kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 872 495
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 681 817

Cejrowski Wojciech - Dziennik pokładowy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :391.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Cejrowski Wojciech - Dziennik pokładowy .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CEJROWSKI WOJCIECH Książki
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 59 stron)

qwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwerty uiopasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasd fghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzx cvbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg hjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxc vbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg hjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxc vbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmq wertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyui opasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfg hjklzxcvbnmrtyuiopasdfghjklzxcvbn mqwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwert yuiopasdfghjklzxcvbnmqwertyuiopas dfghjklzxcvbnmqwertyuiopasdfghjklz xcvbnmqwertyuiopasdfghjklzxcvbnm qwertyuiopasdfghjklzxcvbnmqwerty Dziennik pokładowy 2003 Wojciech Cejrowski

Wtorek, 21.01.2003 bez tytułu Słyszę w radiu, że Cimoszewicz dał Ameryce bezwarunkowe poparcie - Polska pomoże we wojnie z Irakiem nawet bez rezolucji ONZ w tej sprawie. Kwaśniewski z kolei mówi, że w sprawie wojny ma nieograniczone zaufanie do prezydenta Bush'a Bezwarunkowe poparcie i nieograniczone zaufanie to niestety nie są dowody PARTNERSKICH stosunków z USA. To mi bardziej przypomina dawne stosunki z Moskwą. A wniosek mam taki, że tak jak Moskale wówczas, tak Amerykańce teraz nas wydupcą. Środa, 22.01.2003 bez tytułu Poszukiwania wydawcy trwają. Zaczęły się jeszcze jesienią i wcale nie jest łatwo. Książka się wprawdzie podoba, ale najczęściej jest odrzucana ZANIM ją ktokolwiek przeczyta. Ludzie reagują uprzedzeniami na samo moje nazwisko. Najczęściej jeszcze we wstępnej rozmowie przez telefon. Nie ważne, że do dżungli jeżdżę od lat dwudziestu, a "WC Kwadrans" robiłem tylko dwa. Nie ważne, że ostatni program z tego cyklu nagrałem siedem lat temu. Uprzedzenia rasowe. "Masz, palancie, za swoje. Trzeba było nie podskakiwać" - tak mi ktoś napisał w e-mailu. I miał rację. Z jednym zastrzeżeniem - czasami nie można nie podskakiwać. Czasami podskoczyć trzeba. Dzisiaj, z kolei, już nie warto, bo nie bardzo jest dla kogo. Byłoby to podskakiwanie na pobojowisku po przegranej bitwie. Moja sprawa (jeśli taka w ogóle była) umarła i to śmiercią NATURALNĄ. Podoba mi się to, czy nie - Polska już jest w Unii, ludzie PRL-u powrócili do władzy (z woli narodu), zmiany obyczajowe nastąpiły, itd. W tej sytuacji nie ma co podskakiwać. Trzeba rozpoznać sytuację i odnaleźć jakieś nowe drogi, na nowe czasy. Tego wielkiego procesu zmian, który dotyczy całej cywilizacji, już się nie zatrzyma. Więc nawet jeżeli ktoś uważa, że to wszystko prowadzi do katastrofy, nie ma sensu żeby wbiegał przed rozpędzony pociąg i wrzeszczał na maszynistę. Czwartek, 23.01.2003 bez tytułu Klamka zapadła, bilety kupione - 24 lutego wylatujemy na wyprawę do SURINAMU (d. Gujana Holenderska). Powrót 7 maja. Ale się cieszę. Choć może tam być niebezpiecznie. Plemiona indiańskie znad Amazonki i Orinoko znam dość dobrze. W wiem jak się pośród nich zachować, żeby nikomu nie nadepnąć na odcisk. Ale w Surinamie nie jedziemy do Indian tylko do dzikich Murzynów. Nie do wiary? Ja też nie chciałem wierzyć, kiedy czytałem o tym po raz pierwszy. Posłuchajcie... W XVII w. na tereny dzisiejszego Surinamu sprowadzano niewolników z Afryki Zachodniej. Przedstawicieli tzw. "Dzikich" czyli nieucywilizowanych plemion z buszu. Część tych niewolników uciekała potem do południowoamerykańskiej dżungli. I, uwaga, przetrwała tam w stanie dzikim do dnia dzisiejszego. W literaturze antropologicznej plemiona te występują jako "bush negrous". Fascynujące! W Afryce z pierwotnych kultur nie przetrwało nic. Tymczasem w Surinamie, daleko w tropikalnym lesie, można odnaleźć wioski dzikich plemion afrykańskich. Taki właśnie jest cel tej wyprawy.

Piątek, 24.01.2003 bez tytułu Dzisiaj rano, słuchając w Trójce pani prof. Zyty Gilowskiej dowiedziałem się, że w poprzednim Katechizmie Kościoła Katolickiego (KKK) jednym z grzechów wołających o pomstę do nieba było: NIEZAPŁACENIE ZA WYKONANĄ PRACĘ. W naszym kraju to takie powszechne, mówi się nawet, że nikt nikomu nie płaci, bo wszystkim ktoś nie zapłacił i teraz nie mają z czego zapłacić tym następnym w kolejce. Rząd nie zapłacił Kasom Chorych, Kasy szpitalom, szpitale pielęgniarkom, pielęgniarki administracji budynków w których mieszkają... NIEZAPŁACENIE ZA WYKONANĄ PRACĘ to grzech wołający o pomstę do nieba I co Wy na to, Przyjaciele, co Wy na to? A co wy na to nieprzyjaciele, co wy na to? Wy wszyscy którzyście komuś nie zapłacili, co wy zamiarujecie z tym począć? Olać? czy można olać pomstę z nieba? No tak, tylko jeszcze trzeba w nią wierzyć... Mnie nie zapłaciło bardzo wielu - i aż mnie teraz korci, żeby ich tu wszystkich po nazwisku i po pysku. Wymienię tylko jednego: Niejaki Rafał Mossakowski, wydawca mojej pierwszej książki ("Kołtun się jeży") wisi mi około 60 000 złotych (sześćdziesięciu tysięcy!). Sąd - do którego złożyłem pozew, dokumenty potrzebne do egzekucji długu, itd. - odpowiedział, że zanim zajmie się sprawą muszę mu jeszcze (mu to znaczy Sądowi) podać AKTUALNY ADRES pana Rafała Mossakowskiego. A skąd ja, do cholery, mam wiedzieć, gdzie ten facet teraz mieszka? Czy ja jestem ubek, albo prywatny detektyw? Wiem tylko, że żyje, że przytył bardzo, że jeździ dobrym zagranicznym autem i pracuje w solidnej zagranicznej firmie ubezpieczeniowej. Gdyby ktoś z Państwa natknął się na ubezpieczyciela Rafała Mossakowskiego, to proszę dać mi znać. Albo nie, proszę po prostu wyegzekwować od niego moje 60 000 złotych, a potem oddać mi z tego 40 000 i sprawa będzie załatwiona. Samemu zaś panu Rafałowi mogę tylko przypomnieć słowa Katechizmu: NIEZAPŁACENIE ZA WYKONANĄ PRACĘ JEST GRZECHEM WOŁAJĄCYM O POMSTĘ DO NIEBA. Człowieku, masz jeszcze czas, póki żyjesz. Potem już tylko pomsta. Piątek, 31.01.2003 bez tytułu Słucham radia. Znowu się kłócą o interpretację zapisów w Traktacie Stowarzyszeniowym Polski z Mumią Europejską. I tak mi przyszło do głowy: Kiedy dwie osoby dzieli jakaś kwestia sporna, zalecamy im kompromis. Czyli mają się dogadać w taki sposób, że każda ze stron trochę ustępuje na rzecz drugiej. To się wydaje uczciwe. Dyktat jednej osoby przymuszającej tę drugą, by wszystko było tak, jak chce dyktujący - taki układ nam się nie podoba. Dlaczego? Bo jeden zyskuje wszystko, podczas, gdy drugi zostaje z niczym. Demokracja to taki właśnie dyktat. Dyktat większości, nad mniejszością. To wcale nie jest uczciwy system polegający na kompromisie, na dogadywaniu się w taki sposób, że każda ze stron trochę ustępuje, co byłoby uczciwe. Demokracja jest systemem sprawowania władzy w którym jedna strona przymusza tę drugą, by wszystko było tak, jak chce dyktujący. Demokracja to nic innego, jak dyktatura większości nad mniejszością. Przykład: Powiedzmy, że w referendum unijnym 60% Polaków będzie za. Co wtedy z resztą? 40% zostanie pozbawione możliwości realizowania swojej koncepcji państwa niepodległego; 40% zostanie wyrzutkami we własnym kraju, 40% zostanie zepchnięte na margines. (A° 40%, bo, jak na margines, to on bardzo szeroki.) No

ale cóż tu można poradzić - tak właśnie jest w demokracji, tak to działa i jak do tej pory "nie wymyślono nic lepszego". Ja tu nie mówię o sytuacji, kiedy spora część w ogóle nie poszła głosować, bo im należy się przegrana - oddali pole walkowerem. Mówię o sytuacji w której jedna strona sporu NEGOCJUJE z drugą, próbuje się dogadać, szuka kompromisu. Niestety demokracja nie daje szans na kompromisy. W tym systemie nie da się dogadać w taki sposób, żeby każda ze stron trochę ustąpiła na rzecz drugiej. W demokracji zwycięzca głosowania bierze wszystko. To oczywiście nadal może nam się podobać. Nadal mamy prawo sądzić, że "nic lepszego nie wymyślono". Warto jednak byśmy zdawali sobie sprawę z tego, że demokracja to DYKTATURA WIĘKSZOŚCI. P.S. Prywatnie wolę jasne sytuacje. Dlatego - patrząc na to z poziomu filozoficznego - demokracja mi się nie podoba. Nie podoba, ponieważ mami ludzi. Oszukuje, że nareszcie, w przeciwieństwie do innych systemów sprawowania władzy, dopracowaliśmy się takiego, w którym nikt nikomu nie jest prześladowcą. Nie ma monarchów, cesarzy, faraonów, feudałów, kapłanów.... dyktujących innym (słabszym) jak żyć. Nie ma? A większość co niby robi? Przecież to większość już wkrótce podyktuje mniejszości, że ta ma wejść do Unii i żyć tam wbrew sobie. Nikt z nikim nie będzie negocjował kompromisu. DYKTAT i tyle. A czy on jest dyktatem demokratycznym, czy feudalnym jest kwestią marginalną. Przynajmniej dla mnie szaraczka, bo różnice SĄ, ale dotyczą tylko tych, którzy siedzą na górze... Poniedziałek, 03.02.2003 bez tytułu Dzwonił Antek Kopf. Prosił żebym jutro znowu pojawił się w Telewizji CENTRUM i bywał tam w każdy wtorek o g. 21.15 aż do mojego wyjazdu na wyprawę do Surinamu. Zgodziłem się. TV CENTRUM widać tylko na niektórych kablówach i jest to w swojej stylistyce odpowiednik fabrycznego radiowęzła - powiedzmy taka... telewizja dworcowa. Po swojemu piękna - jak stara Indianka - ta jej siermiężna dzikość. Wszystko idzie na żywca, a - zjawisko niespotykanie nigdzie indziej - najważniejszy w KAŻDEJ audycji jest telefon od widzów. Ja próbuję prowadzić program muzyczny, według przygotowanego w domu scenariusza, a tu ktoś dzwoni w kwestii zbyt niskiej emerytury, zasiłku chorobowego, albo zasikanej klatki schodowej. I wtedy radź sobie człowieku sam. FANTASTYCZNE. Nie sądzę żeby widzowie podzielali tę opinię, ale jak Kopf sobie zamówił, tak Kopf będzie miał. W końcu to on płaci. Chociaż słowo "płaci" jest grubo na wyrost. "Ciurka pipetką" albo "ściubi pensetką" byłoby bardziej adekwatne. Wtorek, 04.02.2003 bez tytułu Parę dni temu dostałem list od Babci z Ameryki. Oto fragment, posłuchajcie: Któregoś dnia poszłam do miejscowej księgarni katolickiej i ujrzałam naklejkę na zderzak z napisem: "ZATRĄB, JEŚLI KOCHASZ JEZUSA". Akurat byłam w szczególnym nastroju, ponieważ właśnie wróciłam ze wstrząsającego występu chóru, po którym odbyły się gromkie, wspólne modlitwy - więc kupiłam naklejkę i założyłam na zderzak. Jak dobrze, że to zrobiłam!!! Co za podniosłe doświadczenie nastąpiło później! Zatrzymałam się na czerwonych światłach na zatłoczonym skrzyżowaniu i pogrążyłam się w myślach o Bogu i o tym, jaki jest dobry... Nie zauważyłam, że światła się zmieniły. Jak to dobrze, że ktoś również kocha Jezusa, bo gdyby nie zatrąbił, nie zauważyłabym... a tak odkryłam, że MNÓSTWO ludzi kocha Jezusa!

Więc gdy tam siedziałam, gość za mną zaczął trąbić, jak oszalały, potem otworzył okno i krzyknął: "Na miłość boską! Naprzód! Naprzód! Jezu Chryste, naprzód!" Jakimże oddanym chwalcą Jezusa był ten człowiek! Potem każdy zaczął trąbić! Wychyliłam się przez okno i zaczęłam machać i uśmiechać się do tych wszystkich, pełnych miłości ludzi. Sama też kilkakrotnie nacisnęłam klakson, by dzielić z nimi tę miłość! Gdzieś z tyłu musiał być ktoś z Florydy, bo usłyszałam, jak krzyczał coś o "sunny beach". Ujrzałam innego człowieka, który w zabawny sposób wymachiwał dłonią, ze środkowym palcem uniesionym do góry. Gdy zapytałam nastoletniego wnuka, siedzącego z tyłu, co to może znaczyć, odpowiedział, że to chyba jest jakiś hawajski znak na szczęście, czy coś takiego. No cóż, nigdy nie spotkałam nikogo z Hawajów, więc wychyliłam się z okna i też pokazałam mu hawajski znak na szczęście. Wnuk wybuchnął śmiechem ... Nawet jemu podobało się to religijne doświadczenie! Paru ludzi było tak ujętych radością tej chwili, że wysiedli z samochodów i zaczęli iść w moim kierunku. Z pewnością chcieli się wspólnie pomodlić, lub może zapytać, do jakiego Kościoła należę, ale właśnie zobaczyłam, że mam zielone światła. Pomachałam więc do wszystkich sióstr i braci z miłym uśmiechem, po czym przejechałam przez skrzyżowanie. Zauważyłam, że tylko mój samochód zdążył to zrobić, bo znowu zmieniły się światła - i poczułam smutek, że muszę już opuścić tych ludzi, po okazaniu sobie nawzajem tak pięknej miłości; otworzyłam więc okno i po raz ostatni pokazałam im wszystkim hawajski znak na szczęście, a potem odjechałam. Niech Bogu będzie chwała za tych cudownych ludzi!!! Czwartek, 06.02.2003 bez tytułu Dostałem coś takiego w poczcie. Nie wiem czyjego autorstwa, ale ponieważ mądre i dowcipne, to przewieszam tutaj dla ogólnego pożytku ludności. Posłuchajcie... Czego uczyła mnie mama? Uczyła mnie doceniać dobrze wykonaną pracę: "Jeśli zamierzacie się pozabijać, zróbcie to na zewnątrz - przed chwilą skończyłam sprzątać!" Uczyła mnie religii: "Lepiej się módl, żeby na dywanie nie było śladu" Uczyła mnie podróży w czasie: "Jeśli się nie wyprostujesz, strzelę cię tak, że się znajdziesz w przyszłym tygodniu!" Uczyła też logiki: "Dlaczego? Bo ja tak powiedziałam!" Oraz przewidywania: "Tylko załóż czystą bieliznę, na wypadek gdybyś miał wypadek" Uczyła ironii: "Śmiej się, śmiej, a ja zaraz ci dam powód do płaczu!" Tajemniczego zjawiska osmozy: "Zamknij się i jedz kolację!" Wytrzymałości: "Będziesz tu siedział, póki nie zjesz tego szpinaku" Uczyła meteorologii: "Wygląda, jakby tornado przeszło przez twój pokój"

Uczyła hipokryzji: "Powtarzałam ci milion razy - nie wyolbrzymiaj!" A także o tajemniczym kręgu życia: "Wydałam cię na ten świat, to mogę i na tamten." THE END Acha, byłbym zapomniał, z tym Polsatem w zeszłą niedzielę to była, oczywiście, pomyła. U Wojewódzkiego będę w najbliższa, a nie w zeszłą. Po wieczornym IDOLu. Pa. Sobota, 08.02.2003 bez tytułu Doprawdy, czasami tu do mnie przychodzi baaardzo zabawna korespondencja. Posłuchajcie: "Cześć! Kurde czytałem "Podróżnik WC" ze dwa lata temu, po prostu zajebista książka dawno tak nie zlewałem. Szukałem drugiej części we wszystkich księgarniach ale nie kur.. oczywiście w tym mieście nie było, ale z moim miastem to już inna sprawa taki tam Bełchatów heheh nawet coś tam wspomniałeś o nim w podróżniku, teraz powietrze jest już czystsze bo jakieś filtry założyli na elektrowni. W końcu mam dostęp do internetu i od razu zamawiam drugą część "WC na końcu Orinoko" na adres (a ktoś już zapomniał podać adresu heheh kur.. co za kretyn)" Noo taaak... Po pierwsze: owszem ktoś kiedyś zapomniał podać adresu - zamówił książki zostawiając tylko adres internetowy. Po drugie: ten ktoś nie był jedną osobą, tylko całkiem pokaźnym stadem osób, które składały takie zamówienia NAGMINNIE. Do tego stopnia często, żeśmy w końcu dopisali kilka słów dla... (no nie ma innego słowa) dla idiotów. Po trzecie: czy ktoś mógłby mnie oświecić i wyjaśnić, co to znaczy: "ZLEWAĆ" w kontekście czytania książki? Książki zawsze wydawały mi się raczej suche, niż cieknące. (Istnieje oczywiście możliwość, że facet nie "ZLEWAŁ" tylko "ZIEWAŁ".) Po czwarte i najważniejsze: Zamawiający książkę "WC na końcu Orinoko" dostali właśnie swoją szansę - ponieważ w moich zasobach ta pozycja jest wyczerpana, zamówienia będą lądowały w drukarni "Bernardinum", kóra zgodziła się łaskawie zająć wysyłką. *** Niedawno w radiu powiedziałem, że oglądam Ally McBeal. I najchętniej nagraną na video, bo wtedy można sobie przewinąć reklamy i człowiek nie traci czasu na głupoty. No i dostałem następujący liścik w tej sprawie: "Co do przewijania nagranych reklam, to potem ma się odruch sięgania po pilota od video przy każdym bloku reklamowym w TV, a rodzice mówią: Aga, popchnij do przodu!" Święte słowa! Powiem więcej, kiedyś się wkurzyłem, że pilot od video mi się zepsuł i zacząłem go nerwowo naprawiać. A potem blok reklamowy się skończył, a ja dalej walczyłem z pilotem i nawet wymieniłem baterie. Zupełnie niepotrzebnie, bo tego dnia oglądałem na żywo - z anteny, a nie z taśmy.

Poniedziałek, 10.02.2003 bez tytułu Reakcje po występie u K. Wojewódzkiego zbieram nadzwyczaj łagodne. A spodziewałem się pretensji, trochę ziewania. Mnie się nie podobało, to co wczoraj widziałem. Natomiast podobało mi się, kiedy tam byłem, czyli w trakcie nagrania. Jakoś reżyser wybrał na montażu inne fragmenty, niż te, które ja bym wybrał. Ale skoro Wam się podobało to dobrze. Był jednak w poczcie jeden taki liścik... Posłuchajcie: "Mam 15 lat i potrafię się zachować ... a nie tak jak ty ... Ich Troje ?? o co chodzi ?? Dzięki nim wiadomo że w Polsce jest muzyka, a dzięki tobie ... wiadomo że są zakłady np. w Tworkach ... Mam bardzo dużą rodzinę ... Nikt ciebie nie lubi ... Masz swoje lata ... aaa ...Piosenka ICH TROJE - MAM JUŻ DOŚĆ jest dla ciebie ..." Za dedykację serdeczne dzięki, natomiast, to, że cała rodzina mnie nie lubi, bardzo interesujące. Rzadko w dzisiejszych czasach spotyka się tematy lub osoby, które potrafią jednoczyć pokolenia, a nie dzielić. Najczęściej idole rodziców nie są lubiani przez dzieci, a idole dzieci spotykają się z żywą niechęcią rodziców, a tu, w przypadku mojej nieskromnej osoby, proszę: zjednoczyłem wszystkich. Z Waszych recenzji programu najbardziej podobało mi się to, co napisała Ala Boncol: "Trafiła kosa na kosę." Czwartek, 13.02.2003 bez tytułu No dobra - Naród się wykrzyczał. Jego dolna część mnie nie lubi, a mimo to, nie gasi telewizorów, tylko ogląda program od deski do deski. W dodatku baaardzo uważnie, sądząc po szczegółowych recenzjach. Masochiści, czy jak? Wytykanie mi skrzeczącego głosu w połączeniu z apelem o więcej kultury osobistej jest trochę niespójne. Bo czy to kulturalne wytykać komuś geny - że jest brzydki, garbaty, jąkała albo kulawy? A co to moja wina, że głos mi skrzeczy? Geny odziedziczyłem. (Kiedyś powiedziałem tatusiowi, że w tym względzie powinien był się lepiej postarać. A On mi na to, że postara się następnym razem. Że ja byłem prototyp, a z nimi często bywają kłopoty.) Podejście z pięścią do kamery rzeczywiście miało miejsce w troszkę innym kontekście, niż ten, który ostatecznie spoczął na ekranie. Nie chodzi o manipulację reżyserską, bo tej nie było, tylko o zmianę proporcji. W całości było tak: Kuba zaczął się wyraźnie zalecać do Blondynki, więc ja mu na to (z garderoby) zaproponowałem pojedynek. Pokazali to w wielkim skrócie... Z resztą, ogólny wniosek z Waszych dopisków jest taki, że PROGRAM BYŁ NIE DLA WSZYSTKICH. Noo.. nie każdy dysponuje tym samym zestawem narzędzi mentalnych. Dla pewnej, bardzo wąskiej (elitarnej?), grupy widzów, trzeba by KAŻDY dowcip podkreślić wężykiem. Można też tę grupę uznać za margines błędu i zwyczajnie olać wężykiem ogrodniczym. Cały ten "Kuba Wojewódzki", to są od początku do końca jaja, a jak ktoś jaja zaczyna traktować poważnie, to ja wychodzę. Pa.

Poniedziałek, 17.02.2003 bez tytułu Słuchałem wczoraj w radiu podsumowania tygodnia. Policja strzelała do chłopów blokujących drogi. Jednemu strzeliła w oko. Wypłynęło. Chłop trafił do szpitala. A minister spraw wewnętrznych, niejaki Janik, powiedział nonszalancko: STRZELA POLICJANT, KULE NOSI PAN BÓG? Litość? Współczucie? Ciekawa ta jego teoria – czy kiedy mafia strzela, to też usprawiedliwieniem jest to, że Pan Bóg kule nosi? Bo to miało być usprawiedliwienie dla policji, prawda? Bo policja miała rozkaz STRZELAĆ PO NOGACH. Wtorek, 18.02.2003 bez tytułu W zeszłym roku w Leticii nad Amazonką, spotkałem francuską dziewczynę, która prowadziła ochronkę dla dzikich zwierząt. Leczyła ranne małpy, oceloty, egzotyczne ptaki oraz pewnego małego nietoperza ze złamanym skrzydełkiem. Trzy razy dziennie łapała dla niego garść much, potem ucierała je z mlekiem i cukrem, i tak przyrządzoną zupkę z much podawała nietoperzowi pipetką. Do niedawna nie wiedziałem, co się z nimi stało. Aż tu w Walentynki dostaję mailowe pozdrowienia – od Francuzeczki i jej nietoperza. Wyzdrowiał! A teraz z wdzięczności do swojej wybawicielki przylatuje co jakiś czas, siada jej we włosach (wczepiony kurczowo pazurkami) i kładzie na ramieniu różne miłosne podarunki: a to tłustą ćmę, a to świeżutkiego przegryzionego żuka... Miłość. Francuska? Poniedziałek, 24.02.2003 bez tytułu W poniedziałek 24 lutego 2003 wyruszyłem na wyprawę do Surinamu (d. Gujana Holenderska). Powrót planuję na 7 maja 2003. "Planuję", bo Surinam jest nieprzewidywalny. W XVII w. czarnoskórzy niewolnicy przywożeni byli na te ziemie z Afryki. Mieli pracować na plantacjach. Tymczasem masowo uciekali w busz i tam odtwarzali swoje afrykańskie wioski. Dzisiaj - podobno - wciąż jeszcze w puszczy surinamskiej żyją Dzicy o czarnym kolorze skóry. Jadę ich odnaleźć. Będzie niebezpiecznie - czerwonoskórych Dzikich znam, o czarnoskórych wiem niewiele. Literatura naukowa na ten temat mieści się w jednej walizce. Życzcie mi szczęścia. *** Czy będę stamtąd pisał do Dziennika Pokładowego? Owszem, pod warunkiem, że w Surinamie jest internet. Pod koniec wyprawy, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z ogólnym planem, wyjdę z dżungli na stronę brazylijską, a potem spłynę Amazonką do Manaus - tam internet jest na pewno. Do usłyszenia więc. P.S. Nie trzymajcie za mnie kciuków. Ale wspomnijcie czasem w wieczornym pacierzu.

Piątek, 28.02.2003 bez tytułu Zaczyna się. Łódź wynajęta, do tego czterech błyszczących i czarnych jak smoła nocą Murzynów. Popłyniemy w górę rzeki Maroni. Jakieś osiem dni. Pierwszego dnia trzej z czterech Murzynów będą siedzieć na łodzi i się nudzić. Czwarty będzie sterował. Drugiego dnia trzej z czterech Murzynów będą leżeć na łodzi i dłubać w nosach. Czwarty będzie sterował. Trzeciego dnia zacznie się robić interesująco: trzej Murzyni będą co chwila wskakiwać do wody i przeciągać łódź przez zawalające drogę kamienie. Czwarty będzie sterować i na nich krzyczeć. Czwartego dnia po południu wszyscy czterej Murzyni zaczną wyciągać łódź na brzeg, a potem będą ją wlec na sznurach przez dżunglę, żeby ominąć wodospad, który zagrodzi nam drogę. Piątego dnia dotrzemy do wioski w której mieszkają Bush Negers, czyli potomkowie zbiegłych w XVII w. niewolników, którzy do dzisiaj kultywują stare afrykańskie tradycje w amazońskiej dżungli. Posiedzimy sobie u nich, odpoczniemy, a potem ruszymy w dalszą drogę w górę rzeki Maroni. Siódmego dnia napotkamy wodospad dookoła którego nie da się przeciągnąć łodzi. Zostawimy ją na brzegu i dalej pójdziemy piechotą. Za wodospadem będzie czekała następna łódź (oczywiście pod warunkiem, ze wcześniej nikt jej nie zabrał.) To wszystko zacznie się w poniedziałek rano. A skończy.... myślę, że za jakiś miesiąc, gdzieś nad Amazonką. Gdzieś, gdzie znowu będzie internet. W tej krótkiej przerwie między dzisiejszą transmisją, a następną należy się posługiwać WYOBRAŹNIĄ. Sobota, 01.03.2003 bez tytułu Przeglądałem tutejszą gazetę. Nic nie rozumiem bo napisana po holendersku, ale z obrazków wnioskuję, że w Europie znowu manifestacje antywojenne. Gołowąsy wymachujące pacyfami, pryszczate panienki ze szkół średnich trzymające transparent, który mówi, że Bush powinien natychmiast zaprzestać wymachiwania szabelką. Niestety nigdzie nie widzę transparentu nawołującego Saddama żeby zaprzestał wymachiwania swoją sławną dubeltówką. Niegdzie też nie widzę transparentów nawołujących Kima do zakończenia zabawy jego nuklearną rakietką. Absurd tych manifestacji polega na tym, że narody pokojowe wzywają swoich przywódców do samorozbrojenia, podczas gdy narody agresywne zbroją się w tym czasie po zęby. Może by tak część tej pryszczatej młodzieży przetransportować do Bagdadu i niech tam pomacha pacyfami. Niedziela, 02.03.2003 bez tytułu W Surinamie właśnie kończymy karnawał. W przeciwieństwie do Rio de Janeiro ulice Paramaribo świecą pustkami. Jakby miasto wymarło. Jakby dżuma, albo inna ospa. Nikogusieńko już od godziny 4 po południu. To za sprawą bezpośredniej transmisji telewizyjnej zakończenia karnawału w Rio. Niesamowite - zamiast wyleźć na ulicę i tańczyć, Surinamczycy siedzą przed telewizorami, piją piwo, żrą chipsy z bananów i PATRZĄ, jak inni tańczą. P.S. W internecie przeczytałem, że nas w kraju wszystko dobrze, przed chwilą się rozlazła koalicja - P.S.L zagłosował w sejmie przeciw winietom i SLD powiedziało do UP: "Albercik, wychodzimy!"

Poniedziałek, 03.03.2003 bez tytułu Siedzę nad brzegiem rzeki. Tyłem do niej. Przodem do drogi. Przy plastikowym stoliku ogrodowym Made in China, popijam brazylijską kawę rozpuszczalną podaną w plastikowym kubeczku Made in Surinam. Po drodze przede mną, co jakiś czas przejeżdżają japońskie samochody. Jeżdżą lewą stroną, zupełnie jak w starej dobrej Anglii. Po drugiej stronie drogi stoi drewniany dom z czasów kolonii holenderskiej. Achitektonicznie jest to kawałek Europy lub USA. Podobne widuję w Alabamie i Amsterdamie. Na tym domu wisi szyld: "HAWAII SNACK". Pod szyldem wejście do sklepiku z przekąskami. (Coś takiego co można złapać w garść i zjeść na stojąco.) Sklepik prowadzi Indonezyjczyk, a obsługuje właśnie Hindusa, który kupił sobie białą, francuską bułkę, do której wsadzono pokojone na kawałki jajko w sosie curry. W drugiej ręce Hindus trzyma butelkę Coca-Coli, którą co chwila popija to ogniste curry. I to ona - Coca-Cola sprowokowała mnie do napisania tego wszystkiego. Jaki to genialny wynalazek skoro smakuje ludziom tylu ras w tak różnych strefach klimatycznych i kulturowych. Hindus popijający jawajskie jajo i francuską bułkę amerykańską Coca-Colą, pod niebieskim szyldem "HAWAII SNACK". (Napis jest angielski, w kraju, gdzie mówi się albo po holendersku, albo w dialekcie SRANAN TONGA.) TO WSZYSTKO ZŁOŻONE DO KUPY, TO JEST DOPIERO GLOBALNA WIOSKA. Położona tu, w Paramaribo. Tu, gdzie dwie ulice dalej, płacąc dolara za godzinę, korzystałem z internetu. Sprzęt, którym się wtedy posługiwałem, to składaki chińsko – tajwańsko - koreańskie, łącza satelitarne, a na ekranie listy od rodziny z Polski. Oraz moje strony www, które układałem wraz z kolegą na warszawskim Powiślu. TO DOPIERO JEST GLOBALNA WIOSKA. Kawiarenka internetowa w Paramaribo została urządzona w budynku po starej synagodze. Nową synagogę, większą, wybudowano kilka przecznic dalej, gdzie sąsiaduje przez płot z największym w Surinamie meczetem. Za tym meczetem jest McDonalds, a przed meczetem stacja Shell'a. TO DOPIERO JEST GLOBALNA WIOSKA. Dookoła mnie, na kilku drewnianych ławach, czarny jak smoła Murzyn porozstawiał swoją prowizoryczną restauracyjkę w której właśnie piję brazylijską kawę z plastikowego kubeczka, przy ogrodowym stoliku Made in China. Murzyn słucha muzyki z kaseciaka, w którym ma chyba stare baterie, bo muzyka lekko pływa. Czarny jak smoła Murzyn słucha białego bluesa Made in USA. To dopiero globalna wioska. Wtorek, 04.03.2003 bez tytułu Dzisiaj mnie solidnie postraszono - podobno jest tylko JEDEN facet, który zna szlak przez dżunglę z Surinamu do Brazylii. Jeszcze kilka tygodni temu było ich więcej, ale z okazji jakiegoś indiańskiego święta wszyscy sobie poszli do Brazylii i teraz są TAM. Ten jeden został TU, bo mu jakiś kolec wlazł w piętę. Podobno wykurował się już na tyle, żeby poprowadzić, ale to wcale nie jest pewne...

Piątek, 07.03.2003 bez tytułu JUŻ WIEM, CO SIĘ BĘDZIE DZIAŁO DALEJ: Dzisiaj rano pojawił się pierwszy Indianin. Przyszedł sam - nie proszony. (W całym Surinamie mieszka ok. 400 tysięcy ludzi i po tygodniu pobytu wszyscy wiedzą o tobie wszystko.) No więc przyszedł i jak gdyby nigdy nic powiedział, że bardzo chętnie poprowadzi wyprawę przez granicę do Brazylii. Dodał, że mieszka w ostatniej wiosce na rzece PALOEMEU, którą będziemy płynąć tak daleko jak się da (on to już wiedział, a ja jeszcze nie!) czyli w okolice góry KASIKASIMA. Za tą górą płynąć się nie da, chyba, że będziemy mieli szczęście i akurat spadnie solidny deszcz. Wtedy zamiast iść piechotą wzdłuż wyschniętego strumienia popłyniemy nim trochę dalej. Najprawdopodobniej jednak trzeba będzie wziąć wszystko na plecy i ruszyć przez dżunglę i góry na drugą stronę działu wodnego - formalnie do Brazylii. Po 3-5 dniach marszu powinniśmy dotrzeć do kolejnej rzeki. Będzie to któraś z nieoznaczonych na mapie i nienazwanych przez nikogo odnóg RIO PARU. (Tę rzekę widać na mapach - ostatecznie wpada do Amazonki.) Tam zwalimy bagaż w błoto i rozbijemy obóz. Potem jeden z Indian (a ma ich iść w sumie 3) ruszy piechotą w dół rzeki, kolejne 3 dni do najbliższej wioski tego samego plemienia. W tej wiosce kacykiem jest ojciec naszego przewodnika, który, gdy tylko dowie się, że synek nadchodzi, wyśle po nas stosowną łódź. Tą łodzią spłyniemy najpierw do wspomnianej wioski, gdzie pobędziemy trochę fotografując życie "dzikich" ludzi, a potem na wiosłach dotrzemy do Amazonki. Dalej powinno być łatwo, bo w prawo leży Manaus, a w lewo Belem - oba miasta spore i cywilizowane. Z jednego z nich sobie pogadamy przez internet. Sobota, 08.03.2003 bez tytułu Słyszałem (czytałem) od znajomych, że zaraz po moim wyjeździe z Polski, upadł rząd P.S. LD. W efekcie zastanawiam się poważnie, czy nie zostać za granicą na zawsze, albo, czy nie wyjeżdżać częściej. Pamiętam pierwszy taki przypadek: Kiedy w roku 1989 wyjechałem na studia do Kalifornii, w Polsce zorganizowano Okrągły Stół, a wkrótce potem upadł komunizm. (Z Murem Berlińskim było podobnie - rozwalili go w trzy tygodnie po moim wyjeździe z Berlina.) Poniedziałek, 10.03.2003 bez tytułu Przed wyruszeniem z Paramaribo do Albiny (port nad rzeką Maroni, gdzie czeka nasza łódź) zapytałem przewodnika: gdzie się zaczyna dżungla? Chodziło mi o to po ilu dniach na łodzi wpłyniemy w dżunglę. On na to zrobił wielkie gały, rozdziawił usteczka i raczył zapytać: - He? nie rozumiem? - No gdzie się zaczyna dżungla? - Jak to gdzie? Wszędzie? Wtedy ja rozdziawiłem usteczka i zapytałem: - Hę? Nie rozumiem? - Gringo, ty cały czas jesteś w dżungli. To miasto (Paramaribo) leży w samym jej środku. W Surinamie moje pytanie nie miało sensu. Za to jeżeli bym zapytał gdzie się dżungla kończy, to on by mi odpowiedział, że daleko za granicami kraju, w Brazylii.

Środa, 12.03.2003 bez tytułu Żarcie to tu mają zadziwiające - nie wiem czy dotarł mój pierwszy liścik, w którym wspomniałem o kurczaku w sosie rybnym. Jeśli nie to trudno, nie będę się powtarzał. Dzisiaj widziałem cos lepszego: lody z frytkami. Właściwie nie powinienem się dziwić - w końcu frytki mają smak i konsystencję zbliżoną do naszego tradycyjnego wafelka. Oczywiście pod warunkiem, ze się ich wcześniej nie posoli, a te posolone BYŁY. Ale to może też nie powinno dziwić, skoro w Multikinie można sobie kupić solone żelatynki. Żelatynka słodka, sól słona i ludziom się to jakoś nie komponuje w wymioty, tylko zajadają ze smakiem, niektórzy nawet cmoktają. A propos - tu, w Surinamie, na kobiety się cmoka dokładnie w taki sam sposób jak u nas na konie. I nie jest to wulgarne tylko przeciwnie - eleganckie. Niedziela, 30.03.2003 bez tytułu No i jesteśmy w Brazylii. Nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale przecież w gruncie rzeczy nie było żadnego planu - jedynie ogólne kalkulacje i przypuszczenia - działanie o charakterze żywiołowym. Dziś i jutro (sobota i niedziela, a daty nie znam, ale się pewnie wyświetli samodzielnie), czyli w sobotę i niedzielę przymusowo obozuję w miejscowości Oriximina nad Amazonką u ujścia innej rzeki, o jakże malowniczej nazwie - Trombetas. W poniedziałek ma tu podobno przepływać jakiś stateczek, którym będzie się można dostać do Manaus. A Manaus to miasto wielkości Warszawy, z Internetem itp. Powinienem tam być we czwartek nad ranem. Na razie nie rozpisuję się, bo łącze z którego korzystam jest.... no ono nawet nie jest prymitywne tylko jeszcze trochę mniej. Korzystam z uprzejmości polskich misjonarzy ze zgromadzenia werbistów, którzy mają telefon, komputer i czasami w środku nocy potrafią się dodzwonić do Belem odległego o jakieś 500-600 km i poprosić kolegę żeby za pomocą swojego (innego) telefonu i komputera połączył ich komputer z prowajderem w Belem... Jakoś tak to działa, kosztuje fortunę i jeszcze na dodatek kupę zachodu, a polscy misjonarze oczywiście nie chcą słyszeć o jakiejkolwiek mojej partycypacji finansowej... Niezręcznie mi więc rozpisywać się. O tym, co było opowiem, gdy wrócę oraz opiszę w książce. A o tym, co będzie, to przynajmniej przez jakiś czas będę pisał na bieżąco. W Manaus czeka mnie kilka kolejnych dni poszukiwania przewodników, a następnie nastąpi (mam nadzieję) kolejne wejście w dżunglę, a co za tym idzie zejście z internetowego pola widzenia. Wiem (prawie na pewno), że są tacy ludzie w Manaus, którzy sprzedają nielegalne zezwolenia na wjazd do rezerwatów indiańskich. Nielegalność polega na tym, że zezwolenie pochodzi z właściwego urzędu, jest fachowo wypisane, ostemplowane itd., tylko trzeba sobie wpisać nazwisko i daty. Jak mi starczy pieniędzy, kupię coś takiego i... nawet jakbym miał się spóźnić na samolot, to pal sześć. Pa. Acha, ciekawe rzeczy wyrabiacie w tym swoim świecie - w TV widziałem jak Amerykańskie bombowce najpierw rozwalają domy ludności cywilnej w Iraku, a zaraz potem transportują namioty dla tej (bezdomnej) ludności, ufundowane przez amerykański czerwony krzyż.

Czwartek, 03.04.2003 bez tytułu Wyszedłem z lasu. Dopłynąłem drewnianym stateczkiem do Manaus. A za dni dwa, albo za dni trzy, znowu pójdę do lasu. Tu w Manaus jest jeden polski pallotyn, który ma kolegę, tez polskiego pallotyna, o jakieś 200 kilometrów w górę Rio Negro. Ów drugi pallotyn z kolei ma dookoła siebie dość sporo tropikalnej puszczy zamieszkałej przez dość niewielkie gronko parafian. Kilku z nich ma nawet łódki. A jeden parę lat temu kupił sobie motor (do łódki, bo dróg to tu raczej nie stosują). Motor nazywa się Yamaha i ma wszystkie cechy sprawnego motoru... poza benzyną. Właściciel jakoś wtedy (kiedy ten motor nabywał) był PRZYPADKOWO przy forsie, a teraz już nie jest - na benzynę go nie stać, więc tylko patrzy na ten motor. No ale z okazji nadchodzących świąt wielkanocnych miał szczęście, bo ja mu kupię beczkę benzyny i będzie sobie mógł chłopina popływać łódką z motorem. Jest oczywiście jeden warunek: ten kto stawia paliwo pokazuje kierunek jazdy. W ten to uroczy sposób znowu zniknę w lesie. Będziemy płynąć przed siebie, coraz dalej i dalej... zbaczając w rzeczki coraz mniejsze i mniejsze... aż w końcu będziemy już tak daleko, że z lasu wyskoczą na nas Indianie i zapytają: A co wy tu robita? My oczywiście nic nie zrozumiewa, bo one sie bendom pytać po indiańsku, ale odpowiemy im uśmiechem. Indianie zaproszą nas do siebie w coś w rodzaju gościny (początkowo będą nas prowadzić przed sobą, a kiedy się będziemy co jakiś czas odwracać żeby spytać: W którą stronę teraz?, oni nam będą wskazywać kierunek za pomocą strzał, albo dmuchawki), kiedy jednak wreszcie dotrzemy do wioski i ja sobie uprzejmie porozmawiam z kacykiem atmosfera się rozluźni i gościna nabierze mniej zbrojnego charakteru. Sobota, 05.04.2003 bez tytułu Z tutejszych ciekawostek może jeszcze jedna: Polski misjonarz w Brazylii zaniósł swoje polskie prawo jazdy do przepisania w tutejszym urzędzie miejskim, czy czymś podobnym. Było to działanie rutynowe - kiedy się uzyskuje prawo stałego pobytu, to na podstawie paszportu wystawiają człowiekowi brazylijski dowód osobisty, a na podstawie prawa jazdy z kraju rodzimego, brazylijskie prawo jazdy. Urzędnik popatrzył na dokument, pomruczał ze zrozumieniem nad treścią większości rubryk, a potem wskazał palcem dwa słowa, które wydały mu się podejrzanie niezrozumiałe i powiedział: - To, to niestety trzeba będzie przetłumaczyć na portugalski. U tłumacza przysięgłego, z uprawnieniami. Te dwa słowa, to były: GRZEGORZ i WOJTYNA Piątek, 11.04.2003 bez tytułu Nastąpiła lekka dewiacja planów. Rio Negro wymaga 2 miesięcy. Wrócę tu innym razem. Namiary pozbierane, logistyka, kontakty. Teraz zaś w drogę do Belem. W samym Belem internet będzie na pewno, a ja tam wyląduje na święta, albo zaraz po. Natomiast po drodze... doprawdy nie wiem. Postaram się jeszcze jutro....

Poniedziałek, 14.04.2003 bez tytułu Jestem teraz w Manaus i mam dostęp. Potem Belem, ale raczej dopiero po Świętach, bo oni tu strasznie mocno celebrują Wielkanoc i nic nie działa. Jutro napiszę parę tekstów do bloga tylko się muszę trochę do tego przygotować wieczorem, porobić notatki, żeby nie siedzieć w tej cholernej kawiarence wiecznie. Ja jestem przestawiony na tropiki, a oni tu chłodzą komputery i suszą powietrze za pomocą klimatyzacji. Do rozmów z Wami musiałem wyciągnąć długie spodnie i polar, a i tak dostałem kataru. Nad Amazonką!!! Katar. Włóczyłem się dzisiaj cały dzień po portowej dzielnicy Manaus. No i całkiem przypadkowo zbłądziłem w stronę stoczni. "Stocznia" wielkie słowo - ot kawałek rozklekotanej wiaty nad brzegiem Rio Negro. No i jak już zbłądziłem, jak się poprzyglądałem co oni tam potrafią wyczarować z kilkunastu drzewnych bali, to teraz jestem na etapie zamawiania sobie stateczku mieszkalnego. Nic szczególnie wielkiego: gabinecik do pracy, sypialenka, kuchnia, living, na dachu taras do podziwiania wschodów i zachodów słońca, poza tym łazienka, ze dwie maleńkie kajutki gościnne, jakby ktoś chciał wpaść w gości. Słowem: nic wielkiego, ot ostatnio na Amazonce (kadłub 20 metrowy, dwa pokłady), taki mikro do mieszkania tam, gdzie się człowiekowi akurat spodoba. No i jakie piękne rozwiązanie. Statek, o który się dba, wytrzymuje 50 lat. A to co opisałem powyżej, czyli NORMALNE mieszkanko dla małej rodziny, kosztuje tyle, co w Polsce JEDEN pokój. No to pa. P.S. Od mojego proboszcza dostałem właśnie list. Proboszcz pisze tak: "Oto pewna modlitwa ściągnięta z internetu, jak przeczytałem to natychmiast pomyślałem o Tobie: Drogi Boże, przez cały dzisiejszy dzień do tej pory postępuję jak należy. Nie złościłem się , nie byłem chciwy, złośliwy, samolubny, zazdrosny ani uszczypliwy, nic jeszcze nie wypiłem ani nie fajczyłem. Nawet ani razu nie skłamałem. Jestem Ci za to bardzo wdzięczny. Ale drogi Boże za chwilę zamierzam wstać z łóżka i od tej pory bardzo będę potrzebował Twojej pomocy." Wtorek, 15.04.2003 bez tytułu Kilka dni temu znalazłem kolejnego polskiego proboszcza. Dom ma pobudowany na palach, nad Rio Negro (dosłownie NAD). Wszystko z drewna i w dodatku pod takimi pięknymi palmami... Szeroka weranda, hamaczek, przewiewnie. Rano Proboszcz pływa w rzece - dla sportu. Potem służąca podaje kawę i ciepłe bułeczki (skubaniec wyszkolił piekarza, który robi GRAHAMKI - imaginujcie sobie, w DŻUNGLI!!!). Proboszcz, kurtka jego marynara, ma też lodóweczkę, pełną lodu, limonków i cachasy (brazylijski odpowiednik rumu, ale NIE rum!). Przed obiadkiem Proboszcz przyrządza z tego sławny koktail o egzotycznej nazwie CAIPIRINIA Poza domem na palach i lodówką, Proboszcz ma też mały stateczek, którym wypływa na wielkie amazońskie ryby. Co ja mówię ryby, to są PIRARUCU - największa w kosmosie ryba słodkowodna. 200 kilo, które się łapie na WĘDKĘ. No więc proboszcz, łapie sobie rybki, a czasami, kiedy akurat ma naboje do strzelby (bo nie zawsze ma - jemu się tu nie przelewa) wyskoczy stateczkiem, gdzieś dalej, na polowanko, zastrzeli PACO, TAPIR, PECARI, CAPIBARA, MAŁPĘ, a potem upiecze na ogniu i zje. Poza tym Proboszcz uprawia karate. A ponieważ samemu trenować trudno, nauczył już wszystkich ministrantów. Najbliższa okolica, wieczorami, staje się przez to trochę.... rozwrzeszczana. Co chwila słychać to, co Bruce Lee mówi najczęściej. Żyć nie umierać, co? No właśnie. Kiedy się trochę zaprzyjaźniliśmy Proboszcz powiedział mi tak:

- Niedługo jadę do Mozambiku - tam jest strasznie. Strasznie trudno. Tu zrobiłem już wszystko, co do mnie należało i zaczynam puszczać korzenie. A ja mam powołanie misyjne. Jakbym chciał leżeć na parafii i popijać soczek, to bym został w Polsce. Albo tutaj. Patrząc na ten jego cudny dom na palach, na te jego grahamki, hamaczek, werandę, stateczek... Popijając z nim smakowite Caipirinias, pomyślałem: Bohater! Ja bym się stąd nie ruszył za skarby świata, a ten facet jedzie do Mozambiku! Bohater. Ksiądz Renato, a dla przyjaciół z Polski: Zbychu. Środa, 16.04.2003 bez tytułu Bom Dia, Gdybym był w domu to pisałbym do bloga chyba ze dwa razy dziennie, takie mnie nachodzą krótkie refleksje kiedy czasami wpadnie mi w ręce strzęp gazety sprzed kilku dni. Ostatnio kupiłem ananasa na śniadanie, a ponieważ troszkę ciekł, poprosiłem żeby mi go owinęli gazetą. No i potem idąc sobie polną drogą przez las, czytam na tym ananasie jak to Amerykanie w Bagdadzie dopuścili do splądrowania i obrabowania Muzeum Starożytności. Arabowie wpadli, pozabierali co się dało wynieść, a przy okazji sporo potłukli. Takie tam stare gliniane garnki. Większość miała po kilka tysięcy lat, najstarsze może z pięć, sześć. Ktoś je z pietyzmem odkopywał, czyścił, kleił, opisywał, a teraz łup na podłogę. Sporo rzeczy wyniesiono. Trafią pewnie po jakimś czasie na amerykański rynek antyków. Tylko, że to Muzeum, to była piękna kolekcja, całość, a teraz to będą pojedyncze sztuki. Amerykańscy żołnierze przy tym byli, a kiedy ich potem pytano dlaczego patrzyli na grabież i nie reagowali oni odpowiedzieli: - A co, mieliśmy do tych Arabów strzelać? No jakoś w innych okolicznościach nie krępuje ich strzelanie, ale kiedy wandal i złodziej obrabia Muzeum, to stoją, patrzą i bezradnie rozkładają uzbrojone rączki. Na innym kawałku gazety fotka amerykańskiego generała (Brooks), który pokazuje dziennikarzom talię kart z wizerunkami 55 członków rządu Saddama Husseina, których to członków Amerykanie pragną pojmać lub zastrzelić, a najlepiej jedno i drugie. Wizerunki poszukiwanych umieszczono na kartach do gry po to by żołnierze w czasie wieczornego pokerka, tak przy okazji zapamiętywali twarzyczki. Fantastyczny pomysł. I jaki dowcipny. Ma jednak kilka słabych punktów: 1. Arabowie nienawidzą Murzynów, a generał Brooks biały nie jest. 2. Muzułmanie uważają hazard za narzędzie szatana i karty do gry w pokera zdecydowanie ich irytują. 3. Ameryka, to kraj gdzie narodziła się antropologia kultury i jest tam dość fachowców, którzy powinni sobie zdawać sprawę z tego, że Arab ma duszę dumną, zawziętą i wojowniczą. Publiczne poniżanie go i irytowanie w taki sposób na pewno nie doprowadzi do pokoju. Nawet zaciekły przeciwnik reżimu Saddama musi się teraz czuć co najmniej poirytowany, osobiście dotknięty. Po co to było? Czwartek, 17.04.2003 bez tytułu Ostatnie kilka dni spędziłem na łodzi kaboklów. Kabokle to biedny ludek amazoński będący rezultatem krzyżowania trzech ras: białych, murzynów i Indian. Kiedyś kabokle żyli biednie zbierając kauczuk. Potem żyli biednie wycinając cenne drzewa. Obecnie żyją biednie uprawiając niewielkie, nieurodzajne poletka na własne potrzeby. Czasami też łowią ryby lub polują. Trzymają się większych rzek. Daleko w dżunglę nie wchodzą, bo "tam nic nie ma".

Wielu z nich nie ma własnych domów - mieszkają na łodziach. Maleńkie kutry, którymi pływają to tu, to tam. Czasem zatrzymają się na dłużej, pozbierają dzikie owoce, lub orzechy, połowią i wysuszą ryby, i płyną dalej. Bez konkretnego celu - jedynym celem jest trwanie przy życiu. Kiedy mają szczęście upolują coś większego - tapira, lub stadko pekari, albo nałapią żółwi. Wtedy mają towar na wymianę, który pozwala im zaopatrzyć się w ryż, kawę, trochę diesla do łodzi. Żyją biednie, ale są wolni. Nieczęsto spotyka się ludzi tak wolnych jak kabokle. Nieprzywiązanych do ziemi, do miejsca, do żadnego konkretnego zajęcia. Kabokle żyjący na rzece, to odpowiednik naszych Cyganów. Spędziłem na takiej łodzi kilka ostatnich dni, dzieląc z nimi ich codzienność. Przychodząc do nich, wniosłem na pokład worek ryżu i kawy, cukier, sól, naboje do strzelby, trochę nafty do kaganka. Podziękowali, złożyli wszystko pod daszkiem na rufie i przez pierwsze dwa dni nie tknęli. Kilkakrotnie namawiałem, żeby sobie (i mnie przy okazji) ugotowali trochę tego ryżu. Nie gotowali. Odpowiadali wymijająco, że na przykład: wieczorem jeść niezdrowo, albo po prosto, że później. Ale kiedy później? Kiedy skoro od dwóch dni żujemy wyłącznie suszony tarty maniok i zapijamy wodą. Odpowiedź na to pytanie otrzymałem dopiero, kiedy wreszcie udało nam się ustrzelić trzy zwierzątka z gatunku PACA. Nie wdając się w szczegóły - są to dalecy krewni szczura i nutrii. Bardzo szybko je sprawiono, mięso podzielono na części i zaczęło się Wielkie Gotowanie. W jednych garnkach zupa, w innych duszone, dalej pieczone na ogniu. A wkrótce potem i przez cały następny dzień było Wielkie Żarcie. Dlaczego nikt nie jadł wcześniej? Dlaczego dopiero teraz??? U Kabokli jak na stole nie ma kawałka mięsa (przynajmniej rybiego), to nie ma co jeść. Oni "głodem" nazywają sytuacje bezmiesną. Mogą mieć na łodzi worek ryżu, makaron, kaszę, warzywa - nie ważne, kiedy nie ma mięsa nie ruszą niczego innego. Po prostu nie przychodzi im do głowy, że można by zjeść sam ryż z warzywami, czy z owocami. Makaron ze smażoną cebulą, czy jajkiem - dla nich to wszystko nie jest jedzeniem. To są jedynie DODATKI do jedzenia. Tak samo jak dla nas cukier czy masło nie stanowią jedzenia. Można by je wprawdzie, w sytuacji ekstremalnej, jeść łyżkami, ale tylko w ekstremalnej. Tak samo ekstremalnej sytuacji potrzebowałby Kaboklo, żeby sobie ugotować miskę ryżu, czy fasoli, kiedy nie ma mięsa. Trzeciego dnia, jeszcze zanim trafiły nam się PACAS złapaliśmy jedną niewielką rybę. W tych dniach jakoś w ogóle nie brały, co w Amazonii wcale nie jest zjawiskiem rzadkim, choć ryb tu na pewno nigdy nie brakuje. Zwyczajnie obfitość jedzenia sprawia, że trudno je przekonać do połknięcia tego, co wsadzimy na haczyk. Dookoła mają masę lepszych kąsków. No wiec mamy tę jedną małą rybę na osiem osób. I co sie dzieje? Została upieczona, podzielona na 8 małych kawałków, a do tego każdy nałożył sobie furę ryżu i jeszcze druga furę makaronu i wrąbał ze smakiem. Brali nawet dokładki. Ryżu oczywiście, bo ryby starczyło na dwa kęsy. Napchali się DODATKAMI, których wcześniej nie chcieli jeść! Dla Kabokla, kiedy nie ma choćby najmniejszego kawałka mięsa, panuje głód. Wtorek, 22.04.2003 bez tytułu Statek na Amazonce. Z Manaus do Belem. Na każdym statku mają tu telewizor. Jest podłączony do anteny satelitarnej. Nie dziwota, że satelitarnej skoro wokoło dżungla i naziemnych przekaźników nie ma. Najbliższe są albo w Manaus, albo w Belem, albo w Porto Velho - na tyle daleko, że sygnał składa się przeważnie z białego szumu. Za to dokładnie nad głową, wzdłuż całej Amazonki, biegnie sobie orbita geostacjonarna, na której pozawieszano całą masę satelitów. Dlatego każdy kto ma telewizor, ma też antenę satelitarną. Płynie sobie statek rzeką, płynie, a my włączamy TV, bo np. jest środa, a więc cała masa ważnych meczy piłkarskich.. Włączamy, i przez chwilę mamy dobry odbiór. A potem statek lekko skręca - jak to na rzece, która się wije pośród dżungli - i obraz natychmiast zaczyna śnieżyć. Albo zanika dźwięk...

Widownia przed telewizorem robi: Ooooo!! Ale nie martwcie się kibice. Piłka nie zniknie w śnieżycy ponieważ barman TRZYMA ZA LEJCE. Na każdym statku na dachu jest BAR. (Właściwie maleńki sklepik z różnościami, których mogą potrzebować pasażerowie. Mydło, pasta do zębów, golidła, baterie do radia, ciastka... Ale ponieważ najczęściej i najwięcej pasażerowie potrzebują piwa, więc nazwa BAR wydaje mi się najwłaściwsza.) W tym barze na honorowym miejscu stoi TV. A na dachu zamontowano antenę paraboliczną. Zamontowano w sposób przemyślny - przewidując to, że rzeka ciągle skręca i Ronaldo, czy który tam akurat jest przy piłce może nagle zniknąć w śnieżycy, a lekko podpita publika zawoła: Oooooo!! Antenę osadzono na grubej rurze. Wewnątrz tej rury zamontowano kij od szczotki, który przebija dach i wystaje pod sufitem baru. Na jednym końcu tego kija jest antena, a na tym drugim, pod sufitem, znajduje się orczyk. Do orczyka doczepiono dwie długie linki. Barman, siedząc wygodnie kilka metrów przed telewizorem, trzyma za te sznurkowe lejce i za ich pomocą kręci anteną na dachu, za każdym razem, kiedy nasz statek pokona kolejny zakręt Wielkiej Rzeki. Proste. TELEWIZOR NA LEJCE. Środa, 23.04.2003 bez tytułu Belem. Pełna nazwa (której NIKT nie stosuje) to: Nossa Senhora de Belem, czyli Święta Panienka z Betlejem. A więc w tym roku Wielkanoc spędzam w Betlejem. Rezurekcji, to oni tu nie znają. Świąteczne msze odbyły się w sobotni wieczór. U nas też wchodzą do obiegu te posoborowe nowalijki - Wigilia Paschalna. Ja tam jestem tradycjonalistą i wolę tak jak Maryje pójść do Grobu Pańskiego w niedzielę o świcie i, znowu tak jak one, przekonać sie z zaskoczeniem, że GRÓB JEST PUSTY, PAN ZMARTWYCHWSTAŁ. Przecież one nie poszły do grobu w szabas, nie robiły sobie wigilii, tylko poczekały do rana. No ale co ja biedny mogłem począć, tu w Brazylii miałem do wyboru, albo w ogóle nie iść na niedzielną mszę, albo razem z nimi być wczoraj. Tylko potem, zgodnie z moim polskim obyczajem wstałem w niedzielę o świtaniu... i... No właśnie. Miasto jeszcze śpi. Właściwie wszystko zamknięte. Kilku obnośnych sprzedawców śniadania kręci się ze swoimi torbami pełnymi termosów z kawą i bułek. Od jednego z nich kupiłem gotowane jajko. Patrzył jak na idiotę, kiedy zjadłem je ot tak, bez chleba, bez kawy, bez niczego. - Bez sensu - mruknął pod nosem i poszedł. A ja stanąłem przed wystawą kiosku z gazetami. Patrzę na setki kolorowych okładek i nachodzi mnie następująca refleksja: Kiedyś, a właściwie do dnia dzisiejszego, ludzie cywilizowani (głównie biali) popatrują z wyższością na ludzi "dzikich", którzy zamieszkują Amazonię, Afrykę, Australię czy Borneo. Ludzi, którzy nie znają porządnego obuwia , ani ubrania. Chodzą nago: Kobiety z piersiami na wierzchu i gołą pupą; mężczyźni czasami w jakiejś mizernej przepasce, innym razem wprost przeciwnie - wystawiają przyrodzenie na pokaz, uzbrojone w ogromną podłużną rurę z tykwy lub bambusa. Dzicy. Patrzymy na nich, jak na dziwolągi. Z lekkim politowaniem, czasami zażenowaniem. Dawniej, kiedy dzikich ludzi przywożono do Europy na pokaz, kiedy Kolumb, a po nim inni prowadzili Indian na audiencje do władców, kiedy wystawiano Indian na paryskich salonach i w holenderskich cyrkach, wówczas zawstydzone białe panie zasłaniały usta rączką. Czasami popatrywały jednym oczkiem zza wachlarza, którym osłaniały twarze czerwone od wstydu. Amerykańscy purytanie jeszcze w XIX w. uważali, że tak być nie może, że z tą dziczą trzeba skończyć... I skończyli. A ja dzisiaj w Belem, w Brazylii, w kraju, gdzie wciąż jeszcze można spotkać Dzikich, stoję przed kioskiem z gazetami i patrzę na okładki kolorowych pism. Na tych okładkach widzę białych ludzi, którzy bez zażenowania prezentują swoje gołe ciała. Zacznijmy od dołu: pisemka dla młodzieży i dzieci. Pierwsza z brzegu okładka pokazuje dziewczynkę lat około dziesięciu. płaska jak deska. Obcisła koszulka ujawnia jednak coś w rodzaju dwóch maleńkich groszków w miejscu, gdzie niedługo posypią się piersi. Do tego lubieżna minka i niedbale spuszczone ramiączko. No i oczywiście goły pępek i spodnie biodrówki opuszczone daleko poniżej linii bioder. Trzymają się chyba na klej. Trochę wyżej sekcja dla dorosłych normalnych, a wiec pisma o gotowaniu, praniu, szyciu, ogrodnictwie, plotki z życia innych... Wszędzie, na KAŻDEJ okładce spore porcje gołego ludzkiego ciała. Wszędzie te same nudne pozy - to wypięte, tamto opięte, usta rozchylone, język oblizuje wargi...

Wyżej sekcja dla panów o skłonnościach hetero, chociaż to nie jest do końca jasne... Na przykład te dwie dziewczyny na okładce pisma o motorach: są splecione ze sobą w taki sposób, ze nogi jednej wchodzą ciasno między nogi drugiej, a piersi miedzy piersi. Po co normalnemu facetowi dwie babki, które obściskują się nawzajem. Chyba, że ja mam się identyfikować z jedną z nich... No nie wiem. W lewym górnym rogu kilka różnych magazynów dla osób z dewiacjami. Takie stadko facetów, którzy zdecydowanie zbyt wiele czasu spędzają przed lustrem, na siłowni, albo spoceni w saunie, do której nie wpuszcza się kobiet. Golizna, golizna, golizna. Nie szokuje mnie to specjalnie. Widywałem ją wcześniej. Szokujące jest to, że cywilizowani ludzie potrafią być zszokowani widokiem nagich Dzikich ludzi, a zupełnie ich nie szokuje widok swoich białych braci i sióstr, którzy wystawiają gołe cycki i tyłki na pokaz w wielotysięcznym nakładzie. Sobota, 26.04.2003 bez tytułu Wcześnie rano, na jednej z odnóg Amazonki: Właśnie wstaje dzień. Dzisiaj świta na różowo, co podobno oznacza przedpołudnie bez deszczu. (A mamy tu właśnie porę deszczową, więc każde przedpołudnie bez deszczu liczy się podwójnie - można robić zdjęcia). Wychylam się przez burtę żeby umyć zęby. Nabieram garść wody w kolorze bawarki, płuczę usta, wypluwam... I nagle coś tak dziwnie zabulgotało - jakbym tej wody wypluł dużo więcej niż wyplułem. Czekam chwilę... Nic się nie dzieje. No to nabieram kolejną garść wody i znowu płuczę. Potem zaczynam szczotkowanie. Ponieważ dość mocno wieje, trzymam brodę tuż przy burcie, żeby porywy wiatru nie upaprały mi koszuli rozbryzgami pasty do zębów. Moja twarz znajduje się jakieś 30-40 centymetrów od powierzchni rzeki. Nagle, dokładnie na wprost mojego nosa, z wody wynurza się krowi nos. Prycha na mnie solidnie, a potem wynurza się jeszcze trochę i widzę całą krowią mordę. Potem całą głowę. Wielkie czarne oczyska patrzą na mnie bardzo zdziwione. Moje, mniejsze i niebieskie, też patrzą zdziwione... A potem oboje rzucamy sie gwałtownie w tył! Dopiero po chwili uświadamiam sobie co to było: W dosłownym tłumaczeniu: KROWA WODNA. Ssak wielkości sporej świni, który żyje w słodkich wodach Amazonki. Jego skóra jest czarna i śliska. Nigdzie nie porośnięta włosem. Szeroki ogon ma ustawiony poprzecznie, tak jak manaty lub wieloryby. Zwierzę zupełnie niegroźne dla człowieka. Przez wiele lat widywałem pojedyncze egzemplarze, ale zawsze z góry, albo z boku, kiedy wyskakiwały z wody dla zaczerpnięcia oddechu. I zawsze zastanawiałem się dlaczego te zwierzęta, przypominające swoim kształtem worek, ktoś nazwał KROWĄ? Teraz już wiem: kiedy się na nie spogląda twarzą w twarz, człowiek widzi czarny i śliski nos krasuli, oczy krasuli... Brakuje tylko rogów. Sobota, 03.05.2003 bez tytułu Odebrałem pocztę z Polski. I czego się dowiedziałem? Posłuchajcie: {Teraz przed komisją mataczy Miller. Generalnie robi sobie jaja z całej komisji, dzisiaj akurat z Ziobry. Każe sobie wszystko powtarzać, odczytywać jakieś niesamowicie długie epistoły i cytaty z jego wypowiedzi sprzed lat, uśmiecha się z politowaniem, kiwa głową i kwituje to na końcu "Już mówiłem Panie Pośle. Jeśli mnie Pan nie słuchał, albo nie zrozumiał, to proszę przeczytać jeszcze raz moją wypowiedź. To pozwoli poszerzyć wiedzę Wysokiej Komisji w tym temacie." Więc Ziobro, czerwony na twarzy, okulary ma spocone, czyta to jeszcze raz, dukając – bo lektorem nie jest - poganiany przez Nałęcza. Na koniec Miller uśmiecha się jeszcze raz i mówi: "Nie mam nic więcej do dodania." Raczył też zwrócić uwagę Wys. Komisji, "żeby nie traktowała tak poważnie

wszystkiego co powiedział pan Urban, bo to człowiek wiekowy, a poza tym jest satyrykiem i mam wrażenie, że sobie z Komisji trochę zakpił." Ale i tak wszystko wskazuje na to, że Miller jest już do odstrzału i ma tylko dociągnąć do referendum.} No tak. Oczywiście najciekawszego mi nie napisał: KTO MIANOWICIE MA NASTAĆ PO MILLERZE? Czy jest już jakiś desygnat? Albo przynajmniej plotki? Napiszcie mi w tej sprawie! Jestem bardzo ciekaw. (Chociaż, tak na marginesie, to oczywiście jest ABSOLUTNIE obojętne, kto nastanie po Millerze, bo każdy komunista jest po prostu komunista. Ba, ostatnimi czasy dochodzę nawet do szerszego wniosku: że każdy polityk to po prostu polityk i jest absolutnie obojętne jaki krawat nosi.) W dalszej części korespondencji, którą właśnie dostałem z Polski czytam, że podobno kraj sie burzy. Ziobro założył Millerowi nelsona zadając mu pytanie o zabójstwo gen. Papały, a wtedy Miller się wkurzył i powiedział: "Pan jesteś zero, panie Ziobro!" Niech się naród nie burzy, tylko wybaczy. Tak samo jak wybaczył Kaczyńskiemu "spieprzaj dziadu". Ludzie się denerwują, a polityk też człowiek. Ponadto każdy ma prawo do własnej opinii na temat każdego innego. Ja na przykład uważam, ze to Miller jest zero. I co z tego wynika? Nic. Więc o co cały ten szum? Narodzie kochany, to są tylko politycy. TYLKO. Niech się gryzą między sobą, to nas (nie-polityków) w ogóle nie dotyczy. No a poza wszystkim, ciekawsze są Wiadomości, kiedy ktoś kogoś nawyzywał, niż kiedy jest grzecznie i kulturalnie. Nie bez powodu w telewizji królują filmy sensacyjne. Poniedziałek, 05.05.2003 bez tytułu W korespondencji, którą właśnie dostałem z Polski czytam tak: "Jest wiosna. Byłem rano na stadionie. Ruskie i murzyni wyprzedają zapasy za bezcen. Chyba zdają sobie sprawę, że jak się zacznie Unia Europa to się skończy Jarmark Europa." No właśnie. To jest jeden z najważniejszych praktycznych powodów dla których ja zamierzam głosować przeciw Unii. Unia zabija wolny handel, zabija swobody obywatelskie i robi to pod sztandarem zwiększania zakresu tych swobód. Unia to ogromna narastająca biurokracja. Nowe podatki, regulacje prawne, zezwolenia na to i tamto.... W tym czymś, czym jest Unia, nie da się swobodnie oddychać. Nie ma swobodnego, nieskrępowanego handlu na przykład. Miedzy innymi dlatego z taką ochotą spędzam długie miesiące w Ameryce Południowej, że tu jeszcze wolny handel kwitnie: Podchodzę do faceta na bazarze i dogaduję się za ile on mi sprzeda , to co ja chcę od niego kupić. Żaden urząd nie kontroluje przepływu kapitału między nami, nikt na nas nie nakłada podatków, nikt poza mną samym nie sprawdza jakości towaru, który kupuję. NIKT SIE NIE WTRĄCA w sprawy, które dotyczą tylko mnie, sprzedawcy i nadgnitego ananasa, który ja mimo wszystko kupuję za pół ceny, bo tak mi się podoba. W Unii np. nie mogę kupić ani wszystkich typów ananasów, ktore lubię, ani wszystkich typów bananów, bo normy unijne ich nie dopuszczają do obrotu. Na pewno mają na to swoje dobrze uzasadnione powody, ale ja te ich powody mam w dupie (przepraszam najmocniej, ale kiedy człowiek głodny to zły) , no więc ja te ich powody mam gdzieś. Jeżeli za własne pieniądze chcę kupić i zjeść coś, co mi zaszkodzi to czemu nie???? Marihuanę i tytoń pozwalają sprzedawać!

Wtorek, 06.05.2003 bez tytułu Jeszcze jedna ciekawostka z korespondencji z kraju: „Z funduszu 16 mln euro przyznanych przez Unię na ochronę zdrowia Polska wykorzystała około 0,15% Reszta pójdzie szczekać, czyli wróci z powrotem do Brukseli.” I z tego powodu też się naród burzy. Znowu niepotrzebnie. Przecież wszystkie te pieniądze, które Unia nam rozdaje za darmo są zawsze obwarowane takimi warunkami dodatkowymi żeby się ich w żaden sposób NIE UDAŁO WYKORZYSTAĆ. No bo przecież nikt nikomu nie daje kasy za darmo. A kiedy daje to na pewno nie za darmo. Czemu niby członkowie Unii mieliby się z nami Polakami dzielić swoim zapracowanym w pocie dobrobytem? Co oni tam nie maja dosyć własnych kłopotów ze Służbą Zdrowia? Też mają niedobory, deficyty, zadłużenia. Te pieniądze, które rzekomo straciliśmy NIGDY NIE MIAŁY TRAFIĆ W NASZE RĘCE. To od początku była gra pozorów, kolejna propagandowa fałszywka, która miała naszym Millerom dać dodatkowe argumenty, hasełka, przed referendum. NIGDY NIE MIELIŚMY TEJ KASY DOSTAĆ. WIĘC ŻEŚMY JEJ NIE DOSTALI. I TO NIE JEST ŻADNA NASZA STRATA, ANI NICZYJA WINA. TO JEST NORMALNA KOLEJ RZECZY. Jedyne co się nie miało zdarzyć, to przedostanie się tej informacji do szerokiej publikacji. Propaganda działa wtedy, gdy ogłasza się hucznie o PRZYZNANIU FUNDUSZY, ale siedzi się cicho, kiedy one wracają do nadawcy. Zwracam Państwa uwagę : do nadawcy, czyli do WŁAŚCICIELA. Te pieniądze nigdy nie były nasze i nigdy nam się nie należały. Myśmy na nie nigdy nie zapracowali. To od początku były ICH pieniądze i lepiej, że wróciły do prawowitych właścicieli. Nie powinno się żyć za cudze. Kropka. Jeżeli ktoś ma inne zdanie w tej sprawie to bardzo proszę - poniżej można się wyrazić. Piątek, 09.05.2003 bez tytułu Wczoraj nigdzie w mediach nie usłyszałem, że przypadła właśnie 58 rocznica zakończenia II wojny światowej. I flag nie wywieszono. Za to dzisiaj radio kilkakrotnie raczyło mnie poinformować, że komuniści w Moskwie świętują rocznicę zwycięstwa nad faszyzmem. Zrobiło mi się przykro. Nie potrafiliśmy uszanować naszych kombatantów. (Poznałem kilku - osoby wybitne, godne najwyższego szacunku! Znajdźcie mi dzisiaj kogoś, kto bez wahania poświęci swoją młodość, zaryzykuje życie w obronie Ojczyzny. Znajdźcie mi dzisiaj kogoś, u kogo dźwięki hymnu wywołują wzruszenie...) Oni tu jeszcze są. Żyją pośród nas dawni żołnierze AK, harcerze z szarych Szeregów... Coraz ich mniej. Lada chwila zostanie garstka, tak, jak w przypadku tych co walczyli w roku 1920. Dlatego nawet jeżeli ta rocznica dla nas, młodych, niewiele znaczy, powinniśmy o niej pamiętać - ze względu na NICH - tak jak zawsze pamiętamy o babci w Dniu Babci, o mamie w Dniu Matki... P.S. Internet nie jest miejscem często odwiedzanym przez bohaterów tamtych czasów, ale jeżeli, ktoś przypadkiem..., to przepraszam Was. Nie za innych, lecz za siebie - też zapomniałem wywiesić flagę. Wstyd.

Niedziela, 11.05.2003 bez tytułu Z osłupieniem oglądam w TV i słucham w radiu reklamówek w których wykorzystano grę słów: PIERWSZA KOMUNIA - PIERWSZA KOMÓRKA. Znak czasów jest taki, że kiedyś z okazji Pierwszej Komunii chrzestni kupowali dziecku pierwszy zegarek, a dzisiaj to ma być pierwszy telefon komórkowy. Cóż, z obyczajem trudno walczyć - tak jest i tyle. Jednak mnie to skojarzenie (komunia-komórka) wprowadza w osłupienie. Źle mi w uchu brzmi. Narusza moje prywatne, wewnętrzne poczucie porządku, świętości. Nie potrafię powiedzieć jednoznacznie, że mnie obraża, ale coś ważnego NARUSZA. Co Wy na to Przyjaciele? Co Wy na to Adwersarze? P.S. Sam sobie napisałbym: Po prostu się Pan starzeje, Panie Wojtku. Poniedziałek, 12.05.2003 bez tytułu Podają właśnie wyniki referendum akcesyjnego (aneksyjnego?) na Litwie. I po raz kolejny spostrzegam, że mylą się (albo może świadomie MANIPULUJĄ informacją), mówiąc, że "91% Litwinów zagłosowało za wejściem do Unii". Wcale nie 91% Litwinów, tylko 91% GŁOSUJĄCYCH, a skoro w referendum wzięło udział 60% uprawnionych, to 91% z 60% daje 54,6%. To oczywiście nadal większość, tyle, że dużo mniejsza większość. Ba, jest to większość na granicy błędu statystycznego! A to nam powinno dawać do myślenia. Czy demokracja jest rzeczywiście takim dobrym systemem, jak twierdzi propaganda? Przecież demokratyczne metody podejmowania decyzji powodują, że bardzo wielkie grupy ludzkie spychane są na margines. Z jednej strony otaczamy troską mniejszości rasowe, seksualne, religijne itp., z drugiej zaś notorycznie ignorujemy głos tych wszystkich mniejszości, które przegrały referenda, głosowania, wybory. Tych mniejszości nikt nie wspiera, nikt im nie pomaga, nie dodaje punktów preferencyjnych. Ja właściwie w każdej sprawie, którą poddaje się w Polsce pod publiczne głosowanie trafiam do mniejszości. I pewnie nie ja jeden. To się powtarza od 10 lat. Od 10 lat ani razu nie zwyciężyła żadna opcja, którą popierałem, nie przyjęto żadnego rozwiązania, które mógłbym uznać za swoje. Jestem więc stale spychany na margines życia obywatelskiego. Spychany do grona Tych, Którzy Nie Mają Racji. Spychany - dodajmy to uczciwie - demokratycznymi metodami. Czy to jednak oznacza, ze sprawa załatwiona? Uważam, że państwo powinno się zatroszczyć o komfort WSZYSTKICH swoich obywateli. Długotrwałe ignorowanie potrzeb pewnych grup mniejszościowych prowadzi do... Do różnych rzeczy, ale żadna z nich nie jest DOBRA. Popatrzcie na desperację Kurdów, Basków, Palestyńczyków, Murzynów zepchniętych do getta, chłopów zepchniętych w objęcia Samoobrony - oni wszyscy są uparcie ignorowani, ich racje zawsze przegrywają na rzecz "wyższych" racji. Ja i inne osoby podobne do mnie, damy sobie radę w ten sposób, że wyemigrujemy z państwa, które przestało być naszym państwem. (Stało się obce, a w wielu miejscach nawet wrogie.) Cóż jednak mają zrobić ci wszyscy, którzy są skazani na mieszkanie w Polsce, bo nie znają języków obcych, nie znają świata, nie daliby sobie rady gdzie indziej?

Środa, 14.05.2003 bez tytułu Właśnie słyszę Kwaśniewskiego jak się usprawiedliwia, że nie może czegoś tam załatwić, bo mu konstytucja zabrania. Z tonu głosu wynika, że prywatnie to on by nawet bardzo chciał – CHCEM ALE NIE MOGEM. Konstytucja to, Konstytucja tamto. Co i raz jakiś urzędnik atakowany przez obywatela odpowiada: Panie, co ja mogę poradzić, kiedy TAK STANOWIĄ PRZEPISY ? Staliśmy się niewolnikami litery prawa, niewolnikami pisma - jak faryzeusze! A przecież to człowiek jest panem szabatu. Rządzić ma duch, a nie litera. Sobota, 17.05.2003 bez tytułu Dostałem pocztą coś takiego: Fajnie być mężczyzną bo: - rozmowy telefoniczne załatwiasz w ciągu 30 sekund - wiesz coś o czołgach - na pięciodniowy urlop wystarcza ci jedna walizka - nie musisz kontrolować życia seksualnego przyjaciół - twój tyłek nie gra żadnej roli w rozmowach kwalifikacyjnych - wydatny brzuszek nie czyni cię niewidzialnym dla płci przeciwnej - nie targasz ze sobą toreb wyładowanych niepotrzebnymi przedmiotami - możesz wziąć prysznic i ubrać się w ciągu 10 minut - twoje slipy w trójpaku kosztują tylko 18 zł - nikogo nie interesuje, że w wieku 34 lat jesteś sam - trzy pary butów to więcej niż dość - gra wstępna jest dobrowolna - wszystkie twoje orgazmy są prawdziwe - seks nie popsuje ci reputacji - możesz napisać swoje imię, sikając na śnieg - nikt nie przerwie opowiadać świńskiego dowcipu, gdy wchodzisz do pokoju - znasz przynajmniej 10 sposobów otwierania butelki piwa - pilot od telewizora należy do ciebie - ludzie nigdy nie rzucają okiem na twoją klatkę piersiową, kiedy z nimi rozmawiasz - co to do diabła jest cellulitis? Spostrzegawcze. I z większością wypada się zgodzić. Poza tym sikaniem na śnieg. Jeżeli już to na pewno nie własne imię, bo co to niby za chwała. Ja bym wysikał kogoś innego. Na przykład... Poniedziałek, 19.05.2003 bez tytułu Pytają mnie ludzie, co myślę o aferze Rywina? Uważam, że żadnej afery nie ma. Przemyślałem sprawę gruntownie! Doszedłem do wniosku, że nie ma nic niestosownego w próbie kupienia lub sprzedania ustawy. Czym to się niby różni od każdej innej usługi? Że nielegalne? A od kiedy słowo „nielegalne” powstrzymuje swobodny obrót gotówki?

Każdy z nas wielokrotnie dogadywał się nielegalnie na wiele rzeczy. Ja na przykład, zawsze staram się negocjować z policją drogową. I uważam takie zachowanie za jak najbardziej normalne. Mimo że nielegalne. W dzisiejszych czasach gąszcz przepisów tak dokumentnie pozarastał proste ścieżki życia, że nie sposób przejść nie omijając prawa. Korupcja jest JEDYNYM sposobem na biurokrację. Spróbujcie na przykład poprowadzić mały sklep, tak jak to robił mój dziadek przed wojną – bez księgowej, bez kasy fiskalnej, certyfikatu Sanepidu, bez składek ZUS opłacanych w imieniu wiejskiej dziewczyny, która przyszła do pracy na przyuczenie i mogła być oddalona w KAŻDEJ CHWILI, gdyby się okazało, że kradnie, albo leniwa... Spróbujcie, tak jak mój dziadek. Szybko odkryjecie, że dzisiaj to NIEWYKONALNE. W tej sytuacji Rywina i jemu podobnych uważam za ludzi, którzy postępują racjonalnie. I UCZCIWIE! Sam kupiłbym kilka ustaw (gdyby mnie było stać.) Poniedziałek, 26.05.2003 bez tytułu Słów kilka na temat Pana Baraniny: Szkoda (że się powiesił.) To był dobry przestępca. Jeden z najlepszych jakich mieliśmy. Europejczyk! Prowadził działalność w kraju oraz za granicą - w Unii! Skutecznie konkurował z mafią austriacką i innymi. Był znany w świecie. Miał kontakty. I, jak podaje prasa, zawierał kontrakty międzynarodowe: z mafią włoską, holenderskim kartelem przemytniczym... Zginął człowiek – to zawsze jest tragedia. Choć czasami, po czyjejś śmierci, chcemy zacierać ręce z radości... Zginął mafioso – o co więc cały ten krzyk? Baranina był twardy - „jeden z najtwardszych i świetnie zdawał sobie sprawę z tego, w co gra i czym to się może skończyć”, tak o nim powiedział rzecznik policji. Był tak twardy, że policja nic by z niego nie wyciągnęła. To znaczy policja europejska, bo gdyby Baraninę przesłuchiwano w Chinach lub którymś z krajów arabskich, to śpiewałby, jak słowik. (Ale nie, jak Słowik). Ale my tu, w Europie, szanujemy prawa człowieka, nawet takiego człowieka, który nie szanuje praw innych ludzi. I to jest ten paradoks, o który mi chodziło: Z jakiego niby powodu, szanuje się prawa CZŁOWIEKA w odniesieniu bestii? Wtorek, 27.05.2003 bez tytułu Z radia słyszę piosenkę T-Love: „Najtrudniej jest powiedzieć NIE, kiedy wszyscy mówią TAK” Nawet Ojciec Święty. Tylko, że On patrzy na Europejskie zjednoczenie z perspektywy tysiącletniej, więc widzi co innego niż ja. Człowiek wielki, patrzący daleko dostrzega Boży Plan. Wniesiemy do Unii wartości, itd. Człowiek maluczki, patrzący zaledwie na najbliższe lata reszty swego życia, widzi kolejne cierpienia dla przyszłych pokoleń, kolejne wyrzeczenia, których już tyle było w przeszłości. Ja nie chcę się męczyć dla dzieci i wnuków – niech oni się pomęczą sami za siebie, sami dla siebie. Ja chciałbym żyć w wolnym i niepodległym kraju. Nie zależy mi na korzyściach płynących z wstąpienia do Unii. Naprawdę! NIE ZALEŻY MI. Jestem sentymentalnym romantykiem i z powodów sentymentalno-romantycznych wolę słabą złotówkę od mocnego euro. Nikt nie jest w stanie stwierdzić na pewno, czy po wstąpieniu się nam poprawi, czy pogorszy, nikt – ani entuzjasta, ani sceptyk, ani zdecydowany wróg zjednoczenia. To, czy będzie lepiej, czy gorzej, okaże się PO. Przede, to sobie można jedynie pogdybać. Dlatego nie słucham ARGUMENTÓW – każdy ciągnie w swoją stronę, nagina i chwali, albo nagina i straszy. Ja słucham serca, a moje serce mówi NIE.

Środa, 28.05.2003 bez tytułu Polska strefa w Iraku. Kiedy to usłyszałem pomyślałem: brzmi świetnie. Nareszcie mamy kolonię. (Obserwując to, co się stało w Afryce po upadku kolonii, jestem gorącym zwolennikiem ich reaktywacji.) No więc w pierwszej chwili zatarłem ręce z radości – mamy kolonię! Wreszcie jakiś uczciwy dostęp do ropy naftowej, a poza tym, bardzo lubię muzułmanów (Tych kilku, których znam osobiście.) Ale w drugiej chwili pomyślałem, że za pomoc, którą Polska (?) zaoferowała Amerykanom w Iraku, za tę pomoc, niestety, będziemy musieli słono zapłacić (zarówno łzy jak i krew są słone). Gdyby nasz udział w tej wojnie i okupacji, negocjował Lech Wałęsa, to miałbym pewność, że ugrałby dla Polski coś wartościowego. On już taki był... I jaki był, taki był, ale za granicą reprezentował najlepszy interes Polski. Bezinteresownie! Podczas, gdy obecni negocjatorzy... ministry spraw zagranicznych... wojskowych... Oni wszyscy mają pewne przyzwyczajenia... Poza tym mają nieciekawe życiorysy i również z tego powodu zależy im , by z Polski uciec do urzędów w Unii lub w NATO. Polska jest dla nich wyłącznie trampoliną. I nie ważne czy zaraz po skoku się złamie, byle udało im się daleko skoczyć. Czwartek, 29.05.2003 bez tytułu W jednej z wrocławskich gazet ukazał się wywiad, który cytuję poniżej. To jest coś dla osób które lubią film "MIŚ". Rzecz dzieje się dziś. Posłuchajcie... Joanna Banaś: Dlaczego pasażer waszego tramwaju nie może przesiąść się z wagonu do wagonu? Janusz Rajces, rzecznik wrocławskiego MPK: Może, tylko musi skasować drugi bilet. - Jak to? Przecież nadal jedzie tym samym tramwajem i ma bilet. - Regulamin przewozowy mówi wyraźnie: bilet jest ważny w tym wagonie, w którym został skasowany. - Przepis przepisem, ale staram się zrozumieć jego sens. Tak naprawdę, dlaczego nie mogę zmienić wagonu? - Przebiec na czerwonym też pani może, tyle że ryzykuje pani wypadkiem albo mandatem. A tutaj ryzykuje pani, że złapie ją kontroler. - Ale przechodzenie na czerwonym jest niezgodne z prawem, a przesiadanie się z wagonu do wagonu nie. - Jakby się ludzie tak przesiadali, to kontrolerom byłoby trudno pracować. - Czyli wygoda kontrolerów ma być argumentem? - Argumentem jest przepis. A poza tym jeśli kupuje pani bilet na pociąg, to chociaż do Gdańska jedzie i 15.30, i o 18.15, to pani ma bilet tylko na ten o 15.30. - Przepraszam, ale tylko jeśli to miejscówka, a u nas jakoś w tramwajach ich nie ma. - A po co w ogóle się przesiadać? - Przecież są sytuacje, kiedy trzeba się przesiąść, na przykład gdy w naszym wagonie jadą pijani, agresywni ludzie. - O tak, uciec jest najprościej, a przecież trzeba zainterweniować. - Szczególnie gdy się jedzie na przykład z małym dzieckiem. - Nie ma powodu, by zmieniać wagon. Można podejść do motorniczego, a on już wie, co robić. - Ale przecież w drugim wagonie nie ma motorniczego... P.S. Film "Miś" został nakręcony w 1980 roku...

Sobota, 31.05.2003 bez tytułu Byłem na kolacji u znajomych. Otworzyliśmy butelkę czerwonego wytrawnego z Chile. Na tylnej stronie naklejka z informacją, że win chilijskich nie trzeba „wietrzyć” po otwarciu. Francuskie owszem, zawsze, a chilijskie możesz pić od razu. Skąd ta różnica? Moja koleżanka powiedziała, że pewnie dlatego, że we Francji winogrona na wino depcze się gołymi stopami (i trzeba wietrzyć) a w Chile mają prasy. W czasie tej samej kolacji dowiedziałem się, że Komisja dbająca o poprawną polszczyznę dopuściła, jako formę poprawną WESZŁEM. Nie pozostaje mi nic innego jak Komisję wyśmiać. Komisja powinna przy okazji dopuścić jako poprawną formę WSZEDŁAM, żeby była równość płci wobec języka. „Żyj i daj żyć innym” – to piękne hasło. Tkwi w nim jednak pewien haczyk: a co jeżeli „żyć”, to nie to, co nam się zawsze zdawało, tylko góralski rzeczownik? Poniedziałek, 23.06.2003 bez tytułu W odpowiedzi na Szanownych Państwa wypowiedzi dot. „Z kamerą wśród ludzi”: Rzeczywiście chyba najlepszą radą jest to żebym ja sobie sam robił (trąbił), a ludziom niech się podoba, czy nie, wszystko jedno. Tak było dawniej, przy „WC Kwadransie” i sprawdziło się. Kubek się nie podobał, nogi na stoliku drażniły, siermiężna dekoracja była „prymitywna”, muzyka beznadziejna itd. a program i tak miał 3 i pół miliona widzów. Teraz oczywiście tylu ludzi przed telewizorem nie uzbieram, ale nie będę się szczególnie dokładnie wsłuchiwał w głos ludu. Wojciech Mann w radiu, kiedy mnie uczył zawodu, mówił tak: - Na początku wielu rzeczy mogą nie lubić i sporo ich u ciebie będzie drażnić. Ty już jesteś taki typ – drażniący. Ale trzymaj swoją linię. Będziesz drażnił i właśnie to ich przytrzyma na odbiorze. A po jakimś czasie, sami się zorientują, że przestało drażnić, a zaczęło interesować. Robię więc swoje, na własny nos, wyczucie i odpowiedzialność. Jak się nie uda, trudno, przynajmniej nie będę miał na kogo zwalać. Cała wina będzie moja. Ale... gdyby... okazało się, że program osiągnie sukces, to też nie będę się musiał z nikim dzielić „odpowiedzialnością” za ten sukces. Tak jak w przypadku „Kwadransa”. Gdybym wtedy słuchał doradców, to zrobiliby z tego program jak wiele innych – sztampowy. Ten nowy, tak jak tamten stary, sztampowy ma nie być. To już wolę żeby był po prostu zły i do kosza.