kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Chamberlain Diane - Szansa na życie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Chamberlain Diane - Szansa na życie .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHAMBERLAIN DIANE Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 236 stron)

Diane Chamberlain Szansa na życie

Nie można być bohaterem, nie będąc tchórzem. George Bernard Shaw

Tam, dokąd się wybiera, nie będzie muzyki. Zoe stała w salonie ze sklepionym łukowo sufitem, białymi dywanami i ścianą ze szkła, za którą rozciągał się widok na Pacyfik, i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w ogromny głośnik w rogu pokoju. Pogodziła się z faktem, że utraci plażę i zapach morza, mogła żyć bez prasy i telewizji (z ochotą odpocznie od rojących się w niej młodych talentów). Ale bez muzyki? To nagle wydało się warunkiem nie do przyjęcia. Jej wzrok powędrował do fotografii Marti na wieku fortepianu. Na zdjęciu Marti ma dwadzieścia lat, są z Maksem na plaży. Stoją blisko, ale się nie dotykają, nie wyczuwa się żadnej więzi pomiędzy ojcem a córką, jakby każde sfotografowano osobno, a potem kadry zmontowano. Ten dystans niepokoił Zoe. Czy gdyby jej zrobiono zdjęcie z Marti, wrażenie oddalenia byłoby takie samo? Obawiała się, że tak, ale miała czas, by to zmienić. Na zdjęciu Marti na swój chłopięcy sposób wygląda pięknie. Patrząc na krótkie jasne włosy, drobną postać z małymi piersiami i nieomylnie kobiece ogromne niebieskie oczy o długich ciemnych rzęsach, Zoe wiedziała, że podjęła słuszną decyzję. Muzyka nie stanowiła dla Marti żadnej konkurencji. Wszystko we wszechświecie blakło w porównaniu z pragnieniem Zoe, by uratować córkę. Odwróciła się od sprzętu stereo i spiralnymi schodami ruszyła na piętro, znowu spokojna i zdecydowana. W gruncie rzeczy wyjazd na zawsze był bardzo prosty. Z góry wszystko zaplanowała i teraz nie musiała nawet pakować walizki. Bo co mogłaby do niej włożyć, żeby wystarczyło jej do końca życia? Poza tym niewykluczone, że ktoś zauważyłby brak walizki; wprawdzie to mało prawdopodobne, cały jeden pokój był nimi wypełniony, ale nie chciała niepotrzebnie ryzykować. Weszła do sypialni Maksa. Przez czterdzieści lat małżeństwa spali razem, ale każde miało też własne pokoje, przeznaczone na czas spędzony w samotności, na czas odnowy i odświeżenia, na lekturę w spokoju, na telefony późnym wieczorem, kiedy drugie pracowało. Wiedziała, że w pokoju męża znajdzie dokładnie to, czego szukała. Kiedy otworzyła garderobę, zaskoczył ją korzenny aromat. Zapach płynu do golenia wciąż unosił się w powietrzu, choć od śmierci Maksa minęły cztery miesiące. Od tamtego smutnego listopadowego dnia nie dotykała wiszących rzędami ubrań i teraz przed jej oczyma nabierały zamazanego, surrealistycznego wyglądu. Jak to jest, że zapach potrafi w jednej chwili wywołać taki ból? Przecierając oczy wierzchem dłoni, wyciągnęła z kąta drabinkę i przystawiła do regału, żeby dostać się do górnej półki. Namacawszy miękkie ścianki kasety ze sztucerem, chwyciła ją i zdjęła. Ostrożnie postawiła kasetę na wyłożonej dywanem podłodze garderoby, po czym wróciła na drabinkę.

Poszukała na półce pudełka z nabojami, beretty i kilku leżących luzem magazynków. Nigdy przedtem nie miała broni w ręku, nigdy nie aprobowała decyzji Maksa, by taki arsenał przechowywać w domu. To pewnie była jedyna sprawa, w której się nie zgadzali. „Śmierć Maksa Garsona oznacza koniec jednego z najdłuższych i wedle wszelkich oznak najszczęśliwszych małżeństw w Hollywood”, napisano w „People”. Generalnie rzecz biorąc, była to trafna ocena. Zoe cieszyła się teraz, że Max postawił na swoim w kwestii broni. Powiedziała przyjaciołom o sztucerze i pistolecie, a także o miejscu ich przechowywania. Powtórzą to policji, a ta stwierdzi, że broń zginęła. Idealnie. Policja bez wątpienia zwróci się też do Bonity, terapeutki specjalizującej się w terapii żałoby, do której chodziła Zoe. Zoe nie musiała wykorzystywać aktorskich umiejętności, by udawać symptomy depresji. - Myślisz o samobójstwie? - zapytała ją niedawno Bonita, kiedy Zoe była w szczególnie płaczliwym nastroju. - Tak - odparła Zoe szczerze. - Masz plan? Początkowo to pytanie wstrząsnęło Zoe. Skąd Bonita wie? Ale zaraz pojęła, że terapeutce chodzi o to, czy rozważa odebranie sobie życia. Tylko o to, o nic więcej. - Nie - odparła, doskonale zdając sobie sprawę, że gdyby potwierdziła, Bonita zamknęłaby ją w ośrodku, a wtedy brukowce miałyby używanie. Zoe z całą pewnością miała plan, tylko nie taki, o jaki pytała terapeutka. Zaniosła sztucer i pistolet do salonu, po drodze dostrzegając swoje odbicie w lustrze nad toaletką. Widok ją przeraził, wyglądała dziwacznie. Długie blond włosy spadały na kasetę ze sztucerem, grzywka stykała się z rzęsami, a światło w pokoju sprawiło, że skórę miała chorobliwie bladą i zapadnięte oczy. Była postawną kobietą. Wysoka, zawsze odznaczała się pełnymi kształtami, które w czasach, gdy grywała w filmach z Jamesem Bondem, określano jako „bujne”, ale teraz po prostu była potężna. Amazonka. Starzejąca się bogini seksu. Zżymała się, natrafiając na te słowa w prasie, ale nagle zrozumiała, że są prawdziwe. Kogo próbuje oszukać, wciąż nosząc fryzurę, którą nosiła jako dwudziestolatka, i nakładając na włosy tony farby, żeby ukryć siwiznę? Oderwała wzrok od lustra i ruszyła w stronę schodów. W przyszłości nie będzie dwustudolarowych wizyt w salonach piękności - i ta myśl była w jakiś sposób wyzwalająca. Z kuchni weszła do garażu i położyła broń na tylnym siedzeniu srebrnego mercedesa. Wróciła do jadalni i usiadła przy stole, skupiając się na ostatnim i najtrudniejszym zadaniu w domu, który od wielu lat kochała.

Wzięła w dłoń pióro marki Pelikan, które Marti podarowała jej kilka lat temu na Boże Narodzenie, w dniu, gdy świat wciąż wydawał się dobry, a przyszłość obiecująca, i przystawiła do kartki kremowego papieru. Nie widzę innego wyjścia niż odebranie sobie życia dzisiaj, w wigilię moich sześćdziesiątych urodzin, napisała. Odchyliła się i przekrzywiła głowę: to było pismo starej kobiety. Dłoń jej drżała. Życie przestało mieć dla mnie jakąkolwiek wartość. Ukochany mąż umarł, córkę niesłusznie i okrutnie wtrącono do więzienia za zamordowanie Tary Ashton, brukowce z uporem odnotowują każdą nową zmarszczkę na mojej twarzy, tracę głos. Chociaż moje umiejętności aktorskie osiągnęły szczyt, nikt ich nie docenia. Role, które niegdyś powierzono by mnie, dostają o wiele młodsze aktorki. Zoe spojrzała przez okno na ocean. W ostatnim zdaniu brzmiała gorycz zmieszana z małostkowością. Mogłaby je pominąć, ale musiałaby zacząć od nowa. A co na tym etapie obchodzą ją opinie innych? Śmiechem skwitowała zranione ego, podrażniony narcyzm, który w ostatnich latach przyczyniał jej udręk i najwyraźniej zamierzał być przy niej w drodze do fałszywego grobu. Po co mam żyć? Zamierzam zadać sobie śmierć w miejscu, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Nie chcę, by ktoś mnie oglądał. Marti, kochanie, tak bardzo mi przykro. Przepraszam z całego serca, że nie zdołałam Ci pomóc. Próbowałam każdej możliwej drogi, by udowodnić Twoją niewinność, ale system nas zawiódł. Tym razem łzy wezbrały szybko, jedna spadła na kartkę. Zoe wierzchem dłoni wytarła ją ze słowa niewinność. Istotnie, zawiodła córkę, i to w nazbyt wielu sprawach, nad jej potrzeby przedkładając własną karierę. Od początku przekazała opiekę nad Marti nianiom, potem wysłała ją do szkoły z internatem, żeby ktoś inny radził sobie z jej humorami i wyskokami. Podejrzenie nigdy nie padłoby na Ciebie, gdybyś nie była moją córką. Córką Zoe. Kocham Cię, najdroższa. Gardło się jej ścisnęło i długo patrzyła na ocean. Wreszcie wróciła do listu. Bądź silna. Całuję Cię, Mama. Przesunęła papier na środek stołu i wstała, wycierając wilgotne dłonie w spodnie khaki. Chwiejnie poszła do garażu, drżąc na całym ciele pod brzemieniem kłamstw zawartych w liście i z obawy przed czekającą ją podróżą. W domku dla gości było duszno, cztery niewielkie pokoje zalewały promienie słoneczne. O wpół do trzeciej Janine wyłączyła klimatyzację i otworzyła wszystkie okna.

Chociaż w domu momentalnie zrobiło się cieplej, powietrze było suche, rzecz niezwykła w czerwcu w północnej Wirginii, a słaby wiatr niósł aromat magnolii i lawendy. Janine usiadła na sofie, gołe stopy opierając na poduchach, i patrzyła na ogrody Ayr Creek. Za piętnaście minut wyjdę, powiedziała sobie. Przyjadę przed czasem, ale nie jestem w stanie dłużej czekać. Z tego okna roztaczał się cudowny widok na ogród. Pasy czerwieni i fioletu, żółci i różu ciągnęły się przez ponad dwa akry górzystego terenu, by w końcu zniknąć w głębokich lasach za domkiem i dworem. Dziewiętnastowieczny dwór z żółtymi ścianami i czarnymi okiennicami o tej porze roku był ledwo widoczny, zasłaniały go drzewa, dzięki czemu Janine mogła sobie wyobrażać, że jest panią swojego życia i nie mieszka w posiadłości rodziców. Co nie znaczy, że rodzice byli właścicielami Ayr Creek, w gruncie rzeczy pełnili tu funkcję niewiele wykraczającą poza administrowanie. Dom należał do Fundacji Ayr Creek, zarządzanej przez potomków pierwszego właściciela, Angusa Campbella, która przekazała hrabstwu dość pieniędzy, by wystarczyło na pielęgnację ogrodów i udostępnianie zwiedzającym kilku pomieszczeń w weekendy. Dzięki cichemu porozumieniu matka Janine, Donna Campbell Snyder, miała prawo mieszkać w posiadłości do końca życia, chociaż poza tym nie dostała ani centa z rodzinnej fortuny. Janine zawsze myślała, że to jest powodem rozgoryczenia matki. Mimo to Donna i Frank Snyderowie uwielbiali Ayr Creek. Emerytowani nauczyciele historii, cieszyli się z zajęcia polegającego na nadzorowaniu domu i ogrodów. Z chęcią też zgodzili się, by Janine i jej córka Sophie zamieszkały w „domku gościnnym”, za który nie musiały płacić czynszu. „Domek gościnny” był eufemizmem ukrywającym prawdziwą historię budyneczku: w przeszłości mieszkali w nim niewolnicy. W siatce na oknie było niewielkie rozdarcie; jeśli Janine przysunęła do niego jedno oko, widziała w otworze idealnie błękitny kwiat hortensji, a kiedy pochyliła się w lewo, mogła zobaczyć róże, które Lucas posadził koło studni życzeń. Powinnam wstać i naprawić siatkę, zamiast się tak bawić, pomyślała, ale tylko usiadła wygodniej. Ten niepokój, to wrażenie duchoty i klaustrofobii towarzyszyło jej przez cały weekend i Janine wiedziała, że sama jest sobie winna. Nie odetchnęła swobodnie od piątkowego wieczoru, kiedy córka ze swoim zastępem skautek pojechała na biwak. Rozbawiona Sophie chichotała z przyjaciółkami i dla reszty świata wyglądała na zdrową jak rydz ośmiolatkę - może poza bladą cerą i delikatnymi, cienkimi kończynami. Janine machała za odjeżdżającym vanem do chwili, gdy przez przyciemnioną szybę przestała dostrzegać rude włosy Sophie. Uśmiechnęła się do dwóch innych matek, które także odprowadziły córki na parking przy

Meadowlark Gardens, i szybko wsiadła do samochodu z nadzieją, że na jej twarzy nie widać troski. W ciągu ostatnich pięciu lat nie było dnia, żeby się nie martwiła. Zamierzała ten samotny weekend wykorzystać na gruntowne porządki, ale na razie niewiele zrobiła. Sobotę spędziła z matką, pomagając jej szukać w Internecie tapet do jednej z sypialń, które wzornictwem odpowiadałyby epoce, i słuchając narzekań na głównego ogrodnika Lucasa. Wiedziała jednak, że obie z matką myśli mają zaprzątnięte Sophie. Postąpiła słusznie? W gruncie rzeczy sama uważała, że osiem lat to za mało, żeby spędzać weekend na obozie skautowskim, oddalonym o prawie dwie godziny drogi, mimo to pozwoliła córce jechać. Matka była na nią z tego powodu wściekła. W biurze mieszczącym się w dwudziestowiecznej dobudówce Janine usiłowała skupiać uwagę na ekranie monitora. - Jest gorąco i wypije za dużo wody - mówiła matka, stojąc jej nad głową. - Zapomni wziąć leki. Zje coś, czego nie powinna. Wiesz, jakie są dzieci. - Nic jej nie będzie, mamo - odparła Janine przez zaciśnięte zęby, chociaż podzielała te obawy. Jeśli Sophie wróci z biwaku bardziej chora, niż była przed wyjazdem, rodzice nigdy nie przestaną jej tego wyrzucać. Zresztą nie tylko oni, Joe także. Wczoraj zadzwonił, żeby zapytać, czy może się zobaczyć z Sophie dzisiaj wieczorem, bo tak jak Janine bardzo kochał córkę. On też sprzeciwiał się wyjazdowi dziewczynki. Kolejna z wielu rzeczy, z których powodu złościł się na Janine. Jego gniew był zbyt silny, żeby mogła go ignorować, wiedziała zresztą, że powodem jest troska nie tylko o Sophie, ale też o nią. Nawet w najbardziej nieprzyjemnych chwilach separacji i rozwodu zdawała sobie sprawę, że Joe wciąż ją kocha. O drugiej czterdzieści pięć Janine wyszła z domu i wsiadła do samochodu. Pojechała długim żwirowanym podjazdem, obsadzonym z obu stron bukszpanem tak starym jak sam dwór. Mijając go, spojrzała w okna. Nie wątpiła, że rodzice niespokojnie czekają, aż przywiezie wnuczkę do domu. Miała nadzieję, że uda jej się spędzić jakiś czas sam na sam z Sophie, zanim będzie musiała się nią podzielić z Joem i dziadkami. Parking przy Meadowlark Gardens, oddalonym od Ayr Creek o niecały kilometr, był zatłoczony. Kiedy Janine skręciła z Beulah Road, wystrojony orszak ślubny wysypał się z jednego z ceglanych budynków, pewnie przygotowując się do zdjęć. W altanie nad stawem trwał inny ślub. Piękny dzień na wesele, pomyślała, jadąc ku południowowschodniemu rogowi parkingu, gdzie miała odebrać córkę, i zaraz jej uwaga znowu się na niej skupiła. Mogła myśleć tylko o tym, by przytulić Sophie. Mocniej nacisnęła na pedał gazu, pędząc przez parking szybciej, niż powinna. Chociaż zjawiła się wcześnie, nie była pierwsza. Inna matka stała oparta o samochód i czytała książkę. Janine kilka razy ją spotkała, wiedziała, że na imię ma Suzanne. Ładna,

trochę starsza niż większość matek dzieci w wieku Sophie, z sięgającymi za uszy włosami w kolorze, o którym trudno było stwierdzić, czy to jasny blond, czy siwizna. Janine z uśmiechem podeszła do niej. - Pogodę miały świetną, prawda? - powiedziała Suzanne, przysłaniając oczy przed słońcem. - Rzeczywiście. - Janine także oparła się o samochód. - Cieszę się, że nie było zbyt duszno. Suzanne przez otwarte okno wrzuciła książkę do samochodu. - Och, to na pewno by im nie przeszkadzało - odparła, machając dłonią. - Dzieci nie zwracają na takie rzeczy uwagi. Ale Sophie zwraca, pomyślała Janine, choć zachowała to dla siebie. Nadaremnie próbowała przypomnieć sobie, jak wygląda córka Suzanne. Prawdę mówiąc, nie znała dziewczynek z zastępu. Sophie rzadko mogła brać udział w zajęciach i Janine nie miała okazji dobrze się przyjrzeć skautkom i ich matkom. Spojrzała na Suzanne. - Czy twoja córka... Przepraszam, nie pamiętam, jak ma na imię. - Emily. - Czy Emily była wcześniej na biwaku? - Tak, choć nie jechały tak daleko. Dla Sophie to pierwszy raz, prawda? - Pierwszy. - Wzruszyło ją, że Suzanne zna imię jej córki. Ale z drugiej strony, pewnie matki często o niej rozmawiały. - Świetnie, że mogła pojechać. Chyba lepiej się czuje, co? - O wiele lepiej - przyznała Janine. Stan Sophie poprawił się tak bardzo, że aż ją to przerażało. - Słyszałam, że jest poddawana jakiejś eksperymentalnej terapii. - Tak - potwierdziła Janine. Po chwili wahania dodała: - To eksperyment medycyny alternatywnej, Sophie bierze w nim udział dopiero od kilku miesięcy, ale poprawa jest niezwykła. Modlę się, żeby okazała się trwała. - Bała się myśleć o tej odmianie, a co dopiero mówić o niej głośno. Najbardziej przerażało ją, że może okazać się chwilowa. Od początku udziału w eksperymencie Sophie nie tylko nie spędziła ani jednego dnia w szpitalu, ale wreszcie nauczyła się jeździć na rowerze, jadła niemal wszystko, na co miała ochotę, i nawet chodziła do szkoły w ostatnim tygodniu zajęć. Przez większość tego roku, tak samo jak w zeszłym, uczyła się w domu albo w szpitalu. Najlepiej o poprawie jej stanu świadczył fakt, że nie musiała spędzać wieczorów przypięta do urządzenia dializującego. Od dwóch tygodni wymagała dializy tylko dwa razy w tygodniu, co

umożliwiło jej robienie rzeczy, które dotąd były dla niej niedostępne, na przykład spędzenie nocy poza domem. Niezwykła poprawa Sophie wyglądała na cud, ale doktor Schaefer, naukowiec prowadzący eksperyment, ostrzegł Janine, że przed jej córką jeszcze długa droga. Co najmniej przez rok dwa razy w tygodniu będzie przyjmowała dożylnie herbalinę (taką nazwę nadał swemu ziołowemu lekarstwu, by młodym pacjentom wydało się sympatyczniejsze). Pomimo pozytywnych zmian nefrolog, u którego Sophie leczyła się przez ostatnie trzy lata, z pogardą odnosił się do eksperymentu, podobnie zresztą jak wszyscy specjaliści, z którymi rozmawiała Janine. Prosili, by zapisała córkę na inne, bardziej konwencjonalne próby kolejnego nowego leku, ale Sophie brała udział w kilku takich testach i Janine wiedziała, że nie zniesie cierpień córki, wywołanych skutkami ubocznymi. Z herbaliną Sophie tylko się poprawiało. Nie miała wysypki, skurczów, nie była otumaniona. Pozytywne skutki to tylko chwilowe stłumienie objawów, przekonywali nefrolog i jego koledzy, ale choroba nadal się rozwija. Twierdzili, że Schaefer oferuje fałszywą nadzieję ludziom w sytuacji beznadziejnej, choć powstrzymali się od nazwania szarlatanem tego drobnego, żylastego lekarza o cichym głosie. Janine bez trudu potrafiła spojrzeć na sprawę z ich perspektywy. W końcu medycyna od dziesięcioleci próbowała znaleźć lek na tę odmianę choroby nerek, na którą cierpiała Sophie, a tu pojawia się jakiś przedstawiciel medycyny alternatywnej ze swoją mieszanką kory drzew i ziół, przekonany, że zdoła dokonać tego, czego inni nie byli w stanie: uleczyć nieuleczalne. Nefrolog twierdził, że terapia Schaefer a to nic więcej jak plaster, i Janine straszliwie się bała, że to może być prawda. Odzyskiwała córkę, nie zniosłaby, gdyby znowu ją utraciła. - Gdzie inni rodzice? - Janine powiodła wzrokiem po parkingu. Dochodziła trzecia. - Och, myślę, że poza nami nikogo nie będzie. Ja mam odwieźć dwie dziewczynki, pozostałe zabiorą Gloria i Alison. Ciebie nie brałyśmy pod uwagę w tych ustaleniach, bo uznałyśmy, że sama będziesz chciała przyjechać po Sophie. - Miałyście rację - powiedziała Janine. - Nie mogę się jej doczekać. Jestem strasznie ciekawa, jak sobie dała radę. - Wyglądała na bardzo podnieconą, kiedy w piątek wsiadała do vana. - To prawda. - Janine cieszyła się, że włożyła okulary przeciwsłoneczne, bo nagle pod powiekami zapiekły ją łzy. Moja dziewczynka. Tak rzadko widywała niezmąconą radość na buzi córki, najczęściej ściągniętej bólem i strachem, który nie powinien być udziałem żadnego dziecka. - Śliczna z niej dziewczynka - powiedziała Suzanne. - Skąd ma te rude włosy?

- Przypuszczam, że to kombinacja genów moich i jej ojca. - Janine przygładziła swoje jasnoblond włosy. Joe miał ciemne włosy i niebieskie oczy, które po nim odziedziczyła Sophie. - Problemem są nerki, tak? - dociekała Suzanne. - Tak. - Janine nie miała nic przeciwko pytaniom, pod warunkiem że nie zadawano ich w obecności córki, jakby dziewczynka, nie dość że bardzo, bardzo chora, to jeszcze była głucha i ślepa. - Czy transplantacja mogłaby pomóc? - Dostała nerkę ode mnie, ale organizm odrzucił przeszczep. - Janine uśmiechnęła się ze smutkiem. - Joe także zaoferował swoją nerkę, tylko że nie było między nimi zgodności, a zresztą wtedy stan tak się pogorszył, że przeszczep nic by nie pomógł. - Och, tak mi przykro - powiedziała Suzanne serdecznie. - Chociaż Sophie sprawia wrażenie, że dobrze sobie z tym radzi. Byłam zaskoczona, kiedy ją poznałam, bo jest taka drobna. Myślałam, że ma sześć lat, ale potem się okazało, że mówi jak ośmiolatka, w dodatku dysponująca słownictwem dziesięciolatki. To było niezwykłe. Janine się uśmiechnęła. - Dzieci z niewydolnością nerek zwykle bywają małe. - Musiałaś wiele z nią przejść. I pomyśleć, jak się martwię, kiedy Emily ma katar. Naprawdę cię podziwiam. Janine wcale nie czuła się godna podziwu. Radziła sobie w jedyny sposób dostępny zdesperowanej matce: 20 szukała rozwiązań, robiła, co w jej mocy, by czas, który Sophie spędzi na tej ziemi, był tak szczęśliwy i beztroski, jak to możliwe... i płakała nocami, gdy nikt jej nie widział. - Emily mi mówiła, że pilotujesz helikoptery - znów zagadnęła Suzanne. - Och - westchnęła Janine zaskoczona. - To było dawno, zanim Sophie zachorowała. - Nauczyła się latać w wojsku, a po zwolnieniu pracowała jako pilot w przedsiębiorstwie lotniczym. Czy Sophie opowiada ludziom, że jej mama nadal lata? Może się wstydzi, że Janine zrezygnowała z awanturniczej kariery pilota, żeby stać się matką na pełnym etacie. Ale z chorym dzieckiem innego wyjścia po prostu nie widziała. - Emily na dnie duszy żywi nadzieję, że kiedy dziewczynki z zastępu podrosną, udzielisz im kilku lekcji latania. Janine sama o tym myślała w tych rzadkich, optymistycznych chwilach, kiedy potrafiła wyobrazić sobie, że Sophie staje się nastolatką. - Niewykluczone. Byłoby świetnie. - Znowu spojrzała na wjazd na parking.

- Musisz się martwić o Sophie, kiedy nie ma jej przy tobie - powiedziała nagle Suzanne. Janine wiedziała, że niepokój maluje się wyraźnie na jej twarzy, może też widać go w sposobie, w jaki splata i rozplata dłonie. - Wiesz, to dla mnie nowa sytuacja. Sophie nigdy nie opuszczała domu beze mnie albo taty. - Nigdy też nie była tak daleko od szpitala, dlatego Joe oznajmił, że biwak nie wchodzi w grę. Ale Sophie błagała. Tak rzadko o coś prosiła, tak niewiele Janine mogła dla niej zrobić. Zgodziła się po uzyskaniu pozwolenia doktora Schaefera, który nawet zadzwonił do Joego z zapewnieniami, że Sophie nic się nie stanie, o ile będzie pilnowała ilości przyjmowanych płynów oraz wróci na dializę w niedzielę wieczorem i na kroplówkę z herbaliną w poniedziałek rano. Joe tracił panowanie nad sobą zbyt często i zbyt łatwo, nie wysłuchał doktora do końca, tylko po prostu odłożył słuchawkę. Podobnie jak nefrolodzy leczący Sophie, Joe uważał eksperyment Schaefera za oszustwo i protestował przeciwko robieniu z córki królika doświadczalnego. Chociaż Janine i Joe rozwiedli się, kiedy Sophie miała pięć lat, zwykle zgadzali się co do sposobów leczenia córki. Ten eksperyment stał się między nimi kością niezgody i zburzył kruchy związek Janine z rodzicami. Oni też nie chcieli, by wnuczka poddała się tej niekonwencjonalnej terapii. Janine z reguły nie potrafiła znieść dezaprobaty Joego i rodziców, w każdym razie nie w ostatnich latach. Ale Sophie była śmiertelnie chora, nawet dializa zawodziła, i lekarze dawali dziewczynce kilka miesięcy życia. Niewiele było do stracenia. - Moim zdaniem, nie powinnaś się martwić - powiedziała Suzanne. - Gloria jest troskliwą i odpowiedzialną instruktorką. - Ale zastanawiam się nad Alison - odparła Janine. Z dwóch instruktorek Alison była młodsza, zaledwie dwudziestopięcioletnia, co więcej, nie miała własnych dzieci. Od dwóch lat zajmowała się ochotniczo zastępem Sophii i dziewczynki ją uwielbiały. Odznaczała się poczuciem humoru i duchem przygody, który małe skautki kochały, a którego rodzice się obawiali, ponieważ z jego powodu Alison popełniła kilka błędów w ocenie sytuacji. Drobnych, nieniosących ryzyka, ale też, z drugiej strony, nigdy nie miała pod opieką dziecka tak kruchego i wymagającego uwagi jak Sophie. - Och, Alison jest super. Ile znasz młodych kobiet, które same nie mają dzieci, a mimo to ochotniczo z nimi pracują? Dziewczynki ją kochają. Jest dla nich dobrym przykładem do naśladowania. Janine odebrała słowa Suzanne jako naganę i pożałowała, że bez namysłu wyraziła na głos swoje zastrzeżenia.

Już miała przeprosić, kiedy zobaczyła białego vana, wjeżdżającego na parking. - To one? - zapytała. - Na to wygląda. Janine pomachała zbliżającemu się vanowi. Odsuwając się od samochodu Suzanne, żałowała, że nie widzi twarzy za przyciemnionymi szybami. Cierpliwości, pomyślała. Gdyby rzuciła się na samochód albo, Boże broń, zaczęła płakać na widok córki, tylko wprawiłaby ją w zakłopotanie. Van zahamował koło auta Suzanne i wysiadła Gloria. Witając je machnięciem dłoni, otworzyła boczne drzwi. Ze środka wysypało się pięć brudnych, zmęczonych skautek. Suzanne zrobiła krok do przodu, by przytulić swoją córkę Emily. Janine nie odrywała wzroku od drzwi, czekając na wyjście szóstej dziewczynki. Podeszła do vana, zajrzała do mrocznego wnętrza, ale panował w nim bezruch. - Janine, dlaczego wciąż tu jesteś? - zapytała Grace. - Czekam na Sophie - odparła zdezorientowana Janine. - Nie ma jej z wami? - Alison jeszcze nie dojechała? Janine zmarszczyła czoło. Alison? Gloria pozwoliła Sophie jechać z Alison? - Nie. - Dołożyła starań, by jej głos zabrzmiał spokojnie. - Jestem tu od za dziesięć trzecia. Nie przyjechały. - To dziwne. - Gloria wyjmowała z samochodu plecaki dziewczynek. - Sophie i Holly chciały jechać z Alison, miały nad nami dobre dziesięć minut przewagi. Suzanne musiała dostrzec wyraz paniki na twarzy Janine. - Może Alison odwiozła Sophie prosto do domu? - Wiedziała, że powinna najpierw tu przyjechać - powiedziała Gloria. - Ale może Sophie albo Holly namówiła ją, żeby odwiozła je do domu - odparła Suzanne. - Wiedziała, że Janine będzie tutaj czekała na Sophie - powtórzyła Grace. Janine wodziła wzrokiem od jednej do drugiej, jakby oglądała mecz pingponga. - Zadzwonię do domu - oznajmiła, ruszając do swojego samochodu. - Sprawdzę, czy przypadkiem ich tam nie ma. Dłonie jej drżały, kiedy otwierała drzwi i brała komórkę. Wykręciła numer dworu, odebrała jej matka. - Jestem w Meadowlark Gardens i czekam na Sophie. Chciałam się tylko dowiedzieć, czy instruktorka nie odwiozła jej prosto do domu. - Nie widziałam jej. Może jest w domku?

- To niewykluczone. - Chociaż gdyby Sophie nie zastała tam Janine, pewnie poszłaby do dworu. - Mogłabyś sprawdzić? Bardzo proszę. W tle rozległy się hałasy. - Frank? - zawołała matka, odsuwając się od słuchawki. Janine wyobraziła sobie ojca siedzącego w skórzanym fotelu w bibliotece. To było jego ulubione miejsce, tam czytał i pracował na laptopie. - Sprawdź, czy w domku jest Sophie. Może ją tam podwieziono. - Dziękuję, mamo - powiedziała Janine, gdy matka wróciła do telefonu. - Dlaczego mieliby ją przywieźć do domu, skoro umówili się z tobą w Meadowlark Gardens? Janine poczuła napięcie. Zaczyna się, pomyślała. - Chyba zaszło nieporozumienie - odparła. - Cóż, jeśli potrafią spaprać tak prostą sprawę, lepiej nie myśleć, co robią poza tym. - Mamo, proszę. - Ona ma dopiero osiem lat i jest wymagającą troski dziewczynką - przypomniała matka. - Nie wysłałabym ciebie na biwak, kiedy miałaś osiem lat, a ty byłaś zdrowa jak koń. To prawda, rodzice nigdy nie wysyłali jej na obozy. Musiała sama organizować sobie przygody. - Moim zdaniem, to dla Sophie niezwykłe doświadczenie - oznajmiła, choć w ostatnich tygodniach nieustannie kłóciła się o to z Joem i rodzicami i dobrze wiedziała, że cokolwiek teraz powie, i tak trafi w próżnię. W tle usłyszała głos ojca, ale nie rozumiała słów. - Nie ma jej - powiedziała matka do telefonu. - W porządku. Zadzwoń na moją komórkę, gdyby się tam pokazała, dobrze? - O ile jest spóźniona? - To właściwie nie jest spóźnienie, mamo, sprawdzam tylko, na wypadek gdyby zawieźli ją prosto do domu. Muszę kończyć. - Rozłączyła się i wróciła do Glorii i Suzanne. Zmęczona Emily opierała się o matkę i Janine poczuła ukłucie zazdrości na widok prostej, nieskomplikowanej serdecznej więzi, która je łączyła. Chciała, żeby Sophie była z nią teraz, natychmiast. Gloria i Suzanne patrzyły w kierunku wjazdu na parking. Janine podążyła za ich wzrokiem, ale o tej porze, późnym popołudniem, mało samochodów skręcało na parking. - Jakiego koloru samochód ma Alison? - zapytała. - To niebieska honda - odparła Gloria. - Sophie nie wróciła do domu? Janine pokręciła głową.

- Pewnie zatrzymały się, żeby pójść do toalety - zasugerowała Suzanne. - My musiałyśmy zatrzymywać się trzy razy - jęknęła Emily. - Tiffany siusiała dwa razy. - Ciii - uciszyła ją matka. Janine odwróciła się, szukając na przeciwległym krańcu parkingu niebieskiej hondy. Może Alison pomyliła róg południowowschodni z północnowschodnim, chociaż zastęp z tego miejsca odjeżdżał. Zresztą teraz na pewno byłoby widać białego vana. - Jestem pewna, że zaraz tu będą. - Gloria położyła jej dłoń na ramieniu. - Przypuszczalnie utknęły w korku. - Gdyby był korek, wy też byście w nim utknęły - zauważyła Janine. - Czy Alison ma ze sobą komórkę? - Jej głos brzmiał zaskakująco spokojnie pomimo wściekłości na Glorię, że ta pozwoliła jechać Sophie z młodą opiekunką. - Tak, ma. - Wyglądało na to, że ta myśl sprawiła jej ulgę. - Mam jej numer w vanie, poczekaj. - Poszła szybko do samochodu, przystając tylko na moment, by porozmawiać z córką. - Sophie nic nie jest - powiedziała z przekonaniem Suzanne. Janine usiłowała kiwnąć głową, ale kark miała sztywny jak z drewna. - Sophie bardzo się podobało na biwaku, pani Donohue - odezwała się Emily, jakimś sposobem odbierając od matki sygnał, że Janine rozpaczliwie potrzebuje zapewnienia, że wszystko jest w porządku. - A co robiłyście? - Janine próbowała się uśmiechnąć do dziewczynki, choć równocześnie zerkała na Glorię. - Jeździłyśmy konno - odparła Emily. - To mi się najbardziej podobało. - Naprawdę? Sophie też jeździła? - Tak. - Emily opowiadała o innych zajęciach, ale Janine oczyma wyobraźni ciągle widziała córkę, która po raz pierwszy w życiu siedziała na koniu. Gloria odsunęła telefon od ucha i ruszyła ku nim. - Dodzwoniłaś się? - zapytała Janine. - Nie odpowiada. Pewnie wyłączyła komórkę. Cudownie, pomyślała Janine. Dziewczynki zaczynały marudzić. Znużone opierały się o samochód i błagały, żeby już jechać. Policzki miały zaróżowione od słońca, ramiona pokryte bąblami po użądleniach komarów. - Cierpliwości - upomniała je Gloria. - Kiedy Alison się zjawi, natychmiast zawieziemy was do domu.

Gloria i Suzanne spokojnie rozmawiały, ale do Janine nie docierał sens ich słów. Dłoń, w której ściskała komórkę, zaczynała się pocić, otoczenie wydawało się jak ze snu. Mgliście uświadamiała sobie ruch samochodowy i obecność zmęczonych skautek, które teraz rozłożyły się na trawniku pomiędzy parkingiem a Beulah Road. Raz po raz spoglądała na zegarek, na którym wskazówka minutowa dotarła już do wpół do czwartej, rozpaczliwie szukając powodów spóźnienia Alison. Może Sophie zrobiło się niedobrze i musiały się zatrzymać. A może po prostu trafiły na korek, który Gloria jakimś sposobem ominęła. Niewykluczone też, że Alison postanowiła zabrać je na nową, nieplanowaną przygodę. Janine miała ochotę zapytać, o czym myślała Gloria, wsadzając Sophie do samochodu Alison. Czy przekazała Alison trzystronicową instrukcję, w której Janine spisała specjalne potrzeby Sophie? Nagle zadała sobie pytanie, czy Joe jednak nie miał racji, nie zgadzając się na ten biwak. Może to rzeczywiście było głupie. Dzięki terapii doktora Schaefera Sophie wygląda teraz dobrze. Instruktorki mogły zapomnieć, jak poważna jest jej choroba. Gloria kilkakrotnie dzwoniła na komórkę Alison, ale bez skutku. O czwartej Janine nie była w stanie dłużej tego znieść. - Jaki jest numer domowego telefonu Alison? - zwróciła się do Glorii. Jej głos zabrzmiał ostro, choć poczuła, że mięknie, kiedy zobaczyła niepokój na twarzy Glorii. Gloria znała numer na pamięć. Janine zadzwoniła ze swojej komórki. - Halo? - W słuchawce rozległ się kobiecy głos. Janine mocniej ścisnęła telefon. - Alison? - Nie, mówi Charlotte. Alison nie ma w domu. - Jest pani jej... współlokatorką? - Tak. - Czekam na Alison w Meadowlark Gardens. Wiezie moją córkę i jeszcze jedną dziewczynkę z Wirginii Zachodniej. Dzwoniła do pani? - Nie - odparła Charlotte. - Sama zaczynam się zastanawiać, gdzie jest. Powinna być w domu godzinę temu. Wieczorem idziemy do Polyester. Janine nie miała pojęcia, co to jest Polyester, i nic jej to nie obchodziło. - Jeśli się odezwie, proszę natychmiast zadzwonić na ten numer. - Janine podyktowała numer swojego telefonu. - Może pani do niej zadzwonić - powiedziała Charlotte. - Podam pani numer jej komórki. - Dzwoniłyśmy do niej, ale nie odbiera. Pewnie jest poza zasięgiem. - Wątpię. Mamy tego samego operatora. Nigdy nie jesteśmy poza zasięgiem.

- W takim razie musiała wyłączyć telefon. Charlotte się roześmiała. - Alison nigdy nie wyłącza komórki. Boi się, że przegapi ważny telefon. Janine pożegnała się. Kilka samochodów czekało na wyjazd z parkingu, ale żaden nie wjeżdżał. Z jakiegoś powodu Alison jednak wyłączyła telefon. Dopiero przed wpół do piątej zadzwoniły do rodziców Holly. Wtedy już Janine bolała twarz od powstrzymywanego płaczu. Zastanawiała się, jak inna matka zareagowałaby w takiej sytuacji. Matka zdrowego dziecka ze spokojem przyjęłaby spóźnienie. Janine chciała zachowywać się jak typowa matka typowego dziecka, ale miała w tej kwestii bardzo małe doświadczenie. Ze słów Glorii Janine domyśliła się, że rodziców Holly nie ma w domu. - Jesteś siostrą Holly? Poproś, żeby do mnie zadzwonili, kiedy wrócą. To ważne... nie trzeba ich teraz niepokoić, jestem pewna, że wszystko w porządku. - Gloria mówiła z napięciem, ale energicznie. - Holly wróci z biwaku później i chciałam ich o tym poinformować, to wszystko. - Podała dziewczynce swój numer i rozłączyła się. - Mają siedmioro dzieci. - Uśmiechnęła się do Janine. - Możesz to sobie wyobrazić? Mogą stracić jedno, a mimo to pozostanie im sześcioro, pomyślała Janine, chociaż wiedziała, że ta myśl jest nieracjonalna i okrutna. - Holly jest w samym środku - ciągnęła Gloria. Suzanne spojrzała na Emily, która leżała na trawniku z czwórką pozostałych dziewczynek. - Em też jest środkowym dzieckiem, ale nie ma tego syndromu. W każdym razie jeszcze nie - powiedziała. - Jason na pewno go ma. - Gloria mówiła o swoim synu. - W dodatku trafił między dwie dziewczynki, więc musi się zmagać nie tylko z syndromem środkowego dziecka. Janine nie miała nic do dodania. Jak Gloria i Suzanne mogą spokojnie gawędzić o kolejności narodzin, skoro Sophie i Holly są spóźnione ponad półtorej godziny? Odsunęła się od nich i znowu zadzwoniła do Alison, ale ta nadal nie odbierała. Charlotte, jej współlokatorka, powiedziała, że Alison nigdy nie wyłącza komórki, bo się boi, że przegapi jakąś rozmowę. Czy w czasie jazdy miała telefon przyklejony do ucha? Czy to możliwe, że koncentrowała się na rozmowie, a nie na drodze, i uderzyła w drzewo? Ale Gloria musiałaby widzieć wypadek, przecież jechała za nią. Może Alison wybrała inną trasę. W takim razie

Gloria o niczym by nie wiedziała i... Z rozmyślań wyrwała ją Suzanne, która zwróciła się do Glorii: - Może odwiozę dziewczynki do domu? Mam wielki samochód, zmieszczą się wszystkie, Randi też. - Randi była córką Glorii. Gloria spojrzała na zegarek i przytaknęła: - Byłoby świetnie. Nie ma sensu, żebyśmy wszystkie tu czekały. Suzanne przytuliła Janine. - Jestem pewna, że nic się nie stało - powiedziała. - To po prostu jedno z tych zwariowanych nieporozumień. Zobaczysz. - Mam taką nadzieję. - Janine próbowała się uśmiechnąć. Oparta o vana patrzyła, jak Gloria i Suzanne pomagają dziewczynkom załadować plecaki i śpiwory. Pewnie powinna się do nich przyłączyć, ale nie była w stanie się poruszyć, oszołomiona widokiem tych wszystkich zdrowych, opalonych rąk i nóg. Na drugim końcu parkingu wybuchła kakofonia gwizdów i oklasków; Janine odwróciła się i zobaczyła wyjeżdżający na Beulah Road samochód z serpentynami powiewającymi z tylnego zderzaka. Pogrążona w niepokoju, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to para młoda opuszcza przyjęcie. Gloria podeszła do niej, spoglądając na zegarek. - Myślę, że powinnyśmy zawiadomić policję - powiedziała. - Musimy się upewnić, że nie doszło do wypadku. - Tak - zgodziła się Janine. Pomyślała, że powinny były zadzwonić na policję godzinę temu. I znowu słuchała, jak Gloria spokojnie opisuje problem, używając określeń o wiele za łagodnych. Miała ochotę wyrwać jej komórkę, żeby przedstawić swój pogląd na sytuację, ale tylko zaciskała dłonie na swoim telefonie. - Przyślą kogoś, żeby z nami porozmawiał - poinformowała Gloria. - Ale mam nadzieję, że kiedy ten ktoś się pojawi, nie będzie już potrzebny. - Spojrzała w kierunku Beulah Road, jakby liczyła, że zobaczy niebieską hondę. - Nie mogę w to uwierzyć - odezwała się Janine. - Raz pozwoliłam jej wyjechać samej i teraz... Kto wie, gdzie ona jest? Gloria objęła ją łagodnie. - Jestem pewna, że wszystko z nią w porządku. A Sophie cudownie się bawiła, Janine. Tak się cieszyłam, że w końcu mogła spędzić czas z resztą zastępu. Wciąż myślę o tym, jak dobrze wygląda.

- Wiem - odparła Janine - ale nadal musi być ostrożna. Musi pilnować ilości przyjmowanych płynów i... -...diety - skończyła za nią Gloria. - Bardzo uważałyśmy, Janine. Nie spuszczałyśmy z niej oka. Ale Sophie wie, że sama musi o siebie zadbać. Bardzo dużo wie o swojej chorobie. - To prawda - przyznała Janine. - Tylko że sprawa bardziej się skomplikowała ze względu na eksperyment, w którym bierze udział. Jej potrzeby dotyczące płynów ciągle się zmieniają. - Powiedziała mi o herbalinie. - A co mówiła? - spytała zaciekawiona Janine. - Na początku jej nie znosiła. Zastrzyk był bolesny i w ogóle. Ale teraz wie, że dzięki temu czuje się o wiele lepiej. I wieczorami ma więcej swobody, bo nie musi leżeć przypięta do maszyny. - Rzeczywiście. - Janine pamiętała, jak Sophie płakała, kiedy igła po raz pierwszy przebiła jej żyłę. Ale przez ostatnie dwa, trzy tygodnie była bardzo dzielna i sama podsuwała rękę doktorowi Schaeferowi. Janine zawdzięczała to Lucasowi i jego drzewu odwagi. - To ją wyleczy czy tylko złagodzi objawy? Janine westchnęła. - Zależy, kogo pytasz. Lekarz prowadzący eksperyment jest przekonany, że herbalina ją wyleczy, natomiast nefrolog uważa, że tylko odwleka nieuniknione, i to na krótko. - Odwróciła spojrzenie od Glorii na drogę, bo w oczach znowu zapiekły ją łzy. Gloria ścisnęła Janine za ramiona. - Nawet jeśli tak istotnie jest, to przynajmniej na razie Sophie może cieszyć się życiem. - Uważam tak samo - powiedziała Janine, choć nie była to prawda. Głęboko na dnie serca nie potrafiła zaakceptować chwilowej poprawy. Pragnęła, by Sophie miała szansę na normalne życie - tak jak córka Glorii. - Jest taka wrażliwa - ciągnęła Gloria. - Nie zrozum mnie źle - dodała pośpiesznie. - Nie chodzi o to, że jest przewrażliwiona na punkcie tego, co inni jej mówią, nic w tym rodzaju. Ale zwraca wielką uwagę na potrzeby innych. W pierwszą noc Brianna tęskniła za domem i Sophie opowiadała jej kawały, żeby przestała o tym myśleć. - Moja dziewczynka. - Janine uśmiechnęła się. Sophie zawsze ze współczuciem opowiadała o innych dzieciach leżących w szpitalu. Było jej przykro, że są chore, jakby nie uświadamiała sobie, że przecież sama także należy do tego grona. - Powiedziała, że martwi się o ciebie. - O mnie? - zapytała Janine.

- Bo bez niej będziesz samotna. Janine pokręciła głową, przyciskając pięść do ust. - Nie chcę, żeby się o mnie martwiła. - Wiedziała jednak, że Sophie ciągle się martwi. Wielokrotnie Janine stała na szpitalnym korytarzu i z ukrycia zerkała do sali córki. Blada, piegowata buzia mogła być wykrzywiona bólem i cierpieniem, ale momentalnie pojawiał się na niej brawurowy uśmiech, kiedy Sophie uświadamiała sobie obecność matki. A jak jest teraz? Gdziekolwiek Sophie się znajduje, z całą pewnością wie, że Janine się o nią martwi, i to będzie ją niepokoić. Sophie zawsze brała na siebie zbyt wielką odpowiedzialność za uczucia innych. Na parking wjechał wóz policyjny. Zahamował koło vana Glorii, a kiedy ze środka wysiadł funkcjonariusz, Janine poczuła, jak cała jej nadzieja koncentruje się na nim. Ale sam był bardzo młody; widziała jego spieczony od słońca nos i niezgrabne ruchy, jakby nieoczekiwanie znalazł się w mundurze ojca i nie bardzo wiedział, jak go nosić. - Panie czekają na spóźnione skautki? - Tak - odparła Gloria. Janine wstrząsnęła bezduszność policjanta. Spóźnione skautki. Ale pewnie sama jest przesadnie wrażliwa. - Miały przyjechać o trzeciej. - Gloria opowiedziała mu o powrocie z biwaku i podała nazwiska Alison i dwóch dziewczynek, a policjant wolno i starannie drukowanymi literami zapisywał informacje w małym notesie. - Jest pani pewna, że koleżanka pojechała tą samą trasą co pani? - zapytał. - Tak przypuszczam. W tamtą stronę jechałyśmy razem. Sądzę, że wracała tak samo. - Ale nie wie pani na pewno. - Nie. - Zauważyła pani coś niezwykłego w drodze powrotnej? Jakąś budowę albo imprezę przy drodze, na przykład targ, na który mogłyby mieć ochotę wstąpić? - Nie, ale w gruncie rzeczy się nie rozglądałam. Młody człowiek studiował zapiski w notatniku, jakby nie był pewien, jak je rozumieć. - Dobrze, na początek niech wszyscy tu przyjadą. Współlokatorka opiekunki, pani mąż. - Głową wskazał Janine, której przeszło przez myśl, żeby go poprawić, ale uznała, że nie ma większego sensu robić tego akurat teraz. - A także rodzice drugiej dziewczynki - ciągnął policjant. - Zadzwonię do szefa, sprawdzi u dyspozytorów wzdłuż trasy, czy zgłaszano wypadki. Niestety, tylko niewielka część należy do hrabstwa Fairfax, więc musimy skoordynować działania z innymi posterunkami, znajdującymi się przy drodze na biwak. Niedawno nastąpiła

zmiana zespołów, więc dyspozytorzy mogą nie wiedzieć o wypadkach, które się zdarzyły na wcześniejszym dyżurze. - Stukając długopisem w podbródek, wpatrywał się w notatnik. Janine zaczęła się irytować. - Ale przecież muszą mieć te wypadki w rejestrze, prawda? - Och, jasne. Myślałem głośno. Nie powinienem był. Uśmiechnął się i Janine odwróciła głowę. Jest zbyt młody, żeby mieć własne dzieci, pomyślała. Nie ma zielonego pojęcia, co się wtedy czuje. Nagle zadzwoniła komórka Glorii. Gloria szybko odebrała. Kiedy się okazało, że dzwoni matka Holly, Janine miała ochotę głośno krzyknąć z rozczarowania. - Właśnie - mówiła Gloria do telefonu. - Holly jedzie samochodem z Alison i drugą skautką, Sophie Donohue. Jeszcze ich nie ma. Jestem pewna, że nic się nie stało, ale na wszelki wypadek zawiadomiłyśmy policję... tak, powinnaś przyjechać. Policja chce, żeby wszyscy tu byli. Jakimś sposobem świadomość, że policja chce, by wszyscy zainteresowani zebrali się w Meadowlark Gardens, przydała powagi sytuacji. - Zadzwonię do byłego męża - powiedziała Janine, wybierając numer. Joe nie odebrał, usłyszała tylko nagraną wiadomość, że w tej chwili nie może podejść do telefonu. Kolejna wyłączona komórka, pomyślała Janine. W wypadku Joego miała jednak rozsądne podstawy przypuszczać, że wie, gdzie go znajdzie... i kto z nim będzie. Joe nigdy nie widział, żeby Paula tak zażarcie walczyła na korcie. Skoczył, by odebrać jej serw, ale chybił i w dodatku potknął się o własne stopy. Wygląda na to, że Paula wychodzi z żałoby. Półtora miesiąca temu pojechał z nią na Florydę na pogrzeb matki, zamieszkał w jej rodzinnym domu i próbował ją pocieszać, kiedy wydawała się niepocieszona. Poza matką nie miała innych krewnych i po jej śmierci bardzo cierpiała, dopiero teraz ból zaczynał łagodnieć. Ten rodzaj cierpienia Joe znał i rozumiał aż za dobrze. A może Paula wydawała się dzisiaj bardziej agresywna, ponieważ on sercem nie przebywał na korcie w Reston, ale w Ayr Creek, gdzie Sophie podniecona będzie paplała o biwaku. Chciał usłyszeć wszystkie szczegóły. Pomimo tego, że gorąco sprzeciwiał się wyjazdowi córki, miał nadzieję, że cudownie i zdrowo spędziła czas. Wcale nie pragnął, by jego zastrzeżenia okazały się słuszne. Paula z okrzykiem posłała ostatnią piłkę za daleko, by mógł ją odebrać. Nawet nie próbował. Pochylił się, opierając dłonie na kolanach i usiłując złapać oddech po szalonych

przebieżkach, które mu zafundowała. - Gratulacje! - zawołał. Po raz pierwszy pokonała go tak zdecydowanie. Wyprostował się, podszedł do siatki i uścisnął jej dłoń. - Marne zwycięstwo - powiedziała Paula, wyciągając spinkę z czarnych włosów, które spadły jej na ramiona. Odgarnęła zabłąkane pasma z twarzy. - Dlaczego tak mówisz? - zapytał, gdy szli wzdłuż siatki w stronę ławek. - Bo w ogóle nie zwracałeś uwagi na grę. - No wiesz, może istotnie byłem trochę roztargniony, ale ty słusznie i bezapelacyjnie wygrałaś. Paula usiadła na ławce, wycierając twarz ręcznikiem. - Wciąż się niepokoisz o Sophie, prawda? - Nie powiedziałbym, że się niepokoję. - Joe wsunął rakietę do futerału. - Gdyby na biwaku stało się coś złego, już byśmy wiedzieli. Jestem bardzo ciekaw, jak sobie poradziła. Po raz pierwszy w życiu brała w czymś takim udział. - Po raz pierwszy w życiu mogła to zrobić - przypomniała mu Paula i Joe wiedział, o czym myśli. - Racja. - Usiadł i upił wielki łyk wody z butelki. - Ale ty wciąż nie chcesz przyznać, że powodem zmiany jest ta ziołowa terapia. - Och, jestem skłonny się zgodzić, że to możliwe, ale wszyscy mówią - to znaczy wszyscy oprócz lekarza prowadzącego eksperyment... - Schaefera - przerwała mu. - I wiem, do czego zmierzasz. Wszyscy myślą, że poprawa jest chwilowa. Podejrzewał, że zaczyna brzmieć jak zepsuta płyta. - Właśnie. Więc komu wierzyć? Ten rodzaj choroby nerek jest znany od dawna, najlepsi badacze studiują ją pod każdym możliwym kątem. Mam wierzyć im czy jakiemuś lekarzowi medycyny alternatywnej, który pojawia się znikąd ze swoim workiem ziół? - Ale ona o wiele lepiej się czuje - argumentowała Paula. - Zgadzam się, że po tych kroplówkach czuje się lepiej. Ale to nie znaczy, że jej stan się poprawia. - Pojedziesz dzisiaj wieczorem do Ayr Creek, żeby się z nią zobaczyć? - Tak. Chcesz jechać ze mną? Paula potaknęła. - Jeśli ci to nie przeszkadza. Chyba że chcesz być tylko z Sophie i Janine. Doceniał jej takt, ale wiedział też, jak bardzo zależy jej na Sophie. - Nie, chciałbym, żebyś...

Oboje odwrócili się w kierunku małego parkingu, skąd dobiegł trzask zamykanych pośpiesznie samochodowych drzwi. Kort otaczały drzewa, więc Joe wstał, starając się dojrzeć coś przez gałęzie. Przez parking biegła kobieta. Zmarszczył czoło. - To chyba Janine. - Joe! - krzyknęła kobieta, otwierając furtkę, i teraz widział ją wyraźnie - na tyle wyraźnie, by dostrzec przerażenie na jej twarzy. Zastygł. Sophie. Stało się coś złego. Paula także wstała i mocno chwyciła go za rękę. - Co się stało? - zapytał, odzyskując głos i robiąc krok w stronę Janine. - Z Sophie wszystko w porządku? Janine spojrzała na Paulę, potem na Joe. - Nie wróciła z obozu - powiedziała zadyszana. - Jedzie z inną dziewczynką i jedną z instruktorek. Czekałam na nią w Meadowlark Gardens, ale jeszcze jej nie ma. - O której miała wrócić? - zapytał Joe. - O trzeciej. Spojrzał na zegarek: było wpół do siódmej. - Spóźnia się o trzy i pół godziny? - Tak. - Musimy wezwać policję i... - Policja już wie - przerwała mu Janine. Kosmyki jasnych włosów przykleiły się jej do spoconego czoła. - Chcą, żeby wszyscy pojechali do Meadowlark Gardens. Postarają się ustalić, co się wydarzyło. - Cholera jasna! - Joe uderzył dłonią w płot i dostrzegł, jak Janine się wzdryga. - Wiedziałem, że nie powinna jechać na ten biwak! Paula położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie teraz, Joe - powiedziała cicho, po czym zwróciła się do Janine: - Pojedziemy za tobą. W którym miejscu parkingu mamy się spotkać? - W pobliżu Beulah Road - odparła Janine. Odwróciła się i pobiegła do furtki. - Zobaczycie białego vana opiekunki. Z rakietami przyciśniętymi do piersi Joe i Paula pobiegli za nią. - Może Sophie już będzie na miejscu, kiedy tam dojedziemy - powiedziała Paula, wsiadając do samochodu Joego. Zawsze taka była: racjonalna i optymistyczna. Od czterech lat pracowała razem z Joem w firmie księgowej, była jego najbliższą przyjaciółką. Czasami nie wiedział, jak bez niej zdołałby zachować zdrowe zmysły. Ale teraz nawet Paula nie potrafiła uspokoić jego gniewu.

Obiema pięściami bił w kierownicę. - Powinienem był pozwać Janine do sądu z powodu tego idiotycznego eksperymentu - mruknął. - W żadnym razie nie powinienem się zgodzić, żeby moja córka została królikiem doświadczalnym. - Eksperyment nie ma nic wspólnego z późnym powrotem Sophie z... - Ależ wręcz przeciwnie - warknął. - Gdyby nie czuła się lepiej, nie pojechałaby na biwak. - To bez sensu, Joey - powiedziała Paula spokojnie. - Naprawdę nie cieszysz się z poprawy jej stanu? - Choroba wciąż jest, Paulo. Wciąż szaleje. Zabija ją. Paula umilkła. W ostatnich tygodniach głównie o to się kłócili i Joe wiedział, że Paulę ta dyskusja zmęczyła. Przez ostatnie trzy lata Sophię leczyli wszyscy sławni lekarze. Kiedy Janine powiedziała mu, że zamierza zgłosić Sophie na eksperyment medycyny alternatywnej, poprosił ich, żeby odwiedli ją od tego zamiaru. Jeden bez ogródek oznajmił, że Sophie i tak umrze, więc nie ma większego znaczenia, jakiego rodzaju terapii się podda. Inni jednak poświęcili wiele godzin na rozmowy z Janine, osobiście lub telefonicznie, ale nie zdołali jej przekonać, by nie robiła z córki królika doświadczalnego, który łyka wężowy olej Schaefera. Joe spotkał się z Schaeferem, bo chciał dokładnie zrozumieć, na czym według lekarza polega działanie herbaliny. Schaefer był drobnym mężczyzną o wyglądzie nieśmiałego naukowca, niezdolnym do spojrzenia rozmówcy w oczy, i ta wizyta wcale nie zmniejszyła zastrzeżeń Joego. Lekarz mówił cicho, z wahaniem, powiedział jednak, że jest „prawie pewien”, że odkrył coś, co pomoże dzieciom takim jak Sophie. Tak odpowiadał na wszystkie pytania Joego. Powtarzał to jak katarynka. Na początku kwietnia nefrolog prowadzący Sophie poinformował Janine o nowym badaniu w szpitalu im. Johnsa Hopkinsa. Joe błagał ją, by dała Sophie szansę, ale wydawała się wprost opętana projektem Schaefera. Nie chciała, żeby Sophie dłużej cierpiała, jeśli można jej stan poprawić, i znalazła nieoczekiwanego sojusznika. - To wina ogrodnika - mruknął, skręcając na trasę 7. - Co takiego? - zapytała Paula. - Ogrodnika w Ayr Creek. No wiesz, Lucasa Trowella, którego rodzice Janine uważają za pedofila. - Oczyma wyobraźni zobaczył szczupłego mężczyznę w okularach, przycinającego azalie lub nawożącego drzewa w Ayr Creek. Przy tych nielicznych okazjach, kiedy Joe spotykał go w ogrodzie, Lucas podnosił głowę i patrzył. To nie było zwykłe

zerknięcie, ale gapienie się, jakby Joe należał do gatunku, którego nigdy wcześniej nie widział. W tym człowieku rzeczywiście było coś dziwnego. - Wielkie nieba, jakim sposobem on może być winny? - Przekonał Janine, że eksperyment jest rewelacyjnym pomysłem i ma sens. On jest ogrodnikiem, na litość boską. Przypuszczalnie chorym umysłowo. Mieszka w cholernym domku na drzewie. W głowie mi się nie mieści, że Janine posłuchała jego zamiast lekarzy. Połączył siły z rodzicami Janine i w sprawie eksperymentu, i w sprawie biwaku, ale w obu wypadkach ponieśli klęskę. Janine robiła wrażenie zahipnotyzowanej przez szalonego doktorka i obdarzonego darem perswazji ogrodnika. - Ale ja rozumiem Janine - powiedziała Paula ostrożnie, żeby go nie zdenerwować. - Chodzi jej o jakość życia Sophie w tej chwili. Mnie na tym samym zależało przed śmiercią mamy. - A ja uważam, że postradała rozum. - Zatrąbił na kierowcę, który wjechał przed niego, odcinając go od Janine. - Zresztą nigdy nie była za mądra. - Posłuchaj, Joey. - Paula poprawiła pas, tak by móc na niego spojrzeć. - Jesteś zły i zdenerwowany, zrozumiałe więc, że próbujesz znaleźć winnego, ale prawda jest taka, że za spóźnienie Sophie z biwaku nie odpowiada ani Schaefer ze swoim eksperymentem, ani ogrodnik pedofil, ani Janine... - Ona tak - przerwał Joe, wyprzedzając i znowu ustawiając się za Janine. - Sophie w żadnym razie nie powinna była jechać. Nigdy się z nami nie rozstawała. Nawet podczas pobytów w szpitalu zawsze jedno z nas było z nią. Janine całkowicie zlekceważyła moje życzenia. Nie rozumiem tego. Przez ostatnie lata zgadzaliśmy się co do sposobu postępowania z Sophie. A teraz... - Chcesz powiedzieć, że robiła to, czego ty chciałeś. Spojrzał na nią. - O czym ty mówisz? - zapytał. - Mówię, że odkąd Sophie zachorowała, Janine nie ośmiela się myśleć samodzielnie, bo ty i jej rodzice zwalaliście na nią winę. - Nigdy wprost jej nie obwiniałem - odparł Joe, chociaż zdawał sobie sprawę, że to słaby argument i Paula o tym wie. - Chociaż rzeczywiście uważam, że choroba Sophie z wielkim prawdopodobieństwem jest skutkiem służby wojskowej Janine. - Och, Joe, nie ma żadnych dowodów na to, że innym żołnierzom biorącym udział w Pustynnej Burzy urodziły się dzieci z chorobą nerek. Tylko dlatego, że Janine... - Nie rozmawiajmy o tym, dobrze? - Zawsze tak mówisz, kiedy nie masz szans na wygranie dyskusji, wiesz o tym?