1
20 grudnia 2006 roku
Dawniej, kiedy oboje pracowali, Åke Melkersson wstawał
zazwyczaj godzinę wcześniej niż żona, która była typową
sową, żeby w spokoju wypić kawę i rozwiązać krzyżówkę w
porannej gazecie. Kwadrans przed godziną wyjazdu budził
Kristinę, która w półśnie się ubierała i niepewnym krokiem
przechodziła do garażu, żeby zapaść w fotel pasażera i
przykryć się kocem. Spała aż do fabryki listew. Tam Åke
wysiadał, a ona przesiadała się za kierownicę i jechała dalej
do urzędu pocztowego w Hjällbo, w którym całe życie pra-
cowała.
Po południu odbierała go spod bramy fabryki za dwa-
dzieścia szósta, z wyjątkiem czwartków, kiedy przyjeżdżała
dwie godziny później, bo regularnie spotykała się z siostrą na
kawie U Dahla. W związku z tym w czwartki brał prysznic w
szatni pracowniczej, a nie po powrocie do domu.
Odkąd Kristina przeszła na emeryturę, miał samochód
tylko dla siebie i pierwszy raz w dwudziestosiedmioletniej
karierze w fabryce musiał wynająć miejsce na parkingu za-
kładowym. Oznaczało to wydatek sześćdziesięciu koron
miesięcznie. Początkowo chciał zostawiać samochód na
bezpłatnym parkingu obok ogródków działkowych i dalej iść
pieszo. Nie chodziło o pieniądze. Wkurzało go małostkowe
skąpstwo zakładu.
Teraz i tak parking nie będzie mu potrzebny. I choć ko-
rzystał z niego tylko do dziś, zapłacił za cały miesiąc.
Uświadomił to sobie w chwili, gdy usłyszał dźwięk budzika
i otworzył oczy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie
zadzwonić i nie powiedzieć, że ma grypę, żeby tylko uniknąć
wygłoszonego na siłę przemówienia dyrektora Englun- da
juniora - dla niego ciągle dyrektora, choć teraz to się określa
jakoś inaczej, po zagranicznemu, słowem trudnym do
zapamiętania i wymówienia.
Oszroniona gałąź przymarzła w nocy do szyby okna w ja-
dalni. Już dawno nie mieliśmy tak mroźnego grudnia. Siedział
dalej, chcąc przedłużyć przyjemność porannego picia kawy,
choć kubek był już pusty. Uzmysłowił sobie, że jest to ostat-
nia taka chwila: sam o poranku, w przytłumionym świetle
odziedziczonych przez Kristinę świeczników adwentowych.
Postanowił wyjechać z domu nieco wcześniej niż zwykle,
żeby opróżnić swoją szafkę przed rozpoczęciem pracy. Wstał
trochę zbyt gwałtownie i potrącił niedopitą szklankę z
mlekiem, która niebezpiecznie zbliżyła się do krawędzi stołu.
Kiedy usiadł za kierownicą, dochodziło wpół do siódmej. Z
nocnego jeszcze nieba spadły nieśmiało pierwsze płatki
śniegu i osiadały na przedniej szybie. Uruchomił wycieraczki
i patrzył jak zahipnotyzowany na ich monotonny ruch.
Kristina już od kilku dni ostrzegała przed opadami śniegu,
a raczej przed gołoledzią, która była najbardziej nie-
bezpieczna tuż przed opadami śniegu. A śnieg nadciąga
zazwyczaj, gdy powietrze najmocniej chłoszcze skórę. Nie-
widoczne kryształki lodu, których uderzenia przypominają
mrożone szkło. Na ustach warstwa mokrego powietrza, jak
rozcieńczony, pozbawiony smaku sorbet.
Wszystko przez to, że była od niego starsza o pięć lat. Pół
wieku temu, gdy postanowili się pobrać, miało to pewne
znaczenie. Różnica wieku przestała jednak być odczuwalna w
miarę upływu lat i nie stanowiła problemu przez większą
część wspólnego życia. Teraz znowu zaczęła być widoczna. W
maju Kristina skończyła siedemdziesiąt lat. Nie chciała
słyszeć o jakiejś wielkiej uroczystości. Skończyła siedemdzie-
siąt lat i widać było, że się zmieniła. Nie dlatego, że przybyło
jej lat, tylko dlatego, że straciła kontakt z ludźmi i pozwoliła,
by opanował ją strach.
Czy tak jest ze wszystkimi, którzy przechodzą na eme-
ryturę? Takimi jak my, którzy nie mają co ze sobą zrobić, gdy
przestają ich wzywać obowiązki. Którzy już dawno wyczerpali
wszystkie możliwe tematy rozmów. I stwierdzili, że radość,
jaką daje wolność wyboru zajęć, nie kompensuje wszystkich
wiążących się z tym trudów.
Ostatnie wzniesienie, najbardziej strome, było posypane
piaskiem. Jedyną korzyścią wynikającą z gwałtownego roz-
woju budownictwa jednorodzinnego w okolicy i napływu no-
wych mieszkańców w latach dziewięćdziesiątych było to, że
zimą drogi posypywano piaskiem. Zabita deskami, upstrzona
domkami letniskowymi okolica nagle stała się modna i atrak-
cyjna dla rodzin z dziećmi. Jeden za drugim wyrastały w im-
ponującym tempie pastelowe domki jednorodzinne.
Przydałoby się jeszcze, żeby załatali dziury po wiosennych
pęknięciach, pomyślał, gdy podwozie starego opla astry
mocno w coś uderzyło. Kiedy odrobinę za szybko pokonywał
zakręt koło domu Johanssona, nadal czuł pod stopami
rytmiczne uderzenia, a opony utraciły przyczepność.
Niestety, nowa spółdzielnia użytkowników dróg jakoś się nie
spieszy z załataniem dziur. Nowe pokolenie jeździ przecież
wielkimi samochodami na ogromnych oponach.
Gdy skręcił w drogę do Göteborga, o tej porze zpełnie
pustą, większość ludzi zaczynała dopiero włączać światła w
swoich kuchniach. Rozświetlone okna domów żarzyły się
ciepłym, żółtym światłem na tle czarnego nieba. Przyhamo-
wał i przepuścił autobus z wpół do siódmej, który właśnie
wyjeżdżał z zatoczki przystanku. Jak zwykle prawie pusty.
Bam-bam-bam. Chyba rura wydechowa.
Przejmująco zimny poranek wcale nie zachęcał do zo-
stawienia samochodu na parkingu i czekania na następny
autobus. Jeszcze długo nie będzie jasno. Postanowił zary-
zykować, licząc na to, że samochód dotoczy się jakoś do
fabryki. Dopiero po pracy pojedzie prosto do warsztatu w
Lerumie. Poprosi Christera, żeby obejrzał wóz.
Zadowolony z tej decyzji wcisnął pedał gazu na tyle, na ile
starczało mu odwagi na pełnej zakrętów, oblodzonej drodze.
Rzadko stojące latarnie oświetlały drogę punktowo, jak
paciorki różańca wijącego się przez wzgórza w kierunku
Olofstorpu. W zasadzie to dobrze, że będzie miał coś do
zrobienia po wyjściu z fabryki w ostatnim dniu pracy, gdy
wszystkie swoje osobiste drobiazgi umieści w kartonie na
siedzeniu pasażera. To jak obietnica, że życie nie kończy się
w tym miejscu, że nadal są zadania, których nie miałby kto
wykonać, gdyby go zabrakło.
Kristina chyba żartowała z tym załamaniem pogody Śnieg
przestał padać, zanim na dobre zaczął. Wyłączył wycieraczki i
włączył radio, żeby nie słyszeć stukania w podwoziu.
Cholerny gruchot. Właśnie minął Olofstorp: szkoła, przed-
szkole i żłobek, sklep spożywczy i sklep z elektryką. Muzeum
regionalne, a potem ostatnia latarnia i ponownie znalazł się
na pustej szosie. Próbował coś zobaczyć przez coraz bardziej
zaparowane szyby, bezskutecznie szukając w radiu takiej
częstotliwości, na której nie byłoby słychać dwóch stacji
jednoczenie.
W samym centrum tego popisu zdolności symultanicznych
samochód zakołysał się na boki. Rozległ się ogłuszający
hałas. Åke głośno zaklął. Udało mu się dojechać łoskoczącym
pojazdem do zamkniętej stacji benzynowej i zatrzymać pod
zadaszeniem, które kołysało się na wietrze nad oświetlonymi
dystrybutorami samoobsługowymi. Już chciał przekląć, ale
zamiast tego odetchnął z ulgą. Był zadowolony, że fragment
rury wydechowej - bo przecież to nie mogło być nic innego -
spadł na jezdnię właśnie w tym miejscu, a nie gdzieś na
nieoświetlonym odcinku drogi pomiędzy wioskami.
Wyjął telefon komórkowy i trzymał go w dłoni, nie mogąc
się zdecydować. Nie bardzo mu się uśmiechało budzić
Kristinę i prosić ją o wezwanie pomocy drogowej lub o zna-
lezienie numeru telefonu Christera, bo musiałby potem ją
uspokajać przez następne pół godziny. Postanowił to roz-
wiązać inaczej.
W bagażniku znalazł kawałek zatłuszczonego olejem
sznura, którym udało mu się przymocować rurę wydechową
do samochodu. Dzięki temu miał szansę dojechać do
najbliższego warsztatu. Autentycznie uradowany tym, że
sobie na razie poradził, posłuchał impulsu i zamiast jechać
dalej w kierunku miasta, skręcił w bok, w drogę szutrową
biegnącą między polami uprawnymi. Przejechał wąskim,
kamiennym mostkiem przez Larjeån i pojechał dalej pomię-
dzy wzgórza.
Postanowił zaryzykować. Kilka lat temu podwoził jedną z
wnuczek do koleżanki mieszkającej w tej okolicy. Pamiętał
jak przez mgłę, że w którymś z gospodarstw, kawałek za
mostkiem, widział warsztat samochodowy.
Nie był pewien, czy może polegać na swojej pamięci, bo
ujechał już spory kawałek i nic. Za każdym zakrętem pojawiał
się następny odcinek drogi biegnący pomiędzy pustymi
gruntami i polami uprawnymi. Z tęsknotą myślał o zbliża-
jącym się brzasku. Można już było dostrzec korony drzew
okalających wąską szutrową drogę.
Wyglądało na to, że warsztatu już tu nie ma. Zaczynał
żałować, że wybrał tę drogę. Jednak kiedy samochód minął
kolejny zakręt, w świetle reflektorów ukazała się stara, roz-
padająca się stodoła. Stojący obok dom mieszkalny też nie
był w najlepszym stanie, a na podwórku widać było całą masę
samochodowych wraków. Miejsce daleko od szosy, nie da się
ukryć, ale szyld „Warsztat samochodowy i punkt złomowania
Thomasa Edella” nadal tam wisiał. Tak jak zapamiętał.
Z ulgą zaparkował hałasujący samochód na podwórku
pomiędzy dwoma wrakami pikapów. Zapanowała cisza jak w
kościele. Wysiadł z samochodu i rozprostował nogi, wziął
dwa głębokie oddechy, nie bacząc na przenikliwe zimno, i
spojrzał badawczo w kierunku szarobiałego, drewnianego
domu. We wszystkich oknach było ciemno. Ostre światło
elektryczne dochodziło z blaszanej dobudówki przycupniętej
wzdłuż krótszej ściany stodoły: garażu, którego bramy były
podniesione.
Ponieważ minęła już siódma, Åke nie był zdziwiony, że w
warsztacie się świeci. Zawsze uważał, że prawdziwi pra- cusie
zaczynają dzień bardzo wcześnie. Dziwne jednak, że nikt nie
zauważył jego głośnego przybycia. Nadal panowała grobowa
cisza. Przechodząc przez trawnik, starał się zaanonsować
swoją obecność, odchrząknął, zawołał „halo!”.
Na podłodze w warsztacie było mnóstwo gratów, ale ani
żywej duszy. Widoczność zasłaniał wiszący na podnośniku
nissan micra, więc Åke zrobił parę kroków w głąb pomiesz-
czenia.
- Halo!
W miejscu, gdzie kończyła się dobudówka i zaczynała stara
stodoła, stała budka zbudowana z pomalowanych na biało
płyt wiórowych, pełniąca funkcję prowizorycznego biura, ale
tam też nikogo nie było, rozbrzmiewał tylko cichy głos radia
nadającego na falach średnich. Kiedy się bardziej wsłuchał,
rozpoznał muzyczną stację Lugna Favoriter. Później
uświadomił sobie, że się spóźni do pracy na własne przyjęcie
pożegnalne i że ten warsztat, wbrew pozorom, wygląda na
zamknięty. Wyszedł na trawnik i postanowił zrobić rundę
wokół domu, żeby się upewnić, czy rzeczywiście nie ma tu
nikogo, kto mógłby mu pomóc. Wolałby nie jechać dalej tym
brzęczącym gruchotem.
Później wspominał, że miał nieprzyjemne przeczucie, aż
przeszły mu ciarki po plecach. Trochę dlatego, że pomyślał o
spóźnieniu się do pracy, o dyrektorze Englundzie, ale było
jeszcze coś innego, coś nieokreślonego. O mały włos nie
dostał zawału, kiedy z otwartego okna w piwnicy wyskoczył,
miaucząc rozpaczliwie, czarno-biały kot. Sekundę później
zobaczył mężczyznę rozpłaszczonego na żwirowanym placu
za węgłem stodoły. Nie musiał do niego podchodzić, by
wiedzieć, że przejechał go samochód, i to parokrotnie. Od
pasa w dół mężczyzna był zmasakrowany.
Została z niego tylko połowa, pomyślał Åke Melkersson z
histerycznym uśmiechem strachu na ustach. Jedna połowa
jest całkiem płaska. Ktoś go wgniótł w żwirowe błoto.
Przyszły mu na myśl humorystyczne kreskówki z dzieciń-
stwa, których bohaterowie zawsze wpadali pod walce drogo-
we i wyglądali później jak płaskie naleśniki. W komiksach
nigdy nie było krwi, ale tu było ją widać, zebrała się w za-
głębieniu żwiru wokół głowy mężczyzny, okalając ją jak
czerwona aureola.
Åke zrobił to, czego prawie nigdy nie robili bohaterowie
komiksów, cofnął się o krok i zwymiotował. Po pierwszym
razie wytarł usta w rękaw kurtki, ale potem zwymiotował
drugi raz, brudząc spodnie. Nie mogę przecież tak iść do
pracy, zdążył pomyśleć irracjonalnie, zanim zaczął biec do
zepsutego samochodu. Ruszył z piskiem opon, przez co rura
wydechowa znowu się urwała i z łoskotem obijała się o
podłoże, kiedy w panice jechał do drogi głównej.
Dopiero gdy dotarł do miejsca, które od biedy można było
uznać za cywilizowane, odważył się zatrzymać w zatoczce
przystanku autobusowego. Drżącymi palcami wybrał numer
alarmowy.
Potem siedział przez chwilę bez ruchu w wychłodzonym
samochodzie - jechał z odkręconymi szybami, żeby zimne
powietrze nie pozwoliło mu zemdleć - aż powoli zaczęły mu
wracać siły. Głos policjantki, z którą rozmawiał, był
rzeczowy, a jej pytania miały na celu zdobycie jak najwięcej
informacji. To mu pomogło się uspokoić i na tyle odzyskać
równowagę, że zamiast podać jej swój adres domowy i numer
telefonu, zaproponował, że pojedzie z powrotem na miejsce
przestępstwa, poczeka na policjantów i złoży zeznania. Nie
chciał, żeby wizyta policjantów w domu niepotrzebnie
niepokoiła Kristinę, szczególnie w takiej sprawie jak ta.
Wzmagający się o tej porze ruch drogowy - dochodziła
ósma - również wpływał na niego uspokajająco. Podkręcił
gałkę ogrzewania na maksimum i ponownie wziął do ręki
telefon.
2
Andreas Karlberg siedział przy swoim biurku w komendzie i
przyglądał się sroce, która najwyraźniej pomyliła drogę i
trafiła na jego parapet. Dochodził go stłumiony tupot jej
szponów. Male, czarne jak smoła oczka wpatrywały się prosto
w szczelinę wywietrznika. Gdy napotkały jego wzrok, ptak
jakby się wystraszył i odleciał.
Karlberg siedział pogrążony w myślach i nie przejął się
zbytnio tym nieoczekiwanym spotkaniem. Zastanawiał się,
czy staje się człowiekiem, który zna własną wartość i potrafi
wyznaczać granice swojego osobistego rewiru, czy po prostu
zachowuje się jak egoistyczna świnią.
W górnej szufladzie biurka trzymał książkę z dziedziny
psychologii popularnej, pod tytułem Złodzieje energii. Bąbel-
kową kopertę z książką znalazł dwa tygodnie temu, w dniu
swoich urodzin, wśród innych listów na chodniku w przed-
pokoju, pod drzwiami wejściowymi. Okazało się, że przysłała
mu ją była dziewczyna, której nie widział już od paru mie-
sięcy „W dniu 34. urodzin. Człowiekowi, który powinien na-
uczyć się mówić «nie». Powodzenia, uściski od Marie”.
W pierwszym odruchu zamierzał do niej zadzwonić i za-
pytać, co miała na myśli, ale obawiał się, że ona natychmiast
potraktuje to jako sposobność do wyłuszczenia mu powodu,
dla którego od niego odeszła pół roku temu. Nie był pewien,
czy chce go znać. Chyba już nie. Rana po zerwanym związku
zaczęła się zabliźniać.
Przyczyną numer jeden była przypuszczalnie jego praca.
Pracował za długo, zbyt wiele wieczorów, był za bardzo po-
chłonięty obowiązkami. Ale nie mógł się zgodzić z zarzutem,
że nie była dla niego najważniejsza. Nadal uważał, że jeśli
człowiek może pomóc koledze, powinien to zrobić. Nawet
jeśli kończy się to tym, że wszystkie weekendy są zajęte po-
maganiem komuś w przeprowadzce, podwożeniem kogoś na
lotnisko Ladvetter o nieludzkich porach albo pożyczaniem
pieniędzy komuś, kto znalazł się w sytuacji bez wyjścia.
„Powodzenia”, napisała Marie. Domyślał się, że to miała
być zachęta do wprawiania się w sztuce odmawiania, i rze-
czywiście tym razem potraktował jej radę poważnie. Nie żeby
stał się notorycznym odmawiaczem, ale zaczął dokładnie
analizować każdy przypadek, w którym zwykle bez wahania
powiedziałby „tak”. Jak na przykład wczoraj wieczorem,
kiedy stojąc w kolejce do kasy w ICA, obserwował kobietę,
która ciężko sapiąc, wypakowywała górę jedzenia z wózka na
taśmę. Nagle odwróciła się do niego i przepraszająco
zapytała, czy nie zechciałby wyłożyć jej zakupów na taśmę, by
ona mogła pójść na koniec taśmy i pakować wszystko do
toreb. Byłoby szybciej, wyjaśniła. Pomyślał, że chyba ma
rację, na moment oderwał wzrok od swojej bagietki z
krewetkami i popatrzył skonsternowany na jej pytającą minę.
Potem wrócił do bagietki.
- Nie, w zasadzie nie - usłyszał swoją odpowiedź.
- Nie? - zdziwiła się. Była kompletnie zaskoczona. Jakby
wcześniej na jego czole wyczytała napis: „Facet, który
wszystkim pomaga”.
- Nie - powtórzył i nerwowo przesunął ręką po psze-
nicznozłotych włosach, które się mocno naelektryzowały pod
czapką. Ucisk w żołądku świadczył jednak o tym, że daleko
mu było do spokoju. Twarz kobiety spąsowiała. Dzisiaj, już
po fakcie, przypomniał sobie zażenowany uśmiech kasjerki i
wyraz twarzy tej kobiety, kiedy wreszcie spakowała całe
swoje świąteczne zakupy i odeszła przygarbiona pod
ciężarem siatek, z czołem pokrytym kropelkami potu. Do
tramwaju, na pewno nie miała samochodu. Na pewno była
samotną matką wychowującą kilkoro dzieci.
Powinien zadzwonić do Marie i opowiedzieć jej o swoim
triumfie. Może nawet by tak zrobił, gdyby nie to, że doszły go
plotki, że zaczęła się z kimś spotykać. Z jakimś analitykiem
rynku, cokolwiek to znaczy.
Z rozmyślań wybił go komisarz Christian Tell, który
wsunął głowę przez drzwi do jego pokoju.
- To dobrze, że już jesteś. Mamy nieboszczyka w okolicy
Gunnilse. Przejechał go samochód, ale gość, który dzwonił,
mówił, że ma też w głowie dziurę po kuli.
Chwilę później minęli pastelowy budynek urzędu mar-
szałkowskiego w Gamlestaden i przejechali obok szarych
betonowych bloków jednego z północnych przedmieść. Mi-
jali kolejne osiedla domków szeregowych i bliźniaków, aż w
końcu wyjechali z miasta. Droga wiodła przez mniejsze
miejscowości: Kn i pared, Bingared, Linnarhult, między
dwoma pagórkowatymi pastwiskami. Karlberg nie mógł się
nadziwić, że miasto jest takie małe. Już po półgodzinie jazdy
byli na wsi.
Po karkołomnym, ostatnim odcinku podróży dziurawą
szutrówką skręcili na teren gospodarstwa. Przy podjeździe
stała furgonetka policyjna, a funkcjonariusze lokalnego ko-
misariatu zaczęli już przeprowadzać rutynowe czynności.
Tell mruknął coś niezrozumiale.
Karlberg nabrał powietrza i odchrząknął.
- A ten gość, gdzie jest?
- Pewnie tu jedzie.
Tell zapalił papierosa i w tym samym momencie otworzył
drzwi samochodu.
- Powiedzieli, że się śmiertelnie wystraszył i odjechał. To
zrozumiałe. Później zepsuł mu się samochód i utknął gdzieś
po drodze. Wie, że chcemy z nim porozmawiać.
Karlberg nabrał głęboko powietrza, żeby uspokoić puls po
przyprawiającym o zawrót głowy rajdowym przejeź- dzie
szutrówką. Kiedy pojawiała się nowa sprawa, zawsze borykał
się z takim samym ambiwalentnym uczuciem - chciał zrobić
kolejny krok i jednocześnie tego nie chciał. Otwórz wreszcie
te drzwi, idź dalej. Przypadki gwałtownej śmierci nie były
niczym niezwykłym w tej pracy. Jednak taka regularna
egzekucja, przynajmniej według opisu dyżurnej z centrali,
nie zdarzała się codziennie. Zastanawiali się w samochodzie,
że może to porachunki gangów, ale kontekst się nie zgadzał.
Nie tutaj, w gospodarstwie rolnym na końcu świata. Może
pijacka rozróba, jakiś rozwścieczony sąsiad? Ale sąsiadów nie
było tu nawet widać, same lasy i pola.
- Chyba nie ma obawy, że się o siebie potykają - wy-
mamrotał, kiedy ciszę przerwał odgłos nadjeżdżającego sa-
mochodu.
- Okej, bierzmy się do roboty.
Tell zdążył już kilka razy pospiesznie się zaciągnąć, zdusił
papierosa w pustym kubku papierowym z McDonalda i
ruszył w kierunku policjantów w mundurach. Wtedy na
trawnik wjechał samochód lekarza sądowego, a zaraz za nim
samochód z technikami kryminalnymi. Machina ruszyła.
3
Dziewięć minut wcześniej Seja nastawiła budzik na drzemkę,
na wypadek gdyby ponownie zasnęła. Częściowo była obecna
w realnym świecie i obserwowała popękaną farbę na suficie,
a częściowo nadal jeszcze na wpół śniła. Wzdrygnęła się, gdy
budzik znowu zapikał. Wkrótce dołączył do niego ostry
sygnał telefonu. Dźwięki świdrowały w uszach i na moment
ogarnęło ją przerażenie. Skromne światło dnia prześwitywało
pomiędzy zasłonami, ale wewnątrz wciąż panował półmrok.
Archiwalny egzemplarz „Rekordmagasinet” spadł na
podłogę, kiedy wstąła z łóżka i na palcach przebiegła po
zimnej drewnianej podłodze.
- Halo!
- No, halo. Śpisz?
- Kto mówi?
- Sąsiad. Wstałaś już?
- To ty, Åke?
Zdusiła westchnienie. Po wyprowadzce Martina cieszyła
się z sympatycznych kontaktów z najbliższymi sąsiadami.
Dzięki nim nie czuła się taka bezbronna w ciemne wieczory,
mogła zawsze odsunąć zasłonkę i choć widziała właściwie
tylko odcinające się na tle nocnego nieba świerld, to jednak
wiedziała, że za tymi świerkami jest torfowisko, a dalej nie-
wielki dom, w którym mieszkają Åke i Kristina Melkersso-
nowie.
Åke potrafił wprawdzie być gderliwy i irytująco uwo-
dzicielski w stylu starszych panów, ale z czasem znaleźli
wspólny język. Miło było spotykać kogoś o poranku przy
skrzynkach na listy. Lubiła pomagać Kristinie w drobnych
czynnościach w ciągu dnia, kiedy Alce był w pracy. Najczęś-
ciej chodziło o drobiazgi. Jakieś niewielkie zakupy w sklepie
albo nadanie listu na poczcie. Seja wiedziała, że Åke był
bardzo wdzięczny za jej obecność i poczucie bezpieczeństwa,
jakie dawała Kristinie, mimo stosunkowo skromnego
zaangażowania. Kilka razy zaproponował jej wręcz, z pew-
nym zażenowaniem, że chętnie jej zapłaci za bycie w pobliżu.
Co, ma się rozumieć, z takim samym zażenowaniem
odrzuciła. Przecież była sama i mimo dojścia do półmetka
studiów na kierunku dziennikarskim, po wielu latach stu-
diowania wszystkiego po trochu, dysponowała oceanem
wolnego czasu.
Jednak telefoniczna pobudka zaserwowana przez Mel-
kerssona wydawała się krokiem w złym kierunku.
- O co chodzi, Åke?
- Potrzebuję twojej pomocy. Wpadłem w... no... Mam
kłopoty. Delikatnie mówiąc.
Był wyraźnie podenerwowany.
- A konkretnie co miałabym zrobić? Gdzie jesteś?
- Przyjedź po mnie do ICA w Gunnilse. Zepsuł mi się
samochód, ale to najmniejszy problem. Czekam na ciebie.
Wszystko ci opowiem, jak przyjedziesz. Nie chcę o tym mó-
wić przez telefon. Rozłączam się.
- Åke!
Podniosła głos.
- Nigdzie nie pojadę, jeśli mi nie powiesz, o co chodzi. Co
się stało? Silnik przestał działać? Dlaczego nie zadzwonisz po
pomoc drogową?
Odpowiedział ściszonym głosem.
- Posłuchaj! Zamordowano człowieka. W warsztacie sa-
mochodowym, tu niedaleko. Ja go znalazłem. Ktoś wykonał
na nim wyrok śmierci, strzelił mu w głowę, jestem pewien,
tyle tam krwi. Ale to nie wszystko, Seja. Potem go jeszcze
przejechał. Rozjechał na miazgę, niech to szlag! Ktoś...
Musisz po mnie przyjechać, obiecałem policji, a samochód
zupełnie...
- Alce! Policja! O co...
- Rozłączam się.
Klik.
- ...chodzi - powiedziała do kota, który markotnie odwrócił
się do ściany i zasnął.
Rzeczywiście, tak jak mówił, stał przed swoim starym oplem,
blady jak ściana. Seja skręciła tuż obok, otwierając
jednocześnie drzwi od strony pasażera.
- Wskakuj. I mów, co jest grane.
Kiedy Alce ciężko opadł na siedzenie, poczuła woń starej
szafy.
- Chciałem tylko, żeby sprawdził samochód.
Wydawał się skoncentrowany na oddychaniu. Sei udzieliło
się jego podenerwowanie.
- Cholera, ty twierdzisz, że znalazłeś trupa w warsztacie, a
ja, wariatka, tam z tobą jadę. Nie pojmuję dlaczego. Mogłeś
przecież zadzwonić po pomoc drogową albo po taksówkę.
- Tak, teraz w lewo. Zrozum, Seja. Jestem za stary na taicie
rzeczy Nie możesz mnie po prostu wesprzeć psychicznie?
Milczała. Kiedy trochę za szybko pokonywała zakręt,
oślepiły ją pierwsze promienie słońca odbijające się w luster-
kach bocznych. Alce złapał za uchwyt pod sufitem i spojrzał
na nią z wyrzutem. Przełknęła ślinę. Przypomniała sobie, że
wyruszyła w takim pośpiechu, że nie zdążyła dać koniowi
paszy i wypuścić go na pastwisko. Przecież to nie potrwa
illugo, ta myśl lekko uspokoiła skołatane nerwy
Strach wywoływał w niej często rozdrażnienie. Wydawało
jej się, że lepiej się bać i czuć wściekłość, niż odczuwać Mracli
i słabość. Lepiej dać się ponieść jakiemuś pomysłowi, niż
zdać się na przypadek. Towarzyszące jej napięcie było
wynikiem nocnej lektury reportażu kryminalnego w
„Rekordmagasinet” sprzed pięćdziesięciu lat. W piwniczce
znalazła stertę tych czasopism. Zostawił je tam poprzedni
właściciel chaty. Najpierw zamierzała spalić je w piecu, ale
szybko zauroczyły ją napisane staroświeckim, nieco naiwnym
językiem artykuły o sprawach kryminalnych, o których nikt
już dzisiaj nie pamiętał. Pociągały ją. Obrazowały zmiany
zachodzące w społeczeństwie. A może po prostu uległa
fascynacji ciemnymi stronami ludzkiej natury. Ostatnio
zaczęła się nawet zastanawiać nad wykorzystaniem tych
artykułów jako materiału źródłowego do pracy licencjackiej:
„Rys historyczny dziennikarstwa kryminalnego”. A może to
był tylko wybieg, który usprawiedliwiał niechęć do zaku-
wania do następnego egzaminu. Wspomnienie ziarnistych,
czarno-białych zdjęć i krzykliwych tytułów pozwoliło jej
zdystansować się od całej sytuacji.
Miała trzydzieści lat i dopiero niedawno odkryła, czym
chciałaby się w życiu zajmować, a właściwie niedawno za-
kiełkowała w niej myśl, że jej plany mogą się ziścić. Odkąd
tylko pamięta, pisanie było tak splecione z jej osobą, że nigdy
wcześniej nie pomyślała nawet, że mogłoby stać się
sposobem zarabiania na życie. Jak dotąd udało jej się opub-
likować kilka niezbyt ważnych materiałów; sprzedała jedną
nowelę do miesięcznika. Brawurowy reportaż w lokalnej ga-
zecie o jubileuszu towarzystwa panczenistów. Sprawozdanie
z procedur odśnieżania na zamówienie urzędu gminy.
Cieszyło ją, że ktoś chciał jej płacić za pisanie.
W tym właśnie momencie zobaczyła zabudowania. Nie
ulegało wątpliwości, że to miejsce zbrodni. Wjazd na po-
dwórze był zablokowany przez całą plejadę najróżniejszych
samochodów.
Musiała zaparkować trochę dalej, na poboczu.
Było to stare siedlisko, zaniedbane budynki pokryte
złuszczającą się farbą. Słaby wietrzyk poruszał szyldem, który
dostrzegła tylko kątem oka: „Warsztat samochodowy i punkt
złomowania Thomasa Edella”.
Miała wrażenie, jakby poraził ją prąd. Nie była przygo-
towana na taką reakcję.
Mgliste poczucie dyskomfortu przeobraziło się w dud-
nienie serca, które rozsadzało jej klatkę piersiową. Poczuła,
że drżą jej ręce, i musiała wziąć głęboki oddech, żeby odzys-
kać panowanie nad ciałem.
Åke najwyraźniej nie zwrócił uwagi na jej reakcję, całko-
wicie pochłonięty własnym strachem. Wysiadł z samochodu i
tak mężnie, jak tylko potrafił, ruszył w stronę ludzi, których
uznał za policjantów po cywilnemu. Seja myślała
gorączkowo. Nie słysząc z tej odległości słów, zobaczyła, że
Åkego skierowano do mężczyzny, który stał na granicy po-
dwórka i wpatrywał się w ziemię jak tropiący pies.
Martwy człowiek, morderstwo. Otworzyła drzwi samocho-
du i postawiła stopy na ziemi. Wokół niej uwijali się różni
ludzie, ale nigdzie nie widziała zwłok. Jej serce łomotało jak
oszalałe. Popychana przez siłę, której ani nie rozumiała, ani
nie była teraz w stanie przeanalizować, zbliżyła się do Åkego
i mężczyzny w długim płaszczu. Sąsiad nie odwrócił się,
kiedy z napięciem świdrowała spojrzeniem jego plecy. Pomóż
mi Åke. Muszę tu zostać i zobaczyć tego trupa. Nie mogę
powiedzieć dlaczego. To zbyt skomplikowane, ale po prostu
muszę.
Kiedy zauważyła, że policjant na nią spojrzał, niepewnie
ruszyła w jego kierunku.
- Przepraszam, zakładam, że ja też będę przesłuchana.
Byłam z Åkem, kiedy znalazł ciało.
Udała, że nie widzi zdziwionej miny Åkego.
- A pani jest?
- To chyba jednak jest pomył...
- Seja Lundberg - weszła Åkemu w słowo, starając się
panować nad głosem i patrzeć policjantowi prosto w oczy.
Miał delikatne rysy twarzy, która dzięki prostemu, wąs-
kiemu nosowi i gęstym rzęsom mogła równie dobrze należeć
do kobiety, gdyby nie gęste, krzaczaste brwi. Gdy marszczył
czoło, prawie przesłaniały mu oczy. Seja poczuła jego od-
dech: kawa i papierosy, odrobina mięty.
Ręka, którą uścisnęła na powitanie, była ciepła i sucha.
- Christian Tell, komisarz kryminalny. Aha. Melkersson
opowiadał mi właśnie, że znaleźliście ciało tuż po siódmej, a
potem pojechaliście z powrotem do głównej drogi, żeby
zadzwonić. Hmm...
Zastanawia się teraz, dlaczego z wcześniejszych slow Åkego
wynikało, że był sam. Seja już zaczęła żałować idiotycznego
kłamstwa.
- To by się zgadzało - kontynuował Tell po krótkiej prze-
rwie - ponieważ do połączenia z numerem alarmowym doszło
o wpół do ósmej.
Był lekko rozkojarzony, podnosił i opuszczał ramiona,
dygotał, jakby dopiero teraz poczuł, że temperatura spadła w
nocy znacznie poniżej zera. Nic dziwnego, że było mu zimno.
Jego płaszcz był za cienki na tę pogodę, typowe miejskie
okrycie wierzchnie, odpowiednie dla kogoś, kto porusza się
wyłącznie pomiędzy mieszkaniem a samochodem,
samochodem a pracą.
- Zobaczę, czy jest tu jakieś pomieszczenie, gdzie mogli-
byśmy usiąść i porozmawiać. Proszę mi wybaczyć, ale zimno
tu jak cholera.
Kiedy odwrócił się na pięcie, Seja bez słowa kiwnęła głową.
Mimo panującego zamieszania miała wrażenie, że już go
gdzieś spotkała, w całkiem innych okolicznościach.
Dlaczego mam wrażenie, że gdzieś' go widziałam? Pamięta
te gęste, czarne brwi zrośnięte u nasady nosa, które nie bar-
dzo pasują do popielatoblond włosów opadających na uszy i
kołnierz. Głęboki głos i dialekt góteborski, z początku dość
wyraźny, ale po chwili z wysiłkiem złagodzony Pamięta ten
głos. Nagle przypomniało jej się, gdzie mogła go widzieć.
To było tuż po przeprowadzce do chaty. Miała odebrać
Martina z pubu na dworcu głównym. Pojechał pograć w
kręgle, a potem wybierał się na piwo z kumplem ze
Sztokholmu, który miał się u nich zatrzymać na jedną noc.
Obydwaj mieli już nieźle w czubie, w zasadzie byli zdrowo
pijani i bardzo głośni. Nie wykazywali najmniejszej chęci
powrotu do domu. Miała już dosyć proszenia i zastanawiała
się, czy nie zostawić ich w barze i nie wrócić do domu sama.
Jednak usiadła ze skwaszoną miną przy barze i postanowiła
czekać, a chłopaki zamówili po kolejnym piwie i małej wódce.
Mężczyzna, który bardzo przypominał Christiana Telia,
siedział przy barze obok niej i komentował jej kłopotliwe
położenie z odrobiną rozbawienia, ale też współczucia.
Pamięta, że wydał jej się atrakcyjny i wstyd jej było, że jest
takim tchórzem. Ze po prostu siedzi tam w kurtce spocona i
wściekła i czeka jak pies. Kolejny raz zaszufladkowana jako
„marudna baba”, podczas gdy Martin był wesołym, otwartym
na przygody facetem. Zwolnionym od odpowiedzialności
dzięki temu, że zawsze był ktoś inny, kto brał sprawy na klatę
za niego. Kolejny raz męczennica, która następnego ranka
chodzi na palcach, przynosi alkaseltzer i zawzięcie sprząta,
czyści, zeskrobuje resztki tego, co było przecież takie fajne,
ale już przestało.
Wróciła do rzeczywistości, kiedy Åke ścisnął ją za rękę.
Uprzedziła jego słowa, szepcząc:
- Pomyślałam, że jak powiem, że byłam z tobą w samo-
chodzie, to pozwolą mi zostać. W przeciwnym razie kazaliby
mi odjechać jako osobie nieuprawnionej.
Chyba wracała mu mowa.
- Nieuprawniona? Czy ty rozumiesz, co zrobiłaś? Skła-
małaś podczas policyjnego śledztwa w sprawie o morderstwo
i jeszcze mnie w to wciągnęłaś. Jakim cudem dałem się w to
wplątać? Teraz musimy kłamać dalej i...
- Åke, nie bądź zły... nie mogę tego wytłumaczyć.
Usprawiedliwienia były bezcelowe. Jego gromiące spoj-
rzenie dawało wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierzał jej
słuchać. Pochylił się, żeby podnieść z ziemi jakiś śmieć, jakby
był uczestnikiem policyjnych czynności.
- Przepraszam, czy może się pan wylegitymować?
Umundurowany policjant położył rękę na ramieniu Åkego.
Seja zauważyła, że ma tylko dwa wyjścia z tej sytuacji: albo
pogrąży się w kolejnych kłamstwach, albo położy uszy po
sobie, zostanie obsztorcowana i odesłana do domu. Z jednej
strony bardzo chciała stamtąd zniknąć, zanim ktoś odkryje
kłamstwo i zażąda wyjaśnień. Nie ma się co łudzić,
myszkowanie w miejscu przestępstwa bez zezwolenia jest na
pewno traktowane jak łamanie prawa. Ale z drugiej strony
chciała zostać, chciała spojrzeć, zanim będzie za późno,
zobaczyć zabitego mężczyznę, zanim go wywiozą.
Mogło to wyglądać jak żądza sensacji, jakiej ulegają ludzie
przechodzący obok miejsca wypadku. Jednak sprawa była
trochę bardziej skomplikowana. Podeszła bliżej, zanim jej
mózg zdążył to przemyśleć. Nogi same wędrowały za węgieł
stodoły, w pobliże grupy mężczyzn i kobiet zajmujących się
ubranym na ciemno człowiekiem, który leżał na żwirze w
bardzo dziwnej pozie.
Telefon komórkowy wyposażony, a jakże, w aparat fo-
tograficzny wypalał jej dziurę w kieszeni. Seja starała się
skupić na swoim celu i nie odwracać wzroku. Zrobiła jeszcze
kilka kroków i znalazła się naprawdę blisko. Gdzieś za
plecami słyszała, jak ktoś ochrzaniał Åkego za zniszczenie
dowodów przez podniesienie z ziemi papierka od gumy do
żucia. Słyszała słowa „dochodzenie w sprawie o morderstwo”
wypowiadane szorstkim, kobiecym głosem. Nie obchdziło jej
to. Obchodziło ją tylko to ciało.
Kiedy zobaczyła twarz mężczyzny, przez moment poczuła
konsternację. Przeszukiwała zakamarki pamięci, w głowie
kłębiły się myśli. Nie przypominał tego, którego zapamiętała.
Poczuła ulgę, ale również rozczarowanie.
Nie odważyłaby się cichaczem wyjąć telefon z kieszeni,
gdyby nie to, że jeszcze bardziej bała się spotkania z mar-
twym ciałem bez żadnej ochrony. Strzeliła z biodra i za każ-
dym razem, gdy naciskała na przycisk migawki, wydawało jej
się, że któryś z umundurowanych policjantów już biegnie,
żeby jej wyrwać telefon. Ale nic takiego się nie stało i dopóki
słyszała pstryknięcia migawki pomiędzy sobą a szklanym
zamglonym spojrzeniem trupa, była w stanie wytrzymać.
Zamknijcie mu oczy, do cholery. Ta myśl zbiła ją z tropu,
słowa, które pojawiły się w jej głowie.
Identyczną błękitną bluzę Helly Hansen nosi! często zimą
jej ojciec. Jasne włosy były umazane we krwi, zastygłej i
ciemnej. „Zamknijcie mu oczy”, powtórzyła szeptem, a po
policzkach popłynęły jej łzy, których dłużej nie była w stanie
powstrzymywać.
Wtedy pojawił się Tell. Przez krótką chwilę patrzył z nie-
mym pytaniem w jej wypełnione łzami oczy, a następnie po-
kazał ręką Åkemu, żeby poszedł za nim do furgonetki, która
stała zaparkowana na poboczu. Prawie biegła przez trawnik z
poczuciem, że przyłapano ją na gorącym uczynku.
Na rozłożonym stoliku stał termos, stos plastikowych kub-
ków i pokruszone pierniczki w metalowej puszce z przy-
krywką.
- Kawy?
Seja skinęła głową, chociaż miała wrażenie, jakby nosiła w
brzuchu ciężki kamień. Christian Tell zajął się nalewaniem
kawy. Uspokajała się, patrząc na jego dłonie, szerokie i
pokryte jasnymi włosami, które teraz, pod światło, były
wyraźnie widoczne. Nie miał obrączki.
- A więc... to pan dzwonił, Åke. Pozwoli pan, że będę
używał imienia zamiast nazwiska?
Åke kiwnął głową. Był bardzo blady.
- A właśnie, czy pan znał ofiarę? Wie pan, kto to był? Zna
pan jego nazwisko?
- Nie, nie mam pojęcia. Chyba Edell, bo tak jest napisane
na szyldzie.
Tell spojrzał pytająco na Seję. Pokręciła głową.
- Okej, czyli to już wiemy. Zadzwonił pan o 7.49. A
wcześniej odkryliście ciało i wróciliście na główną drogę.
Seja nie potrafiła spojrzeć Tellowi w oczy. Nie podnosiła
kubka z parującą kawą, ręce nie chciały jej słuchać, ich drże-
nie natychmiast by ją wydało. Byłoby dużo prościej, gdyby
powiedziała prawdę. Nie była jednak w stanie się przyznać,
że nie było jej tu, gdy Åke znalazł ciało, ale leżące kilka me-
trów stąd bezkształtne zwłoki poruszyły ją do bólu. Trup.
Gapiła się na swoje czerwone i spierzchnięte dłonie.
Tell mówił dalej.
- Muszę wiedzieć, tak dokładnie, na ile to możliwe, o której
godzinie dotarliście do warsztatu i znaleźliście zwłoki.
Åke odchrząknął po raz trzeci.
- Ech... wyjechałem, to znaczy wyjechaliśmy z domu... no
bo mieszkamy po sąsiedzku... o wpół do siódmej. Jestem tego
pewien, bo widziałem autobus z wpół do siódmej na
przystanku.
Wyglądał na zadowolonego z siebie, że może pomóc w
czymś tak konkretnym. Później zmarszczył czoło i zrobił
zatroskaną minę.
- Jechałem dość wolno, bo, jak już mówiłem, z samocho-
dem było coś nie tak. Gdzieś tak przy pompach odpadła rura
wydechowa. Przymocowanie jej trochę trwało. Może z
dwadzieścia minut. Później odszukałem - a właściwie od-
szukaliśmy - ten warsztat...
- Czyli jednak znał pan ten warsztat?
- Nie... wiedziałem tylko, że jest mniej więcej w tej oko-
licy... Przynajmniej wydawało mi się, że powinien tu być.
Kiedyś tędy przejeżdżałem i widziałem szyld. Wiele lat temu.
A teraz byłem tak blisko. Choć zazwyczaj jeżdżę do Christera.
To znaczy, do warsztatu Nordén i syn, w Leru- mie. Zawsze...
- Czyli bezpośrednio stąd pojechaliście do drogi głównej i
zadzwoniliście na policję. Czy możemy w takim razie założyć,
że znaleźliście ciało, powiedzmy, dziesięć minut, może
piętnaście przed telefonem?
Åke kiwnął głową.
- Tak. Wydaje mi się, że przez chwilę siedziałem - znaczy
siedzieliśmy - w samochodzie na przystanku, ale to była tylko
chwila. Żeby pozbierać myśli. Byłem w szoku, chyba pan
rozumie. Oczywiście powinienem byl zostać tutaj, do
waszego przyjazdu, ale... Przestałem myśleć, chciałem być jak
najdalej od tego miejsca i nawet nie pomyślałem, że przecież
mam telefon przy sobie, więc nie było potrzeby nigdzie
jeździć. Mam go od niedawna, ale moja żona...
- W porządku, to zupełnie zrozumiały impuls, który każe
brać nogi za pas - uspokoił go Tell.
Åke lekko się rozluźnił. Wypił łyk kawy i założył nogę na
nogę.
Tell pochylił się do przodu.
- Chcę wiedzieć, jak to wyglądało. Proszę opowiedzieć jak
najwięcej szczegółów. Może zobaczyliście albo usłyszeliście
coś szczególnego, może coś wydawało się dziwne? Cokolwiek.
Podczas długiej chwili milczenia, gdy Ålte Melkersson
zastanawiał się nad odpowiedzią, Tell zobaczył kątem oka
Karlberga. Stał niedaleko i rozmawiał z lekarzem, który
stwierdził zgon. Pielęgniarze przygotowywali się do przenie-
sienia ciała do karetki. Tell zastanawiał się, czy nie poprosić
ich, żeby chwilę zaczekali. Miał ochotę jeszcze raz omówić
kwestię ułożenia ciała, zanim je ruszą, ale ostatecznie zde-
cydował, że sobie odpuści.
Z pewnym oporem oderwał się od myśli o tym, co się
dzieje poza furgonetką. Ponownie skupił uwagę na tej nie-
pasującej do siebie parze ludzi, których miał przed sobą.
zdążył zauważyć, że Seja rzuciła Åkemu błagalne spojrzenie i
wzruszvła ramionami.
- Nie... nie widziałam nic ponadto, co powiedział Åke.
- Niech pan to jeszcze raz opowie, dobrze?
- Dom wydawał się wyludniony, ale drzwi garażowe do
warsztatu były otwarte. W środku paliło się światło. Wszed-
łem do środka, żeby się rozejrzeć, wołałem, ale nikt nie
odpowiadał. Grało radio ustawione na... muzyczną stację
Lugna Favoriter. Wiem, bo często sam słucham tej stacji.
- Dobrze. Coś jeszcze. A pani, gdzie pani była w chwili, gdy
Alce szukał właściciela?
- W samochodzie. Zostałam w samochodzie, dlatego nie
widziałam... zwłok.
Jeśli chcesz, żeby uwierzył w twoje kłamstwa, kłam jak
najmniej.
Tell skinął powoli głową. Ponieważ Seja skończyła mówić,
odwrócił się do Åkego, a ten podjął wątek dokładnie w tym
miejscu, w którym skończył.
- Postanowiłem iść dookoła i poszukać dalej, wyglądało
przecież tak, jakby ktoś tam był, przynajmniej przed chwilą.
Ålce postukał ręką w szybę, pokazując w kierunku po-
dwórza.
- No a później zobaczyłem ciało. Zobaczyłem, że leży tam
człowiek. Od razu wiedziałem, że nie żyje, nie podchodziłem
zbyt blisko... ech... potem chyba... chyba zwymiotowałem
śniadanie. To się stało tak nagle, człowiek przecież się nie
spodziewa, że znajdzie kogoś... w takim stanie...
- To zrozumiałe. Całkowicie zrozumiałe.
Technicy już znaleźli wymiociny w pewnej odległości od
ciała.
Tell wyjął z kieszeni notatnik i zaczął zapisywać fragmenty
relacji Åkego. Twarz Åkego odzyskała kolor. Widać było, że
wróciła mu wiara w siebie. Odważył się zadać pytanie.
- Zastanawiam się tylko... przecież go zastrzelili? Ktoś go
zastrzelił, a potem przejechał, tak?
Tell spojrzał na niego znad notatek i odgarnął na bok
Dla Ellen i Iris
1 20 grudnia 2006 roku Dawniej, kiedy oboje pracowali, Åke Melkersson wstawał zazwyczaj godzinę wcześniej niż żona, która była typową sową, żeby w spokoju wypić kawę i rozwiązać krzyżówkę w porannej gazecie. Kwadrans przed godziną wyjazdu budził Kristinę, która w półśnie się ubierała i niepewnym krokiem przechodziła do garażu, żeby zapaść w fotel pasażera i przykryć się kocem. Spała aż do fabryki listew. Tam Åke wysiadał, a ona przesiadała się za kierownicę i jechała dalej do urzędu pocztowego w Hjällbo, w którym całe życie pra- cowała. Po południu odbierała go spod bramy fabryki za dwa- dzieścia szósta, z wyjątkiem czwartków, kiedy przyjeżdżała dwie godziny później, bo regularnie spotykała się z siostrą na kawie U Dahla. W związku z tym w czwartki brał prysznic w szatni pracowniczej, a nie po powrocie do domu. Odkąd Kristina przeszła na emeryturę, miał samochód tylko dla siebie i pierwszy raz w dwudziestosiedmioletniej karierze w fabryce musiał wynająć miejsce na parkingu za- kładowym. Oznaczało to wydatek sześćdziesięciu koron miesięcznie. Początkowo chciał zostawiać samochód na bezpłatnym parkingu obok ogródków działkowych i dalej iść pieszo. Nie chodziło o pieniądze. Wkurzało go małostkowe skąpstwo zakładu. Teraz i tak parking nie będzie mu potrzebny. I choć ko- rzystał z niego tylko do dziś, zapłacił za cały miesiąc. Uświadomił to sobie w chwili, gdy usłyszał dźwięk budzika i otworzył oczy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić i nie powiedzieć, że ma grypę, żeby tylko uniknąć wygłoszonego na siłę przemówienia dyrektora Englun- da juniora - dla niego ciągle dyrektora, choć teraz to się określa
jakoś inaczej, po zagranicznemu, słowem trudnym do zapamiętania i wymówienia. Oszroniona gałąź przymarzła w nocy do szyby okna w ja- dalni. Już dawno nie mieliśmy tak mroźnego grudnia. Siedział dalej, chcąc przedłużyć przyjemność porannego picia kawy, choć kubek był już pusty. Uzmysłowił sobie, że jest to ostat- nia taka chwila: sam o poranku, w przytłumionym świetle odziedziczonych przez Kristinę świeczników adwentowych. Postanowił wyjechać z domu nieco wcześniej niż zwykle, żeby opróżnić swoją szafkę przed rozpoczęciem pracy. Wstał trochę zbyt gwałtownie i potrącił niedopitą szklankę z mlekiem, która niebezpiecznie zbliżyła się do krawędzi stołu. Kiedy usiadł za kierownicą, dochodziło wpół do siódmej. Z nocnego jeszcze nieba spadły nieśmiało pierwsze płatki śniegu i osiadały na przedniej szybie. Uruchomił wycieraczki i patrzył jak zahipnotyzowany na ich monotonny ruch. Kristina już od kilku dni ostrzegała przed opadami śniegu, a raczej przed gołoledzią, która była najbardziej nie- bezpieczna tuż przed opadami śniegu. A śnieg nadciąga zazwyczaj, gdy powietrze najmocniej chłoszcze skórę. Nie- widoczne kryształki lodu, których uderzenia przypominają mrożone szkło. Na ustach warstwa mokrego powietrza, jak rozcieńczony, pozbawiony smaku sorbet. Wszystko przez to, że była od niego starsza o pięć lat. Pół wieku temu, gdy postanowili się pobrać, miało to pewne znaczenie. Różnica wieku przestała jednak być odczuwalna w miarę upływu lat i nie stanowiła problemu przez większą część wspólnego życia. Teraz znowu zaczęła być widoczna. W maju Kristina skończyła siedemdziesiąt lat. Nie chciała słyszeć o jakiejś wielkiej uroczystości. Skończyła siedemdzie- siąt lat i widać było, że się zmieniła. Nie dlatego, że przybyło jej lat, tylko dlatego, że straciła kontakt z ludźmi i pozwoliła, by opanował ją strach. Czy tak jest ze wszystkimi, którzy przechodzą na eme- ryturę? Takimi jak my, którzy nie mają co ze sobą zrobić, gdy przestają ich wzywać obowiązki. Którzy już dawno wyczerpali wszystkie możliwe tematy rozmów. I stwierdzili, że radość,
jaką daje wolność wyboru zajęć, nie kompensuje wszystkich wiążących się z tym trudów. Ostatnie wzniesienie, najbardziej strome, było posypane piaskiem. Jedyną korzyścią wynikającą z gwałtownego roz- woju budownictwa jednorodzinnego w okolicy i napływu no- wych mieszkańców w latach dziewięćdziesiątych było to, że zimą drogi posypywano piaskiem. Zabita deskami, upstrzona domkami letniskowymi okolica nagle stała się modna i atrak- cyjna dla rodzin z dziećmi. Jeden za drugim wyrastały w im- ponującym tempie pastelowe domki jednorodzinne. Przydałoby się jeszcze, żeby załatali dziury po wiosennych pęknięciach, pomyślał, gdy podwozie starego opla astry mocno w coś uderzyło. Kiedy odrobinę za szybko pokonywał zakręt koło domu Johanssona, nadal czuł pod stopami rytmiczne uderzenia, a opony utraciły przyczepność. Niestety, nowa spółdzielnia użytkowników dróg jakoś się nie spieszy z załataniem dziur. Nowe pokolenie jeździ przecież wielkimi samochodami na ogromnych oponach. Gdy skręcił w drogę do Göteborga, o tej porze zpełnie pustą, większość ludzi zaczynała dopiero włączać światła w swoich kuchniach. Rozświetlone okna domów żarzyły się ciepłym, żółtym światłem na tle czarnego nieba. Przyhamo- wał i przepuścił autobus z wpół do siódmej, który właśnie wyjeżdżał z zatoczki przystanku. Jak zwykle prawie pusty. Bam-bam-bam. Chyba rura wydechowa. Przejmująco zimny poranek wcale nie zachęcał do zo- stawienia samochodu na parkingu i czekania na następny autobus. Jeszcze długo nie będzie jasno. Postanowił zary- zykować, licząc na to, że samochód dotoczy się jakoś do fabryki. Dopiero po pracy pojedzie prosto do warsztatu w Lerumie. Poprosi Christera, żeby obejrzał wóz. Zadowolony z tej decyzji wcisnął pedał gazu na tyle, na ile starczało mu odwagi na pełnej zakrętów, oblodzonej drodze. Rzadko stojące latarnie oświetlały drogę punktowo, jak paciorki różańca wijącego się przez wzgórza w kierunku Olofstorpu. W zasadzie to dobrze, że będzie miał coś do zrobienia po wyjściu z fabryki w ostatnim dniu pracy, gdy wszystkie swoje osobiste drobiazgi umieści w kartonie na
siedzeniu pasażera. To jak obietnica, że życie nie kończy się w tym miejscu, że nadal są zadania, których nie miałby kto wykonać, gdyby go zabrakło. Kristina chyba żartowała z tym załamaniem pogody Śnieg przestał padać, zanim na dobre zaczął. Wyłączył wycieraczki i włączył radio, żeby nie słyszeć stukania w podwoziu. Cholerny gruchot. Właśnie minął Olofstorp: szkoła, przed- szkole i żłobek, sklep spożywczy i sklep z elektryką. Muzeum regionalne, a potem ostatnia latarnia i ponownie znalazł się na pustej szosie. Próbował coś zobaczyć przez coraz bardziej zaparowane szyby, bezskutecznie szukając w radiu takiej częstotliwości, na której nie byłoby słychać dwóch stacji jednoczenie. W samym centrum tego popisu zdolności symultanicznych samochód zakołysał się na boki. Rozległ się ogłuszający hałas. Åke głośno zaklął. Udało mu się dojechać łoskoczącym pojazdem do zamkniętej stacji benzynowej i zatrzymać pod zadaszeniem, które kołysało się na wietrze nad oświetlonymi dystrybutorami samoobsługowymi. Już chciał przekląć, ale zamiast tego odetchnął z ulgą. Był zadowolony, że fragment rury wydechowej - bo przecież to nie mogło być nic innego - spadł na jezdnię właśnie w tym miejscu, a nie gdzieś na nieoświetlonym odcinku drogi pomiędzy wioskami. Wyjął telefon komórkowy i trzymał go w dłoni, nie mogąc się zdecydować. Nie bardzo mu się uśmiechało budzić Kristinę i prosić ją o wezwanie pomocy drogowej lub o zna- lezienie numeru telefonu Christera, bo musiałby potem ją uspokajać przez następne pół godziny. Postanowił to roz- wiązać inaczej. W bagażniku znalazł kawałek zatłuszczonego olejem sznura, którym udało mu się przymocować rurę wydechową do samochodu. Dzięki temu miał szansę dojechać do najbliższego warsztatu. Autentycznie uradowany tym, że sobie na razie poradził, posłuchał impulsu i zamiast jechać dalej w kierunku miasta, skręcił w bok, w drogę szutrową biegnącą między polami uprawnymi. Przejechał wąskim,
kamiennym mostkiem przez Larjeån i pojechał dalej pomię- dzy wzgórza. Postanowił zaryzykować. Kilka lat temu podwoził jedną z wnuczek do koleżanki mieszkającej w tej okolicy. Pamiętał jak przez mgłę, że w którymś z gospodarstw, kawałek za mostkiem, widział warsztat samochodowy. Nie był pewien, czy może polegać na swojej pamięci, bo ujechał już spory kawałek i nic. Za każdym zakrętem pojawiał się następny odcinek drogi biegnący pomiędzy pustymi gruntami i polami uprawnymi. Z tęsknotą myślał o zbliża- jącym się brzasku. Można już było dostrzec korony drzew okalających wąską szutrową drogę. Wyglądało na to, że warsztatu już tu nie ma. Zaczynał żałować, że wybrał tę drogę. Jednak kiedy samochód minął kolejny zakręt, w świetle reflektorów ukazała się stara, roz- padająca się stodoła. Stojący obok dom mieszkalny też nie był w najlepszym stanie, a na podwórku widać było całą masę samochodowych wraków. Miejsce daleko od szosy, nie da się ukryć, ale szyld „Warsztat samochodowy i punkt złomowania Thomasa Edella” nadal tam wisiał. Tak jak zapamiętał. Z ulgą zaparkował hałasujący samochód na podwórku pomiędzy dwoma wrakami pikapów. Zapanowała cisza jak w kościele. Wysiadł z samochodu i rozprostował nogi, wziął dwa głębokie oddechy, nie bacząc na przenikliwe zimno, i spojrzał badawczo w kierunku szarobiałego, drewnianego domu. We wszystkich oknach było ciemno. Ostre światło elektryczne dochodziło z blaszanej dobudówki przycupniętej wzdłuż krótszej ściany stodoły: garażu, którego bramy były podniesione. Ponieważ minęła już siódma, Åke nie był zdziwiony, że w warsztacie się świeci. Zawsze uważał, że prawdziwi pra- cusie zaczynają dzień bardzo wcześnie. Dziwne jednak, że nikt nie zauważył jego głośnego przybycia. Nadal panowała grobowa cisza. Przechodząc przez trawnik, starał się zaanonsować swoją obecność, odchrząknął, zawołał „halo!”. Na podłodze w warsztacie było mnóstwo gratów, ale ani żywej duszy. Widoczność zasłaniał wiszący na podnośniku
nissan micra, więc Åke zrobił parę kroków w głąb pomiesz- czenia. - Halo! W miejscu, gdzie kończyła się dobudówka i zaczynała stara stodoła, stała budka zbudowana z pomalowanych na biało płyt wiórowych, pełniąca funkcję prowizorycznego biura, ale tam też nikogo nie było, rozbrzmiewał tylko cichy głos radia nadającego na falach średnich. Kiedy się bardziej wsłuchał, rozpoznał muzyczną stację Lugna Favoriter. Później uświadomił sobie, że się spóźni do pracy na własne przyjęcie pożegnalne i że ten warsztat, wbrew pozorom, wygląda na zamknięty. Wyszedł na trawnik i postanowił zrobić rundę wokół domu, żeby się upewnić, czy rzeczywiście nie ma tu nikogo, kto mógłby mu pomóc. Wolałby nie jechać dalej tym brzęczącym gruchotem. Później wspominał, że miał nieprzyjemne przeczucie, aż przeszły mu ciarki po plecach. Trochę dlatego, że pomyślał o spóźnieniu się do pracy, o dyrektorze Englundzie, ale było jeszcze coś innego, coś nieokreślonego. O mały włos nie dostał zawału, kiedy z otwartego okna w piwnicy wyskoczył, miaucząc rozpaczliwie, czarno-biały kot. Sekundę później zobaczył mężczyznę rozpłaszczonego na żwirowanym placu za węgłem stodoły. Nie musiał do niego podchodzić, by wiedzieć, że przejechał go samochód, i to parokrotnie. Od pasa w dół mężczyzna był zmasakrowany. Została z niego tylko połowa, pomyślał Åke Melkersson z histerycznym uśmiechem strachu na ustach. Jedna połowa jest całkiem płaska. Ktoś go wgniótł w żwirowe błoto. Przyszły mu na myśl humorystyczne kreskówki z dzieciń- stwa, których bohaterowie zawsze wpadali pod walce drogo- we i wyglądali później jak płaskie naleśniki. W komiksach nigdy nie było krwi, ale tu było ją widać, zebrała się w za- głębieniu żwiru wokół głowy mężczyzny, okalając ją jak czerwona aureola. Åke zrobił to, czego prawie nigdy nie robili bohaterowie komiksów, cofnął się o krok i zwymiotował. Po pierwszym razie wytarł usta w rękaw kurtki, ale potem zwymiotował
drugi raz, brudząc spodnie. Nie mogę przecież tak iść do pracy, zdążył pomyśleć irracjonalnie, zanim zaczął biec do zepsutego samochodu. Ruszył z piskiem opon, przez co rura wydechowa znowu się urwała i z łoskotem obijała się o podłoże, kiedy w panice jechał do drogi głównej. Dopiero gdy dotarł do miejsca, które od biedy można było uznać za cywilizowane, odważył się zatrzymać w zatoczce przystanku autobusowego. Drżącymi palcami wybrał numer alarmowy. Potem siedział przez chwilę bez ruchu w wychłodzonym samochodzie - jechał z odkręconymi szybami, żeby zimne powietrze nie pozwoliło mu zemdleć - aż powoli zaczęły mu wracać siły. Głos policjantki, z którą rozmawiał, był rzeczowy, a jej pytania miały na celu zdobycie jak najwięcej informacji. To mu pomogło się uspokoić i na tyle odzyskać równowagę, że zamiast podać jej swój adres domowy i numer telefonu, zaproponował, że pojedzie z powrotem na miejsce przestępstwa, poczeka na policjantów i złoży zeznania. Nie chciał, żeby wizyta policjantów w domu niepotrzebnie niepokoiła Kristinę, szczególnie w takiej sprawie jak ta. Wzmagający się o tej porze ruch drogowy - dochodziła ósma - również wpływał na niego uspokajająco. Podkręcił gałkę ogrzewania na maksimum i ponownie wziął do ręki telefon.
2 Andreas Karlberg siedział przy swoim biurku w komendzie i przyglądał się sroce, która najwyraźniej pomyliła drogę i trafiła na jego parapet. Dochodził go stłumiony tupot jej szponów. Male, czarne jak smoła oczka wpatrywały się prosto w szczelinę wywietrznika. Gdy napotkały jego wzrok, ptak jakby się wystraszył i odleciał. Karlberg siedział pogrążony w myślach i nie przejął się zbytnio tym nieoczekiwanym spotkaniem. Zastanawiał się, czy staje się człowiekiem, który zna własną wartość i potrafi wyznaczać granice swojego osobistego rewiru, czy po prostu zachowuje się jak egoistyczna świnią. W górnej szufladzie biurka trzymał książkę z dziedziny psychologii popularnej, pod tytułem Złodzieje energii. Bąbel- kową kopertę z książką znalazł dwa tygodnie temu, w dniu swoich urodzin, wśród innych listów na chodniku w przed- pokoju, pod drzwiami wejściowymi. Okazało się, że przysłała mu ją była dziewczyna, której nie widział już od paru mie- sięcy „W dniu 34. urodzin. Człowiekowi, który powinien na- uczyć się mówić «nie». Powodzenia, uściski od Marie”. W pierwszym odruchu zamierzał do niej zadzwonić i za- pytać, co miała na myśli, ale obawiał się, że ona natychmiast potraktuje to jako sposobność do wyłuszczenia mu powodu, dla którego od niego odeszła pół roku temu. Nie był pewien, czy chce go znać. Chyba już nie. Rana po zerwanym związku zaczęła się zabliźniać. Przyczyną numer jeden była przypuszczalnie jego praca. Pracował za długo, zbyt wiele wieczorów, był za bardzo po- chłonięty obowiązkami. Ale nie mógł się zgodzić z zarzutem, że nie była dla niego najważniejsza. Nadal uważał, że jeśli człowiek może pomóc koledze, powinien to zrobić. Nawet jeśli kończy się to tym, że wszystkie weekendy są zajęte po-
maganiem komuś w przeprowadzce, podwożeniem kogoś na lotnisko Ladvetter o nieludzkich porach albo pożyczaniem pieniędzy komuś, kto znalazł się w sytuacji bez wyjścia. „Powodzenia”, napisała Marie. Domyślał się, że to miała być zachęta do wprawiania się w sztuce odmawiania, i rze- czywiście tym razem potraktował jej radę poważnie. Nie żeby stał się notorycznym odmawiaczem, ale zaczął dokładnie analizować każdy przypadek, w którym zwykle bez wahania powiedziałby „tak”. Jak na przykład wczoraj wieczorem, kiedy stojąc w kolejce do kasy w ICA, obserwował kobietę, która ciężko sapiąc, wypakowywała górę jedzenia z wózka na taśmę. Nagle odwróciła się do niego i przepraszająco zapytała, czy nie zechciałby wyłożyć jej zakupów na taśmę, by ona mogła pójść na koniec taśmy i pakować wszystko do toreb. Byłoby szybciej, wyjaśniła. Pomyślał, że chyba ma rację, na moment oderwał wzrok od swojej bagietki z krewetkami i popatrzył skonsternowany na jej pytającą minę. Potem wrócił do bagietki. - Nie, w zasadzie nie - usłyszał swoją odpowiedź. - Nie? - zdziwiła się. Była kompletnie zaskoczona. Jakby wcześniej na jego czole wyczytała napis: „Facet, który wszystkim pomaga”. - Nie - powtórzył i nerwowo przesunął ręką po psze- nicznozłotych włosach, które się mocno naelektryzowały pod czapką. Ucisk w żołądku świadczył jednak o tym, że daleko mu było do spokoju. Twarz kobiety spąsowiała. Dzisiaj, już po fakcie, przypomniał sobie zażenowany uśmiech kasjerki i wyraz twarzy tej kobiety, kiedy wreszcie spakowała całe swoje świąteczne zakupy i odeszła przygarbiona pod ciężarem siatek, z czołem pokrytym kropelkami potu. Do tramwaju, na pewno nie miała samochodu. Na pewno była samotną matką wychowującą kilkoro dzieci. Powinien zadzwonić do Marie i opowiedzieć jej o swoim triumfie. Może nawet by tak zrobił, gdyby nie to, że doszły go plotki, że zaczęła się z kimś spotykać. Z jakimś analitykiem rynku, cokolwiek to znaczy. Z rozmyślań wybił go komisarz Christian Tell, który
wsunął głowę przez drzwi do jego pokoju. - To dobrze, że już jesteś. Mamy nieboszczyka w okolicy Gunnilse. Przejechał go samochód, ale gość, który dzwonił, mówił, że ma też w głowie dziurę po kuli. Chwilę później minęli pastelowy budynek urzędu mar- szałkowskiego w Gamlestaden i przejechali obok szarych betonowych bloków jednego z północnych przedmieść. Mi- jali kolejne osiedla domków szeregowych i bliźniaków, aż w końcu wyjechali z miasta. Droga wiodła przez mniejsze miejscowości: Kn i pared, Bingared, Linnarhult, między dwoma pagórkowatymi pastwiskami. Karlberg nie mógł się nadziwić, że miasto jest takie małe. Już po półgodzinie jazdy byli na wsi. Po karkołomnym, ostatnim odcinku podróży dziurawą szutrówką skręcili na teren gospodarstwa. Przy podjeździe stała furgonetka policyjna, a funkcjonariusze lokalnego ko- misariatu zaczęli już przeprowadzać rutynowe czynności. Tell mruknął coś niezrozumiale. Karlberg nabrał powietrza i odchrząknął. - A ten gość, gdzie jest? - Pewnie tu jedzie. Tell zapalił papierosa i w tym samym momencie otworzył drzwi samochodu. - Powiedzieli, że się śmiertelnie wystraszył i odjechał. To zrozumiałe. Później zepsuł mu się samochód i utknął gdzieś po drodze. Wie, że chcemy z nim porozmawiać. Karlberg nabrał głęboko powietrza, żeby uspokoić puls po przyprawiającym o zawrót głowy rajdowym przejeź- dzie szutrówką. Kiedy pojawiała się nowa sprawa, zawsze borykał się z takim samym ambiwalentnym uczuciem - chciał zrobić kolejny krok i jednocześnie tego nie chciał. Otwórz wreszcie te drzwi, idź dalej. Przypadki gwałtownej śmierci nie były niczym niezwykłym w tej pracy. Jednak taka regularna egzekucja, przynajmniej według opisu dyżurnej z centrali, nie zdarzała się codziennie. Zastanawiali się w samochodzie, że może to porachunki gangów, ale kontekst się nie zgadzał. Nie tutaj, w gospodarstwie rolnym na końcu świata. Może
pijacka rozróba, jakiś rozwścieczony sąsiad? Ale sąsiadów nie było tu nawet widać, same lasy i pola. - Chyba nie ma obawy, że się o siebie potykają - wy- mamrotał, kiedy ciszę przerwał odgłos nadjeżdżającego sa- mochodu. - Okej, bierzmy się do roboty. Tell zdążył już kilka razy pospiesznie się zaciągnąć, zdusił papierosa w pustym kubku papierowym z McDonalda i ruszył w kierunku policjantów w mundurach. Wtedy na trawnik wjechał samochód lekarza sądowego, a zaraz za nim samochód z technikami kryminalnymi. Machina ruszyła.
3 Dziewięć minut wcześniej Seja nastawiła budzik na drzemkę, na wypadek gdyby ponownie zasnęła. Częściowo była obecna w realnym świecie i obserwowała popękaną farbę na suficie, a częściowo nadal jeszcze na wpół śniła. Wzdrygnęła się, gdy budzik znowu zapikał. Wkrótce dołączył do niego ostry sygnał telefonu. Dźwięki świdrowały w uszach i na moment ogarnęło ją przerażenie. Skromne światło dnia prześwitywało pomiędzy zasłonami, ale wewnątrz wciąż panował półmrok. Archiwalny egzemplarz „Rekordmagasinet” spadł na podłogę, kiedy wstąła z łóżka i na palcach przebiegła po zimnej drewnianej podłodze. - Halo! - No, halo. Śpisz? - Kto mówi? - Sąsiad. Wstałaś już? - To ty, Åke? Zdusiła westchnienie. Po wyprowadzce Martina cieszyła się z sympatycznych kontaktów z najbliższymi sąsiadami. Dzięki nim nie czuła się taka bezbronna w ciemne wieczory, mogła zawsze odsunąć zasłonkę i choć widziała właściwie tylko odcinające się na tle nocnego nieba świerld, to jednak wiedziała, że za tymi świerkami jest torfowisko, a dalej nie- wielki dom, w którym mieszkają Åke i Kristina Melkersso- nowie. Åke potrafił wprawdzie być gderliwy i irytująco uwo- dzicielski w stylu starszych panów, ale z czasem znaleźli wspólny język. Miło było spotykać kogoś o poranku przy skrzynkach na listy. Lubiła pomagać Kristinie w drobnych czynnościach w ciągu dnia, kiedy Alce był w pracy. Najczęś- ciej chodziło o drobiazgi. Jakieś niewielkie zakupy w sklepie albo nadanie listu na poczcie. Seja wiedziała, że Åke był bardzo wdzięczny za jej obecność i poczucie bezpieczeństwa,
jakie dawała Kristinie, mimo stosunkowo skromnego zaangażowania. Kilka razy zaproponował jej wręcz, z pew- nym zażenowaniem, że chętnie jej zapłaci za bycie w pobliżu. Co, ma się rozumieć, z takim samym zażenowaniem odrzuciła. Przecież była sama i mimo dojścia do półmetka studiów na kierunku dziennikarskim, po wielu latach stu- diowania wszystkiego po trochu, dysponowała oceanem wolnego czasu. Jednak telefoniczna pobudka zaserwowana przez Mel- kerssona wydawała się krokiem w złym kierunku. - O co chodzi, Åke? - Potrzebuję twojej pomocy. Wpadłem w... no... Mam kłopoty. Delikatnie mówiąc. Był wyraźnie podenerwowany. - A konkretnie co miałabym zrobić? Gdzie jesteś? - Przyjedź po mnie do ICA w Gunnilse. Zepsuł mi się samochód, ale to najmniejszy problem. Czekam na ciebie. Wszystko ci opowiem, jak przyjedziesz. Nie chcę o tym mó- wić przez telefon. Rozłączam się. - Åke! Podniosła głos. - Nigdzie nie pojadę, jeśli mi nie powiesz, o co chodzi. Co się stało? Silnik przestał działać? Dlaczego nie zadzwonisz po pomoc drogową? Odpowiedział ściszonym głosem. - Posłuchaj! Zamordowano człowieka. W warsztacie sa- mochodowym, tu niedaleko. Ja go znalazłem. Ktoś wykonał na nim wyrok śmierci, strzelił mu w głowę, jestem pewien, tyle tam krwi. Ale to nie wszystko, Seja. Potem go jeszcze przejechał. Rozjechał na miazgę, niech to szlag! Ktoś... Musisz po mnie przyjechać, obiecałem policji, a samochód zupełnie... - Alce! Policja! O co... - Rozłączam się. Klik. - ...chodzi - powiedziała do kota, który markotnie odwrócił się do ściany i zasnął.
Rzeczywiście, tak jak mówił, stał przed swoim starym oplem, blady jak ściana. Seja skręciła tuż obok, otwierając jednocześnie drzwi od strony pasażera. - Wskakuj. I mów, co jest grane. Kiedy Alce ciężko opadł na siedzenie, poczuła woń starej szafy. - Chciałem tylko, żeby sprawdził samochód. Wydawał się skoncentrowany na oddychaniu. Sei udzieliło się jego podenerwowanie. - Cholera, ty twierdzisz, że znalazłeś trupa w warsztacie, a ja, wariatka, tam z tobą jadę. Nie pojmuję dlaczego. Mogłeś przecież zadzwonić po pomoc drogową albo po taksówkę. - Tak, teraz w lewo. Zrozum, Seja. Jestem za stary na taicie rzeczy Nie możesz mnie po prostu wesprzeć psychicznie? Milczała. Kiedy trochę za szybko pokonywała zakręt, oślepiły ją pierwsze promienie słońca odbijające się w luster- kach bocznych. Alce złapał za uchwyt pod sufitem i spojrzał na nią z wyrzutem. Przełknęła ślinę. Przypomniała sobie, że wyruszyła w takim pośpiechu, że nie zdążyła dać koniowi paszy i wypuścić go na pastwisko. Przecież to nie potrwa illugo, ta myśl lekko uspokoiła skołatane nerwy Strach wywoływał w niej często rozdrażnienie. Wydawało jej się, że lepiej się bać i czuć wściekłość, niż odczuwać Mracli i słabość. Lepiej dać się ponieść jakiemuś pomysłowi, niż zdać się na przypadek. Towarzyszące jej napięcie było wynikiem nocnej lektury reportażu kryminalnego w „Rekordmagasinet” sprzed pięćdziesięciu lat. W piwniczce znalazła stertę tych czasopism. Zostawił je tam poprzedni właściciel chaty. Najpierw zamierzała spalić je w piecu, ale szybko zauroczyły ją napisane staroświeckim, nieco naiwnym językiem artykuły o sprawach kryminalnych, o których nikt już dzisiaj nie pamiętał. Pociągały ją. Obrazowały zmiany zachodzące w społeczeństwie. A może po prostu uległa fascynacji ciemnymi stronami ludzkiej natury. Ostatnio zaczęła się nawet zastanawiać nad wykorzystaniem tych artykułów jako materiału źródłowego do pracy licencjackiej: „Rys historyczny dziennikarstwa kryminalnego”. A może to
był tylko wybieg, który usprawiedliwiał niechęć do zaku- wania do następnego egzaminu. Wspomnienie ziarnistych, czarno-białych zdjęć i krzykliwych tytułów pozwoliło jej zdystansować się od całej sytuacji. Miała trzydzieści lat i dopiero niedawno odkryła, czym chciałaby się w życiu zajmować, a właściwie niedawno za- kiełkowała w niej myśl, że jej plany mogą się ziścić. Odkąd tylko pamięta, pisanie było tak splecione z jej osobą, że nigdy wcześniej nie pomyślała nawet, że mogłoby stać się sposobem zarabiania na życie. Jak dotąd udało jej się opub- likować kilka niezbyt ważnych materiałów; sprzedała jedną nowelę do miesięcznika. Brawurowy reportaż w lokalnej ga- zecie o jubileuszu towarzystwa panczenistów. Sprawozdanie z procedur odśnieżania na zamówienie urzędu gminy. Cieszyło ją, że ktoś chciał jej płacić za pisanie. W tym właśnie momencie zobaczyła zabudowania. Nie ulegało wątpliwości, że to miejsce zbrodni. Wjazd na po- dwórze był zablokowany przez całą plejadę najróżniejszych samochodów. Musiała zaparkować trochę dalej, na poboczu. Było to stare siedlisko, zaniedbane budynki pokryte złuszczającą się farbą. Słaby wietrzyk poruszał szyldem, który dostrzegła tylko kątem oka: „Warsztat samochodowy i punkt złomowania Thomasa Edella”. Miała wrażenie, jakby poraził ją prąd. Nie była przygo- towana na taką reakcję. Mgliste poczucie dyskomfortu przeobraziło się w dud- nienie serca, które rozsadzało jej klatkę piersiową. Poczuła, że drżą jej ręce, i musiała wziąć głęboki oddech, żeby odzys- kać panowanie nad ciałem. Åke najwyraźniej nie zwrócił uwagi na jej reakcję, całko- wicie pochłonięty własnym strachem. Wysiadł z samochodu i tak mężnie, jak tylko potrafił, ruszył w stronę ludzi, których uznał za policjantów po cywilnemu. Seja myślała gorączkowo. Nie słysząc z tej odległości słów, zobaczyła, że Åkego skierowano do mężczyzny, który stał na granicy po- dwórka i wpatrywał się w ziemię jak tropiący pies.
Martwy człowiek, morderstwo. Otworzyła drzwi samocho- du i postawiła stopy na ziemi. Wokół niej uwijali się różni ludzie, ale nigdzie nie widziała zwłok. Jej serce łomotało jak oszalałe. Popychana przez siłę, której ani nie rozumiała, ani nie była teraz w stanie przeanalizować, zbliżyła się do Åkego i mężczyzny w długim płaszczu. Sąsiad nie odwrócił się, kiedy z napięciem świdrowała spojrzeniem jego plecy. Pomóż mi Åke. Muszę tu zostać i zobaczyć tego trupa. Nie mogę powiedzieć dlaczego. To zbyt skomplikowane, ale po prostu muszę. Kiedy zauważyła, że policjant na nią spojrzał, niepewnie ruszyła w jego kierunku. - Przepraszam, zakładam, że ja też będę przesłuchana. Byłam z Åkem, kiedy znalazł ciało. Udała, że nie widzi zdziwionej miny Åkego. - A pani jest? - To chyba jednak jest pomył... - Seja Lundberg - weszła Åkemu w słowo, starając się panować nad głosem i patrzeć policjantowi prosto w oczy. Miał delikatne rysy twarzy, która dzięki prostemu, wąs- kiemu nosowi i gęstym rzęsom mogła równie dobrze należeć do kobiety, gdyby nie gęste, krzaczaste brwi. Gdy marszczył czoło, prawie przesłaniały mu oczy. Seja poczuła jego od- dech: kawa i papierosy, odrobina mięty. Ręka, którą uścisnęła na powitanie, była ciepła i sucha. - Christian Tell, komisarz kryminalny. Aha. Melkersson opowiadał mi właśnie, że znaleźliście ciało tuż po siódmej, a potem pojechaliście z powrotem do głównej drogi, żeby zadzwonić. Hmm... Zastanawia się teraz, dlaczego z wcześniejszych slow Åkego wynikało, że był sam. Seja już zaczęła żałować idiotycznego kłamstwa. - To by się zgadzało - kontynuował Tell po krótkiej prze- rwie - ponieważ do połączenia z numerem alarmowym doszło o wpół do ósmej. Był lekko rozkojarzony, podnosił i opuszczał ramiona, dygotał, jakby dopiero teraz poczuł, że temperatura spadła w
nocy znacznie poniżej zera. Nic dziwnego, że było mu zimno. Jego płaszcz był za cienki na tę pogodę, typowe miejskie okrycie wierzchnie, odpowiednie dla kogoś, kto porusza się wyłącznie pomiędzy mieszkaniem a samochodem, samochodem a pracą. - Zobaczę, czy jest tu jakieś pomieszczenie, gdzie mogli- byśmy usiąść i porozmawiać. Proszę mi wybaczyć, ale zimno tu jak cholera. Kiedy odwrócił się na pięcie, Seja bez słowa kiwnęła głową. Mimo panującego zamieszania miała wrażenie, że już go gdzieś spotkała, w całkiem innych okolicznościach. Dlaczego mam wrażenie, że gdzieś' go widziałam? Pamięta te gęste, czarne brwi zrośnięte u nasady nosa, które nie bar- dzo pasują do popielatoblond włosów opadających na uszy i kołnierz. Głęboki głos i dialekt góteborski, z początku dość wyraźny, ale po chwili z wysiłkiem złagodzony Pamięta ten głos. Nagle przypomniało jej się, gdzie mogła go widzieć. To było tuż po przeprowadzce do chaty. Miała odebrać Martina z pubu na dworcu głównym. Pojechał pograć w kręgle, a potem wybierał się na piwo z kumplem ze Sztokholmu, który miał się u nich zatrzymać na jedną noc. Obydwaj mieli już nieźle w czubie, w zasadzie byli zdrowo pijani i bardzo głośni. Nie wykazywali najmniejszej chęci powrotu do domu. Miała już dosyć proszenia i zastanawiała się, czy nie zostawić ich w barze i nie wrócić do domu sama. Jednak usiadła ze skwaszoną miną przy barze i postanowiła czekać, a chłopaki zamówili po kolejnym piwie i małej wódce. Mężczyzna, który bardzo przypominał Christiana Telia, siedział przy barze obok niej i komentował jej kłopotliwe położenie z odrobiną rozbawienia, ale też współczucia. Pamięta, że wydał jej się atrakcyjny i wstyd jej było, że jest takim tchórzem. Ze po prostu siedzi tam w kurtce spocona i wściekła i czeka jak pies. Kolejny raz zaszufladkowana jako „marudna baba”, podczas gdy Martin był wesołym, otwartym na przygody facetem. Zwolnionym od odpowiedzialności dzięki temu, że zawsze był ktoś inny, kto brał sprawy na klatę za niego. Kolejny raz męczennica, która następnego ranka
chodzi na palcach, przynosi alkaseltzer i zawzięcie sprząta, czyści, zeskrobuje resztki tego, co było przecież takie fajne, ale już przestało. Wróciła do rzeczywistości, kiedy Åke ścisnął ją za rękę. Uprzedziła jego słowa, szepcząc: - Pomyślałam, że jak powiem, że byłam z tobą w samo- chodzie, to pozwolą mi zostać. W przeciwnym razie kazaliby mi odjechać jako osobie nieuprawnionej. Chyba wracała mu mowa. - Nieuprawniona? Czy ty rozumiesz, co zrobiłaś? Skła- małaś podczas policyjnego śledztwa w sprawie o morderstwo i jeszcze mnie w to wciągnęłaś. Jakim cudem dałem się w to wplątać? Teraz musimy kłamać dalej i... - Åke, nie bądź zły... nie mogę tego wytłumaczyć. Usprawiedliwienia były bezcelowe. Jego gromiące spoj- rzenie dawało wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierzał jej słuchać. Pochylił się, żeby podnieść z ziemi jakiś śmieć, jakby był uczestnikiem policyjnych czynności. - Przepraszam, czy może się pan wylegitymować? Umundurowany policjant położył rękę na ramieniu Åkego. Seja zauważyła, że ma tylko dwa wyjścia z tej sytuacji: albo pogrąży się w kolejnych kłamstwach, albo położy uszy po sobie, zostanie obsztorcowana i odesłana do domu. Z jednej strony bardzo chciała stamtąd zniknąć, zanim ktoś odkryje kłamstwo i zażąda wyjaśnień. Nie ma się co łudzić, myszkowanie w miejscu przestępstwa bez zezwolenia jest na pewno traktowane jak łamanie prawa. Ale z drugiej strony chciała zostać, chciała spojrzeć, zanim będzie za późno, zobaczyć zabitego mężczyznę, zanim go wywiozą. Mogło to wyglądać jak żądza sensacji, jakiej ulegają ludzie przechodzący obok miejsca wypadku. Jednak sprawa była trochę bardziej skomplikowana. Podeszła bliżej, zanim jej mózg zdążył to przemyśleć. Nogi same wędrowały za węgieł stodoły, w pobliże grupy mężczyzn i kobiet zajmujących się ubranym na ciemno człowiekiem, który leżał na żwirze w bardzo dziwnej pozie. Telefon komórkowy wyposażony, a jakże, w aparat fo-
tograficzny wypalał jej dziurę w kieszeni. Seja starała się skupić na swoim celu i nie odwracać wzroku. Zrobiła jeszcze kilka kroków i znalazła się naprawdę blisko. Gdzieś za plecami słyszała, jak ktoś ochrzaniał Åkego za zniszczenie dowodów przez podniesienie z ziemi papierka od gumy do żucia. Słyszała słowa „dochodzenie w sprawie o morderstwo” wypowiadane szorstkim, kobiecym głosem. Nie obchdziło jej to. Obchodziło ją tylko to ciało. Kiedy zobaczyła twarz mężczyzny, przez moment poczuła konsternację. Przeszukiwała zakamarki pamięci, w głowie kłębiły się myśli. Nie przypominał tego, którego zapamiętała. Poczuła ulgę, ale również rozczarowanie. Nie odważyłaby się cichaczem wyjąć telefon z kieszeni, gdyby nie to, że jeszcze bardziej bała się spotkania z mar- twym ciałem bez żadnej ochrony. Strzeliła z biodra i za każ- dym razem, gdy naciskała na przycisk migawki, wydawało jej się, że któryś z umundurowanych policjantów już biegnie, żeby jej wyrwać telefon. Ale nic takiego się nie stało i dopóki słyszała pstryknięcia migawki pomiędzy sobą a szklanym zamglonym spojrzeniem trupa, była w stanie wytrzymać. Zamknijcie mu oczy, do cholery. Ta myśl zbiła ją z tropu, słowa, które pojawiły się w jej głowie. Identyczną błękitną bluzę Helly Hansen nosi! często zimą jej ojciec. Jasne włosy były umazane we krwi, zastygłej i ciemnej. „Zamknijcie mu oczy”, powtórzyła szeptem, a po policzkach popłynęły jej łzy, których dłużej nie była w stanie powstrzymywać. Wtedy pojawił się Tell. Przez krótką chwilę patrzył z nie- mym pytaniem w jej wypełnione łzami oczy, a następnie po- kazał ręką Åkemu, żeby poszedł za nim do furgonetki, która stała zaparkowana na poboczu. Prawie biegła przez trawnik z poczuciem, że przyłapano ją na gorącym uczynku. Na rozłożonym stoliku stał termos, stos plastikowych kub- ków i pokruszone pierniczki w metalowej puszce z przy- krywką. - Kawy? Seja skinęła głową, chociaż miała wrażenie, jakby nosiła w
brzuchu ciężki kamień. Christian Tell zajął się nalewaniem kawy. Uspokajała się, patrząc na jego dłonie, szerokie i pokryte jasnymi włosami, które teraz, pod światło, były wyraźnie widoczne. Nie miał obrączki. - A więc... to pan dzwonił, Åke. Pozwoli pan, że będę używał imienia zamiast nazwiska? Åke kiwnął głową. Był bardzo blady. - A właśnie, czy pan znał ofiarę? Wie pan, kto to był? Zna pan jego nazwisko? - Nie, nie mam pojęcia. Chyba Edell, bo tak jest napisane na szyldzie. Tell spojrzał pytająco na Seję. Pokręciła głową. - Okej, czyli to już wiemy. Zadzwonił pan o 7.49. A wcześniej odkryliście ciało i wróciliście na główną drogę. Seja nie potrafiła spojrzeć Tellowi w oczy. Nie podnosiła kubka z parującą kawą, ręce nie chciały jej słuchać, ich drże- nie natychmiast by ją wydało. Byłoby dużo prościej, gdyby powiedziała prawdę. Nie była jednak w stanie się przyznać, że nie było jej tu, gdy Åke znalazł ciało, ale leżące kilka me- trów stąd bezkształtne zwłoki poruszyły ją do bólu. Trup. Gapiła się na swoje czerwone i spierzchnięte dłonie. Tell mówił dalej. - Muszę wiedzieć, tak dokładnie, na ile to możliwe, o której godzinie dotarliście do warsztatu i znaleźliście zwłoki. Åke odchrząknął po raz trzeci. - Ech... wyjechałem, to znaczy wyjechaliśmy z domu... no bo mieszkamy po sąsiedzku... o wpół do siódmej. Jestem tego pewien, bo widziałem autobus z wpół do siódmej na przystanku. Wyglądał na zadowolonego z siebie, że może pomóc w czymś tak konkretnym. Później zmarszczył czoło i zrobił zatroskaną minę. - Jechałem dość wolno, bo, jak już mówiłem, z samocho- dem było coś nie tak. Gdzieś tak przy pompach odpadła rura wydechowa. Przymocowanie jej trochę trwało. Może z dwadzieścia minut. Później odszukałem - a właściwie od- szukaliśmy - ten warsztat...
- Czyli jednak znał pan ten warsztat? - Nie... wiedziałem tylko, że jest mniej więcej w tej oko- licy... Przynajmniej wydawało mi się, że powinien tu być. Kiedyś tędy przejeżdżałem i widziałem szyld. Wiele lat temu. A teraz byłem tak blisko. Choć zazwyczaj jeżdżę do Christera. To znaczy, do warsztatu Nordén i syn, w Leru- mie. Zawsze... - Czyli bezpośrednio stąd pojechaliście do drogi głównej i zadzwoniliście na policję. Czy możemy w takim razie założyć, że znaleźliście ciało, powiedzmy, dziesięć minut, może piętnaście przed telefonem? Åke kiwnął głową. - Tak. Wydaje mi się, że przez chwilę siedziałem - znaczy siedzieliśmy - w samochodzie na przystanku, ale to była tylko chwila. Żeby pozbierać myśli. Byłem w szoku, chyba pan rozumie. Oczywiście powinienem byl zostać tutaj, do waszego przyjazdu, ale... Przestałem myśleć, chciałem być jak najdalej od tego miejsca i nawet nie pomyślałem, że przecież mam telefon przy sobie, więc nie było potrzeby nigdzie jeździć. Mam go od niedawna, ale moja żona... - W porządku, to zupełnie zrozumiały impuls, który każe brać nogi za pas - uspokoił go Tell. Åke lekko się rozluźnił. Wypił łyk kawy i założył nogę na nogę. Tell pochylił się do przodu. - Chcę wiedzieć, jak to wyglądało. Proszę opowiedzieć jak najwięcej szczegółów. Może zobaczyliście albo usłyszeliście coś szczególnego, może coś wydawało się dziwne? Cokolwiek. Podczas długiej chwili milczenia, gdy Ålte Melkersson zastanawiał się nad odpowiedzią, Tell zobaczył kątem oka Karlberga. Stał niedaleko i rozmawiał z lekarzem, który stwierdził zgon. Pielęgniarze przygotowywali się do przenie- sienia ciała do karetki. Tell zastanawiał się, czy nie poprosić ich, żeby chwilę zaczekali. Miał ochotę jeszcze raz omówić kwestię ułożenia ciała, zanim je ruszą, ale ostatecznie zde- cydował, że sobie odpuści. Z pewnym oporem oderwał się od myśli o tym, co się dzieje poza furgonetką. Ponownie skupił uwagę na tej nie-
pasującej do siebie parze ludzi, których miał przed sobą. zdążył zauważyć, że Seja rzuciła Åkemu błagalne spojrzenie i wzruszvła ramionami. - Nie... nie widziałam nic ponadto, co powiedział Åke. - Niech pan to jeszcze raz opowie, dobrze? - Dom wydawał się wyludniony, ale drzwi garażowe do warsztatu były otwarte. W środku paliło się światło. Wszed- łem do środka, żeby się rozejrzeć, wołałem, ale nikt nie odpowiadał. Grało radio ustawione na... muzyczną stację Lugna Favoriter. Wiem, bo często sam słucham tej stacji. - Dobrze. Coś jeszcze. A pani, gdzie pani była w chwili, gdy Alce szukał właściciela? - W samochodzie. Zostałam w samochodzie, dlatego nie widziałam... zwłok. Jeśli chcesz, żeby uwierzył w twoje kłamstwa, kłam jak najmniej. Tell skinął powoli głową. Ponieważ Seja skończyła mówić, odwrócił się do Åkego, a ten podjął wątek dokładnie w tym miejscu, w którym skończył. - Postanowiłem iść dookoła i poszukać dalej, wyglądało przecież tak, jakby ktoś tam był, przynajmniej przed chwilą. Ålce postukał ręką w szybę, pokazując w kierunku po- dwórza. - No a później zobaczyłem ciało. Zobaczyłem, że leży tam człowiek. Od razu wiedziałem, że nie żyje, nie podchodziłem zbyt blisko... ech... potem chyba... chyba zwymiotowałem śniadanie. To się stało tak nagle, człowiek przecież się nie spodziewa, że znajdzie kogoś... w takim stanie... - To zrozumiałe. Całkowicie zrozumiałe. Technicy już znaleźli wymiociny w pewnej odległości od ciała. Tell wyjął z kieszeni notatnik i zaczął zapisywać fragmenty relacji Åkego. Twarz Åkego odzyskała kolor. Widać było, że wróciła mu wiara w siebie. Odważył się zadać pytanie. - Zastanawiam się tylko... przecież go zastrzelili? Ktoś go zastrzelił, a potem przejechał, tak? Tell spojrzał na niego znad notatek i odgarnął na bok