ROZDZIAŁ I
Don Amadeo Alfieri, uniwersytecki kolega profesora
Orlaniego, ojca mojej przyjaciółki Claudii, mógłby odpowiadać
opisowi antropologicznego typu etruskiego, podanego kiedyś przez
Gavina de Beer. Miał pociągłą twarz, cienki, ostro zarysowany nos,
czoło wysokie, gładkie i wąskie, a czaszkę wydłużoną
„arystokratycznie, w porównaniu do typu romańskiego”, jak sam
mawiał w kawiarni na Campo dei Fiori. Odpowiadałem mu
żartobliwie, że jeśli chodzi o czaszkę, to mógłby szukać
pradziadków równie dobrze na Jukatanie w grobowcach Majów.
Alfieri, gdy zeszłego roku odwiedziłem go w jego wiejskiej
posiadłości leżącej pomiędzy Sieną i Volterra, obiecał mi pokazać
coś, czego nie oglądały dotąd oczy etruskologów. Nie jestem
etruskologiem, interesują mnie zasadniczo kultury
mezoamerykańskie, ale kiedy Alfieri oznajmił mi, że mogę liczyć na
dwie, no, powiedzmy trzy wazy z VIII wieku przed naszą erą,
obudził moją chciwość kolekcjonera cierpiącego na niedosyt
gotówki. Liczyłem bezwstydnie, że tego lata obłowię się, nie
wydając ani funta u tych hien, londyńskich antykwa-riuszy.
Zwłaszcza że leczenie mojej córki przeciągało się w Szwajcarii, a
moja żona Laura dokonywała cudów przebiegłości, aby przedłużać
sprawę rozwodową i wycisnąć ze mnie wszystko, co udało mi się
zarobić na sprawie sir Garricka w Afryce.
Anglicy powiadają, że wiosna w Anglii ma niepowtarzalny
urok. To samo udało mi się już słyszeć w Prowansji i Andaluzji. Ja
twierdzę, że najładniejsza jest wiosna w Szwajcarii, nawet gdy na
trasie zjazdowej moje stare markery w wiernej symbiozie z jeszcze
starszymi deskami rousillon budziły zrozumiałe zdumienie, chichoty
i małpie miny eleganckich zjazdowców zaopatrzonych w sprzęt
wyceniany na pierwszym, miejscu w katalogach renomowanych
firm. Przyznaję, że sensacja, jaką budziłem, trochę mnie drażniła,
ale gdy wieczorem strzelałem mojego drinka i dowiedziałem się, że
znowu kilku specjalistów od zjazdu zawieziono oblepionych gipsem
do najbliższego szpitala, dobre samopoczucie wracało mi
momentalnie. Zwłaszcza, tu już muszę zanotować całą prawdę, że
mój dzieciak czuł się tej wiosny znacznie lepiej, a to było dla mnie
najważniejsze. Ale życie, doktorze Bart, to nie żarty. Życie uwielbia
forsę, Szwajcarzy też ją lubią, lubią systematycznie. Telefon z
Londynu zaostrzył więc moją uwagę. Dzwonił Dawson, mój
kumpel, mówiąc, że faceci z policji włoskiej pamiętają o istnieniu
Roberta D. Barta. - Archeologa? - zapytałem rzeczowo.
— Nie bądź głupi. Interesujesz ich jako prywatny glina, coś
tam o tobie słyszeli.
— Kto zapłaci za to zainteresowanie i pamięć?
— Niejaki don Tulio Alfieri.
— Nie znam gościa - powiedziałem pomiędzy jednym
łykiem. brandy, a drugim. - To znaczy, coś mi mówiono.
— Nic nie szkodzi. Ma forsę.
— Ale nie będzie mi chyba płacić za to, że go odwiedzę?
— Jasne. Zamordowano jego brata, don Amadea Alfieriego.
Znałeś go podobno?
— Trochę. Wspólne zainteresowania i tak dalej. Słyszałem,
że jego brat jest trochę nie tego...
— Zbzikowany? Tak mówią. Pojedziesz, Rob?
— Wyślij notę dyplomatyczną, że pojawię się.
— Jestem pewien, że don Tulio nie da ci grosza przed
zakończeniem sprawy. To sknera.
— Widziałeś Włocha, który nim nie jest? - spytałem,
zapalając fajkę. Dawson przez chwilę milczał dyplomatycznie, nie
zwracając uwagi na oszczędnościowe przepisy swojej instytucji.
Potem, jakby wiedział, o czym właśnie myślę, rzekł:
— Właściwie nie powiedzieli, dlaczego chcą, abyś się
pokręcił przy tej sprawie. Oni nie lubią prywatnych glin, zostawiają
im różne robótki w typowych sprawach...
— Męsko-żeńskich, Dawson?
— Coś w tym rodzaju.
— Dobra - nie komentowałem już tego. - Zadzwonię do
Genewy. Jedna taka strzelała do mnie okiem w biurze Swissair,
pewnie myślała, że jestem nadziany. Ale jeszcze kilka dni tu
posiedzę. Cześć.
Lubię góry, lubię dalekie przestrzenie tego morza białego
zimą, płynę po tej bieli jak ptak. „Do gipsowego gniazda!” twierdzi
moja przyjaciółka, Claudia, córka starego Orlaniego z Rzymu. Jest
ze mną teraz, a raczej nie ze mną, tylko z moją córką. Claudia
ma\vszystkie uroki młodości, a ja, idiota, nie mogę zapomnieć Joy,
która zdaje się zapominać o mnie. Nasze londyńskie pożegnanie
było chłodne. Chyba jednak spotykała się z typem, o którym
wspominała, gdy prowadziłem sprawę Garrickpw. Wyjeżdżała na
kontynent, w Alpy. Wyobrażałem sobie, że jej towarzysz to
płaskostopy kretyn, który będzie oglądał góry, siedząc sobie w
wygodnej kolejce zębatej wyruszającej z Saint-
- Gervais u stóp Mont Blanc i zaliczając z ławki urocze
doliny Montjoie i Chamonix.
— Gdzie będziecie spędzać urocze wieczory? - zapytałem
złośliwie. - Chyba nie w tym cholernym Chamonix pełnym
nadzianej hołoty?
— A co mi radzisz? - spytała lodowato Joy.
— Jaskinię Gargas w Hautes-Pyrenees.
— Dlaczego? - rzuciła ostrożnie.
— Podobno w XVIII wieku przemieszkiwał tam niejaki
Blaise Ferrage, zwany wilkołakiem z Gargas. Zgwałcił,
poćwiartował i pożarł ponoć trzydzieści dziewczyn. Jeśli znajdzie
się tam ktoś, kto pożre twojego idola, będę o ciebie spokojniejszy.
Może nie powinienem był tego powiedzieć, ale byłem w
niedobrym.nastroju. Moją córkę czekała operacja kostna w
szwajcarskim sanatorium. To mogło mnie tłumaczyć, ale Joy o
tym nie wiedziała. Gdzieś podział się nastrój łączący nas podczas
krótkich wakacji w Ely. Joy była jak wolny ptak. To wiedziałem.
Wiedziałem również, że Claudia pozostanie moją platoniczną
przyjaźnią. To dzieciak. Chciałbym, żeby zaprzyjaźniła się z moją
córką, gdy ja pojadę do Rzymu, tego zakurzonego miasta, które,
nie wiem czemu, wciąż budzi zachwyt tylu ludzi. Co do mnie,
wolę wiejski spokój, małe pensjonaty i kąty, gdzie można
spokojnie strzelić sobie drinka i gdzie niepodają niczego z oliwą i
makaronem.
Dawson nie powiedział mi, dlaczego policja włoska
interesuje się moją skromną osobą. Widocznie sądził, że
odpowiedź na to pytanie znajdę na miejscu.
Przyjaciel mojej ciotki, niejaki Morse z Yardu,
sprezentował mi onegdaj ładne cacko, smith and wessona 38,
wiedząc, że lubię niezawodną broń, chociaż nie lubię jej używać.
Dołączyłem tego wessona do mojego małego kompletu, z którym
się nigdy nie rozstaję, do skorpiona i webleya, tym bardziej że
prezent Morse’a ma tylko dwuipółcalową lufę, wygodny do
noszenia. Córce powiedziałem, że wybieram się na wykopaliska,
aby wydać ostatnie pieniądze przeznaczone na drinki. Nie dala się
zwieść żartowi, ale nie powiedziała ani słowa. Claudia widziała,
jak pakuję te „dwa i pół cala” do małej walizeczki.
— Na uniwersytecie mógłbyś się przynajmniej zestarzeć -
rzek-Ja - i byłbyś przystojnym staruszkiem, Rob.
— Nauka jest jak kolumna bersalierów biegnąca po
zwycięstwo. Czy to nie twój staruszek przepowiedział mi, że
skończę jako naukowe Zero?
— A policja nie może się bez ciebie obejść? - zakpiła.
- Policja pewnie może, ale sprawiedliwość nie, moje
dziecko. Poza tym czasami lubię pieniądze, i raczej więcej
pieniędzy niż mniej. Co ci kupić na pożegnanie? Chanel numer 3?
- Yardleya.
Zmieniłaś gusty?
— Na złość tobie, Rob.
— Jutro powiem ci cześć, więc dzisiaj bądź dla mnie miła.
Spojrzała na mnie z wyrzutem.
Jej oczy, oczy jak dwa kwiaty, wspomniałem, kiedy
samolot linii Swissair, airbus A310, kołował na pasie lotniska
Fiumicino. Nie bez przesady mówi się, że Swissair to nie tylko
linia lotnicza, i najlepszy w świecie system rezerwacji
komputerowej. Rzymskie biuro Swissair postarało się też o
rezerwację hotelu i wynajęcie samochodu, co oznajmił mi agent
linii, kruczowłosa dziewczyna o fiołkowych oczach. Rob,
starzejesz się, bo masz fioła na punkcie dziewczyn. Wciągnąłem w
płuca ciężkie, rzymskie powietrze. Już nie pamiętałem o Claudii,
chociaż miałem jeszcze w oczach bajkowy obrazek
szwajcarskiego zimowiska i pamiętałem ciepło warg mojego
dzieciaka. Czułem to dziwne podniecenie ogarniające mnie
zawsze, gdy zaczyna się jakaś sprawa. Naturalnie spłoszyłem
facetów z obsługi bezpieczeństwa lotów, gdy czujniki wymacały
mój mały arsenał w walizce. Sprawę szybko wyjaśni! komisarz
Malone, uprzedzony już przez Yard o moim przyjeździe, więc nie
potraktowano mnie jak terrorysty z obszarów przyjaznych, ale
rozwijających się i dlatego bardzo nerwowych.
— Malone.
— Bart.
Spojrzałem z żalem na fiołkową dziewczynę ze Swissair,
rzuciła mi rutynowy uśmiech, zakodowany służbowo, i wskoczyła
do czerwonego fiata uno, zostawiwszy mi plik papierów, plan
miasta i czeki podróżne. Oczywiście było tam również
poświadczenie rezerwacji apartamentu w hotelu „Raphael”.
Komisarz Malone miał wygląd wyżła mieszańca. Sylwetka
wyżła, sierść irlandzkiego setera, mam oczywiście na myśli włosy,
wydłużona, sucha, wilcza twarz i ślepia basseta. Słyszałem, że
Malone uchodzi za doświadczonego wygę. Nie dziwię się. Na
oczy basseta da się nabrać niejeden spryciarz. W cywilnym
ubraniu nie robił wrażenia wygi, który, jak mówił o nim mój
kumpel Dawson, pójdzie po tropie, przezwyciężając nawet własny
zawał serca.
Milczał, prowadząc swój służbowy wóz, aż do Piazza
Navona. Przed hotelem powiedział:
- Będę jutro rano. Około dziesiątej. Porozmawiamy. Teraz
zostawiam pana, idę do Domiziana na kawę, bo ledwie powłóczę
nogami.
- Starość? - powiedziałem niegrzecznie, bo dostrzegłem, że
jakby ociąga się z pożegnaniem.
- Terroryści, psiakrew. Do jutra... Prywatny gliniarz to
musi być coś! Ja łaziłem za terrorystami przez całą noc.
Przechodząc przez hotelowy hall, zauważyłem doktora
Paoli. Stary profesor Orlani wypowiedział mu dom, obiady i
kolacje, Claudia wypowiedziała mu towarzystwo, bo polubiła
moje. Co ten zdechlak tu robi o tej porze i w towarzystwie facetów
rozprawiających głośno
o przyszłości socjalizmu? Czyżby porzucił sympatię do
Czerwonych Brygad? Miał elegancko zaprasowane kremowe
spodnie, kremową koszulę, kremową marynarkę i kremowy
krawat. Gębę też miał kremową jak po wyleczonej żółtaczce.
Popatrzył na mnie złym wzrokiem. Udałem, że go nie poznaję, nie
lubię typków, którzy przyjaźnie machają prawicą, a lewicą
mieszają trucizny. Mydłek. Ale nie wybaczył mi ani Claudii, ani
tego że nie zrobi kariery w katedrze Orlaniego.
Byłćm zmęczony i nie chciało mi się jeść. Wziąłem
prysznic, wyłączyłem telefon, z przyzwyczajenia sprawdziłem
zamek u drzwi i położyłem się na łóżku, czekając na sen.
Następnego dnia o dziesiątej zastukano do drzwi. Na progu
stał basset Malone. Gdyby jeszcze miał długie, rasowe opadające
uszy, mógłbym mu powiedzieć „wejdź, ale nie szczekaj, bo
cholernie boli mnie głowa”.
- Śniadanie? - zaproponowałem. Skinął głową.
Zamówiłem śniadanie. Malone powiedział od niechcenia:
— Dzwonił do mnie don Tulio Alfieri. Przebywa w swej
posiadłości opodal Sieny. Pytał, czy pańskie usługi dużo kosztują.
— I co pan mu powiedział?
— Że czasami bierze pan dużo.
— Doskonale - pochwaliłem. Malone przymknął z
wdzięcznością swoje oczy basseta.
— Tulio jest skąpy. Myślę, że lubi płacić w lirach.
— Kiepski żart, nie kolekcjonuję makulatury. Ostatnio
gotów jestem sprzedawać nawet książki z mojej biblioteki. Niech
pan powie temu sknerze, że w grę wchodzą tylko dolary albo
funty... albo coś z kolekcji don Amadea, ostatecznie.
— Don Tulio jest także kolekcjonerem i gromadzi
wszystko, co ma etruską metrykę. Raczej wymienia, niż sprzedaje.
O, tak...
Pomyślałem sobie, że warto to zapamiętać.
— Pomówmy - zmieniłem temat - pomówmy albo
wyjaśnijmy sobie, po co policja włoska zadała sobie trud
sprowadzenia mnie tutaj. Interesuje mnie to.
— Zaprosiliśmy pana, i to dyskretnie, mam nadzieję,
doktorze Bart. Zaznaczono w rozmowie z nadinspektorem
Dawsonem z Yardu, że chodzi o dyskrecję.
— W porządku. Wam idzie o dyskrecję, Dawson jest
dyskretny, ja mogę być dyskretny, ale muszę wiedzieć, o co
właściwie chodzi. Nie jesteście przecież bezsilni wobec
morderstwa, nawet gdy dotyczy ono znanego etruskologa. Wal
pan, Malone.
Nabiłem fajkę i zasiadłem wygodnie w fotelu. Malone
nerwowo zapalił papierosa.
ROZDZIAŁ II
— Don Tulio nie wie o naszym spotkaniu i to, co powiem,
musi pozostać między nami - powiedział, zaciągając się łapczywie
dymem.
— Pozwoli pan, Malone - odparłem - że sam zdecyduję, co
będzie właściwe, a co nie. Muszę rozejrzeć się wokół siebie. I
lubię sam decydować o szczegółach swojej roboty.
— Nalegam, by pan przyjął ten jeden warunek -
powiedział Malone, patrząc na mnie tak, jakby prosił, abym mu
rzucił kość.
— No, dobrze. Byle po tym warunku nie nastąpiły inne.
Następnego dnia byłem już w drodze do Sieny, siedząc za
kierownicą dwuosobowego szewroleta z plastikową karoserią,
pudło to wygląda dosyć niepozornie, ale wiedziałem, że można z
niego wydusić do dwustu kilometrów. Naturalnie, nie zamierzałem
ryzykować takiej szybkości. Policja włoska nie zna się na żartach
pod tym względem, a sprawa przedstawiona przez komisarza
Malone zaintrygowała mnie, może przede wszystkim dlatego że po
pierwsze ten szczwany basset nie powiedział mi wszystkiego, po
drugie, że chciał wyciągnąć kasztany z ognia moimi paluchami, a
po trzecie, że to wszystko, co usłyszałem i co sobie
kombinowałem, łączyło się z niebezpieczeństwem, czułem to
podskórnie. Nigdy nie zależy mi na nadstawianiu karku i
zazwyczaj dbam o swoje zdrowie, chyba że z jakiegoś powodu
strzelę o trzy drinki z-a dużo. Tym razem też nie zamierzałem
popełniać samobójstwa, ale po prostu potrzebowałem forsy. Moja
żona starannie zaplanowała rozciągnięcie sprawy rozwodowej w
przestrzeni i czasie. Jej adwokaci, którzy mogliby się przyśnić
staremu Dickensowi, urzędowali w Londynie, ona bywała
nieuchwytna. Czekali, aż pęknę i zgodzę się na alimenty, których
wysokość przyśpieszyłaby zapaść u kogoś dużo bardziej
zamożnego niż ja. Nazwali to nawet dosyć łagodnie:
odszkodowaniem za złamane życie kobiety. Ciekawe, czy ci
panowie z palestry wiedzieli, że moja żona mogłaby zająć się
zawodowo łamaniem życia mężczyznom!
Wisiała też nade mną inna groźba. Londyński wydawca,
którego namawiałem do wydania mojej nowej książki o kulturze
Majów z kosztownym wyborem ilustracji, zapewnił mnie, że jeśli
nawet się zgodzi na to i zostanie zrujnowany, to nie zawaha się
zrujnować i mnie. Doszczętnie.
A wreszcie sprawa braci Alfierich. Myślałem o niej,
siedząc w małym barze opodal stacji i warsztatu samochodowego,
w którym sprawdzano ciśnienie oleju w moim wozie. Siedziałem i
myślałem, grzebiąc widelcem po plastikowym talerzu
wypełnionym makaronem i jakimś czerwonym sosem. Nie cierpię
makaronu, który kojarzy mi się zawsze z wężem oplatającym
biednego, starego Laokoona. Właściciel baru musiał mnie
obserwować i uznał pewnie, że jestem zmęczony, bo podszedł i
powiedział:
- O sto metrów stąd mamy całkiem niezły motel. Gdyby
pan zechciał się przespać, mógłbym zadzwonić do recepcji...
- Dziękuję. Czekam na wóz. Przeglądają go w warsztacie.
— Zbliża się noc, proszę pana.
— Zgadza się i ja to widzę.
Zapłaciłem i wyszedłem przed bar. Nie chciało mi się
nabijać fajki. Wróciłem do baru i kupiłem paczkę astorów.
Kazałem dodać butelkę szkockiej whisky. W wozie uzupełnię
piersiówkę.
Przed Viterbo miałem małe zdarzenie. Olbrzymia
ciężarówka, która zbliżała się z naprzeciwka od strony Viterbo,
nagle zjechała na mój pas ruchu, oślepiając mnie potężnymi
reflektorami. Znalazłem się pomiędzy tym stalowym
mastodontem, a skalną pochyłością sięgającą drogi. Uratowało
mnie wspaniałe przyspieszenie mojego wozu. Stanowczo, Bart,
podejmujesz zawsze dobre decyzje, jesteś nadzwyczajny. Tak
sobie pomyślałem. Bo gdybym w genewskim biurze Swissair
kazał wynająć jakiś większy wóz z automatyczną skrzynią biegów,
byłoby już po mnie. Przejeżdżając przez uśpione miasto oceniłem
zdarzenie z ciężarówką jako przypadkowe. Potem pojawiła się
mgła. Zmieniłem światła na krótkie, zapaliłem papierosa i
włączyłem radio. Jakaś nocna stacja nadawała muzykę taneczną w
wykonaniu orkiestry Edmunda Rossa. Można wytrzymać.
Minąłem Viterbo i wybrałem drogę na Montefiascone i
Montalcino. Zaczął padać drobny deszcz. Włączyłem wycieraczki
na długi, powolny skok i nacisnąłem guzik w lewych drzwiach,
opuszczając szybę. W wozie było gorąco i poczułem się trochę
senny.
Deszcz siąpił, wycieraczki pracowały monotonnie, mgła
opadła już dawno. Ciągnąłem spokojnie i równo, dziewięćdziesiąt
na godzinę. W górnym lusterku widziałem wciąż żółtawe światła.
Spojrzałem na jarzący się zielono zegar na desce rozdzielczej.
Tamten wóz trzymał się mnie już ponad czterdzieści minut. Mógł
to być oczywiście przypadek. Światła jego wisiały nisko nad
ziemią, rozstawione szeroko, nie był to więc mały wóz, jednak nie
ciężarówka. Próbowałem nie zwracać uwagi na intruza, myślałem
o Joy. Od czasu, gdy spadla na nią fortuna sir Garricka, mogła
sobie pozwolić na dłuższe podróże, a seria artykułów o zabójstwie
Garricka i przemycie diamentów z Afryki Południowej utorowała
jej drogę do wielu czasopism. Ale Joy wolała pisać artykuły o
sztuce, za którą przepadała, zwłaszcza o sztuce włoskiej. Zdaje się,
że Joy powinna być teraz w Rawennie, w czasie kiedy od gór
wieją jeszcze chłodne wiatry, w starym mieście cesarskim już
zakwitają pierwsze żółte róże rawenneńskiej wiosny. Myśląc o
tym, jeszcze nie wiedziałem, naturalnie, że postanowię, iż Joy
będzie w nowej sprawie, ściągającej mnie do Sieny, przynętą.
Lekka mgła przemieszana z deszczem ustąpiła, deszcz też
przestał padać. Miałem ochotę strzelić sobie jednego, ale policja
drogowa bywa czasem bardzo pracowita, nawet w taką noc jak ta,
a ja nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Za Corbaro skręciłem
w prawo, w boczną drogę mającą wylot ku Ficulle, gdzie mogłem
wrócić na autostradę do Sieny. Wóz jadący z tyłu powtórzył mój
manewr. Zapaliłem papierosa, wyjąłem ze schowka skorpiona,
wsadziłem pod pachę. Dodałem gazu.
Tamten zrobił to samo. Miał potężne przyspieszenie. Mimo
to mogłem mu uciec, jednak nie uczyniłem tego. Pozwoliłem, aby
zrównał się ze mną. Przez chwilę pędziliśmy tak drogą błyszczącą
w świetle reflektorów. Był to podrasowany BMW. Nie mogłem
rozpoznać, czy sylwetka schylona przy kierownicy należy do
kobiety czy do mężczyzny. W każdym razie mój „towarzysz” miał
dobre nerwy, gdyż na wysokości jego twarzy dostrzegłem żarzący
się punkcik papierosa.
Rozstaliśmy się, gdy wjeżdżałem na autostradę prowadzącą
do Sieny. Światła jego wozu uciekły nagle do tyłu, zamigotały
drwiąco. Znikły. O co tu chodzi, Bart? Ktoś będzie musiał na to
odpowiedzieć. Cierpliwości.
— W zasadzie może pan liczyć tylko na siebie -
powiedział mi Malone w Hotelu „Raphael”. - Oczywiście
będziemy się kontaktować...
— Jasne. Ale niech mi pan powie, dlaczego policji
chodziło właśnie o mnie?
Malone ostrożnie spróbował mojej wybornej szkockiej jak
ktoś, kto boi się otrucia. Ostatecznie w tym kraju wszystko jest
możliwe. Papież Aleksander Borgia na wydanej przez siebie
uczcie otruł się winem przeznaczonym dla paru zaproszonych
kardynałów.
— Rodzina Alfierich - powiedział powoli, gapiąc się w
sufit - rodzina Alfierich jest bardzo ustosunkowana. Bardzo -
podkreślił. - Nie tylko w świecie naukowym...
— Kościół? - strzeliłem.
— To także - zgodził się Malone.
— A cóż jeszcze?
— Polityka. Wie pan, policja włoska ma kłopoty z
politykami. Politycy i prasa mają zbyt wiele do gadania. Pan jest,
że tak powiem, kimś neutralnym politycznie. To po pierwsze.
— A po drugie?
— Ma pan prywatne powiązania ze światem sztuki, to
może okazać się potrzebne.
Basset kluczy, muszę go nacisnąć.
— Jednak - powiedziałem - brat zamordowanego, o ile
zrozumiałem mojego przyjaciela z Yardu, potrzebuje mnie nie
jako eksperta sztuki.
— Don Tulio Alfieri? Tak. I my poleciliśmy mu pana,
oczywiście odpowiednio dyskretnie. Liczymy, że stosując swoje
prywatne metody, pomoże nam pan. - Szkocka mimo wszystko
rozgrzała go, rozsiadł się wygodniej.
— Tak czy owak zostaje pewien drobiazg, komisarzu.
— Mianowicie? - spytał, wyciągając ku mnie rękę z
pustym kieliszkiem.
— Pozostaje trup Amadea Alfieriego. Cokolwiek myślicie
o polityce i politykach, musicie działać.
— Ale dyskretnie, bardzo dyskretnie. I powiedziałbym
jeszcze, że pana powinien interesować tylko don Tulio.
— W takim razie zostawiam sprawę policji. Albo zwróćcie
się do jakiejś prywatnej agencji, lewackiej, prawicowej,
postępowej czy neutralnej. Człowieku, nie mogę zająć się
degustacją herbaty, nie widząc herbaty ani dzbanka.
— To prawda, doktorze Bart - przyznał Malone.
— Więc dlaczego policja chce, żebym zajął się tylko
bratem zamordowanego? O co jest podejrzany?
— Nie policja w ogóle, tylko ja. Może Dawson nie
wyjaśnił panu tego dokładnie. Poza tym policja nie ma nic do don
Tulia. I nie mamy do niego dostępu. A ponieważ on wie, że pan
był przyjacielem jego brata, więc zechce pana przyjąć i może
powie panu więcej, niż chce powiedzieć nam. Pan i don Tulio
jesteście archeologami i miłośnikami sztuki. To zbliża.
— To zależy - powiedziałem wątpiącym tonem. - Czasami
wręcz oddala.
Byłem pewien, że basset kłamie. Policja chce mnie tu
pewnie użyć jako wycieraczki. Nie ze mną takie numery. Ale
grajmy dalej.
- Jeszcze dwa pytania, zanim wskoczę do łóżka.
- Niech pan pyta, doktorze Bart. - Tym razem Malone sam
nalał sobie whisky. Widocznie mu smakowała. Ja też ją lubię.
Spojrzałem na Malonego przyjaźniej.
— Jak zginął don Amadeo Alfieri? - spytałem bez
zbytniego zainteresowania.
— Strzał z niewielkiej odległości. Z małego pistoletu
automatycznego. Pocisk w stalowej koszulce.
— Znam te cacka. Nieduże, mieszczą się w damskiej
torebce, ba, puderniczce. Higieniczna i skuteczna broń.
— istotnie. Strzelono celnie między oczy.
— Więc pocisk musiał wyjść z tyłu czaszki - skinąłem
głową.
— Skąd pan wie?
— Powiedział pan, że użyto naboju w stalowej koszulce...
Aha, czy don Amadeo miał żonę?
— Pan sądzi...?
- Kobiety w dzisiejszych czasach są takie nerwowe, wie
pan.
Malone wstał. Był trochę zarumieniony, to wina mojej
szkockiej.
Rzucił na stolik kopertę.
- Co to jest? - zapytałem.
- Trochę szczegółów dotyczących tej sprawy. Muszę już
iść. W kopercie znajdzie pan numer mojego rzymskiego telefonu.
Do widzenia.
Widocznie nie chciał już ze mną rozmawiać o tej sprawie.
Ach, ta polityka, spawiająca, że nawet koty boją się myszy!
Ziewnąłem ostentacyjnie. Niech facet nie sądzi, że mnie zdziwił
albo wzbudził moje zainteresowanie.
- Cześć.
Gdy wyszedł, wziąłem ciepły prysznic, potem poszedłem
do łóżka, wyłączywszy przedtem telefon. Zadawałem sobie
pytanie, dlaczego Malone chce mnie wrobić. Bo to było pewne.
Czyżby rodzina Alfierich była aż tak wpływowa, że policja
rzymska chciałaby obserwować sprawę z boku i ewentualnie
wrobić w jakąś awanturę prywatnego glinę? I dlaczego sprawą
zabójstwa don Amadea Alfieriego nie zajmują się zawodowi
łapacze z Sieny? Bart, stary pijaku, gdy się obudzisz, musisz zjeść
porządne śniadanie i strzelić kilka drinków. Szkocka albo bourbon
zawsze dobrze ci robi na szare komórki. W pewnej chwili usiadłem
na łóżku. Ostatecznie nie przyjechałem na wakacje, trzeba włączyć
telefon. Na wszelki wypadek.
Telefon zadzwonił prawie zaraz potem. Podniosłem
słuchawkę.
— Bart. Słucham.
— Mówi Patrycja Wills ze Swissair, powiedziałam panu
dzień dobry na lotnisku. Czy jest pan zadowolony z hotelu?
— Gadanie. Zadzwoniła pani, bo wpadłem pani w oko -
zażartowałem.
Pani czy panna Patrycja parsknęła śmiechem i odłożyła
słuchawkę.
Po śniadaniu, a przed wyruszeniem do Sieny zamówiłem
rozmowę z Zurychem, z antykwariatem mojego przyjaciela, Josta
Kaumanna.
— Jost, powiedz mi, czy w Zurychu handluje się jakimiś
etruskimi rupieciami?
— Często. Chcesz coś przemycić?
— Nie bądź głupi, Jost. Wiesz, że zajmuję się wyłącznie
przemytem alkoholu. Więc?
— Czasami coś się pojawia. To poszukiwany towar. Ale
wszystkie większe transakcje są nielegalne.
— Dzięki i cześć. Aha, gdybyś zauważył coś szczególnego,
zapisz 5 obie, dobra?
Nie miałem pojęcia, czemu zadzwoniłem do Josta.
Spakowałem bagaże, zadzwoniłem na służbę, kazałem znieść
walizy, zjechałem windą do recepcji, uregulowałem rachunek,
zostawiłem napiwki, kupiłem kilka gazet i wsiadłem do
wynajętego przez Patrycję Wills wozu. Po godzinie wymknąłem
się z rzymskiego mrowiska, wjechałem na autostradę północną i
dodałem gazu. A więc tak: jeśli don Alfieri związany jest z jakąś
polityczną mafią, to któregoś dnia znajdą twoje długie szczątki,
powiedziałaby Joy, w rzece albo nie znajdą ich w ogóle. Polityka...
czy mogę kupić taki numer Malonego? Bassety bywają niegłupie,
Bart. Nie słyszałem, żeby były obłudne. Muszę zapytać Dawsona,
on ma basseta.
Znowu było mi duszno w wozie. Podniosłem szyby i
włączyłem klimatyzację. Nie pomogło. Ostatnio żyję chyba zbyt
intensywnie. Praca gliny, nowa książka o pewnych aspektach
wczesnej kultury Majów, papierosy i fajka, no i szkocka. Mało
pływania, mało tenisa, mało nart, i ci cholerni prawnicy Laury,
wysysający moją krwawicę. Pan Bóg popełnił z całą pewnością
dwa błędy. Najpierw, gdy nie wyszła mu sprawa z Rajem,
Adamem i Ewą, a potem, gdy stworzył prawo. Zbyt elastyczna to
była robótka, zbyt dużo zostawiła do interpretacji dla palestry. Gdy
uporam się z tymi londyńskimi łotrami, sam sobie ofiaruję
Srebrnego Jasia.
Noc dłużyła się, znowu poszukałem muzyki w radiu. Na
wszystkich zakresach słychać było perkusję i wycie Beethovenów
piosenki. Wrzuciłem kasetę z nagraniem Stephana Grapelli.
Byliśmy na jego koncercie w Albert Hall, ja i Joy. Dobry jazz i
dobry instrumentalista, to jednak coś. W światłach drogowych
widziałem przed sobą puste, szerokie pasmo autostrady, jechałem
setką, niosło mnie jak na latającym dywanie, Te dwuosobowe
szewrolety to dobre maszyny.
To było przed Quirica. Długi, płaski cień na drodze.
Człowiek? Jeszcze nie byłem pewien. Podjechałem bliżej, ale
niezbyt blisko. Zatrzymałem wóz. Włączyłem zamki u drzwi.
Wysiadając, sprawdziłem, czy mój skorpion siedzi dostatecznie
lekko w futerale pod pachą. Schyliłem się, udając, że poprawiam
trzewik, i szybko przykleiłem kluczyki plastrem do podwozia. jeśli
ktoś szykuje mi kawał, wóz można będzie otworzyć tylko łomem.
Rozejrzałem się. Wokół było pusto i cicho. Podszedłem powoli. To
była kobieta, w długiej, ciemnej sukni. Lewą rękę miała
bezwładnie przerzuconą przez biodro. Szukając tętna, palcami
prawej dłoni mocno ująłem jej ramię powyżej łokcia, wystarczyło
nacisnąć w tym miejscu, a ból sparaliżowałby każdą sztuczkę.
Odwróciłem leżącą na plecy. Wyjąłem z kieszeni małą latarkę.
Nie miała więcej niż trzydzieści lat, o ile można to ocenić u
kobiety, zwłaszcza takiej która nie musi pracować, a chyba właśnie
ta nie musiała pracować. Jej suknię oceniłbym na co najmniej
czterysta funtów, cztery moje czeki podróżne co najmniej;’ nad
naszyjnikiem musiałbym się zastanowić, ale był nietypowy pod
względem wykonania i ze złota. Gdzieś już widziałem taką robotę
jubilerską, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie to było. Na
delikatnych, smukłych palcach nie było pierścionków... i ten
naszyjnik, to nie była nowa robota, doskonały artystycznie, ale nie
pasował do eleganckiej sukni, w ogóle złoto nie pasuje do tego, co
nazywam kobiecą elegancją, raczej srebro. Ten złoty naszyjnik
raził. Obok leżał szalowy kołnierz z białego futra, a kilka kroków
dalej torebka. W torebce nie było nic więcej poza lusterkiem,
puderniczką, szminką. Tak uzbrojona i tak ubrana dziewczyna
może wybrać się na kolację do przyjaciół, a nie na spacer po
autostradzie, nocny spacer. Kiedy badałem tętno, leżąca
wymamrotała kilka niezrozumiałych słów, obejrzałem w świetle
latarki dokładnie jej twarz, źrenice, była chyba pod działaniem
barbituratów, trochę się na tym znam, bo przez kilka lat
studiowałem medycyn;,;. Na lewym ramieniu dziewczyna miała
duży, rozległy siniak.
Podniosłem ją. Zaniosłem do wozu. Chcąc oderwać plaster
z kluczykami, oparłem ją o maskę, szybko otwarłem drzwi.
Umieściłem ją na przednim siedzeniu i zapiąłem pas. Włączyłem
silnik i ruszyłem. Wkrótce znalazłem boczną wysepkę.
Zaparkowałem. Zapaliłem papierosa i zacząłem zastanawiać się, co
dalej. Dziewczyna spała. Trochę chrapała przez sen, czoło miała
wilgotne, usta otwarte. Uprowadzona? Zapewne nie.
Uprowadzający, nie porzuca swojej ofiary na szosie. Wyrzucona z
jadącego samochodu? Też nie. Jeden siniak nie wskazuje na to.
Obrabowana? Nie wiem, co mogła zawierać jej mała torebka z
krokodylej skóry, ale ciężki złoty naszyjnik z pewnością
wzbudziłby chciwość rabusia. Dziewczyna jest pod działaniem
jakiegoś środka farmakologicznego. Bart, chodzi o to, aby nie
wplątać się w jakiś niepotrzebny numer... Powoli paliłem papierosa
i przyglądałem się mojej towarzyszce, włączywszy na chwilę
boczną lampkę.
Bez wątpienia, nic była brzydka i chyba była młodsza, niż
oceniłem poprzednio.
Wyjąłem termos z kawą z podręcznego neseseru.
Napełniłem srebrny kubek. Wypiłem. Kawa była mocna, bardzo
mocna i bardzo gorzka, miała dobry aromat. Dziewczyna poruszyła
się. Ująłem jej lewą rękę, poszukałem tętna, było teraz miarowe,
spokojne, choć niezbyt mocne. Powieki nieznajomej drgnęły.
Wyjąłem ze schowka małą skórzaną torebkę, a z niej szklaną rurkę
obszytą bawełnianym futeralikiern, była to rurka z amoniakiem.
Roztwór wsączył się szybko w bawełnę, gdy przełamałem szkło.
Potarłem skronie dziewczyny, czoło, podsunąłem rurkę pod nos.
Nieznajoma westchnęła, po chwilce otworzyła oczy. Mogła być w
szoku, zatem uruchomiłem mój włoski głosem przeznaczonym na
najlepsze i zupełnie wyjątkowe okazje. Łagodnie, bardzo spokojnie
spytałem ją, jak się czuje.
- Boli mnie głowa - powiedziała dziewczyna. - I razi mnie
to światło. Ale - dodała szybko - niech pan nie wyłącza lampki. -
Bała się.
— Bart. Doktor Robert Bart - przedstawiłem się. Spojrzała
na mnie.
— Cudzoziemiec?
— Lew brytyjski - zażartowałem. Uśmiechnęła się. Była
teraz bardzo ładna.
— Francesca Cattanei.
- Romantyczne - powiedziałem, częstując ją papierosem.
Przyjęła go, podsunąłem zapalniczkę.
- Co, mianowicie, jest romantyczne? - spytała.
Odsunęła się w kąt wozu. Źle mnie zrozumiała, chyba ją
nawet przestraszyłem.
- Pani nazwisko. Ona nazywała się Cattanei, on był
Medyceuszem, pokochali się we Florencji, on 2ostał
zamordowany...
Teraz byłem pewien, że dziewczyna zadrżała. Jej wąskie
dłonie splotły się kurczowo. ‘ - Dlaczego?
Musiałem trafić w coś interesującego. Możliwe, Bart.
Podałem jej kubek z kawą. Wypiła łapczywie.
- Zdaje się - powiedziała - że zasłabłam na drodze.
Jeśli tak, pomyślałem, to szybko wróciłaś do siebie, kotku.
- To było niebezpieczne zasłabnięcie. Gdyby mgła
utrzymała się tej nocy dłużej, być może nie zdołałbym zahamować.
Albo nic udałoby się to któremuś z tych facetów prowadzących
duże ciężarówki na trasie Rzym-Florencja.
Dziewczyna zadrżała. Patrząc przed siebie i odgarniając z
twarzy długie, czarne włosy, powiedziała:
— Więc zawdzięczam panu życic... Co w zamian?
— Zawsze musi pani płacić? Za cokolwiek? Biedactwo. A
ja nic biorę pieniędzy, jeśli mi się tak podoba. Innych świadczeń
też nie.
— Przepraszam. Czy mogę jeszcze dostać kawy?
Wciąż się bała, była napięta. Po zażyciu zbyt dużej dawki
leków nie mogłaby się zdobyć na taką czujność. Więc dlaczego
zasłabła na szosie? Moja wcześniejsza diagnoza była warta funta
kłaków. Zaraz... Nalewając kawę do kubka, przypomniałem sobie
zapach, zapach, jaki poczułem otwierając torebkę. Nie było w niej
papierosów z trawką, ale zapach trawki był. To pewne.
— Co się właściwie stało? - spytałem bez zbytniej
ciekawości. i - Dokąd pan jedzie? - odparła pytaniem.
— Do Sieny.
- Ładne miasto, mam tam znajomych. Pan także?
— Sprawy zawodowe - odparłem.
— Chyba pojadę do Sieny - powiedziała po prostu.
Ostre światła omiotły nas z tyłu. Zbliżyły się dwa policyjne
motocykle. Jeden stanął około dziesięciu metrów za moim wozem,
drugi zatrzymał się tak blisko, że mogłem przyjrzeć się młodej
twarzy kierowcy. Poprosił o dokumenty, paszport.
— Wszystko w porządku, żadnych zdarzeń w drodze? -
spytał.
— Żadnych Dziękuję.
Zasalutował. Kopnął starter. Jego kolega ostro ruszył za
nim. Dziewczyna dotknęła mojego ramienia.
— Dlaczego pan skłamał, mówiąc, że wszystko w
porządku?
— Bo czasami małe kłamstwo lepiej służy prawdzie niż
sama prawda.
— Osobliwy aforyzm, ale dziękuję.
Zapuściłem silnik. Ruszyłem, potężny silnik kabrioletu
zamruczał przymilnie, gdy nacisnąłem pedał gazu, przyśpieszenie
wcisnęło mnie w fotel. Zerknąłem na Franceskę. Nie bała się
szybkiej jazdy albo po zdarzeniu na szosie nie wróciła jeszcze
całkiem do siebie. Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że muszę
zadzwonić jeszcze raz do Zurychu, do mojego przyjaciel Josta,
właściciela antykwariatu dla zamożnej klienteli. Muszę zapytać
Josta, czy don Amadeo Alfieri lub może jego brat Tulio
sprzedawali jakieś rzeczy w Zurychu. Kiedykolwiek. Albo czy
nazwisko Alfieri mówi coś zuryskim antykwariuszom. Nie miałem
żadnych podejrzeń, Malone nie dostarczył mi w Rzymie żadnej
informacji, która zwróciłaby moją uwagę na Zurych. Pomysł, który
przyszedł mi teraz do głowy, był zupełnie przypadkowy, ale
przypadek daje czasem ciekawe rezultaty, podobnie jak mój
pozbawiony metody instynkt... A więc kontakty, powiedzmy
Amadea Alfieriego w Zurychu. Kiedy kilka miesięcy temu
pokazywał mi swoje nowe nabytki etruskie, zauważyłem tam kilka
przedmiotów, o których nie czytałem w literaturze fachowej.
Wpatrując się w pasmo drogi znikające pod maską mojego wozu,
przypomniałem sobie słowa, jakie Amadeo Alfieri powiedział
tonem zwierzenia: „Dotarłem do czegoś, co wstrząśnie
etruskologią, przekona się pan”. Co wtedy mógł mieć na myśli?
Malone wspomniał, że zeszłego lata don Amadeo przepadł
na kilkanaście tygodni. Wrócił do swojej posiadłości niezwykle
podniecony. Powiedział tylko, że „kopał tu i tam z niezwykłymi
rezultatami”. Czy jest to zgodne z prawem? Tak zapytałem
Malonego. Wzruszył tylko ramionami. Jest, mówił, jakieś prawo
określające te sprawy, ale widzi pan, tereny te - miał na myśli
dawne terytoria etruskie - naszpikowane są zabytkami, służba
konserwacyjna i strażnicy pilnują tylko tego, co jest już znane
specjalistom, przypadkowe znaleziska wpadają w ręce
zawodowych przemytników. Jest ponadto możliwe, że Alfieri
kopał gdzieś na swoim terenie. To bogacz.
— Był bogaczem - poprawiłem Malonego.
— No tak, przecież nie żyje - zgodził się ze mną.
Mgła pojawiła się znowu na drodze. Zmieniłem światła z
długich na krótkie. Spojrzałem na dziewczynę. Spała, wtulona w
kąt fotela.
— Ostrożnie - mówił Malone. - Zamordowany miał
przyjaciół, w senacie.
— A jego brat?
— Tego nie wiem.
— Ale też ustosunkowany?
— Ogromnie. Każdy gwałtowny krok, to błąd. W tym
kraju pewne sprawy są ciemne jak dno Hadesu.
— Mafia?
— Jeszcze nic nie wiemy - mruczał Malone, wpatrując się
w koniuszek cygaretki. Z tą swoją cygaretką wyglądał jak z
drzazgą wbitą w zęby. Aport, Malone, chciałem powiedzieć wtedy,
ale komisarz Malone nie znał się na żartach. Pożegnał mnie z tak
poważnym wyrazem twarzy, jakby krew lała się już jak sok
wyciskany z pomidorów. Albo jakby mnie widział w betonowej
skrzyni.
Zatrzymałem się za Torrenieri przy stacji z małym barem.
Muszę
coś zjeść, zanim mnie tu wykończą. Kelner, potężnie
zaspany, wymruczał, że może podać pizzę albo frankfurtera i
kawę. Wybrałem frankfurtera. Kelner spojrzał na mnie z urazą, nie
chciało mi się wyjaśniać, że nie cierpię pizzy. Potem poszedłem do
boksu z telefonem i wykręciłem numer kierunkowy Rawenny,
potem numer hotelu „Pod Różą”. Tam miała się zatrzymać Joy.
Facet z recepcji oznajmił mi, że miss Galson jeszcze nie
przyjechała. Odłożyłem słuchawkę. Panna Cattanei spała, gdy
wróciłem do samochodu. Posłyszałem za sobą ciężku tupot.
Zdyszany kelner zatrzymał się przede mną, przez chwilę łapał
oddech, z pewnością jedynym sportem, jaki uprawiał, był bieg z
talerzami.
- Zapomniał pan zapłacić za telefon...
Zapłaciłem. Trzasnąłem drzwiami wozu i włączyłem
stacyjkę. Dwie lampki oświetlające wnętrze wozu zgasły, kiedy
zamknąłem drzwi, lecz paliły się wystarczająco długo, by zgięty w
pół kelner zawołał:.
- O, dobry wieczór, pani...
Zaledwie pomyślałem, że facet ją zna, posłyszałem jej
szept i poczułem jej palce zaciskające się na moim ramieniu.
- Jedźmy, proszę!
Biały kitel kelnera znikł w ciemności.
- Co się stało? - zapytałem. Dziewczyna nie odpowiedziała,
poprosiła o papierosa, paliła, zaciągając się łapczywie. - W
dalszym
ciągu nazywamy się Cattanei? - rzuciłem pytanie.
- Chyba nie mówiłam nic o moim stanie cywilnym?
— Rzeczywiście - przyznałem łagodnie. - Jeszcze nie.
— Chce mnie pan zmusić, abym powiedziała coś, co pan
chciałby usłyszeć? Sądzę, że jest pan dżentelmenem.
— Nie przybyłem do Włoch w tym charakterze, proszę
pani, choć przyznaję, że w moich bagażach znajduje się nawet
smoking. Ten osobnik z baru nocnego, on panią zna?
- Pomylił mnie z kimś, zapewniam.
Dojeżdżaliśmy do Sieny.
Robert D. Bart ETRUSKI GROBOWIEC „KB”
ROZDZIAŁ I Don Amadeo Alfieri, uniwersytecki kolega profesora Orlaniego, ojca mojej przyjaciółki Claudii, mógłby odpowiadać opisowi antropologicznego typu etruskiego, podanego kiedyś przez Gavina de Beer. Miał pociągłą twarz, cienki, ostro zarysowany nos, czoło wysokie, gładkie i wąskie, a czaszkę wydłużoną „arystokratycznie, w porównaniu do typu romańskiego”, jak sam mawiał w kawiarni na Campo dei Fiori. Odpowiadałem mu żartobliwie, że jeśli chodzi o czaszkę, to mógłby szukać pradziadków równie dobrze na Jukatanie w grobowcach Majów. Alfieri, gdy zeszłego roku odwiedziłem go w jego wiejskiej posiadłości leżącej pomiędzy Sieną i Volterra, obiecał mi pokazać coś, czego nie oglądały dotąd oczy etruskologów. Nie jestem etruskologiem, interesują mnie zasadniczo kultury mezoamerykańskie, ale kiedy Alfieri oznajmił mi, że mogę liczyć na dwie, no, powiedzmy trzy wazy z VIII wieku przed naszą erą, obudził moją chciwość kolekcjonera cierpiącego na niedosyt gotówki. Liczyłem bezwstydnie, że tego lata obłowię się, nie wydając ani funta u tych hien, londyńskich antykwa-riuszy. Zwłaszcza że leczenie mojej córki przeciągało się w Szwajcarii, a moja żona Laura dokonywała cudów przebiegłości, aby przedłużać sprawę rozwodową i wycisnąć ze mnie wszystko, co udało mi się zarobić na sprawie sir Garricka w Afryce. Anglicy powiadają, że wiosna w Anglii ma niepowtarzalny urok. To samo udało mi się już słyszeć w Prowansji i Andaluzji. Ja twierdzę, że najładniejsza jest wiosna w Szwajcarii, nawet gdy na trasie zjazdowej moje stare markery w wiernej symbiozie z jeszcze starszymi deskami rousillon budziły zrozumiałe zdumienie, chichoty i małpie miny eleganckich zjazdowców zaopatrzonych w sprzęt wyceniany na pierwszym, miejscu w katalogach renomowanych firm. Przyznaję, że sensacja, jaką budziłem, trochę mnie drażniła, ale gdy wieczorem strzelałem mojego drinka i dowiedziałem się, że znowu kilku specjalistów od zjazdu zawieziono oblepionych gipsem
do najbliższego szpitala, dobre samopoczucie wracało mi momentalnie. Zwłaszcza, tu już muszę zanotować całą prawdę, że mój dzieciak czuł się tej wiosny znacznie lepiej, a to było dla mnie najważniejsze. Ale życie, doktorze Bart, to nie żarty. Życie uwielbia forsę, Szwajcarzy też ją lubią, lubią systematycznie. Telefon z Londynu zaostrzył więc moją uwagę. Dzwonił Dawson, mój kumpel, mówiąc, że faceci z policji włoskiej pamiętają o istnieniu Roberta D. Barta. - Archeologa? - zapytałem rzeczowo. — Nie bądź głupi. Interesujesz ich jako prywatny glina, coś tam o tobie słyszeli. — Kto zapłaci za to zainteresowanie i pamięć? — Niejaki don Tulio Alfieri. — Nie znam gościa - powiedziałem pomiędzy jednym łykiem. brandy, a drugim. - To znaczy, coś mi mówiono. — Nic nie szkodzi. Ma forsę. — Ale nie będzie mi chyba płacić za to, że go odwiedzę? — Jasne. Zamordowano jego brata, don Amadea Alfieriego. Znałeś go podobno? — Trochę. Wspólne zainteresowania i tak dalej. Słyszałem, że jego brat jest trochę nie tego... — Zbzikowany? Tak mówią. Pojedziesz, Rob? — Wyślij notę dyplomatyczną, że pojawię się. — Jestem pewien, że don Tulio nie da ci grosza przed zakończeniem sprawy. To sknera. — Widziałeś Włocha, który nim nie jest? - spytałem, zapalając fajkę. Dawson przez chwilę milczał dyplomatycznie, nie zwracając uwagi na oszczędnościowe przepisy swojej instytucji. Potem, jakby wiedział, o czym właśnie myślę, rzekł: — Właściwie nie powiedzieli, dlaczego chcą, abyś się pokręcił przy tej sprawie. Oni nie lubią prywatnych glin, zostawiają im różne robótki w typowych sprawach... — Męsko-żeńskich, Dawson? — Coś w tym rodzaju. — Dobra - nie komentowałem już tego. - Zadzwonię do Genewy. Jedna taka strzelała do mnie okiem w biurze Swissair,
pewnie myślała, że jestem nadziany. Ale jeszcze kilka dni tu posiedzę. Cześć. Lubię góry, lubię dalekie przestrzenie tego morza białego zimą, płynę po tej bieli jak ptak. „Do gipsowego gniazda!” twierdzi moja przyjaciółka, Claudia, córka starego Orlaniego z Rzymu. Jest ze mną teraz, a raczej nie ze mną, tylko z moją córką. Claudia ma\vszystkie uroki młodości, a ja, idiota, nie mogę zapomnieć Joy, która zdaje się zapominać o mnie. Nasze londyńskie pożegnanie było chłodne. Chyba jednak spotykała się z typem, o którym wspominała, gdy prowadziłem sprawę Garrickpw. Wyjeżdżała na kontynent, w Alpy. Wyobrażałem sobie, że jej towarzysz to płaskostopy kretyn, który będzie oglądał góry, siedząc sobie w wygodnej kolejce zębatej wyruszającej z Saint-
- Gervais u stóp Mont Blanc i zaliczając z ławki urocze doliny Montjoie i Chamonix. — Gdzie będziecie spędzać urocze wieczory? - zapytałem złośliwie. - Chyba nie w tym cholernym Chamonix pełnym nadzianej hołoty? — A co mi radzisz? - spytała lodowato Joy. — Jaskinię Gargas w Hautes-Pyrenees. — Dlaczego? - rzuciła ostrożnie. — Podobno w XVIII wieku przemieszkiwał tam niejaki Blaise Ferrage, zwany wilkołakiem z Gargas. Zgwałcił, poćwiartował i pożarł ponoć trzydzieści dziewczyn. Jeśli znajdzie się tam ktoś, kto pożre twojego idola, będę o ciebie spokojniejszy. Może nie powinienem był tego powiedzieć, ale byłem w niedobrym.nastroju. Moją córkę czekała operacja kostna w szwajcarskim sanatorium. To mogło mnie tłumaczyć, ale Joy o tym nie wiedziała. Gdzieś podział się nastrój łączący nas podczas krótkich wakacji w Ely. Joy była jak wolny ptak. To wiedziałem. Wiedziałem również, że Claudia pozostanie moją platoniczną przyjaźnią. To dzieciak. Chciałbym, żeby zaprzyjaźniła się z moją córką, gdy ja pojadę do Rzymu, tego zakurzonego miasta, które, nie wiem czemu, wciąż budzi zachwyt tylu ludzi. Co do mnie, wolę wiejski spokój, małe pensjonaty i kąty, gdzie można spokojnie strzelić sobie drinka i gdzie niepodają niczego z oliwą i makaronem. Dawson nie powiedział mi, dlaczego policja włoska interesuje się moją skromną osobą. Widocznie sądził, że odpowiedź na to pytanie znajdę na miejscu. Przyjaciel mojej ciotki, niejaki Morse z Yardu, sprezentował mi onegdaj ładne cacko, smith and wessona 38, wiedząc, że lubię niezawodną broń, chociaż nie lubię jej używać. Dołączyłem tego wessona do mojego małego kompletu, z którym się nigdy nie rozstaję, do skorpiona i webleya, tym bardziej że prezent Morse’a ma tylko dwuipółcalową lufę, wygodny do noszenia. Córce powiedziałem, że wybieram się na wykopaliska, aby wydać ostatnie pieniądze przeznaczone na drinki. Nie dala się
zwieść żartowi, ale nie powiedziała ani słowa. Claudia widziała, jak pakuję te „dwa i pół cala” do małej walizeczki. — Na uniwersytecie mógłbyś się przynajmniej zestarzeć - rzek-Ja - i byłbyś przystojnym staruszkiem, Rob. — Nauka jest jak kolumna bersalierów biegnąca po zwycięstwo. Czy to nie twój staruszek przepowiedział mi, że skończę jako naukowe Zero? — A policja nie może się bez ciebie obejść? - zakpiła. - Policja pewnie może, ale sprawiedliwość nie, moje dziecko. Poza tym czasami lubię pieniądze, i raczej więcej pieniędzy niż mniej. Co ci kupić na pożegnanie? Chanel numer 3? - Yardleya. Zmieniłaś gusty? — Na złość tobie, Rob. — Jutro powiem ci cześć, więc dzisiaj bądź dla mnie miła. Spojrzała na mnie z wyrzutem. Jej oczy, oczy jak dwa kwiaty, wspomniałem, kiedy samolot linii Swissair, airbus A310, kołował na pasie lotniska Fiumicino. Nie bez przesady mówi się, że Swissair to nie tylko linia lotnicza, i najlepszy w świecie system rezerwacji komputerowej. Rzymskie biuro Swissair postarało się też o rezerwację hotelu i wynajęcie samochodu, co oznajmił mi agent linii, kruczowłosa dziewczyna o fiołkowych oczach. Rob, starzejesz się, bo masz fioła na punkcie dziewczyn. Wciągnąłem w płuca ciężkie, rzymskie powietrze. Już nie pamiętałem o Claudii, chociaż miałem jeszcze w oczach bajkowy obrazek szwajcarskiego zimowiska i pamiętałem ciepło warg mojego dzieciaka. Czułem to dziwne podniecenie ogarniające mnie zawsze, gdy zaczyna się jakaś sprawa. Naturalnie spłoszyłem facetów z obsługi bezpieczeństwa lotów, gdy czujniki wymacały mój mały arsenał w walizce. Sprawę szybko wyjaśni! komisarz Malone, uprzedzony już przez Yard o moim przyjeździe, więc nie potraktowano mnie jak terrorysty z obszarów przyjaznych, ale rozwijających się i dlatego bardzo nerwowych. — Malone.
— Bart. Spojrzałem z żalem na fiołkową dziewczynę ze Swissair, rzuciła mi rutynowy uśmiech, zakodowany służbowo, i wskoczyła do czerwonego fiata uno, zostawiwszy mi plik papierów, plan miasta i czeki podróżne. Oczywiście było tam również poświadczenie rezerwacji apartamentu w hotelu „Raphael”. Komisarz Malone miał wygląd wyżła mieszańca. Sylwetka wyżła, sierść irlandzkiego setera, mam oczywiście na myśli włosy, wydłużona, sucha, wilcza twarz i ślepia basseta. Słyszałem, że Malone uchodzi za doświadczonego wygę. Nie dziwię się. Na oczy basseta da się nabrać niejeden spryciarz. W cywilnym ubraniu nie robił wrażenia wygi, który, jak mówił o nim mój kumpel Dawson, pójdzie po tropie, przezwyciężając nawet własny zawał serca. Milczał, prowadząc swój służbowy wóz, aż do Piazza Navona. Przed hotelem powiedział: - Będę jutro rano. Około dziesiątej. Porozmawiamy. Teraz zostawiam pana, idę do Domiziana na kawę, bo ledwie powłóczę nogami. - Starość? - powiedziałem niegrzecznie, bo dostrzegłem, że jakby ociąga się z pożegnaniem. - Terroryści, psiakrew. Do jutra... Prywatny gliniarz to musi być coś! Ja łaziłem za terrorystami przez całą noc. Przechodząc przez hotelowy hall, zauważyłem doktora Paoli. Stary profesor Orlani wypowiedział mu dom, obiady i kolacje, Claudia wypowiedziała mu towarzystwo, bo polubiła moje. Co ten zdechlak tu robi o tej porze i w towarzystwie facetów rozprawiających głośno
o przyszłości socjalizmu? Czyżby porzucił sympatię do Czerwonych Brygad? Miał elegancko zaprasowane kremowe spodnie, kremową koszulę, kremową marynarkę i kremowy krawat. Gębę też miał kremową jak po wyleczonej żółtaczce. Popatrzył na mnie złym wzrokiem. Udałem, że go nie poznaję, nie lubię typków, którzy przyjaźnie machają prawicą, a lewicą mieszają trucizny. Mydłek. Ale nie wybaczył mi ani Claudii, ani tego że nie zrobi kariery w katedrze Orlaniego. Byłćm zmęczony i nie chciało mi się jeść. Wziąłem prysznic, wyłączyłem telefon, z przyzwyczajenia sprawdziłem zamek u drzwi i położyłem się na łóżku, czekając na sen. Następnego dnia o dziesiątej zastukano do drzwi. Na progu stał basset Malone. Gdyby jeszcze miał długie, rasowe opadające uszy, mógłbym mu powiedzieć „wejdź, ale nie szczekaj, bo cholernie boli mnie głowa”. - Śniadanie? - zaproponowałem. Skinął głową. Zamówiłem śniadanie. Malone powiedział od niechcenia: — Dzwonił do mnie don Tulio Alfieri. Przebywa w swej posiadłości opodal Sieny. Pytał, czy pańskie usługi dużo kosztują. — I co pan mu powiedział? — Że czasami bierze pan dużo. — Doskonale - pochwaliłem. Malone przymknął z wdzięcznością swoje oczy basseta. — Tulio jest skąpy. Myślę, że lubi płacić w lirach. — Kiepski żart, nie kolekcjonuję makulatury. Ostatnio gotów jestem sprzedawać nawet książki z mojej biblioteki. Niech pan powie temu sknerze, że w grę wchodzą tylko dolary albo funty... albo coś z kolekcji don Amadea, ostatecznie. — Don Tulio jest także kolekcjonerem i gromadzi wszystko, co ma etruską metrykę. Raczej wymienia, niż sprzedaje. O, tak... Pomyślałem sobie, że warto to zapamiętać. — Pomówmy - zmieniłem temat - pomówmy albo wyjaśnijmy sobie, po co policja włoska zadała sobie trud sprowadzenia mnie tutaj. Interesuje mnie to.
— Zaprosiliśmy pana, i to dyskretnie, mam nadzieję, doktorze Bart. Zaznaczono w rozmowie z nadinspektorem Dawsonem z Yardu, że chodzi o dyskrecję. — W porządku. Wam idzie o dyskrecję, Dawson jest dyskretny, ja mogę być dyskretny, ale muszę wiedzieć, o co właściwie chodzi. Nie jesteście przecież bezsilni wobec morderstwa, nawet gdy dotyczy ono znanego etruskologa. Wal pan, Malone. Nabiłem fajkę i zasiadłem wygodnie w fotelu. Malone nerwowo zapalił papierosa.
ROZDZIAŁ II — Don Tulio nie wie o naszym spotkaniu i to, co powiem, musi pozostać między nami - powiedział, zaciągając się łapczywie dymem. — Pozwoli pan, Malone - odparłem - że sam zdecyduję, co będzie właściwe, a co nie. Muszę rozejrzeć się wokół siebie. I lubię sam decydować o szczegółach swojej roboty. — Nalegam, by pan przyjął ten jeden warunek - powiedział Malone, patrząc na mnie tak, jakby prosił, abym mu rzucił kość. — No, dobrze. Byle po tym warunku nie nastąpiły inne. Następnego dnia byłem już w drodze do Sieny, siedząc za kierownicą dwuosobowego szewroleta z plastikową karoserią, pudło to wygląda dosyć niepozornie, ale wiedziałem, że można z niego wydusić do dwustu kilometrów. Naturalnie, nie zamierzałem ryzykować takiej szybkości. Policja włoska nie zna się na żartach pod tym względem, a sprawa przedstawiona przez komisarza Malone zaintrygowała mnie, może przede wszystkim dlatego że po pierwsze ten szczwany basset nie powiedział mi wszystkiego, po drugie, że chciał wyciągnąć kasztany z ognia moimi paluchami, a po trzecie, że to wszystko, co usłyszałem i co sobie kombinowałem, łączyło się z niebezpieczeństwem, czułem to podskórnie. Nigdy nie zależy mi na nadstawianiu karku i zazwyczaj dbam o swoje zdrowie, chyba że z jakiegoś powodu strzelę o trzy drinki z-a dużo. Tym razem też nie zamierzałem popełniać samobójstwa, ale po prostu potrzebowałem forsy. Moja żona starannie zaplanowała rozciągnięcie sprawy rozwodowej w przestrzeni i czasie. Jej adwokaci, którzy mogliby się przyśnić staremu Dickensowi, urzędowali w Londynie, ona bywała nieuchwytna. Czekali, aż pęknę i zgodzę się na alimenty, których wysokość przyśpieszyłaby zapaść u kogoś dużo bardziej zamożnego niż ja. Nazwali to nawet dosyć łagodnie: odszkodowaniem za złamane życie kobiety. Ciekawe, czy ci
panowie z palestry wiedzieli, że moja żona mogłaby zająć się zawodowo łamaniem życia mężczyznom! Wisiała też nade mną inna groźba. Londyński wydawca, którego namawiałem do wydania mojej nowej książki o kulturze Majów z kosztownym wyborem ilustracji, zapewnił mnie, że jeśli nawet się zgodzi na to i zostanie zrujnowany, to nie zawaha się zrujnować i mnie. Doszczętnie. A wreszcie sprawa braci Alfierich. Myślałem o niej, siedząc w małym barze opodal stacji i warsztatu samochodowego, w którym sprawdzano ciśnienie oleju w moim wozie. Siedziałem i myślałem, grzebiąc widelcem po plastikowym talerzu wypełnionym makaronem i jakimś czerwonym sosem. Nie cierpię makaronu, który kojarzy mi się zawsze z wężem oplatającym biednego, starego Laokoona. Właściciel baru musiał mnie obserwować i uznał pewnie, że jestem zmęczony, bo podszedł i powiedział: - O sto metrów stąd mamy całkiem niezły motel. Gdyby pan zechciał się przespać, mógłbym zadzwonić do recepcji... - Dziękuję. Czekam na wóz. Przeglądają go w warsztacie. — Zbliża się noc, proszę pana. — Zgadza się i ja to widzę. Zapłaciłem i wyszedłem przed bar. Nie chciało mi się nabijać fajki. Wróciłem do baru i kupiłem paczkę astorów. Kazałem dodać butelkę szkockiej whisky. W wozie uzupełnię piersiówkę. Przed Viterbo miałem małe zdarzenie. Olbrzymia ciężarówka, która zbliżała się z naprzeciwka od strony Viterbo, nagle zjechała na mój pas ruchu, oślepiając mnie potężnymi reflektorami. Znalazłem się pomiędzy tym stalowym mastodontem, a skalną pochyłością sięgającą drogi. Uratowało mnie wspaniałe przyspieszenie mojego wozu. Stanowczo, Bart, podejmujesz zawsze dobre decyzje, jesteś nadzwyczajny. Tak sobie pomyślałem. Bo gdybym w genewskim biurze Swissair kazał wynająć jakiś większy wóz z automatyczną skrzynią biegów, byłoby już po mnie. Przejeżdżając przez uśpione miasto oceniłem
zdarzenie z ciężarówką jako przypadkowe. Potem pojawiła się mgła. Zmieniłem światła na krótkie, zapaliłem papierosa i włączyłem radio. Jakaś nocna stacja nadawała muzykę taneczną w wykonaniu orkiestry Edmunda Rossa. Można wytrzymać. Minąłem Viterbo i wybrałem drogę na Montefiascone i Montalcino. Zaczął padać drobny deszcz. Włączyłem wycieraczki na długi, powolny skok i nacisnąłem guzik w lewych drzwiach, opuszczając szybę. W wozie było gorąco i poczułem się trochę senny. Deszcz siąpił, wycieraczki pracowały monotonnie, mgła opadła już dawno. Ciągnąłem spokojnie i równo, dziewięćdziesiąt na godzinę. W górnym lusterku widziałem wciąż żółtawe światła. Spojrzałem na jarzący się zielono zegar na desce rozdzielczej. Tamten wóz trzymał się mnie już ponad czterdzieści minut. Mógł to być oczywiście przypadek. Światła jego wisiały nisko nad ziemią, rozstawione szeroko, nie był to więc mały wóz, jednak nie ciężarówka. Próbowałem nie zwracać uwagi na intruza, myślałem o Joy. Od czasu, gdy spadla na nią fortuna sir Garricka, mogła sobie pozwolić na dłuższe podróże, a seria artykułów o zabójstwie Garricka i przemycie diamentów z Afryki Południowej utorowała jej drogę do wielu czasopism. Ale Joy wolała pisać artykuły o sztuce, za którą przepadała, zwłaszcza o sztuce włoskiej. Zdaje się, że Joy powinna być teraz w Rawennie, w czasie kiedy od gór wieją jeszcze chłodne wiatry, w starym mieście cesarskim już zakwitają pierwsze żółte róże rawenneńskiej wiosny. Myśląc o tym, jeszcze nie wiedziałem, naturalnie, że postanowię, iż Joy będzie w nowej sprawie, ściągającej mnie do Sieny, przynętą. Lekka mgła przemieszana z deszczem ustąpiła, deszcz też przestał padać. Miałem ochotę strzelić sobie jednego, ale policja drogowa bywa czasem bardzo pracowita, nawet w taką noc jak ta, a ja nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Za Corbaro skręciłem w prawo, w boczną drogę mającą wylot ku Ficulle, gdzie mogłem wrócić na autostradę do Sieny. Wóz jadący z tyłu powtórzył mój manewr. Zapaliłem papierosa, wyjąłem ze schowka skorpiona, wsadziłem pod pachę. Dodałem gazu.
Tamten zrobił to samo. Miał potężne przyspieszenie. Mimo to mogłem mu uciec, jednak nie uczyniłem tego. Pozwoliłem, aby zrównał się ze mną. Przez chwilę pędziliśmy tak drogą błyszczącą w świetle reflektorów. Był to podrasowany BMW. Nie mogłem rozpoznać, czy sylwetka schylona przy kierownicy należy do kobiety czy do mężczyzny. W każdym razie mój „towarzysz” miał dobre nerwy, gdyż na wysokości jego twarzy dostrzegłem żarzący się punkcik papierosa. Rozstaliśmy się, gdy wjeżdżałem na autostradę prowadzącą do Sieny. Światła jego wozu uciekły nagle do tyłu, zamigotały drwiąco. Znikły. O co tu chodzi, Bart? Ktoś będzie musiał na to odpowiedzieć. Cierpliwości. — W zasadzie może pan liczyć tylko na siebie - powiedział mi Malone w Hotelu „Raphael”. - Oczywiście będziemy się kontaktować... — Jasne. Ale niech mi pan powie, dlaczego policji chodziło właśnie o mnie? Malone ostrożnie spróbował mojej wybornej szkockiej jak ktoś, kto boi się otrucia. Ostatecznie w tym kraju wszystko jest możliwe. Papież Aleksander Borgia na wydanej przez siebie uczcie otruł się winem przeznaczonym dla paru zaproszonych kardynałów. — Rodzina Alfierich - powiedział powoli, gapiąc się w sufit - rodzina Alfierich jest bardzo ustosunkowana. Bardzo - podkreślił. - Nie tylko w świecie naukowym... — Kościół? - strzeliłem. — To także - zgodził się Malone. — A cóż jeszcze? — Polityka. Wie pan, policja włoska ma kłopoty z politykami. Politycy i prasa mają zbyt wiele do gadania. Pan jest, że tak powiem, kimś neutralnym politycznie. To po pierwsze. — A po drugie? — Ma pan prywatne powiązania ze światem sztuki, to może okazać się potrzebne. Basset kluczy, muszę go nacisnąć.
— Jednak - powiedziałem - brat zamordowanego, o ile zrozumiałem mojego przyjaciela z Yardu, potrzebuje mnie nie jako eksperta sztuki. — Don Tulio Alfieri? Tak. I my poleciliśmy mu pana, oczywiście odpowiednio dyskretnie. Liczymy, że stosując swoje prywatne metody, pomoże nam pan. - Szkocka mimo wszystko rozgrzała go, rozsiadł się wygodniej. — Tak czy owak zostaje pewien drobiazg, komisarzu.
— Mianowicie? - spytał, wyciągając ku mnie rękę z pustym kieliszkiem. — Pozostaje trup Amadea Alfieriego. Cokolwiek myślicie o polityce i politykach, musicie działać. — Ale dyskretnie, bardzo dyskretnie. I powiedziałbym jeszcze, że pana powinien interesować tylko don Tulio. — W takim razie zostawiam sprawę policji. Albo zwróćcie się do jakiejś prywatnej agencji, lewackiej, prawicowej, postępowej czy neutralnej. Człowieku, nie mogę zająć się degustacją herbaty, nie widząc herbaty ani dzbanka. — To prawda, doktorze Bart - przyznał Malone. — Więc dlaczego policja chce, żebym zajął się tylko bratem zamordowanego? O co jest podejrzany? — Nie policja w ogóle, tylko ja. Może Dawson nie wyjaśnił panu tego dokładnie. Poza tym policja nie ma nic do don Tulia. I nie mamy do niego dostępu. A ponieważ on wie, że pan był przyjacielem jego brata, więc zechce pana przyjąć i może powie panu więcej, niż chce powiedzieć nam. Pan i don Tulio jesteście archeologami i miłośnikami sztuki. To zbliża. — To zależy - powiedziałem wątpiącym tonem. - Czasami wręcz oddala. Byłem pewien, że basset kłamie. Policja chce mnie tu pewnie użyć jako wycieraczki. Nie ze mną takie numery. Ale grajmy dalej. - Jeszcze dwa pytania, zanim wskoczę do łóżka. - Niech pan pyta, doktorze Bart. - Tym razem Malone sam nalał sobie whisky. Widocznie mu smakowała. Ja też ją lubię. Spojrzałem na Malonego przyjaźniej. — Jak zginął don Amadeo Alfieri? - spytałem bez zbytniego zainteresowania. — Strzał z niewielkiej odległości. Z małego pistoletu automatycznego. Pocisk w stalowej koszulce. — Znam te cacka. Nieduże, mieszczą się w damskiej torebce, ba, puderniczce. Higieniczna i skuteczna broń. — istotnie. Strzelono celnie między oczy.
— Więc pocisk musiał wyjść z tyłu czaszki - skinąłem głową. — Skąd pan wie? — Powiedział pan, że użyto naboju w stalowej koszulce... Aha, czy don Amadeo miał żonę? — Pan sądzi...? - Kobiety w dzisiejszych czasach są takie nerwowe, wie pan. Malone wstał. Był trochę zarumieniony, to wina mojej szkockiej. Rzucił na stolik kopertę. - Co to jest? - zapytałem. - Trochę szczegółów dotyczących tej sprawy. Muszę już iść. W kopercie znajdzie pan numer mojego rzymskiego telefonu. Do widzenia.
Widocznie nie chciał już ze mną rozmawiać o tej sprawie. Ach, ta polityka, spawiająca, że nawet koty boją się myszy! Ziewnąłem ostentacyjnie. Niech facet nie sądzi, że mnie zdziwił albo wzbudził moje zainteresowanie. - Cześć. Gdy wyszedł, wziąłem ciepły prysznic, potem poszedłem do łóżka, wyłączywszy przedtem telefon. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego Malone chce mnie wrobić. Bo to było pewne. Czyżby rodzina Alfierich była aż tak wpływowa, że policja rzymska chciałaby obserwować sprawę z boku i ewentualnie wrobić w jakąś awanturę prywatnego glinę? I dlaczego sprawą zabójstwa don Amadea Alfieriego nie zajmują się zawodowi łapacze z Sieny? Bart, stary pijaku, gdy się obudzisz, musisz zjeść porządne śniadanie i strzelić kilka drinków. Szkocka albo bourbon zawsze dobrze ci robi na szare komórki. W pewnej chwili usiadłem na łóżku. Ostatecznie nie przyjechałem na wakacje, trzeba włączyć telefon. Na wszelki wypadek. Telefon zadzwonił prawie zaraz potem. Podniosłem słuchawkę. — Bart. Słucham. — Mówi Patrycja Wills ze Swissair, powiedziałam panu dzień dobry na lotnisku. Czy jest pan zadowolony z hotelu? — Gadanie. Zadzwoniła pani, bo wpadłem pani w oko - zażartowałem. Pani czy panna Patrycja parsknęła śmiechem i odłożyła słuchawkę. Po śniadaniu, a przed wyruszeniem do Sieny zamówiłem rozmowę z Zurychem, z antykwariatem mojego przyjaciela, Josta Kaumanna. — Jost, powiedz mi, czy w Zurychu handluje się jakimiś etruskimi rupieciami? — Często. Chcesz coś przemycić? — Nie bądź głupi, Jost. Wiesz, że zajmuję się wyłącznie przemytem alkoholu. Więc? — Czasami coś się pojawia. To poszukiwany towar. Ale
wszystkie większe transakcje są nielegalne. — Dzięki i cześć. Aha, gdybyś zauważył coś szczególnego, zapisz 5 obie, dobra? Nie miałem pojęcia, czemu zadzwoniłem do Josta. Spakowałem bagaże, zadzwoniłem na służbę, kazałem znieść walizy, zjechałem windą do recepcji, uregulowałem rachunek, zostawiłem napiwki, kupiłem kilka gazet i wsiadłem do wynajętego przez Patrycję Wills wozu. Po godzinie wymknąłem się z rzymskiego mrowiska, wjechałem na autostradę północną i dodałem gazu. A więc tak: jeśli don Alfieri związany jest z jakąś polityczną mafią, to któregoś dnia znajdą twoje długie szczątki, powiedziałaby Joy, w rzece albo nie znajdą ich w ogóle. Polityka... czy mogę kupić taki numer Malonego? Bassety bywają niegłupie, Bart. Nie słyszałem, żeby były obłudne. Muszę zapytać Dawsona, on ma basseta. Znowu było mi duszno w wozie. Podniosłem szyby i włączyłem klimatyzację. Nie pomogło. Ostatnio żyję chyba zbyt intensywnie. Praca gliny, nowa książka o pewnych aspektach wczesnej kultury Majów, papierosy i fajka, no i szkocka. Mało pływania, mało tenisa, mało nart, i ci cholerni prawnicy Laury, wysysający moją krwawicę. Pan Bóg popełnił z całą pewnością dwa błędy. Najpierw, gdy nie wyszła mu sprawa z Rajem, Adamem i Ewą, a potem, gdy stworzył prawo. Zbyt elastyczna to była robótka, zbyt dużo zostawiła do interpretacji dla palestry. Gdy uporam się z tymi londyńskimi łotrami, sam sobie ofiaruję Srebrnego Jasia. Noc dłużyła się, znowu poszukałem muzyki w radiu. Na wszystkich zakresach słychać było perkusję i wycie Beethovenów piosenki. Wrzuciłem kasetę z nagraniem Stephana Grapelli. Byliśmy na jego koncercie w Albert Hall, ja i Joy. Dobry jazz i dobry instrumentalista, to jednak coś. W światłach drogowych widziałem przed sobą puste, szerokie pasmo autostrady, jechałem setką, niosło mnie jak na latającym dywanie, Te dwuosobowe szewrolety to dobre maszyny. To było przed Quirica. Długi, płaski cień na drodze.
Człowiek? Jeszcze nie byłem pewien. Podjechałem bliżej, ale niezbyt blisko. Zatrzymałem wóz. Włączyłem zamki u drzwi. Wysiadając, sprawdziłem, czy mój skorpion siedzi dostatecznie lekko w futerale pod pachą. Schyliłem się, udając, że poprawiam trzewik, i szybko przykleiłem kluczyki plastrem do podwozia. jeśli ktoś szykuje mi kawał, wóz można będzie otworzyć tylko łomem. Rozejrzałem się. Wokół było pusto i cicho. Podszedłem powoli. To była kobieta, w długiej, ciemnej sukni. Lewą rękę miała bezwładnie przerzuconą przez biodro. Szukając tętna, palcami prawej dłoni mocno ująłem jej ramię powyżej łokcia, wystarczyło nacisnąć w tym miejscu, a ból sparaliżowałby każdą sztuczkę. Odwróciłem leżącą na plecy. Wyjąłem z kieszeni małą latarkę. Nie miała więcej niż trzydzieści lat, o ile można to ocenić u kobiety, zwłaszcza takiej która nie musi pracować, a chyba właśnie ta nie musiała pracować. Jej suknię oceniłbym na co najmniej czterysta funtów, cztery moje czeki podróżne co najmniej;’ nad naszyjnikiem musiałbym się zastanowić, ale był nietypowy pod względem wykonania i ze złota. Gdzieś już widziałem taką robotę jubilerską, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie to było. Na delikatnych, smukłych palcach nie było pierścionków... i ten naszyjnik, to nie była nowa robota, doskonały artystycznie, ale nie pasował do eleganckiej sukni, w ogóle złoto nie pasuje do tego, co nazywam kobiecą elegancją, raczej srebro. Ten złoty naszyjnik raził. Obok leżał szalowy kołnierz z białego futra, a kilka kroków dalej torebka. W torebce nie było nic więcej poza lusterkiem, puderniczką, szminką. Tak uzbrojona i tak ubrana dziewczyna może wybrać się na kolację do przyjaciół, a nie na spacer po autostradzie, nocny spacer. Kiedy badałem tętno, leżąca wymamrotała kilka niezrozumiałych słów, obejrzałem w świetle latarki dokładnie jej twarz, źrenice, była chyba pod działaniem barbituratów, trochę się na tym znam, bo przez kilka lat studiowałem medycyn;,;. Na lewym ramieniu dziewczyna miała duży, rozległy siniak. Podniosłem ją. Zaniosłem do wozu. Chcąc oderwać plaster z kluczykami, oparłem ją o maskę, szybko otwarłem drzwi.
Umieściłem ją na przednim siedzeniu i zapiąłem pas. Włączyłem silnik i ruszyłem. Wkrótce znalazłem boczną wysepkę. Zaparkowałem. Zapaliłem papierosa i zacząłem zastanawiać się, co dalej. Dziewczyna spała. Trochę chrapała przez sen, czoło miała wilgotne, usta otwarte. Uprowadzona? Zapewne nie. Uprowadzający, nie porzuca swojej ofiary na szosie. Wyrzucona z jadącego samochodu? Też nie. Jeden siniak nie wskazuje na to. Obrabowana? Nie wiem, co mogła zawierać jej mała torebka z krokodylej skóry, ale ciężki złoty naszyjnik z pewnością wzbudziłby chciwość rabusia. Dziewczyna jest pod działaniem jakiegoś środka farmakologicznego. Bart, chodzi o to, aby nie wplątać się w jakiś niepotrzebny numer... Powoli paliłem papierosa i przyglądałem się mojej towarzyszce, włączywszy na chwilę boczną lampkę. Bez wątpienia, nic była brzydka i chyba była młodsza, niż oceniłem poprzednio. Wyjąłem termos z kawą z podręcznego neseseru. Napełniłem srebrny kubek. Wypiłem. Kawa była mocna, bardzo mocna i bardzo gorzka, miała dobry aromat. Dziewczyna poruszyła się. Ująłem jej lewą rękę, poszukałem tętna, było teraz miarowe, spokojne, choć niezbyt mocne. Powieki nieznajomej drgnęły. Wyjąłem ze schowka małą skórzaną torebkę, a z niej szklaną rurkę obszytą bawełnianym futeralikiern, była to rurka z amoniakiem. Roztwór wsączył się szybko w bawełnę, gdy przełamałem szkło. Potarłem skronie dziewczyny, czoło, podsunąłem rurkę pod nos. Nieznajoma westchnęła, po chwilce otworzyła oczy. Mogła być w szoku, zatem uruchomiłem mój włoski głosem przeznaczonym na najlepsze i zupełnie wyjątkowe okazje. Łagodnie, bardzo spokojnie spytałem ją, jak się czuje. - Boli mnie głowa - powiedziała dziewczyna. - I razi mnie to światło. Ale - dodała szybko - niech pan nie wyłącza lampki. - Bała się. — Bart. Doktor Robert Bart - przedstawiłem się. Spojrzała na mnie. — Cudzoziemiec?
— Lew brytyjski - zażartowałem. Uśmiechnęła się. Była teraz bardzo ładna. — Francesca Cattanei. - Romantyczne - powiedziałem, częstując ją papierosem. Przyjęła go, podsunąłem zapalniczkę. - Co, mianowicie, jest romantyczne? - spytała. Odsunęła się w kąt wozu. Źle mnie zrozumiała, chyba ją nawet przestraszyłem. - Pani nazwisko. Ona nazywała się Cattanei, on był Medyceuszem, pokochali się we Florencji, on 2ostał zamordowany... Teraz byłem pewien, że dziewczyna zadrżała. Jej wąskie dłonie splotły się kurczowo. ‘ - Dlaczego? Musiałem trafić w coś interesującego. Możliwe, Bart. Podałem jej kubek z kawą. Wypiła łapczywie. - Zdaje się - powiedziała - że zasłabłam na drodze. Jeśli tak, pomyślałem, to szybko wróciłaś do siebie, kotku. - To było niebezpieczne zasłabnięcie. Gdyby mgła utrzymała się tej nocy dłużej, być może nie zdołałbym zahamować. Albo nic udałoby się to któremuś z tych facetów prowadzących duże ciężarówki na trasie Rzym-Florencja. Dziewczyna zadrżała. Patrząc przed siebie i odgarniając z twarzy długie, czarne włosy, powiedziała: — Więc zawdzięczam panu życic... Co w zamian? — Zawsze musi pani płacić? Za cokolwiek? Biedactwo. A ja nic biorę pieniędzy, jeśli mi się tak podoba. Innych świadczeń też nie. — Przepraszam. Czy mogę jeszcze dostać kawy? Wciąż się bała, była napięta. Po zażyciu zbyt dużej dawki leków nie mogłaby się zdobyć na taką czujność. Więc dlaczego zasłabła na szosie? Moja wcześniejsza diagnoza była warta funta kłaków. Zaraz... Nalewając kawę do kubka, przypomniałem sobie zapach, zapach, jaki poczułem otwierając torebkę. Nie było w niej papierosów z trawką, ale zapach trawki był. To pewne. — Co się właściwie stało? - spytałem bez zbytniej
ciekawości. i - Dokąd pan jedzie? - odparła pytaniem. — Do Sieny. - Ładne miasto, mam tam znajomych. Pan także? — Sprawy zawodowe - odparłem. — Chyba pojadę do Sieny - powiedziała po prostu. Ostre światła omiotły nas z tyłu. Zbliżyły się dwa policyjne motocykle. Jeden stanął około dziesięciu metrów za moim wozem, drugi zatrzymał się tak blisko, że mogłem przyjrzeć się młodej twarzy kierowcy. Poprosił o dokumenty, paszport. — Wszystko w porządku, żadnych zdarzeń w drodze? - spytał. — Żadnych Dziękuję. Zasalutował. Kopnął starter. Jego kolega ostro ruszył za nim. Dziewczyna dotknęła mojego ramienia. — Dlaczego pan skłamał, mówiąc, że wszystko w porządku? — Bo czasami małe kłamstwo lepiej służy prawdzie niż sama prawda. — Osobliwy aforyzm, ale dziękuję. Zapuściłem silnik. Ruszyłem, potężny silnik kabrioletu zamruczał przymilnie, gdy nacisnąłem pedał gazu, przyśpieszenie wcisnęło mnie w fotel. Zerknąłem na Franceskę. Nie bała się szybkiej jazdy albo po zdarzeniu na szosie nie wróciła jeszcze całkiem do siebie. Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że muszę zadzwonić jeszcze raz do Zurychu, do mojego przyjaciel Josta, właściciela antykwariatu dla zamożnej klienteli. Muszę zapytać Josta, czy don Amadeo Alfieri lub może jego brat Tulio sprzedawali jakieś rzeczy w Zurychu. Kiedykolwiek. Albo czy nazwisko Alfieri mówi coś zuryskim antykwariuszom. Nie miałem żadnych podejrzeń, Malone nie dostarczył mi w Rzymie żadnej informacji, która zwróciłaby moją uwagę na Zurych. Pomysł, który przyszedł mi teraz do głowy, był zupełnie przypadkowy, ale przypadek daje czasem ciekawe rezultaty, podobnie jak mój pozbawiony metody instynkt... A więc kontakty, powiedzmy Amadea Alfieriego w Zurychu. Kiedy kilka miesięcy temu
pokazywał mi swoje nowe nabytki etruskie, zauważyłem tam kilka przedmiotów, o których nie czytałem w literaturze fachowej. Wpatrując się w pasmo drogi znikające pod maską mojego wozu, przypomniałem sobie słowa, jakie Amadeo Alfieri powiedział tonem zwierzenia: „Dotarłem do czegoś, co wstrząśnie etruskologią, przekona się pan”. Co wtedy mógł mieć na myśli? Malone wspomniał, że zeszłego lata don Amadeo przepadł na kilkanaście tygodni. Wrócił do swojej posiadłości niezwykle podniecony. Powiedział tylko, że „kopał tu i tam z niezwykłymi rezultatami”. Czy jest to zgodne z prawem? Tak zapytałem Malonego. Wzruszył tylko ramionami. Jest, mówił, jakieś prawo określające te sprawy, ale widzi pan, tereny te - miał na myśli dawne terytoria etruskie - naszpikowane są zabytkami, służba konserwacyjna i strażnicy pilnują tylko tego, co jest już znane specjalistom, przypadkowe znaleziska wpadają w ręce zawodowych przemytników. Jest ponadto możliwe, że Alfieri kopał gdzieś na swoim terenie. To bogacz. — Był bogaczem - poprawiłem Malonego. — No tak, przecież nie żyje - zgodził się ze mną. Mgła pojawiła się znowu na drodze. Zmieniłem światła z długich na krótkie. Spojrzałem na dziewczynę. Spała, wtulona w kąt fotela. — Ostrożnie - mówił Malone. - Zamordowany miał przyjaciół, w senacie. — A jego brat? — Tego nie wiem. — Ale też ustosunkowany? — Ogromnie. Każdy gwałtowny krok, to błąd. W tym kraju pewne sprawy są ciemne jak dno Hadesu. — Mafia? — Jeszcze nic nie wiemy - mruczał Malone, wpatrując się w koniuszek cygaretki. Z tą swoją cygaretką wyglądał jak z drzazgą wbitą w zęby. Aport, Malone, chciałem powiedzieć wtedy, ale komisarz Malone nie znał się na żartach. Pożegnał mnie z tak poważnym wyrazem twarzy, jakby krew lała się już jak sok
wyciskany z pomidorów. Albo jakby mnie widział w betonowej skrzyni. Zatrzymałem się za Torrenieri przy stacji z małym barem. Muszę
coś zjeść, zanim mnie tu wykończą. Kelner, potężnie zaspany, wymruczał, że może podać pizzę albo frankfurtera i kawę. Wybrałem frankfurtera. Kelner spojrzał na mnie z urazą, nie chciało mi się wyjaśniać, że nie cierpię pizzy. Potem poszedłem do boksu z telefonem i wykręciłem numer kierunkowy Rawenny, potem numer hotelu „Pod Różą”. Tam miała się zatrzymać Joy. Facet z recepcji oznajmił mi, że miss Galson jeszcze nie przyjechała. Odłożyłem słuchawkę. Panna Cattanei spała, gdy wróciłem do samochodu. Posłyszałem za sobą ciężku tupot. Zdyszany kelner zatrzymał się przede mną, przez chwilę łapał oddech, z pewnością jedynym sportem, jaki uprawiał, był bieg z talerzami. - Zapomniał pan zapłacić za telefon... Zapłaciłem. Trzasnąłem drzwiami wozu i włączyłem stacyjkę. Dwie lampki oświetlające wnętrze wozu zgasły, kiedy zamknąłem drzwi, lecz paliły się wystarczająco długo, by zgięty w pół kelner zawołał:. - O, dobry wieczór, pani... Zaledwie pomyślałem, że facet ją zna, posłyszałem jej szept i poczułem jej palce zaciskające się na moim ramieniu. - Jedźmy, proszę! Biały kitel kelnera znikł w ciemności. - Co się stało? - zapytałem. Dziewczyna nie odpowiedziała, poprosiła o papierosa, paliła, zaciągając się łapczywie. - W dalszym ciągu nazywamy się Cattanei? - rzuciłem pytanie. - Chyba nie mówiłam nic o moim stanie cywilnym? — Rzeczywiście - przyznałem łagodnie. - Jeszcze nie. — Chce mnie pan zmusić, abym powiedziała coś, co pan chciałby usłyszeć? Sądzę, że jest pan dżentelmenem. — Nie przybyłem do Włoch w tym charakterze, proszę pani, choć przyznaję, że w moich bagażach znajduje się nawet smoking. Ten osobnik z baru nocnego, on panią zna? - Pomylił mnie z kimś, zapewniam. Dojeżdżaliśmy do Sieny.