennedy’ego sam, piłem dr Peppera, jadłem wieprzowinę i peklowaną wołowinę, i wcześnie wyszedłem. Obrońcy sądowi zwykle nie mieszają się dobrze z tłumem ludzi z instytucji pilnujących przestrzegania prawa, a oszuści jeszcze gorzej. Ale mimo wszystko w

pewnym sensie lubiłem Kennedy’ego. Poza całym jego uporem i niepokojami był godnym zaufania, sumiennym agentem z opinią kogoś, kto ma osiągnięcia w swojej pracy, i wszystko, co robił, robił dla mojego dobra. Gdy teraz tak siedział przy moim biurku, w jego kamiennej twarzy dostrzegłem, iż patrzy na mnie tak, jakby się zastanawiał, co zrobić w jakiejś mojej następnej trudnej sprawie. W końcu postanowiłem sam sobie odpowiedzieć. – A więc nie masz nakazu, prawda? – Mogę ci tylko powiedzieć, że te małe odwiedziny są dla twojego dobra. Lustrując biuro, zobaczyłem sprawiające wrażenie masywnych metalowe walizy złożone w rogu i obok nich coś, co wyglądało jak muzyczny sprzęt nagłaśniający. – Nie przeszkodziłem przypadkiem w ćwiczeniach grupy muzycznej? – zapytałem. – Oddaliśmy ci przysługę, sprawdzając, czy twoje biuro nie jest na podsłuchu. – Na podsłuchu? Na przyszłość, jeżeli zechcesz oddać mi jakąś przysługę, to zapytaj. A tak przy okazji, znalazłeś coś? – Nie. Czysto tutaj. – Wstał i przeciągnął się. – Zawsze i wszędzie nosisz przy sobie przyciski do papieru? – Tego rodzaju przybory biurowe od czasu do czasu się przydają. Dlaczego nie zadzwoniłeś i nie dałeś znać, że przyjdziesz? – Nie miałem czasu. Wybacz. – Co to ma znaczyć, że nie miałeś czasu? Usłyszałem, że ten twój kumpel tam, wymówił słowo „cel”, więc chcę wiedzieć, co wy tu naprawdę robicie? Zanim Kennedy zdążył odpowiedzieć, usłyszałem kroki. Otworzyły się drzwi na zapleczu biura i do pokoju wszedł niski mężczyzna około pięćdziesiątki. Siwa broda, siwe, kręcone włosy zebrane do tyłu i chuda, opalona twarz, do tego okulary w czarnych oprawkach. Miał na sobie długi do ziemi czarny płaszcz, niebieską koszulę i czarne spodnie. – Ochrona – rzekł mały, jakby odpowiadając na pytanie, które zadałem Kennedy’emu. Stał z rękami schowanymi w kieszeniach, pewny siebie, agresywny.

Swobodnie przeszedł obok Kennedy’ego, usadowił się na moim biurku i uśmiechnął się do mnie. – Panie Flynn, nazywam się Lester Dell. Nie jestem z FBI. Jestem z innej agencji. Biuro jest tutaj, ponieważ wchodzi w skład oddziału specjalnego, którym dowodzę. Mamy dla pana zajęcie – rzekł i skinął głową. – Wspaniale. Zatem kim jesteście? DEA? ATF? Kablówka? – Och, ja pracuję dla agencji, która nie może działać oficjalnie na terenie Stanów Zjednoczonych. Dlatego FBI i Departament Skarbu użyczają nam siły roboczej. Departament Stanu jest poinformowany, że działam tu w roli konsultanta – mówił i gdy się uśmiechał, powyżej brody tworzyły mu się bruzdy, które zwężały się ku oczom. I te bruzdy zupełnie nie pasowały do jego twarzy, jakby ten uśmiech był u niego czymś nienaturalnym. Akcent brzmiał trochę obco mimo czystej i bardzo precyzyjnej wymowy. Nie musiałem go pytać, gdzie pracuje – ten uśmiech mówił wszystko. Przynajmniej mnie. – Nieoficjalnie, panie Flynn, to jest moja operacja. I pewnie już pan się domyślił, dla kogo pracuję. Tak, ma pan rację… pracuję dla CIA. – Skinąłem głową i zerknąłem na Kennedy’ego. Obserwował mnie badawczo – starannie zapamiętując moją reakcję. – Jesteśmy ograniczeni czasem, więc niech nam pan wybaczy, że jestem lakoniczny i niezbyt precyzyjny. Przyszliśmy tu, żeby się zabezpieczyć, żeby mieć pewność, że nikt poza nami nie będzie słyszał naszej rozmowy. Mam dla pana propozycję. Ściśle mówiąc, mam dla pana sprawę – oświadczył. – Ja nie pracuję dla rządu. Tym bardziej jeśli ludzie z rządu włamują się do mojego biura. – Czyżby? Myślałem, że zależy panu na dobrze płatnym zajęciu. Widziałem na zapleczu sofę przystosowaną do spania, widziałem ubrania, telewizor, szczoteczkę do zębów w łazience i stosik tanich książek. Nie muszę z tego wyciągać wniosków – wiem o panu wszystko. Znam każdy najdrobniejszy szczegół. Jest pan spłukany. Mieszka pan w biurze. Na koncie ma pan tylko tysiąc dwieście dolarów. Na biurze ciąży dług w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów, a roboty mało.

Pochwyciłem wzrok Kennedy’ego. Założył ręce na piersi i kiwnął głową, wskazując Della i dając znak, żebym go wysłuchał. – Panie Flynn, a oto moja propozycja. Spędziłem pięć lat, śledząc grupę bardzo złych facetów. Skończyło się to klęską. Odszedłem z niczym. Aż do wczoraj, gdy zostały wysłuchane wszystkie moje modlitwy. Okazało się, że przyjaciel tych facetów został aresztowany za coś bardzo złego. Był sądzony i został skazany – początek i koniec sprawy. Miałem nadzieję, że można tego człowieka przekonać do współpracy i zawrze układ: on wyjdzie z więzienia, póki jest młody, a ja będę mógł aresztować jego przyjaciół. Problem w tym, że jego adwokat niezupełnie widzi to w ten sposób. Chcę, żeby pan przejął tę sprawę i reprezentował tego faceta, i chcę też, żeby go pan przekonał do zawarcia ze mną układu. To leży w jego najlepszym interesie… i w pana też. Zerknął na zegarek i dodał: – Ma pan dokładnie czterdzieści osiem godzin, aby pana zatrudnił nowy klient i aby zmusił go pan, żeby zawarł ze mną układ. Jeśli się to panu uda, rząd federalny zrobi dla pana dwie rzeczy. Wyciągnął z kieszeni piersiówkę, otworzył i wlał porcję do pustej filiżanki do kawy stojącej na moim biurku. Nie zapytał, czy chcę, tylko podał mi filiżankę. Sam pociągnął z butelki i mówił dalej: – Po pierwsze wypłacimy panu sto tysięcy dolarów. W gotówce. Bez podatku. Nieźle jak na prostą, łatwą robotę. Po drugie, może nawet dla pana ważniejsze: jeżeli zrobi to pan dla mnie, ja nie poślę pańskiej żony do więzienia federalnego na resztę życia. ===