kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Chamberlain Diane - W słusznej sprawie - (01. W słusznej sprawie)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Chamberlain Diane - W słusznej sprawie - (01. W słusznej sprawie) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHAMBERLAIN DIANE Cykl : W słusznej sprawie
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

Kobietom i mężczyznom, którzy nie mieli wyboru

22 czerwca 2011 1. Brenna To była dziwna prośba: pojechać do domu obcych ludzi i zajrzeć tam do szafy, toteż gdy szukałam w okolicy podanego adresu, czułam coraz większy niepokój. O, jest – numer 247. Nie spodziewałam się tak dużego domu. Stał przy wijącej się łagodnie drodze, oddzielony od innych budynków ścianami dużych magnolii, dębów i lagerstremii indyjskich. Pomalowano go na jasnożółty, maślany kolor z białym wykończeniem; w świetle słonecznego poranka całe obejście prezentowało się świeżo i schludnie. Zresztą wszystkie tutejsze domy, choć różniły się stylem, przyciągały wzrok swoją elegancją. Nie znałam dotąd Raleigh, ale musiała to być jedna z najpiękniejszych starych dzielnic w mieście. Zaparkowałam przy krawężniku i ruszyłam do drzwi. Na ganku, po obu stronach szerokich stopni, stały donice z roślinami. Zerknęłam na zegarek: w hotelu miałam być dopiero za godzinę, więc nie musiałam się śpieszyć, chociaż nerwy dawały mi się porządnie we znaki. Tak wiele obiecywałam sobie po dzisiejszym dniu! I tak wiele w ogóle ode mnie nie zależało. Nacisnęłam dzwonek i ze środka domu dobiegło mnie brzęczenie. W bocznym świetliku przesunęła się jakaś postać, a potem drzwi się otworzyły. Kobieta, może czterdziestoletnia, a więc przynajmniej dziesięć lat młodsza ode mnie, daremnie próbowała zamaskować uśmiechem dręczącą ją obawę. Miałam wyrzuty sumienia, że zakłócam jej spokój o tak wczesnej porze. Ubrana w białe szorty, koszulkę w różowe paski i tenisówki, prezentowała olśniewającą opaleniznę. Była drobna, jędrna i należała do tych szykownych kobiet, przy których zawsze czułam się zaniedbana, chociaż wiedziałam, że dziś w czarnych spodniach i niebieskiej bluzce wyglądam całkiem nieźle. – Brenna? – Przeczesała palcami króciutkie, sterczące blond włosy. – Tak. A ty pewnie jesteś Jennifer. Spojrzała za moje plecy. – Nie ma jej z tobą? Pokręciłam przecząco głową. – Myślałam, że przyjedzie, ale w ostatniej chwili powiedziała, że po prostu nie da rady. – Dzisiejszy dzień musi być dla niej naprawdę trudny. – Cofnęła się od drzwi. – Wejdź, proszę. Dzieci już mają wakacje, ale są na treningu pływackim, więc na szczęście będziemy w domu same. One zawsze zadają za dużo pytań. – Dziękuję. – Weszłam za nią do holu. Ucieszyłam się, że nikogo więcej nie ma w domu. Prawdę rzekłszy, wolałabym zostać tu całkiem sama. Z rozkoszą pomyszkowałabym po tym domu, ale w końcu nie po to tu przyszłam. – Napijesz się czegoś? Może kawy? – Nie, nie, dziękuję. – W takim razie zapraszam, zaraz ci wszystko pokażę. Szerokimi spiralnymi schodami poprowadziła mnie na górę. Nie odzywała się; ciszę

zakłócał tylko stukot moich obcasów o błyszczące ciemne drewno. – Jak długo tu mieszkacie? – spytałam już na piętrze. – Pięć lat. Wszystko urządziliśmy na nowo. To znaczy, odmalowaliśmy wszystkie pokoje, każdy centymetr gzymsów. I każdą szafę... oprócz tej jednej. – Dlaczego tej akurat nie? – Szłam teraz za nią przez krótki korytarz. – Prosiła nas o to pani, od której kupiliśmy dom. Podobno z taką prośbą zwrócili się do niej poprzedni właściciele, ale nie znam powodu. Pokazała nam ten napis. Mąż uważał, że powinniśmy go zamalować... Chyba czuł się z nim nieswojo, ale go przekonałam. Czy komuś stanie się krzywda, jeśli nie odnowimy starej szafy? – Dotarłyśmy do zamkniętych drzwi w końcu korytarza. – O jej znaczeniu dowiedziałam się dopiero od ciebie. – Otworzyła drzwi. – To teraz pokój mojej córki, więc przepraszam za bałagan. Nie nazwałabym tego bałaganem. Pokoje moich bliźniaczek wyglądają o wiele gorzej. – Ile lat ma córka? – Dziesięć. Stąd ten szał na punkcie Justina Biebera. – Zatoczyła ręką łuk po lawendowym pokoju oblepionym wielkimi plakatami. – Będzie tylko gorzej – pocieszyłam ją z uśmiechem. – Nie wiem, jak przeżyłam ten okres u moich dziewczyn. – Pomyślałam o rodzinie, mężu, córkach i ich dzieciach w Marylandzie, i nagle za nimi zatęskniłam. Miałam nadzieję wrócić do domu na weekend, kiedy wszystko tu załatwię. Jennifer otworzyła niedużą szafę, w typie tych, jakie widuje się w starych domach. Wypełniały ją po brzegi ubrania na wieszakach i buty ustawione na podstawkach. Poczułam dojmujący chłód, jakby jakiś duch wślizgnął się za mną do pokoju. Objęłam się ramionami. Jennifer zapaliła światło i przesunęła wieszaki. – Tutaj. – Wskazała lewą ścianę na wysokości moich kolan. – Może przyda się latarka? Albo po prostu wyjmę trochę ciuchów. Powinnam to zrobić przed twoim przyjściem. – Zgarnęła część ubrań i po krótkich zmaganiach z wieszakami wyniosła je z szafy, w której od razu pojaśniało. Przykucnęłam w ciasnej przestrzeni i odsunęłam na bok różowe tenisówki i sandałki. Wodziłam palcami po słowach wyrytych na ścianie. Stara, chropowata farba, łuszcząc się wokół liter, brudziła mi opuszki. „Ivy i Mary tu bylim”. Natychmiast obleciał mnie strach, podobny do tego, jaki one musiały wtedy czuć, ale wzruszyła mnie także ich odwaga. Kiedy wstałam, musiałam otrzeć łzy. Jennifer dotknęła mojego ramienia. – W porządku? – Tak, w porządku. Bardzo się cieszę, że tego nie zamalowałaś. Dzięki temu wszystko staje się bardziej realne. – Jeśli kiedyś się stąd wyprowadzimy, także poprosimy nowych właścicieli, żeby zachowali ten napis. Przecież to kawałek historii, czyż nie? Przytaknęłam. Nagle przypomniałam sobie o telefonie w torebce. – Mogę zrobić zdjęcie? – Oczywiście! – zgodziła się Jennifer i dodała ze śmiechem: – Tylko bez tego bałaganu mojej córki. Wyjęłam telefon i pstryknęłam fotkę. Znów poczułam przy sobie ducha, ale tym razem tak, jakby zagarnął mnie w mocnym uścisku.

1960 2. Ivy Zmiotłam podwórko koło stodoły z tytoniem, w nadziei, że se pogadam z Henrym Allenem. Ale on robił z mułami po drugiej stronie pola i nie mogłam liczyć, że szybko się uwinie. Po fajrancie nie było sensu dłużej tu tkwić. Gdyby pan Gardiner wylukał mnie wtenczas przy stodole, mógłby się krzywić. Mary Ella oczywiście już poszła. Nie chciałam wiedzieć, z którym chłopakiem... albo i dorosłym mężczyzną. Pewnie siedziała gdzieś w lesie, może nad strumieniem? W chaszczach wiciokrzewu jest fajna kryjówka, w której można robić, co się chce. Świetnie znałam to miejsce, może Mary Ella też? Henry Allen zakazał mi „nawet o tym myśleć”, więc się starałam go słuchać. Moja siostra robi, co chce, i ani ja, ani nikt inny nie ma tu nic do gadania. Kładłam jej do głowy, że nie możemy mieć w domu kolejnego dziecka, ale ona patrzyła tylko tym swoim pustym spojrzeniem, jakby nie rozumiała po naszemu. Nie sposób do niej dotrzeć, kiedy tak patrzy. Ma siedemnaście lat, dwa lata więcej ode mnie, ale to ja się zamartwiam, coby nie zboczyła z prostej ścieżki do nieba. Moglibyście pomyśleć, że jestem jej mamą, czasem zresztą sama czuję się jak mama ich wszystkich. Wędrowałam do domu Drogą Upartego Muła, pomiędzy dwoma ciągnącymi się bez końca polami. Nie mogłam już patrzeć na te łany tytoniu, co to ciągle musimy go zbierać. Palce lepiły mi się od smoły po całej dniówce. Zdawało mi się, że mam ją nawet we włosach, więc wyciągłam spod chustki jeden jasny kosmyk, żeby sprawdzić, ale nie – wyglądał normalnie. Czyli jak siano. Tak właśnie Nonnie nazwała kiedyś moje włosy. Niby własna babcia, a w nosie ma moje uczucia! Ale taka jest prawda. W naszej rodzinie to Mary Ella ma urodę. Róże, nie policzki. Cała głowa w długich, splątanych lokach koloru słodkiej kukurydzy. Cudne niebieskie oczy... Nonnie mawia, że taka uroda to przekleństwo. „Niech ino wyjrzy za próg, a zaraz wszystkie chłopaki dostają małpiego rozumu...”. Ściągłam buty i poczułam pod stopami miękki piach drogi. Może to najlepsze, co poczułam przez cały dzień. Za każdym razem, kiedy tak robię – znaczy, maszeruję na bosaka po piaszczystej drodze od piętrowego domu Gardinerów do naszej chaty – widzi mi się, że stąpam po szalu mamy z czarnego aksamitu. To jedyna rzecz, co nam po niej została. Dawniej sypiałam z tym szalem, ale teraz między mną a Mary Ellą leży jeszcze Dzidziuś i nie ma miejsca na nic większego niż moja pamiątka po mamie, a po tylu latach to już stary łach... Doszłam do miejsca, gdzie droga skręca w las. Grunt jest tamój twardy, kamienisty, z ziemi sterczą korzenie, ale ja znam każdą jedną przeszkodę i zanim jeszcze wyjdę na otwartą przestrzeń z pełnymi kleszczy chaszczami i usłyszę wycie Dzidziusia, to najsampierw zakładam buty. Dzidziuś William z wiekiem ryczy coraz głośniej, więc Nonnie się na niego drze, a jak nie dobiegnę na czas, to skończy się na biciu. Zresztą i tak pewnie tłukła go przez pół dnia. Nonnie nie jest zła, ale kiedy od reumatyzmu boleją ją ręce, szybko wpada w szał. Wychowała naszego tatę, potem mnie i Mary Ellę, no to myślała, że na tym już koniec, a tu nagle pojawił się nowy dzidziuś – William. – Jestem! – Na podwórku leżał nasz rower, więc go przeskoczyłam i w te pędy obiegłam

stertę drewna. Dzidziuś stał na ganku. Pielucha zwisała mu do połowy tłustych nóżek, a na usmarowanej buźce porobiły się smugi od łez. Czarne kędziory miał tak gęste, że wyglądały jak peruka. Ledwie mnie zobaczył, już wyciągnął rączki. – Jestem, jestem, malutki. – Wzięłam go na ręce, a on, jak zawsze, natychmiast się uspokoił, i tylko wstrząsało nim co rusz od niedawnego płaczu. Gdyby była ze mną Mary Ella, to ją by wybrał, w końcu znał swoją mamę, ale póki co był cały mój. – Mój ty słodziaku! – szepnęłam mu do uszka. Zapuściłam żurawia do domu, coby sprawdzić, gdzie jest Nonnie, ale w tych ciemnościach widziałam tylko koniec złachanej sofy. Nonnie przez calutki dzień trzyma ściągnięte rolety, bo nie chce nagrzewać domu. Jak byłam mała, pan Gardiner założył nam elektrykę, ale przysięgłabym, że Nonnie dotąd nie ma pojęcia, jak to działa. A tam, zresztą nieważne. Jedyne prawdziwe światło w tym domu trzymałam właśnie w ramionach. – Zaraz cię przewinę. – Weszłam z Dzidziusiem do środka, podciągłam skrzypiące rolety na dwóch frontowych oknach, coby wpuścić trochę światła, i od razu w powietrze wzbił się tuman kurzu. W przejściu do kuchni ukazała się Nonnie ze stosem złożonych pieluch i ręczników. Wolną ręką wspierała się na lasce. – Mary Ella z tobą nie przyszła? – spytała, jakby było czemu się dziwić. – Nie. Cmoknęłam ją w policzek. Przysięgłabym, że jej włosy jeszcze bardziej posiwiały od rana, kiedy przez kilka godzin pomagała przy zwózce. Starzała się dosłownie w oczach – porobiły się jej takie wielkie buły na ramionach, miała trzy podbródki i chodziła zgięta wpół. Miała też cukier we krwi i wysokie ciśnienie, a ja zamartwiałam się, że ją stracę. Widziałam, że jest coraz gorzej i powinnam się spodziewać najgorszego. Ale nie byłam pesymistką. Dwa lata temu pani Rex, moja nauczycielka od przyrody, powiedziała mi, że jestem z tych, co zawsze biorą życie od jaśniejszej strony. Myślę o niej za każdym razem, kiedy chce mi się wypsnąć „jezdem”, a w ostatniej chwili mówię „jestem”. Często nam powtarzała: „Do niczego w życiu nie dojdziecie z taką prymitywną mową”. Zresztą ja pewnie i tak do niczego nie dojdę. Wolną ręką wzięłam od niej pranie, wdychając przy okazji zapach słońca z ręczników. – Może poszła do pana Gardinera po ekstrasy. Starałam się myśleć pozytywnie. Chciałam zetrzeć z twarzy Nonnie ten gniewny grymas. Raz na tydzień tata Henry’ego Allena, pan Gardiner, ten, co ma wszystkie hektary tytoniu, daje Mary Elli różne rzeczy ze swojego prywatnego ogrodu, a czasem nawet i z wędzarni. Mógłby równie dobrze dawać je mnie, ale chyba uważa, że skoro ona jest starsza, to tak się należy. Albo że jak daje te rzeczy mamie Dzidziusia, to wszystko idzie dla niego. Ja tam nie wiem, ale my faktycznie potrzebujemy tych ekstrasów. Pan Gardiner troszczy się o nas na wiele sposobów. Podarował nam lodówkę i nowy piecyk na drewno, taki duży, że można nim ogrzać nawet sypialnię, jeśli zostawi się otwarte drzwi. To zresztą łatwe, bo one i tak się nie domykają. Nonnie właśnie miała poprosić go o kanalizację, ale wtedy akurat Mary Elli zaczął rosnąć brzuch. No to uznała, że lepiej wziąć na wstrzymanie. – Czy Mary Ella wspominała mu o jeleniach, co włażą nam znów do ogrodu? – Jelenie zawsze się wpychały na ten skrawek ziemi, który pan Gardiner pozwalał nam uprawiać, nie pomagał żaden płot. – Tak. – Po prawdzie to ja mu o tym powiedziałam. Mary Ella nie lubi rozmawiać z panem Gardinerem. Zresztą ona nie jest z tych gadatliwych. – Dostałaś wypłatę? – Zaraz ci dam, tylko przewinę małego. Pan Gardiner płaci nam grosze w porównaniu z innymi robotnikami, ale mamy darmowe

mieszkanie, więc nie narzekamy. W sypialni położyłam Williama na łóżku i zaczęłam go gilgotać, bo uwielbiam, jak się zaśmiewa. Przez kilka minut turlaliśmy się oboje, wyrzucając z siebie wszystkie smutki dnia. Czasem lubiłam po prostu na niego patrzeć – był taki śliczny! Kiedy wsunęło się palce w te czarne loczki, to zupełnie, jakby dotykało się atłasu. Czarne rzęsy – długaśne i gęste, oczy jak dwa węgielki... Wolę się nie zastanawiać, po kim on ma tyle tej czerni. Zaszeleściły drzewa i William odwrócił się w stronę okna. Wcześniej martwiłyśmy się, że jest głuchy, bo wcale nie reagował na hałasy. Pani Werkman i siostra Ann mówiły, że trzeba go będzie posłać do szkoły dla głuchych, więc ile razy coś usłyszał, ja miałam małe święto. – Mama? – zamruczał, próbując wyjrzeć przez okno. To jedyne słowo, jakie zna, co pani Werkman także się nie podoba. Bo dwulatek powinien już więcej mówić. A mnie się nie podoba, że ta kobieta wciąż się go czepia. Powiedziałam jej, że Dzidziuś po prostu jest milczkiem po Mary Elli. Nie taka gaduła jak ja. – To tylko wiatr. Mama zaraz przyjdzie – uspokoiłam go, wtulając twarz w spoconą szyjkę. Obym nie skłamała. Karmiłam Williama na kolanach w kuchni, a Nonnie w tym czasie robiła sałatkę z ostatniego kurczaka, co go jedliśmy już od tygodnia. Zapadał zmierzch, ale Mary Ella wciąż nie wracała. Dzidziuś nie chciał jeść, ciągle odpychał mi rękę, aż kawałki kabaczka spadały z łyżeczki. – On zawsze dziamoli przy kolacji – zauważyła Nonnie. – A wcale że nie. – Nie cierpiałam takiego gadania. Założę się, że tak samo narzekała kiedyś na mnie i Mary Ellę. – Po prostu chce, żeby go trochę pomiziać, nie, Dzidziuś? – Pobujałam go, i zaraz wczepił się we mnie jak małpka. Pani Werkman mówiła, żebyśmy już nie trzymały go na kolanach podczas karmienia. Powinien siedzieć na krześle przy stole, na tym samym drewnianym klocku, który podkładano mnie i Mary Elli w dzieciństwie. Ale ja uwielbiałam go trzymać, poza tym wtedy o wiele mniej grymasił. Czasem, kiedy go tuliłam, zdawało mi się, że pamiętam, jak mama mnie tak trzymała... – Wątpię – burknęła Nonnie, kiedy raz podzieliłam się z nią tym wspomnieniem. – Ona wcale nie lubiła brać cię na ręce. A jednak pamiętałam. Może zresztą to tylko moje fantazje, ale dobre i to. Nonnie dodała do sałatki majonezu ze słoika. Mieszając, nie spuszczała oczu z okna. – Ani się obejrzysz, jak zrobi się ciemno – westchnęła. – Lepiej idź jej poszukać. Ta dziewczyna zapomina czasem, gdzie mieszka. Pozwoliłam Dzidziusiowi zjeść kawałek kabaczka palcami. – Kto by tam za nią trafił? Wiedziałam jednak, że muszę spróbować, bo inaczej martwiłybyśmy się obie przez pół nocy. Wstałam, podałam Nonnie dziecko i łyżeczkę, a ona usadziła małego na klocku. Od razu zaczął tak wyć, że aż zatkała mu buzię ręką. Najsampierw sprawdziłam wychodek, ale Mary Elli tam nie było. Potem ruszyłam przez las i pastwisko, rozglądając się na prawo i lewo. Musiałam iść obok pola tytoniu – wieczorem tamój jest strasznie. W dzieciństwie mama mi opowiadała, że między sadzonkami mieszkają wróżki. Nonnie mówi, że to moje wymysły, bo mama nigdy nie gadałaby takich głupot, ale niech tam. Skoro muszę wymyślać sobie wspomnienia o mamie, to wymyślam, i już. Kiedyś marzyłam, że pewnego dnia sama zapytam mamę, czy dobrze wszystko pamiętam, ale pani Werkman mówi,

że odwiedziny po tak długim czasie nic dobrego nie dadzą. – I to żadnej z was – dodała, a z jej tonu poznałam, że mówi serio. Po lewej stronie widziałam rozjarzone okna domu Gardinerów. Przyśpieszyłam kroku, żeby zajrzeć na tyły, w okna Henry’ego Allena. Wiedziałam, że to jego pokój, bo kiedyś tamój byłam. Oczywiście po kryjomu. Chybaby mnie zabili, gdyby się dowiedzieli – pan czy pani Gardiner, Nonnie... Rany, Nonnie odgryzłaby mi głowę! Ale Henry Allen by mnie nie wydał. Nikomu tak nie ufam jak jemu. Jeszcze jak byliśmy mali, rzucał się na każdego, kto powiedział o mnie złe słowo. Wtedy nawet mi się nie śniło, że go kiedyś tak pokocham. O mało nie potknęłam się o własne nogi, kiedy tak gapiłam się w okna, ale stałam daleko od domu i widziałam tylko prostokąty światła. Było już naprawdę ciemno, więc Henry Allen nie zobaczyłby mnie, nawet gdyby wyjrzał. A jednak czułam tą niewidzialną nić, która nas ze sobą łączy. Zawsze ją czułam. Na ganku Jordanów – drugiej rodziny zamieszkałej na farmie – paliło się światło. Wiedziałam, że Mary Elli tamój nie ma, więc zawróciłam i wkrótce znów zobaczyłam dom Gardinerów. Tak się wpatrywałam w okna Henry’ego Allena, że prawie zapomniałam, kogo właściwie szukam. Ciekawe, czy on znów słucha tego swojego radia. Miał takie malutkie radyjko, z którym można wszędzie chodzić. Przynosił je zawsze na nasze spotkania przy strumyku. My oczywiście także mamy radio, ale duże i trzeba je włączać do kontaktu. Henry Allen mówił, że też mi skombinuje takie małe, i kiedy pomyślę, że zawsze będę miała muzykę przy sobie, to aż wierzyć mi się nie chce. Gardinerowie mają nawet telewizor i Henry Allen obiecał, że mi go kiedyś pokaże, jak nie będzie w domu jego rodziców ani służącej, więc nie wiadomo, ile przyjdzie nam czekać. Chyba że jakiś pogrzeb... Ale nie życzyłabym nikomu śmierci tylko po to, żebym mogła obejrzeć telewizję. Patrzyłam na dróżkę przed sobą i żałowałam, że nie wzięłam latarni, bo robiło się coraz ciemniej. Na szczęście świecił duży księżyc i w jego blasku tytoń na polu błyszczał jak wyzłocony. – Ivy! Co tu robisz o tej porze? Aż podskoczyłam. Dopiero po dobrej chwili rozpoznałam Eliego Jordana, który szedł w moją stronę. Ze swoją ciemną skórą dosłownie wtapiał się w noc. Zwolniłam kroku. – Po prostu szukam Mary Elli – wyjaśniłam jak gdyby nigdy nic, ale w środku aż mnie zatrzęsło z nerwów. – Latawica z niej, co? – Staliśmy już prawie twarzą w twarz, ale on wpatrywał się w pole, jakby spodziewał się ją zobaczyć. Miał siedemnaście lat, tak samo jak ona, chociaż śmiało można mu dać dwadzieścia. Był ode mnie wyższy i szerszy w barach. Nonnie nazywała go byczkiem. – Ten byczek Jordan mógłby robić za czterech – zauważyła kiedyś z wyraźnym podziwem, a potem na tym samym oddechu dodała: – Trzymaj się od niego z daleka. A co ja głupia jestem, żeby kręcić z kolorowym? To nie ja potrzebowałam przestróg. Czasem myślę, że się na mnie ogląda, a czasem przeraża mnie jego siła. Na przykład tego dnia, kiedy podniósł z ziemi pniak ogromnego drzewa i wrzucił na tył niebieskiej ciężarówki pana Gardinera, mięśnie grzbietu zmarszczyły mu się jak woda w strumyku. Mógł swoją siłę obrócić na dobre albo na złe, a ja nie wiedziałam, co wybierze. – A widziałeś ją po dzisiejszej zwózce? – spytałam. Pokręcił głową i wyminął mnie, zmierzając w stronę domu. – Nie – rzucił przez ramię. – Pewnie będzie w domu jeszcze przed tobą. – Jasne. – Znów przyśpieszyłam kroku. Księżyc oświetlał rzędy tytoniowych krzaczków, a ja zapatrzyłam się w światła domu

na farmie. W kieszeni szortów wymacałam skrawek papieru. „Jutro o północy” – napisał Henry Allen. Prawie każdego dnia zostawiał mi karteczkę w szczelinie słupka płotu, gdzie rozłupało się drewno. Mógł ją tamój wetknąć naprawdę głęboko i nikt poza mną o tym nie wiedział. Czasem wyznaczał mi spotkanie o pierwszej albo o drugiej, ale przeważnie o północy, i to lubiłam najbardziej. Już sam dźwięk tego słowa: „północ”... Marzyłam, że kiedyś opowiem naszym wnukom: „Spotykaliśmy się z dziadkiem przy strumyku o północy”. Oczywiście nigdy nie wspomnę, cośmy wyrabiali. W oddali wylukałam latarnię. Drogą Upartego Muła, między domem Gardinerów a lasem, ktoś szedł. Raczej nie Henry Allen, grubo za wcześnie. Kiedy podeszłam bliżej, światło księżyca padło akurat na jasną głowę mojej siostry. Miała rozpleciony warkocz, a potargane włosy rozwiewały się jej wokół twarzy w jakiejś idiotycznej aureoli. Niosła coś... pewnie koszyk z ekstrasami od pana Gardinera. Podbiegłam kawałek, coby mnie usłyszała. – Mary Ello! Stanęła i zaczęła się rozglądać, skąd dobiega głos. W końcu musiała mnie zobaczyć, ale zamiast podejść, przebiegła moją ścieżkę w poprzek i popędziła przez las do domu. Uciekła, nie chciała mnie widzieć! A może nie chciała, żebym to ja zobaczyła ją. Moja siostra jest naprawdę dziwna. Kiedy dotarłam do domu, siedziała już na ganku, kołysząc w ramionach Dzidziusia. Nawet w ciemnościach widziałam, że przyciska go do siebie z całej siły. Aż dziwne, że się nie rozpłakał, ale on zawsze potrafił znieść matczyną miłość. Tylko Mary Ella potrafiła go uspokoić, kiedy wpadał w złość, bo nie umiał wypowiedzieć, o co mu chodzi. Wiedział, kto nosił go przy samym sercu. W takich chwilach byli dwiema milczącymi duszami, wykrojonymi z tego samego materiału. – Gdzie byłaś? – spytałam, jakbym spodziewała się usłyszeć prawdę. – Chodziłam po ekstrasy do pana Gardinera. Nie chciało mi się z nią kłócić. Odbieranie jarzyn nie trwa kilku godzin, chyba że musiała je najpierw wyhodować. Nie pisnęłam ani słowa, że widziałam, jak idzie do domu jednocześnie ze mną. Miała w sobie coś naprawdę kruchego i zawsze bałam się, że jeśli dotknę czułego miejsca, to po prostu się rozpadnie. Na ganek wyszła Nonnie i w padającym od drzwi świetle przeszukała koszyk. – Bananowy pudding Desiree! – wykrzyknęła z zachwytem. – Słodki Jezu, że też nie daje nam tego co tydzień! – Nie wolno ci go jeść – upomniałam ją, siadając na podłodze. – Pamiętaj o cukrze. – Nie twój interes, co mi wolno, a czego nie! Zapominasz, że jesteś moją wnuczką, a nie matką. No więc się zamknęłam. Gdy chodzi o jedzenie, Nonnie jest jak dziecko. Powiesz, że czegoś nie może, to właśnie na przekór zje. Przypomnisz, że ma sobie zbadać siuśki, to skłamie, że już zbadała. Zabiłam komara. Nie wytrzymam tu długo; ledwie przestaniesz się ruszać, zaraz cię obsiądą. Nonnie weszła do domu, ale tylko na chwilę, po łyżeczkę. Potem usadowiła się na bujaku z miseczką puddingu na kolanach. Nie mogłam patrzeć, jak podnosi do ust pierwszą łyżeczkę, a potem wydaje długie westchnienie. – Zbliżam się już do końca mojego pracowitego żywota. Powtarza to od lat, ale ostatnio zaczęłam jej wierzyć. Dzisiaj w stodole wytrzymała raptem dwie godziny i nawet na bieganie za Dzidziusiem nie ma już sił. Teraz to my z Mary Ellą musimy bardziej przykładać się do pracy, żeby pan Gardiner pozwolił nam tu dalej mieszkać.

Przecież mógłby mieć na nasze miejsce całą gromadę prawdziwych robotników. Na przykład rodzinę z ojcem i synami, którzy robiliby pięć razy więcej niż my trzy. Zawsze bałam się, że pewnego dnia każe nam się wynieść. I co poczniemy bez naszego domu? Patrzyłam, jak moja babka grzebie łyżeczką w budyniu, a siostra trzyma przy sobie sekrety tak samo mocno jak swoje dziecko. Ciekawe, ile jeszcze pociągniemy w ten sposób.

3. Jane Doktor Carson wyciągnął rękę i pomógł mi usiąść. Balansując na krawędzi fotela ginekologicznego, z dyndającymi niewygodnie nogami, zaciskałam na skórze cienki materiał koszuli do badań. Doktor odjechał ode mnie na stołku i z uśmiechem skrzyżował ramiona na piersi. Miał gęstą, siwą czuprynę, przez co wyglądał jak dobry dziadzio. – Myślę, że pani narzeczony to szczęściarz. – Dziękuję – wyjąkałam, chociaż nie miałam pojęcia, skąd, u licha, taka opinia. Podczas badania milczałam, byłam tak skrępowana, że tylko gapiłam się w sufit. Teraz jednak musiałam na niego spojrzeć. Wyraźnie starał się wytrzymać mój wzrok oczami powiększonymi przez szkła w czarnych rogowych oprawkach. – Czy ma pani jakieś obawy związane z nocą poślubną? Dziwnie się poczułam, słysząc podobne pytanie z ust obcego mężczyzny. Własna matka nigdy by mnie o to nie zapytała ani nawet Gloria, chociaż była moją najlepszą przyjaciółką i w college’u mieszkałyśmy w jednym pokoju. A już z pewnością nie Robert. Czułam, że policzki mnie palą, zresztą nie po raz pierwszy podczas ostatniej godziny. Ten człowiek dotykał moich piersi, wsuwał we mnie palce, badając części ciała, których ja na oczy nie widziałam, więc czemu pytanie o noc poślubną uznałam za jeszcze bardziej krępujące? – Nie. Nie mam żadnych obaw. – Nie mogłam się doczekać, kiedy stąd wyjdę, ale przedtem musiałam jeszcze o coś poprosić. Teraz albo nigdy... Czekał, jakby domyślał się, że nastąpi ciąg dalszy. Odchrząknęłam. – Zastanawiałam się, czy mógłby mi pan zapisać te nowe tabletki antykoncepcyjne. Siwe, krzaczaste brwi uniosły się nieco. – Nie chcecie dzieci? – Pytanie zabrzmiało oskarżycielsko, a jego opinia na mój temat zapikowała ostro w dół. Zacisnęłam mocniej koszulę na piersi. – Wolałabym odłożyć sprawę dzieci na parę lat. Planowałam najpierw trochę popracować. – Na pewno nie musi pani iść do pracy. – Spojrzał na mnie z ciekawością. – Przecież zostanie pani żoną pediatry. – Wspomniał mi już, że zetknął się kiedyś z Robertem w lekarskim światku Raleigh. Wcale mi się to nie spodobało. – Ale chcę. Doktor Carson przemawiał głosem mojej matki. Zawsze powtarzała, iż za życia ojca pracowała tylko dlatego, że jego zarobki nie wystarczały na opłacenie rachunków, a po jego śmierci też nie mogła zrezygnować, gdyż polisa na życie okazała się zbyt niska, by nas utrzymać. Ja jednak wiedziałam, że to tylko takie gadanie, bo naprawdę kochała swoją bibliotekę. Roberta także nie zachwycały moje plany. Wprawdzie nigdy nie postawił sprawy na ostrzu noża, ale jednak powiedział, że będzie to dla niego pewien problem, gdyż żadna z żon jego kolegów nie pracowała. Tylko jedna Gloria, która uczyła drugą klasę, zdawała się coś rozumieć.

– Co pani zamierza robić? – spytał lekarz z taką miną, jakby nie potrafił sobie wyobrazić pracy, której naprawdę mogłabym pragnąć. – Właśnie zrobiłam dyplom w Woman’s College w Greens­boro. Jeszcze dziś mam rozmowę kwalifikacyjną w Wydziale Opieki Społecznej, gdzie kandyduję na stanowisko opiekunki. – Ależ to nie ma sensu! – wykrzyknął, krzywiąc się, jakbym zamierzała zbierać śmieci na ulicy. – Jeśli już naprawdę ciągnie panią do pracy, proszę zatrudnić się w sklepie Belka. Tam będzie pani mogła ładnie się ubierać i sprzedawać biżuterię czy eleganckie kapelusiki... – Chcę pomagać ludziom, tak samo jak Robert. – Więc może zostanie pani pielęgniarką? – Mogłabym... ale nie znoszę widoku krwi. – Uśmiechnęłam się słodziutko, kryjąc irytację. – No cóż... – Uderzył dłońmi o kolana i wstał. – Nigdy jeszcze nie zapisywałem tabletek antykoncepcyjnych i dzisiaj także tego nie zrobię bez zgody głowy rodziny. – Z paczki morrisów, która leżała na półeczce nad umywalką, wyjął papierosa, pstryknął mosiężną zapalniczką i zaciągnął się głęboko. – Po ślubie proszę poprosić małżonka, żeby do mnie zadzwonił, i jeśli wyrazi zgodę, wypiszę pani receptę. Miałam dwadzieścia dwa lata i proszenie Roberta o pozwolenie uznałam za upokarzające. I daremne. Uważał te tabletki za niedostatecznie zbadane, a ewentualne skutki uboczne za zbyt niebezpieczne. Poza tym chciał natychmiast rozpocząć starania o potomstwo. Ja też pragnęłam dużej rodziny – najlepiej z trójką dzieci. Ale jeszcze nie teraz. Doktor Carson wydmuchał smugę dymu i przyglądał mi się badawczo, kiedy tak siedziałam, wciąż jeszcze w kusej koszuli dla pacjentek. – Pewnie nieprędko zobaczę tu znów dziewicę. Moje gratulacje, mądra z pani dziewczyna. – Dziękuję – bąknęłam, rozdrażniona tym ciągłym osądzaniem. Poza tym to cud, że jeszcze byłam dziewicą, bo ani Robert, ani ja nie potrafiliśmy utrzymać rąk przy sobie. Naprawdę niewiele nam brakowało do przekroczenia granicy, ale ostatecznie postanowiliśmy poczekać. Gdyby to zależało tylko ode mnie, nie gwarantuję, że bym wytrzymała. Już uchyliwszy drzwi, doktor rzucił przez ramię: – Dzieci to największe błogosławieństwo dla rodziców. Zostałam sama. Zdjęłam koszulę i zaczęłam się ubierać, kiedy ku swemu zaskoczeniu poczułam pod powiekami łzy. Nie dostałam tego, czego się spodziewałam po tej wizycie: pełnego zabezpieczenia przed ciążą. Zamiast tego potraktowano mnie z góry i poniżono. Żałowałam, że zabrakło mi charakteru, by inaczej zareagować, ale mogłoby to się odbić na Robercie. I tak nie mam pewności, czy doktor Carson do niego nie zadzwoni, by poinformować go o moim dziwnym żądaniu. Nie chciałam przywiązywać większej wagi do faktu, że w kwestii tych pigułek nie byłam z Robertem szczera. We wszystkich innych sprawach zgadzaliśmy się idealnie. Na myśl o nim miękło mi serce już teraz, kiedy siedząc na stołku, przypinałam pończochy do pasa. Razem stanowiliśmy cudowny tandem, no i byłam absolutnie pewna, że mnie kocha. A dzięki miłości można rozwiązać każdy problem. Jadąc na rozmowę, wciąż rozmyślałam o tej nieudanej wizycie. Samochód należał dawniej do mojego ojca i miałam wrażenie, że jeszcze teraz unosi się w nim słaby zapach tytoniu fajkowego, chociaż Robert nic takiego nie wyczuwał. Ta woń pomagała mi zapomnieć o doktorze Carsonie. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, to zły nastrój podczas rozmowy

kwalifikacyjnej, a jednak wciąż nie dawała mi spokoju sprawa pigułek. Lekarz Glorii dał jej receptę już kilka miesięcy temu, zanim jeszcze zostało potwierdzone ich antykoncepcyjne działanie. I, na litość boską, nawet zanim została mężatką! Spróbuję także zamówić u niego wizytę i mam nadzieję, że mnie przyjmie jeszcze przed ślubem. – Wszystko będzie dobrze – powiedziałam głośno do siebie, stojąc na czerwonym świetle. To samo powtarza mi Gloria, kiedy słucha moich zwierzeń i wątpliwości, czy potrafię się dopasować do środowiska Roberta. Chociaż oboje wywodzimy się z klasy średniej, jego sytuacja uleg­ła diametralnej zmianie z chwilą dodania do nazwiska tytułu lekarza. Ojciec Roberta był elektrykiem i nikt z jego rodziny nie ukończył nawet college’u, a tym bardziej uczelni medycznej. Sam Robert latami ciężko pracował na swój sukces i fakt, że mógł należeć do ekskluzywnego klubu sportowego, gdzie grywał w golfa z prominentnymi obywatelami Raleigh, miał dla niego naprawdę duże znaczenie. Mnie nie zależało na tych wszystkich oznakach zamożności i statusu, ale jemu – bardzo. Był dumny ze swoich osiągnięć, a ja byłam dumna z niego, toteż gdybym mogła uszczęśliwić go w inny sposób, niż zachodząc w ciążę tuż po ślubie, to oczywiście bym to zrobiła. Znaliśmy się zaledwie od roku, a oświadczył mi się już po sześciu miesiącach, chociaż obojgu nam się wydawało, że jesteśmy razem od zawsze. „Pół roku to tylko pół roku, nieważne, jak to odczuwacie” – ostrzegła mnie matka, kiedy zawiadomiłam ją o zaręczynach. Mimo to polubiła Roberta, a właściwie polubiła fakt, że jest lekarzem, więc nie będzie mi na niczym zbywało. Jako wdowa, wiedziała, co o tym myśleć. Poznaliśmy się na weselu mojej koleżanki z college’u – przypadkiem posadzono nas przy tym samym stole. Minął dopiero rok od wypadku, w którym mój ojciec i siostra stracili życie, więc wciąż jeszcze przytłaczał mnie ból. Siedząc przy Robercie, poczułam, jakbym się nagle obudziła z długiego snu. Rety, ależ on był przystojny! Przypominał mi Rocka Hudsona z tym swoim dołkiem w brodzie i w ogóle. Z kolei ja mu podobno przypominałam Grace Kelly, co wprawdzie wydało mi się śmieszne, ale mi pochlebiło. Przez całe życie uchodziłam za pospolitą – to Teresa była ta ładna – a tu nagle poczułam się piękna. Takie chwile sprawiają, że wszyscy inni weselnicy znikają, przestają się liczyć. On miał trzydzieści lat, ja dwadzieścia jeden, ale różnica wieku nie miała znaczenia. Kiedy się dowiedziałam, że jest lekarzem... No cóż, może byłam tak samo płytka jak inne dziewczyny, ale tym mocniej mnie pociągał. Opowiedzieliśmy sobie nawzajem całe życie, wciskając wszystkie te lata w jedną weselną noc. Spodobało mu się, że nie zachowałam się typowo i nie zrobiłam afery, kiedy sąsiadka upuściła na moją suknię kawałek masła i zostawiła tłustą plamę. Nie spłonęłam rumieńcem, gdy jakiś pan przy naszym stole opowiedział dwuznaczny dowcip. Rozmawialiśmy o naszej ulubionej muzyce i filmach. Niedawno obejrzałam Peyton Place i Robertowi aż oczy się rozszerzyły, kiedy się pochwaliłam. W rzeczywistości ten film mnie zaszokował, ale to już przemilczałam. Potem orkiestra zaczęła grać, a my tańczyliśmy bez końca. Na wysokich obcasach rozbolały mnie nogi, więc po prostu zrzuciłam pod stołem pantofle i dalej tańczyłam. Z radości kręciło mi się w głowie. Prawie zapomniałam, jak to jest być szczęśliwym. Na pożegnanie pocałował mnie tak, że kolana mi zmięk­ły, a potem poprosił o mój numer telefonu. – Jesteś niczym ożywczy powiew. Taka inna. Nie biegasz ciągle do toalety pudrować nos czy poprawiać włosy. Zachwyciło mnie, z jaką swobodą zrzuciłaś pantofle, i w ogóle naprawdę cię lubię. Miał dużą rodzinę, z którą bardzo się liczył, więc zgodziłam się na ślub w Atlancie, skąd pochodził, zamiast w Raleigh. Należał do metodystów, więc po ślubie mieliśmy chodzić do ich kościoła w Edenton, a nie do moich ukochanych baptystów z Pullen, gdzie mój ojciec był

dziekanem. Kiedy rodzice Roberta przyjechali odwiedzić go w Raleigh, z dumą zaprowadziłam ich do mojego kościoła, nie wiedząc, że tego dnia miał tam głosić kazanie kolorowy pastor. W Pullen to normalne, ale moi przyszli teściowie doznali takiego szoku, że wyszli z nabożeństwa. Na korzyść Roberta mogę policzyć, że on sam został do końca, a potem przeprosił mnie za ich zachowanie, ale wiedziałam, iż jego noga więcej w Pullen nie postanie. Rozstanie z kościołem to tylko jedna z wielu zmian, jakie mnie czekały. Miałam pożegnać się z dotychczasowym życiem i powitać środowisko eleganckiego klubu sportowego, gdzie wciąż nie wiedziałam, jak się obrócić, oraz Ligę Pań, do której jeszcze się nie zapisałam. Będę miała Roberta i to powinno mi wystarczyć. To on przywrócił mnie do życia, chociaż nawet nie wiedziałam, że jestem martwa. Znalazłam miejsce na parkingu przed Wydziałem Opieki Społecznej. Kiedy wysiadałam z samochodu, sukienka lepiła mi się do nóg, a włosy po długiej jeździe z otwartymi oknami musiały być strasznie rozczochrane. Po drodze do budynku próbowałam rozczesać je palcami, ale nie zanosiło się, abym na pierwszy rzut oka wywarła dobre wrażenie, toteż nagle zaczęłam się denerwować. Naprawdę zależało mi na tej pracy. W pokoju, w którym czekałam na rozmowę, chodził wentylator. Usiadłam na tyle blisko, żeby do reszty nie zmienić sobie włosów we wronie gniazdo. Nawiewane powietrze musiało mieć ponad trzydzieści stopni, ale lepsze to niż nic. Z gabinetu wyszła jakaś pani i zwróciła się do mnie z uśmiechem. – Panna Mackie? Była bardzo szczupła. Bluzkę z krótkimi rękawami miała wpuszczoną w beżowe spodnie – z wyglądu przypominała Katharine Hepburn. – Tak. – Wstałam i uścisnęłam jej rękę. – Jestem Charlotte Werkman. Proszę za mną. Weszłyśmy do małego gabinetu z szeroko otwartym oknem. Wiatrak na biurku rozwiewał papiery. – Proszę zamknąć drzwi i usiąść. Usiadłam naprzeciwko, wygładzając sukienkę na kolanach. Ciekawiło mnie tu wszystko: ścienny kalendarz ze zdjęciem pałacu gubernatora, fotografie dzieci w różnym wieku, rodzinny portret młodego mężczyzny i kobiety z dwójką małych dzieci, wazon z mieszanymi kwiatami, których płatki zaczynały już brązowieć na brzegach, ale i tak rozweselały wnętrze. Pewnego dnia też będę miała taki gabinet. – No. – Usadowiła się za biurkiem i uśmiechnęła się tak ciepło, że natychmiast ją polubiłam. W ogóle nie pasowała do obrazu pracownicy socjalnej z moich wyobrażeń. Była niezwykła. Musiała mieć dobrze ponad czterdzieści... może nawet pięćdziesiąt lat, ale poza rozchodzącymi się promieniście cieniutkimi kreseczkami w kącikach oczu jej skóra wyglądała jak na reklamie mydła Ivory. Miała duże szare oczy, a bardzo jasne, prawie białe włosy spinała na karku w krótki kucyk. Ale to uśmiech zrobił na mnie największe wrażenie; po prostu czułam, jak w jego cieple wyparowuje ze mnie cały stres. Chciałam być taka jak ona. Chciałam być kimś, kto samym uśmiechem sprawia, że ludzie wyzbywają się napięcia. – To byłaby pani pierwsza praca? Zobaczyłam, że ma przed sobą moje krótkie CV. – No... pierwsza związana z zawodem. – CV zawierało średnią ocen z Woman’s College (4,0), a także opis dorywczych wakacyjnych zajęć na dziennym obozie dla dzieci oraz wolontariatu Czerwonego Krzyża, w którym co roku uczestniczyłam przez tydzień razem z ojcem i Teresą. Do CV dołączyłam opinie dwóch profesorów, potwierdzające moją etykę pracy. Nic więcej nie udało mi się zdobyć, miałam nadzieję, że to wystarczy.

– Ma pani dyplom z socjologii. A nie zastanawiała się pani nad specjalizacją w opiece społecznej? – W Woman’s College nie było takiej możliwości. Przeszłam tam jednak dwa kursy psychologii, co w połączeniu z socjologią daje chyba niezłe podstawy... Nieznacznie skinęła głową. – Lepsze niż u wielu kandydatek. Zaintrygowała mnie opinia o pani jednego z profesorów, doktora Adamsa. – Wzięła jeden z listów i zaczęła czytać: – „Entuzjazm do pracy panny Mackie można porównać tylko do jej dążenia do perfekcji”. Jak pani sądzi, co on przez to rozumie? Czytałam to zdanie już kilka razy, wiedząc, że wbrew pozorom nie do końca oznaczało komplement. Doktor Adams uważał, że czasem za bardzo angażuję się w pracę. Podobno tylko ja jedna spośród jego studentek uparłam się, aby napisać od nowa pracę ocenioną już na celującą, gdyż uważałam, że mogłaby być jeszcze lepsza. – To dla mnie ważne, żeby zawsze dawać z siebie wszystko – wyjaśniłam oględnie. – Musi to jednak panią sporo kosztować, czyż nie? – Właśnie tak utrzymywał doktor Adams, ale... taka już jestem. – Uśmiechnęłam się szeroko. Odwzajemniła uśmiech. – Cóż, nie widać po pani przepracowania. Wygląda pani na miłą, atrakcyjną i dziarską dziewczynę, w dodatku o wiele młodszą, niż to wynika z metryki. Zastanawiam się, czy jest pani gotowa ubrudzić sobie ręce. – Oczywiście, że tak – odparłam z całym przekonaniem. – Chcę mieć pewność, że nie ma pani złudzeń: to nie jest elegancka praca. – Wcale takiej nie szukam. Mój ojciec zawsze powtarzał, że prawdziwe szczęście płynie z pomagania innym. Podzielam jego zdanie. Kolejny uśmiech. – Wobec tego proszę mi przedstawić swoje mocne strony. – Oparła się wygodnie, wyraźnie zaciekawiona. – Szybko się uczę. Kocham ludzi. Nie wyobrażam sobie pracy bez kontaktu z nimi. Jestem bystra... – Znowu wskazałam moje dokumenty ze średnią ocen. – Łatwo nawiązuję kontakty. Dobrze piszę. Wiem, że aby utrzymać się w tej pracy, muszę zasłużyć na dobrą opinię. – Wspomniała pani przez telefon, że niedługo wychodzi za mąż. – Tak, za dwa tygodnie. – Czym się zajmuje pani przyszły mąż? – Jest pediatrą. – Doprawdy? Przy takim mężu na pewno nie będzie pani musiała pracować. Znów to samo. – Ale chcę. – Ja jestem wdową, więc naprawdę nie mam wyboru, chociaż lubię swoją pracę. A co o tym sądzi pani narzeczony? – Przykro mi, że straciła pani męża. – Co on sądzi? Mój wzrok powędrował do fotografii na półce i zatrzymał się na tej rodzinnej. Chyba pochodziła sprzed wielu lat, bo pani Werkman wyglądała na znacznie młodszą. Mężczyzna miał taki ciepły uśmiech... Oczy mi zwilgotniały. – Och, moja droga! – Pani Werkman przechyliła się przez biurko z wyciągniętą ręką, jakby chciała mnie pocieszyć. – Może się okazać, że jest pani za miękka do tej pracy. – To dlatego... – Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem. Ot i cała moja twarda skorupa... – Kilka lat temu straciłam ojca. – O Teresie nie wspomniałam. Bałam się, że mimo desperackich

starań nie zdołam nad sobą zapanować – Ach... Przykro mi to słyszeć. – Podążyła za moim wzrokiem. – To nie jest moja rodzina – wyjaśniła ze śmiechem. – To właściwie w ogóle nie jest mój gabinet, ja tylko z niego korzystam podczas rozmów kwalifikacyjnych. Męża straciłam dawno temu. Oczywiście z początku było mi ciężko, ale z czasem się przystosowałam. A ta rozmowa dotyczy pani, nie mnie, zresztą musi pani szybko się tego nauczyć. – Mianowicie czego? – Że pracuje dla podopiecznych, nie dla siebie. Może pani przejąć się czymś, co przeżywają, ale trzeba odkładać własne emocje na bok. Nigdy nie opowiadać o swoim życiu, skupić się na potrzebach podopiecznych, bo inaczej nie zdoła pani im pomóc. – Rozumiem. – Wróćmy więc do mojego pytania. Czy pani narzeczony popiera pani chęć podjęcia pracy? – Wiem, jak bardzo lubi pomagać ludziom jako lekarz. Wiem też, że zależy mu, abym i ja zaznała tej radości. – Nic lepszego nie umiałam wymyślić, więc poprzestałam na tej enigmatycznej odpowiedzi. – A kwestia dzieci? – W najbliższych latach nie planuję. – Dziewięćdziesiąt procent czasu będzie pani spędzać w terenie. Skinęłam głową. Podobało mi się już samo słowo: „w terenie”. Sprawiało, że praca od razu wydała się czymś ważnym i wymagającym odwagi. – Połowa pani podopiecznych to kolorowi. – Patrzyła na mnie bacznie dużymi szarymi oczami, wyraźnie ciekawa mojej reakcji. – Doskonale. – Pomyślałam o biedzie w dzielnicach kolorowych w Raleigh. Szczerze mówiąc, w niektóre miejsca bałabym się zapuszczać. Muszę się uodpornić i raczej nie wszystko mówić Robertowi. Na pewno zabroniłby mi tam chodzić. – Co pani sądzi o wydarzeniach w Greensboro? W pierwszej chwili pomyślałam, że pyta o mój college, ale zaraz przypomniałam sobie ostatnie doniesienia. – Ach... O protestach przy bufecie u Woolwortha? – Właśnie. Co pani o tym sądzi? Oczywiście miałam na ten temat wyrobione zdanie, ale nie wiedziałam, czy podam „słuszną” odpowiedź i czy za szczerość nie zapłacę posadą. Mimo to nie chciałam ukrywać swych uczuć. – Myślę, że byli bardzo dzielni. – Chodziło o murzyńskich studentów, którzy odważyli się usiąść przy bufecie dla białych. Pomyślałam też o „białych” i „kolorowych” źródełkach pitnej wody, które minęłam w korytarzu po drodze do gabinetu pani Werkman czy też innego dyrektora. – Wszyscy powinni być traktowani z takim samym szacunkiem i mieć jednakowe prawa. Uśmiechnęła się. – Idealistka! – Jeśli to jest definicja idealistki, to rzeczywiście można mnie tak nazwać. – Obawiam się, że w tej pracy zmieni się pani w realistkę, a szkoda. Osobiście się z panią zgadzam, ale dla południowej mentalności te ideały mogą okazać się nieco na wyrost. Niebawem zobaczy pani, jak wieki nierówności odbiły się na pani murzyńskich podopiecznych, a i biali mają niewiele lepiej. Do nas należy nawiązanie kontaktu z ludźmi, którzy dorastali w odmiennych środowiskach niż nasze, niezależnie od rasy. To trudne, gdyż wielu z nich, jak

sama się pani przekona, ma bardzo niski poziom inteligencji. – Lubię wyzwania – odparłam szczerze. – Proszę zachować swoje ideały w głowie i w sercu. I pamiętać o tym przy wszystkich podopiecznych... – Więc jestem przyjęta? – Tak, panno Mackie. Wynagrodzenie wynosi sto osiemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie. Może pani zacząć za dwa tygodnie, licząc od poniedziałku? Zatkało mnie. Sto osiemdziesiąt pięć to lepiej, niż się spodziewałam. Ale termin... – W przyszłą sobotę wychodzę za mąż, więc... – Ach, no tak. – Odwróciła się, by spojrzeć na kalendarz. – A potem pewnie podróż poślubna? – Tylko tydzień. Mogę zacząć w poniedziałek po powrocie. – No to nie mam wyboru. Właściwie przychodzi pani na moje miejsce. Nasz dyrektor odchodzi na emeryturę i ja przejmuję jego stanowisko. – Moje gratulacje. – Dziękuję, chociaż... Będzie mi brakowało pracy w terenie, ale może doprowadzę do jakichś korzystnych zmian w samym wydziale. Czyli – znów zerknęła w kalendarz – zaczynamy w kolejny poniedziałek. Będzie pani jeździła ze mną na wizyty domowe i poznawała podopiecznych. Ale tylko przez dwa tygodnie, bo jak sama pani zobaczy, okropnie brakuje nam ludzi. Obowiązuje strój odpowiedni do pracy, ale wygodny. W teren wolę jeździć w spodniach. Kilka lat temu udało mi się wywalczyć w wydziale rozluźnienie przepisów w sprawie strojów służbowych, więc i pani może je nosić, jeśli zechce. Przyda się pani teczka, na przykład coś takiego. – Podniosła z podłogi swoją – z podniszczonej brązowej skóry, zwężoną na górze, z mosiężnym zamkiem, bardzo podobną do tej, którą zwykł nosić mój ojciec. Bardzo mi się spodobał pomysł sprawienia sobie własnej. – W porządku. Posłała mi napominające spojrzenie. – Będzie pani miała dużo podopiecznych. Ja w tej chwili prowadzę sześćdziesiąt przypadków, ale nie przerzucę wszystkich na panią tak od razu. – Gdzie mam jeździć? Do której dzielnicy Raleigh? – W ogóle nie chodzi o Raleigh, tylko o okręg Grace. Wszystkie wiejskie rodziny. Okręg Grace! – Och... Zaskoczyła mnie pani. – To jakiś problem? – Nie, tylko nie spodziewałam się takiego zadania. Właściwie nigdy nie byłam w tym okręgu, chyba że przejazdem, w drodze na plażę. – Skłamałam, ale nie chciałam poruszać kolejnego tematu, który doprowadzał mnie do łez. – Co oznacza sporo jeżdżenia. Jest pani dobrym kierowcą? – Uwielbiam prowadzić samochód – odrzekłam, zastanawiając się w duchu, o jakie miejsce w Grace chodzi. – Widzę, panno Mackie, że rzeczywiście jest pani tak pełna zapału, jak pisze doktor Adams. Podoba mi się to. A jak wygląda sprawa dojazdów? Pani biuro oczywiście też będzie w Grace, konkretnie w Ridley. To także moje miejsce pracy, tylko tutaj wygodniej mi prowadzić rozmowy z kandydatkami. – To nie problem, mam samochód. – Gdzie pani mieszka? – Teraz jeszcze w Cameron Park z matką, ale mój narzeczony... To znaczy, po ślubie

zamieszkamy w Hayes Barton. – No, no... – Oczy jej się rozszerzyły. – Pięknie. – Wstała, więc ja także się podniosłam. Odprowadziła mnie do wyjścia. – Przypomina mi pani mnie samą na początku drogi – napomknęła, otwierając przede mną drzwi. – Tylko jest pani bardziej krucha i to mnie niepokoi. W tej pracy można osmalić sobie skrzydła. – Potrafię być silna. – Ciekawe, czym się zdradziłam? Na wzmiankę o okręgu Grace ugięły mi się nogi. – Zobaczymy. Życzę pięknego ślubu. Jechałam do domu szczęśliwa, ale i pełna niepokoju. Nie zadzwonię do Roberta, aby się pochwalić, że dostałam pracę. Poczekam do wieczora i wtedy wspomnę o tym mimochodem, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. Nie chcę go prowokować do zadawania pytań. Ale przecież komuś powiedzieć muszę... Skręciłam do biblioteki. Mama miała akurat przerwę. Czytała książkę na ławce przed budynkiem, paląc papierosa. Kiedy usiadłam obok, podniosła zdziwiony wzrok. – Zgadnij, kto dostał pracę! – Ty? – Odłożyła książkę na kolana. – W opiece społecznej? Pokiwałam głową i wyjęłam jej z ręki papierosa, żeby się zaciągnąć. Paliłam tylko od czasu do czasu i nigdy przy Robercie, bo mu się to nie podobało, chociaż sam uwielbiał swoje cygara. – Gratuluję, skarbie! Wiedziałam jednak, że ma mieszane uczucia w związku z moją decyzją. – Będę miała własnych podopiecznych – pochwaliłam się, oddając jej papierosa. – I pensję: sto osiemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie! – A co konkretnie masz robić? Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem jeszcze. Ale będę jeździć w teren, gdzieś na wieś. – Odsunęłam jej za ucho niesforny kosmyk szpakowatych włosów. Okręg Grace zachowam na razie dla siebie. Mama nie była tam od czasu wypadku, a ja tak rzadko widywałam teraz uśmiech na jej twarzy, że wolałam nie psuć miłego nastroju. Pogłaskała mnie po ramieniu. – Tatuś byłby z ciebie dumny! Mam nadzieję, że Robert także. Chyba wie, jaki skarb poślubi. – Mamo! – Roześmiałam się z tych emocji w jej głosie. Byłabym zakłopotana, gdyby ktoś ją teraz usłyszał, ale poczułam, że naprawdę mnie kocha. Pocałowałam ją w policzek. – Muszę sobie kupić jakieś ubrania do pracy. Spotkamy się wieczorem w domu, dobrze? – Tyle zmian! – ciągnęła, jakby mnie nie słyszała. – Wyprowadzasz się z domu. Wychodzisz za mąż. Idziesz do pracy... Tak bardzo będzie mi cię brakowało! – Przecież to tylko parę kilometrów od ciebie! – przekonywałam mamę, bo niepokoił mnie smutek w jej głosie. – Moja dorosła córeczka! – westchnęła, a mnie przyszło do głowy, że może właśnie wspomina tę drugą. Tę, która nie miała szansy dorosnąć. Będę więc dostatecznie dorosła, żeby wystarczyło za nas obie.

4. Ivy Dzięki księżycowi mogłam widzieć z łóżka cyfry na zegarku stojącym na toaletce. Nie spuszczałam z niego oczu. Jedenasta... Jedenasta piętnaście... Jedenasta trzydzieści. Czekałam na jedenastą czterdzieści pięć, tylko bałam się, że do tego czasu zasnę. Byłam strasznie zmęczona! Wieczorem musiałam jeszcze wykłócić się z Nonnie o badanie sików. Robi się coraz bardziej uparta i w dodatku nie chce wygotowywać próbówki po każdym użyciu. Mówi, że wystarczy ją wypłukać. Nie radzi sobie z tym sikaniem do próbówek. Jedna wpadła jej w wychodku do dziury, drugą rozbiła na podłodze w kuchni. Potem siostra Ann przyniosła nam dwie, na wszelki wypadek, a ja namówiłam Nonnie, żeby najsampierw sikała do kubka, a potem przelewała do próbówki. Myślałam, że mnie coś trafi, kiedy jadła wczoraj ten bananowy pudding. Rano siki w próbówce jak nic będą zielone. Ciekawe, kto w tej rodzinie jest dorosłym, a kto dzieciakiem. Potem zostawiła niebieskie tabletki do testów na kuchennym stole i Dzidziuś o mały włos ich nie dorwał. Siostra Ann ostrzegła nas, że taka tabletka spaliłaby mu kiszki, więc muszę pilnować Nonnie jak jastrząb, żeby od razu po badaniu odkładała je na wysoką półkę przy zlewie. Jedenasta trzydzieści pięć. Dzidziuś chichotał przez sen, jakby mu się coś miłego śniło, i mam nadzieję, że tak było. Po jego drugiej stronie Mary Ella oddychała cichuśko, że ledwie ją słyszałam. Gdybym nie wiedziała, że tam jest, nawet by mi nie przyszło do głowy, że w tym łóżku leżą trzy ludzkie istoty. Mary Ella też mi dała w kość wieczorem. Marudziła, że źle się czuje i pewnie umrze. Cięgiem tylko kołysała w pokoju Dzidziusia, tuląc go z całej siły, a ja musiałam składać pranie. Nonnie zawsze powtarza, że z Mary Ellą jest jak z naszą mamą, i chociaż nigdy nie tłumaczy dlaczego, pewnikiem to nic dobrego. Kiedy moja siostra czuje się źle, mnie zawsze trzęsie ze strachu, że pójdzie i znowu zrobi sobie brzuch. Nie wiem, jak wyrobiłabym z jeszcze jedną gębą do wyżywienia. Jedenasta czterdzieści pięć, nareszcie! Wstałam po cichu z łóżka, a poduszkę wsunęłam bokiem pod przykrycie – zawsze tak robię, kiedy wymykam się w nocy. Nie żeby mnie udawała, tylko coby Dzidziuś nie sturlał się przez sen na podłogę, bo on bardzo się rzuca. Mary Ella także, ona zresztą czasem się budzi, kiedy wstaję, chociaż jestem cicho jak myszka. Zresztą ona dobrze wie, gdzie chodzę. Tylko Nonnie nie wie. Przez całe lata się tak wymykałam, prawie przez całe życie. Na szczęście śpi jak zabita, mogłoby się walić i palić, a ona ani drgnie. To dobrze, bo muszę przechodzić koło tej jej zapadniętej sofy w dużym pokoju. Dzisiaj mogłabym nic nie zobaczyć w ciemnościach, ale Nonnie chrapie tak głośno, że aż czuję pod bosymi stopami, jak drży rozeschnięta podłoga. Miałam na sobie nocną koszulę i nic więcej. Przy chłodniejszej pogodzie wkładam coś na siebie, zanim wyjdę, albo po prostu od razu kładę się w ubraniu, ale dziś był straszny gorąc. Nie chciało mi się wkładać szortów ani koszulki, bo tylko lepiłyby mi się do ciała. Teraz, wymykając się z latarnią na ścieżkę do strumyka, czułam na skórze tylko rozkoszny dotyk cienkiego materiału i chłodny powiew na nogach. Nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę

Henry’ego Allena. Właściwie nie potrzebowałam latarni – księżyc oświetlał ścieżkę, a ja i tak znałam ją na pamięć. Wokół mnie pachniał wiciokrzew – zerwałam kilka gałązek, jak zawsze kiedy kwitnie. Chodziłam tą dróżką jeszcze w czasach, kiedy oboje z Henrym Allenem byliśmy dziećmi. Wtedy wymyślaliśmy sobie różne potwory i straszyliśmy się historiami o duchach, ale teraz kręci nas zupełnie co innego. On pierwszy dotarł na porośnięty mchem brzeg strumyka. Słyszałam radyjko, akurat leciało It’s now or never Elvisa Presleya. Opadłam obok Henry’ego Allena na drapiący wełniany koc. Wyglądał kropka w kropkę jak swój tata, tylko młodszy: tak samo wysoki, szczupły, ciemnowłosy. Tylko że pan Gardiner ma piwne oczy i okulary, a Henry Allen – niebieskie i świetny wzrok. Włosy ciągle opadają mu na oczy, tak jak teraz. Lubię odgarniać mu je z czoła, zawsze szukam okazji, aby go dotknąć. Tak strasznie go kocham! – Przyniosłem ci kawałek placka z wiśniami. – Oświetlił latarką talerz okryty woskowym papierem. – A Desiree się nie połapie? – Pomyśli, że to ja zjadłem. I tak uważa mnie za prosiaka. Wystarczy dla ciebie, Mary Elli i Nonnie, a jak cienko pokroicie, to nawet dla Dzidziusia. – Jesteś najsłodszy na świecie! Ale Nonnie nic nie dostanie, muszę go przed nią schować. I tak już zjadła bananowy pudding od twojego taty. – Och, no tak. Całkiem zapomniałem o cukrze. Trzymał rękę na czymś płaskim, jakby pudełku. – Co masz? – Przysunęłam bliżej latarnię. – Nową książkę o Kalifornii. – Teraz widziałam, że to wcale nie pudełko, tylko ogromna księga. – Byłeś w bibliobusie? – Chodził tamój za każdym razem, kiedy nadarzyła się okazja, ale teraz, w czasie żniw, trudno było mu się wyrwać. – Jasne, że tak. – Oświetlił latarką okładkę. – W życiu nie widziałam takiej wielkiej książki. – Przesunęłam palcem po błyszczącej okładce z zamglonymi klifami i morzem. Wyglądały pięknie i tajemniczo, a ja natychmiast tak bardzo zapragnęłam się tam znaleźć, że aż mnie zakłuło w piersiach. U nas w Grace też jest ładnie, drzewa i pola zmieniają kolory razem z porami roku, ale daleko im do Kalifornii! – Chodź tu – rzekł, przewracając się na brzuch. – Zaraz ci wszystko pokażę. Położyłam się przy nim, a on otworzył książkę i poświecił latarką na obrazki. Nigdy nie widziałam takich cudowności. Henry Allen był w Kalifornii, jak miał osiem lat. Powiedział, że jej nigdy nie zapomni i kiedyś musi tamój zamieszkać, tak daleko od Grace, jak się da. Tutaj się dusi, ciągle to powtarza, a ja dobrze wiem, co to znaczy. Czasem kiedy wstaję z łóżka, czuję się tak, jakbym nie miała w płucach powietrza. Nasze marzenie to pobrać się kiedyś i założyć rodzinę w Kalifornii. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęliśmy o tym myśleć. Jakoś tak w jednej chwili strugaliśmy w lesie łuki i strzały, a już w następnej gadaliśmy o małżeństwie. O tym lubiłam myśleć najbardziej ze wszystkiego: o życiu z Henrym Allenem, jako jego żona w pięknej Kalifornii. I w każdym jednym roku zabieralibyśmy nasze dzieci do Disneylandu. To marzenie pomagało mi czasem znieść naprawdę parszywe dni. Siostra Ann powiada, że ja nie powinnam rodzić dzieci przez te moje ataki, chociaż już ich chyba nie mam. Dawno przestałam brać lekarstwo i wszystko jest w porządku, więc się nie przejmuję. – To jest most Golden Gate. – Henry Allen oświetlił ogromny pomarańczowy most w chmurze mgły. – W Kalifornii często są mgły. – Podałam mu gałązkę wiciokrzewu.

– Tak, w San Francisco rzeczywiście jest ich dużo. – Rozsunął kielich kwiatu i wyssał ze środka miód. – Ładnie tam, nie? – Byłeś na tym moście? – Nie, ale kiedyś będę. Ty także. – Szturchnął mnie ramieniem, a ja się uśmiechnęłam. Z radia popłynęło: Itsy bitsy, teeny weeny, yellow polka dot bikini, i teraz oboje zaczęliśmy się chichrać. Ta piosenka zawsze nas śmieszyła. – W Kalifornii będziesz mogła nosić takie bikini na plaży. – Jak się tamój dostaniemy bez samochodu? Henry Allen prowadził czasem jedną z ciężarówek pana Gardinera, ale przecież nie moglibyśmy jej zabrać. – Jeśli możemy marzyć o życiu w Kalifornii, to czemu nie o samochodzie? – Odwrócił stronę i zobaczyliśmy coś w rodzaju jarmarku z wielkim kołem z wagonikami. Ludzie chodzili i jedli hot dogi, a w dali widać było ocean. – Ten obrazek przypomina mi, jak kiedyś twój tata zabrał nas i Mary Ellę na festyn, pamiętasz? – Jak mogłabym zapomnieć? Porzygałam się na tej karuzeli. – Ale i tak dobrze się bawiliśmy. Twój tata zawsze miał fajne pomysły. Pamiętasz, jak z Jordanami jeździliśmy na wozie z sianem? – Uhm... – Od myśli o tacie zawsze robiło mi się smutno. – I to tak, dla frajdy, bez żadnego innego powodu. Też chcę być takim ojcem, nie takim jak mój. U niego wszystko kręci się wokół roboty. Lubiłam pana Gardinera i nie chciałam, żeby Henry Allen zbyt surowo go osądzał. – Może mój tata dlatego tak nas zabawiał, bo byliśmy mali i nie musiał nas gonić do pracy. – Może. Ale przysięgam, że mam lepsze wspomnienia o nim niż o moim własnym tacie. Naprawdę miło, że tak mówił. Oparłam się policzkiem o jego ramię. – Cieszyłby się, że jesteśmy razem. Zauważyłam, że nie wspomniał nic o mamie. Nikt nie chciałby mieć takiej mamy jak moja. Postukałam palcem w książkę. – Co jest na następnej stronie? Obejrzeliśmy wszystkie, aż do końca. Były tamój drzewa o pniach wielkich jak stodoły, zamglone klify o nazwie Big Sur, a w oceanie skały z fokami i dużymi czarnymi ptakami. I palmy. Jak w jednym miejscu mogło być tyle pięknych rzeczy? Kiedy Henry Allen przewracał strony, znowu czułam ten ból w piersi. Najchętniej wlazłabym do środka tej książki i żyła tym pięknym życiem. Henry Allen powiada, że w Kalifornii każden jeden jest bogaty i ma na podwórku własny basen do pływania. Szkoda, że Kalifornia nie jest tuż przy Grace i nie mogę tamój pójść już jutro. – W którym z tych miejsc chciałabyś zamieszkać? – Wszystko mi jedno. – Nie, poważnie. Ułóżmy z tych obrazków naszą własną listę. – Gdzieś nad wodą. Zaczął przewracać strony, aż go złapałam za rękę. – Tu! – Pokazałam mu śliczne małe drzewko, stojące samotnie wysoko na klifie nad oceanem. – Monterey. No dobrze, to będzie nasz cel. Monterey w Kalifornii. – A ty? Gdzie chciałbyś mieszkać? – Gdziekolwiek, byle z tobą. Ścisnęło mnie w gardle.

– A jeśli ja będę tutaj? Jeśli nigdy nie uda mi się stąd wyrwać? – Dawniej często mówiliśmy, że uciekniemy zaraz po skończeniu szkoły, co oznaczało jeszcze trzy lata dla mnie i dwa dla niego. Ale jak tu zostawić Mary Ellę albo Nonnie czy Dzidziusia? Beze mnie wszystko się rozwali. Nagle zrobiło mi się smutno: ja i Henry Allen razem to tylko marzenie. Dlatego nie zastanawialiśmy się już „kiedy”, tylko „gdzie”. – Na pewno tam pojedziemy. – Objął mnie i przytulił. – Pewnego dnia wszystko się ułoży. – Czy w Kalifornii uprawia się tytoń? – Znów zatopiłam się w marzeniach. – Będziemy musieli gdzieś pracować. – Ale nie na farmie. Zdobędziemy lepszą pracę. – Na przykład? – Nie wiem, ale taką, gdzie nie będziesz sobie brudzić rąk, a ja łamać grzbietu. – Wciąż chcę być nauczycielką. – Do tego trzeba skończyć college. Jęknęłam. Trzy lata liceum to i tak długo, ale przecież nie będę się martwić na zapas. Henry Allen przewrócił się na plecy i pociągnął mnie na siebie, ale nagle znieruchomiał. – Ty nic na sobie nie masz! – Mam! – Zachichotałam. – Mam nocną koszulę! – A co pod spodem? – Już tylko ja. – To jak mam nad sobą panować, skoro jesteś całkiem goła? Znowu zachichotałam. – Chyba już dawno przestałeś się kontrolować. Wsunął mi pod koszulę swoje ciepłe dłonie i przesuwał je coraz wyżej wzdłuż nóg. Pocałowałam go – tak długo, miękko, jak lubił. Kiedy zrobiliśmy to pierwszy raz, przerażało mnie tyle różnych rzeczy! Że nasza przyjaźń zmieni się w coś, nad czym nie zapanujemy. I że skończę jak Mary Ella... Ale wyszło tak, że staliśmy się sobie jeszcze bardziej bliscy, a on mi przyrzekł, że ze mną nigdy nie będzie tak jak z Mary Ellą. I rzeczywiście zawsze wysuwał się na czas, chociaż musiało mu być naprawdę trudno. Po prostu troszczył się o mnie. Przez cały długi dzień martwiłam się o innych: czy Nonnie będzie musiała brać zastrzyki na ten swój cukier? Czy Dzidziuś zacznie w końcu mówić coś więcej niż tylko „mama”? A może już na zawsze zostanie taki tępy i wszystkie dzieciaki będą się na nim wyżywać? Czy Mary Ella znów napyta sobie biedy? Zmartwienia, same zmartwienia. I tylko kiedy byłam z Henrym Allenem tak jak teraz, kiedy ściągał mi przez głowę koszulę i przyciskał się do mnie tak słodko i czule, mogłam zapominać o wszystkim z wyjątkiem niego i naszych marzeń o przyszłości.

5. Jane – Czekamy na jeszcze jedną parę – oznajmił jasnowłosy kapitan naszego katamaranu, poprawiając żagle. Już pięć dni spędziliśmy na Hawajach. Nigdy jeszcze nie byłam tak opalona i szczęśliwa. Ani tak zakochana. Siedzieliśmy z Robertem na długiej ławce katamaranu, trzymając się za ręce. Od czasu ślubu nie mogliśmy przestać się dotykać. Mieliśmy już za sobą cały dzień pływania, nurkowania z rurką i nauki – a w każdym razie próby – surfowania na tych długich, ciężkich deskach, a teraz czekał nas jeszcze romantyczny rejs na zachód słońca. Na razie jednak katamaran spoczywał jedną połową na wodzie, a drugą na nieskazitelnie czystej plaży. Przyciskając usta do ciepłego ramienia Roberta, wdychałam zapach jego potu i olejku do opalania. Wprost nie mogłam się nim nacieszyć i gdyby to tylko ode mnie zależało, chętnie zrezygnowałabym z rejsu na rzecz kilku dodatkowych godzin samotności we dwoje w zaciszu naszego pokoju. Mieliśmy do dyspozycji bungalow tuż przy plaży, wystarczająco romantyczny, by kochać się przy akompaniamencie chlupotu fal o brzeg i szumu wiatraka, chłodzącego pod sufitem powietrze. Ostatniej nocy powiedział, że chyba aż za bardzo zagustowałam w miłości fizycznej. – Nie, wcale się nie skarżę – dodał szybko z uśmiechem. – To prostu niezwykłe. – Skąd wiesz, co jest normalne u większości młodych kobiet? Przecież nie dyskutujecie o tym w męskim gronie? – Nie, oczywiście, że nie. Zaskoczyłaś mnie, i tyle. – Zaskoczył go też chyba fakt, że nie krwawiłam po pierwszym stosunku. Zresztą sama tego nie rozumiem. Czy nie wszystkie dziewczyny krwawią? Bałam się, że pomyśli, iż nie jest moim pierwszym. A przecież z całą pewnością był. – O, to chyba oni. – Jakaś para biegła przez plażę w stronę katamaranu. – Cześć, cześć – powitał nas mężczyzna, kiedy oboje wdrapali się na pokład. – Nawet w tych dwóch słowach dał się słyszeć jankeski akcent. – Mam nadzieję, że nie czekaliście długo? – Nie, wcale. – Robert wstał i uścisnął mu rękę. – Siadajcie, proszę. Wskazał im ławkę, wystarczająco długą dla naszej czwórki. Zajęli miejsca – kobieta obok mnie. Kapitan zeskoczył na plażę i z łatwością zepchnął łódź na wodę. Już po chwili pruliśmy fale prosto ku ogniście pomarańczowemu zachodowi. Nasi towarzysze, Bruce i Carol, przylecieli tu z Nowego Jorku, aby świętować dziesiątą rocznicę ślubu. Byli gadatliwi i pełni energii. W ciągu pierwszych trzech minut zdążyliśmy się dowiedzieć, że Bruce jest maklerem giełdowym, a Carol prezeską komitetu rodzicielskiego. Należeli do gorliwych zwolenników Johna Kennedy’ego, więc rozmawialiśmy o naszych nadziejach, że w listopadowych wyborach pokona Nixona. To znaczy, ja wyraziłam moją nadzieję, bo Robert nie zabierał głosu i widziałam, że ma dość tego tematu. Zresztą szybko go zmienił. – Co robiliście dotąd na wyspie? – spytał ni z tego, ni z owego, co tak zaskoczyło tamtych, że na chwilę stracili kontenans.

Podjęłam wątek Roberta, wiedząc, że rozmowy o polityce go drażnią. – My uczyliśmy się dzisiaj surfować. – Och, to wielka przyjemność! – wykrzyknęła Carol. – My zaczęliśmy wczoraj. Ja jestem kompletna noga, ale Bruce jakby się do tego urodził. – Szkoda, że na Jones Beach nie mają takich desek. – Twardy akcent Bruce’a po prostu ranił mi uszy. – Powiedz im, co robiliśmy rano! – Carol trąciła męża łokciem. – Nurkowaliśmy bez kombinezonów! To jest dopiero frajda! Jeszcze nigdy nie przeżyłem czegoś tak niesamowitego. – My nurkujemy z rurką – pochwaliłam się. – To cudowne, że wystarczy pochylić głowę, by zostać przeniesionym do zupełnie innego świata. – Tu jest podobnie, tylko sto razy lepiej – przekonywała mnie Carol. – Czujesz się, jakbyś sama była rybą. – Czy to nie jest trochę klaustrofobiczne? – spytał Robert. – Szybko się przyzwyczaisz – wyjaśnił Bruce. – Pierwszą lekcję mieliśmy na basenie. Chcecie namiar na tego gościa, co nas uczył? – Tak! – przyklasnęłam. – Bardzo bym chciała spróbować. Wyczułam, że Robert nie jest tak entuzjastycznie nastawiony, ale Bruce wyciągał już notatnik z kieszonki koszuli i po chwili wręczył Robertowi karteczkę z nazwiskiem instruktora. – Nie wspomniałeś jeszcze, jaki biznes kręcisz. – Jestem lekarzem – odpowiedział Robert, a oni zrobili wielkie oczy. Znałam ten sposób myślenia ludzi z Północy. Ich zdaniem chłopak z Południa jest zbyt ograniczony, by mógł zostać lekarzem. – Pediatrą – dodałam. Chciałam powiedzieć więcej. Chciałam im opowiedzieć, jak zszywał rozciętą nogę dziewczynki, odwracając jej uwagę opowiadaniem dowcipów. I jeszcze o jego sobotnich darmowych dyżurach w klinice dla biednych. Wiedziałam jednak, że nie życzyłby sobie takiej reklamy. – No, no... – mruknęła Carol. Bruce wychylił się do przodu z łokciami na kolanach. – Nasz syn – mówił teraz tylko do Roberta – ma na kostce nogi ranę, która nie chce się goić. Pediatra próbował kilku sposobów, ale jakoś nie widać poprawy. Przez resztę naszego rejsu Robert udzielał darmowych porad medycznych. Na jego przystojnej, opalonej twarzy malowało się przejęcie, a Bruce i Carol dosłownie spijali mu słowa z ust. O mało nie pękłam z dumy, że takiego człowieka mogę nazywać mężem. Po wycieczce zjedliśmy we dwójkę obiad na patio przy basenie, koło naszego bungalowu. Siedzieliśmy blisko siebie po jednej stronie stołu przy ogromnym półmisku pupu. – Naprawdę chciałabym spróbować tego nurkowania – napomknęłam, skubiąc krewetkę. Robert się wzdrygnął. – Poważnie? – To może być piękne. – Nie warto ryzykować utonięcia albo uszkodzenia płuc. Roześmiałam się i podsunęłam mu do ust kawałeczek ananasa. – Za bardzo dramatyzujesz! Wziął ode mnie ananasa i jadł go powoli. Potem mnie pocałował i okręcił sobie wokół palca pukiel moich włosów. – Ciągle się martwię, że jestem dla ciebie za stary.