kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Chase James Hadley - Kozioł ofiarny

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Chase James Hadley - Kozioł ofiarny .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHASE JAMES HADLEY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 242 stron)

James Hadley Chase Kozioł ofiarny Tłumaczyła Zofia Kania

- Ujdzie - odparłem starając się oswobodzić dłoń. - Chyba nie będziesz próbował mi wmówić, że pod eskortą policyjną mam wrócić do domu! Uśmiechnął się nieznacznie. Jego bystre, szare oczy badały moją twarz. —Nie spodziewałeś się, że przyjadę, mimo wszystko? Liczyłem dni, wiesz przecież. —Niczego się nie spodziewałem. - Przyglądałem się skomplikowanej tablicy rozdzielczej buicka. - To twój wóz? —Zgadza się. Kupiłem go przed dwoma miesiącami. Cudo, prawda? —Reasumując, gliny z Palm City mają dalej pełne kieszenie forsy. Gratuluję. Twarz Johna zasępiła się. Nagły błysk gniewu zapalił się w jego oczach. - Słuchaj, Harry, gdyby ktoś inny miał czelność odezwać się do mnie w ten sposób, rozkwasiłbym mu gębę! Wzruszyłem ramionami. —Proszę bardzo, jeśli ci to odpowiada. Przyzwyczaiłem się do tego, że mnie gliny biją. —Podaję do twojej wiadomości, że pracuję teraz w okręgu i że to przyniosło mi znaczną podwyżkę. Od przeszło dwu lat nie należę już do policji miejskiej. Z wielką przykrością poczułem, że krew napływa mi do twarzy. —Widzę... wybacz... Nie wiedziałem. —Skąd mógłbyś wiedzieć? - Uśmiechnął się i uruchomił silnik. Buick odsunął się od chodnika. - Dużo zmieniło się, Harry, podczas twojego pobytu w mamrze! Stara klika zniknęła. Mamy nowego szeryfa dystryktu, równy gość. Nie powiedziałem ani słowa, wtedy on zapytał nagle: —Masz jakieś plany? —Nie, żadnych. Rozejrzę się na prawo i lewo. Wiesz przecież, że wylano mnie z „Heralda”. —Tak wygląda. - Milczał przez chwilę. - Myślę, że z

początku nie będzie ci łatwo. Spodziewasz się chyba tego? —Tak, oczywiście. Kiedy facet zabije glinę, nawet przypadkowo, nie zapomina się o tym. Starają się nawet usilnie przypomnieć mu to. Nie wątpię, że nie będzie mi lekko. —Z policją nie będziesz miał żadnych kłopotów. Nie to miałem na myśli. Musisz niewątpliwie rozejrzeć się za nową robotą. Cubitt ma długie ręce. Chce cię zniszczyć. Jeśliby to zależało tylko od niego, nigdy nie przekroczysz progu redakcji dziennika. —Nie martw się. Dam sobie radę. —Mógłbym ci może pomóc. —Nie. Mowy nie ma. —Oczywiście, ale jest przecież Nina... —Biorę to na siebie. Poradzę sobie. Milczał przez chwilę, wpatrzony w szybę ociekającą deszczem. —Słuchaj, Harry, jesteśmy starymi kumplami - zaczął po chwili.- Znamy się kawał czasu. Wiem, że masz niejedno na wątrobie, ale nie traktuj mnie tak, jakbym był twoim wrogiem. Rozmawiałem o tobie z Meadowsem. To ten nowy szeryf dystryktu. Niczego jeszcze nie postanowiono, nie jest jednak wykluczone, że zechcą cię zatrudnić w biurze. —Za nic na świecie nie zgodzę się być funkcjonariuszem w Palm City! —Nina dość się już wycierpiała - powiedział niezręcznie. —Ja także dość się już wycierpiałem, więc skwitowaliśmy się. Nie potrzebuję nikogo. Kropka. Basta. —Dobrze, zgoda - rzekł Renick z gestem bezradności. - Nie sądź, że cię nie rozumiem, Harry. Myślę, że także byłbym rozgoryczony, gdyby mi się przytrafiło to, co tobie, ale co się stało, to się stało. Trzeba pomyśleć o twojej przyszłości teraz... i o przyszłości Niny. - Jak ci się zdaje, o czym rozmyślałem przez cały czas, który spędziłem w celi, jeśli nie o tym? - Patrzyłem przez okno na szare morze, które uderzało o nabrzeże w strumieniach deszczu. –

To prawda, jestem rozgoryczony. Miałem dość czasu, żeby zdać sobie sprawę, że byłem skończonym głupcem. Powinienem był wziąć te dziesięć tysięcy dolarów, które ofiarował mi dyrektor policji, żebym cicho siedział. W każdym razie jednego się nauczyłem w mamrze: nigdy więcej nie dam się wrobić w ten sposób! —Mówisz głupstwa! - zaprotestował Renick gwałtownie. - Wiesz dobrze, że postąpiłeś tak, jak ci nakazywało sumienie. Wszystko sprzysięgło się przeciwko tobie. Gdybyś pozwolił dać sobie w łapę temu obrzydliwcowi, nigdy nie miałbyś odwagi spojrzeć w lustro! Sam świetnie o tym wiesz! —Tak myślisz? Nie miej złudzeń! Nie chcę stawiać się w lepszym świetle, tym bardziej teraz. Kiedy przez trzy i pół roku dzieli się celę ze zboczeńcem, który zgorszyłby nawet wieprza, człowiek musi się zmienić. Gdybym przyjął wtedy łapówkę, nie byłbym teraz więźniem wypuszczonym z mamra, pozbawionym pracy i miałbym z pewnością taką limuzynę jak ty! Renick, zmieszany, wiercił się na siedzeniu. —Takie gadanie nie ma sensu, Harry. Niepokoisz mnie, wiesz? Proszę cię, staraj się opanować, zanim spotkasz się z Niną. —Może byś się zajął swoimi sprawami, nie uważasz? - palnąłem bez żenady. - Nina jest moją żoną, wyobraź sobie. Jest ze mną związana na dobre i złe. Tak. To ja mam troszczyć się o nią, nie ty. —Myślę, że nie miałeś racji, Harry, kiedy zabroniłeś jej przyjść na rozprawę, a nawet odwiedzać cię w więzieniu i pisać do ciebie. Chciała dzielić z tobą tę ciężką próbę, wiesz o tym równie dobrze jak ja, ale ty potraktowałeś ją jak intruza, jak obcą osobę! Zacisnąłem pięści, wzrok wbiłem w plażę zalaną deszczem. —Wiedziałem dobrze, co robię. Myślisz, że chciałem, żeby mnie widziała w więziennym ubraniu, w mównicy za kratą i za szybą? Czy sądziłeś, że chciałbym, żeby ten obrzydliwiec dyrektor czytał jej listy, zanim mi je wręczy? Pozwoliłem się

wrobić, zgoda, ale to jeszcze nie powód, żeby także i ją wciągać w to błoto! —Nie miałeś racji, Harry. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że chciała dzielić z tobą twe zmartwienia? Zapewniam cię, że dużo kosztowało mnie trudu, żeby przeszkodzić jej w przyjściu ze mną dziś rano do więzienia. Zbliżaliśmy się do Palm Bay, dzielnicy zamieszkanej przez szykownych ludzi z Palm City. Długi szereg luksusowych kabin na plaży pod strugami deszczu sprawiał smutne wrażenie. Plaża była pusta, cadillaki, rollsy i bentleye stały w garażach w pobliżu pałaców. Ongiś byłem filarem Palm Bay. Jak odległe wydawały mi się czasy, kiedy prowadziłem rubrykę wydarzeń z wielkiego świata w „Heraldzie”, dzienniku o największym nakładzie w Kalifornii Moje artykuły były później drukowane również w gazetach o mniejszym znaczeniu. Zarabiałem w ten sposób mnóstwo pieniędzy. Żyło mi się dobrze. Lubiłem moją pracę. Wtedy właśnie ożeniłem się z Niną i na krańcach Palm Bay kupiłem bungalow, gdzie zamieszkaliśmy. Powodziło mi się dobrze. Wydawało się, że jestem na drodze do zrobienia pięknej kariery, kiedy pewnego wieczoru usłyszałem przypadkiem urywki rozmowy dwóch nieznajomych, którzy popili sobie i pod wpływem alkoholu zgrzeszyli brakiem dyskrecji. Tych kilka słów wystarczyło, by naprowadzić mnie na ślad afery tak groźnej jak wybuch wulkanu. Potrzeba mi było dwóch miesięcy wytrwałych i dyskretnych poszukiwań, żeby odtworzyć cały mechanizm tych machinacji. Afera ta przez wiele tygodni mogła zajmować pierwsze szpalty w dziennikach. Banda gangsterów z Chicago przygotowywała się do opanowania Palm City. Zamierzali zainstalować aparaty do gier, otworzyć burdel i wprowadzić tam wszystko, co sprzyjałoby pogłębieniu rozwiązłości. Spodziewali się osiągnąć dochody w wysokości dwu i pół miliona dolarów miesięcznie. Kiedy zdobyłem pewność, że chodzi o poważne projekty,

uważałem, że owi gangsterzy upadli na głowę. Nie byłem w stanie uwierzyć, że wystarczy, żeby zainstalowali się w Palm City, by zacząć rządzić miastem według swych upodobań. Wtedy przekazano mi ultra poufne wiadomości: urzędnik, któremu podlegała policja w Palm City oraz pół tuzina innych wpływowych radnych miejskich zostali przekupieni, w zamian za to przyrzekli gangsterom całkowite poparcie. Popełniłem wówczas największy błąd: próbowałem prowadzić śledztwo dalej własnymi siłami. Zależało mi oczywiście na pierwszeństwie w ujawnieniu tej rewelacji, by osiągnąć z tego korzyści w mojej pracy zawodowej. Dopiero kiedy zebrałem wszystkie dowody i naszkicowałem dokładny plan artykułów, które zamierzałem napisć, zdecydowałem się iść do J. Mateusza Cubitta, dyrektora i właściciela „Heralda”. Opowiedziałem o niebezpiecznych przygotowaniach. Słuchał, a jego blada i szczupła twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Kiedy skończyłem, oświadczył, że chciałby sprawdzić te fakty. Jego oschłość i dziwny brak entuzjazmu powinny były obudzić moją czujność. Posunąłem swoje śledztwo dość daleko i nagromadziłem niemało dowodów. Wszystko to jednak nie wystarczało, wymknął mi się bowiem jeden szczegół: gang kupił „Heralda”! Nigdy bym nie uwierzył, że jest to możliwe. Dowiedziałem się, że bandyci przyrzekli Cubittowi miejsce w senacie, jeśli weźmie udział w ich grze. Właściciel dziennika, ambitny i żądny zysku, nie mógł oprzeć się tej kuszącej ofercie. Zażądał, żebym mu przekazał wszystkie informacje, gdyż chciałby je sprawdzić. Zbliżałem się do mego bungalowu, skąd chciałem zabrać potrzebne materiały, kiedy nagle zatrzymał mnie policjant, który śledził mnie przez całą drogę. Oświadczył, że dyrektor policji miejskiej wzywa mnie do siebie. Zaprowadzono mnie do dyrekcji policji, gdzie przeprowadziłem rozmowę z głównym patronem. Był to typ brutalny, działał prosto z mostu, nie próbując niczego owijać w bawełnę. Położył na biurku dziesięć tysięcy

dolarów w nowych, szeleszczących banknotach. Gotów był te pieniądze zamienić na moją teczkę z dokumentami. I żeby więcej nie było o tym mowy. Nigdy jeszcze nie przyjąłem żadnej łapówki i nie miałem zamiaru zaczynać, zwłaszcza w moim wieku. Wiedziałem również, że artykuły, które zamierzałam napisać sprawią, że moje nazwisko przez wiele tygodni będzie widniało w prasie na czołowym miejscu, i zapewnią mi świetną opinię w środowisku dziennikarskim. Wstałem i wyszedłem. To był początek moich kłopotów. Odniosłem teczkę Cubittowi i opowiedziałem mu o propozycji dyrektora policji. Potakiwał mi, utkwiwszy we mnie oczy osłonięte ciężkimi powiekami i polecił, żebym wstąpił do niego o dziesiątej trzydzieści tego samego wieczoru. Do tego czasu będzie miał możność sprawdzenia materiałów i znalezienia najlepszego sposobu wykorzystania mego rewelacyjnego odkrycia. Przypuszczam, że spalił teczkę. W każdym razie nigdy jej już nie zobaczyłem. Nina od początku interesowała się moim śledztwem. Umierała z niepokoju. Ona także zdawała sobie sprawę, że igram z ogniem. Ale była to moja życiowa szansa. Wiedziała o tym równie dobrze jak ja i nie próbowała odwieść mnie od tego. Wyruszyłem więc z domu nieco przed dziesiątą na spotkanie z Cubittem. Nina odprowadziła mnie do samochodu. Wiedziałem, że dręczy ją strach. Ja również byłem niespokojny, ale miałem zaufanie do Cubitta. Mieszkałem w Palm Bay. Żeby udać się do niego, musiałem przebyć odcinek drogi mało uczęszczanej. Tam właśnie to się zdarzyło. Wóz policyjny, pędzący z dużą szybkością, wyminął mnie i zatarasował drogę. Może chcieli mnie zmusić, żebym zjechał gwałtownie z szosy i runął do morza, ale stało się inaczej. Nastąpiło dość gwałtowne zderzenie i glina, który prowadził wóz, wbił się na kierownicę. Jego kolega, poza szokiem, nie odniósł

żadnych obrażeń. Aresztował mnie za przekroczenie przepisów drogowych. Wiedziałem, że wszystko to było ukartowane, ale nic nie mogłem zrobić. W dwie minuty później nadjechał inny wóz policyjny z sierżantem Baylissem z działu kryminalistyki za kierownicą. Co robił na tej nieuczęszczanej drodze? Nigdy nikt nie zadał sobie trudu, żeby go o to zapytać. Natychmiast zajął się wszystkim - ranny policjant został odwieziony do szpitala, a ja na główny komisariat. Podczas jazdy Bayliss rozkazał nagle kierowcy, żeby się zatrzymał. Znajdowaliśmy się na ulicy ciemnej i pustej. Kazał mi wyjść z samochodu. Kierowca wysiadł również i wykręcił mi ręce do tyłu, żeby je unieruchomić. Bayliss wyjął wówczas ze schowka w tablicy rozdzielczej butelkę szkockiej, napełnił usta whisky i zaczął spryskiwać moją twarz i przód koszuli. Potem wyciągnął pałkę i zdzielił mnie po głowie. Ocknąłem się dopiero w celi. Od tej chwili byłem zgubiony. Ranny glina umarł. Oskarżono mnie o nieumyślne zamordowanie człowieka i skazano na cztery lata. Adwokat, który mnie bronił, na próżno walczył jak lew, niczego nie osiągnął. Usiłował wykazać, że wszystko zostało ukartowane, ale jego zarzuty obalono natychmiast. Cubitt stwierdził pod przysięgą, że nigdy nie miał w ręku mojej teczki z materiałami, że i tak chciał się mnie pozbyć, ponieważ byłem nie tylko niesumiennym dziennikarzem, lecz ponadto pijakiem. Przez cały czas, kiedy odsiadywałem wyrok, powtarzałem sobie, że jestem największym głupcem na świecie. Trzeba być wariatem, żeby walczyć samotnie przeciwko nieczystym sprawkom zarządu miejskiego. Nie posunąłem się naprzód, choć dowiedziałem się później, że dyrektor policji musiał podać się do dymisji, a zarząd miejski przepadł w komplecie w najbliższych wyborach. Sugestie mojego adwokata spowodowały śledztwo, w wyniku którego chuligani z Chicago woleli próbować szczęścia gdzie indziej. Ja jednak mimo to pozostałem w więzieniu z czteroletnim wyrokiem

za zabicie policjanta podczas prowadzenia wozu w stanie nietrzeźwym. Nikt nie był w stanie tego zmienić. Teraz, po trzech latach i sześciu miesiącach spędzonych w celi, byłem znowu na wolności. Byłem dziennikarzem, to był mój jedyny zawód. Cubitt umieścił mnie na czarnej liście. Mowy nie było, żebym mógł znaleźć pracę w jakimś piśmie. Będę zmuszony przerzucić się do innej branży. Pojęcia nie miałem co będę robił. Przedtem dobrze zarabiałem, ale zawsze dużo wydawałem. Kiedy mnie aresztowano, zostawiłem Ninie niewiele na życie. Chyba mało z tego zostało, o ile coś zostało. Często martwiłem się z jej powodu, zastanawiając się, co się z nią dzieje. Przez swoją głupotę zakazałem jej, za pośrednictwem adwokata, pisać do mnie do więzienia. Myśl, że ten brutalny sadysta, dyrektor, będzie czytać jej listy, zanim mi je odda, była dla mnie nie do zniesienia. —Jak sobie dawała radę? - spytałem Renicka. - Jak jej się wiedzie? —Bardzo dobrze, chyba spodziewałeś się tego? Okazało się, że ma zdolności artystyczne. Wyobraź sobie, maluje wzory na wyrobach garncarskich i w ten sposób zarabia wcale nieźle. Skręcił w ulicę, przy której mieszkałem. Czułem, jak gardło mi się ściska na widok bungalowu. Ulica tak dobrze mi znana była pusta. Deszcz, tworzący szarą zasłonę, odbijał się od szosy i chodnika. Renick zatrzymał wóz przed bramą. - Do rychłego zobaczenia! - powiedział ściskając mi ramię. - Jesteś szczęściarzem, Harry. Chciałbym, żeby taka kobieta jak Nina czekała na mnie w domu. Wysiadłem z samochodu nie spojrzawszy na Renicka i skręciłem w aleję, którą szedłem tyle razy. Drzwi wejściowe otworzyły się i na progu ukazała się Nina. II Około szóstej trzydzieści, siódmego ranka po moim

wyjściu z więzienia, zbudziłem się nagle. Śniło mi się, że jestem znów w celi i upłynęła chwila, zanim zdałem sobie sprawę, że znajduję się w pokoju, a obok śpi Nina. Leżąc na plecach, z oczami utkwionymi w suficie, zacząłem się zastanawiać, tak jak to czyniłem od tygodnia, czym się zajmę, żeby zarobić na życie. Wysondowałem już dziennikarski światek. Jak się spodziewałem, nie było miejsca dla mnie. Wpływ Cubitta rozciągał się jak macki ośmiornicy. Nawet podrzędne lokalne gazety bały się mnie zatrudnić. Poza dziennikarstwem nie mogłem robić nic poważniejszego. Mój zawód polegał na pisaniu, ale nie byłem autorem czerpiącym temat z fantazji. Jako reporter musiałem opierać się na faktach autentycznych, by stworzyć coś na odpowiednim poziomie. Bez dziennika, w którym mógłbym pracować, nie byłem nic wart. Przyglądałem się Ninie śpiącej przy mnie. Byliśmy małżeństwem od dwóch lat i trzech miesięcy, kiedy wpakowano mnie do więzienia. Miała wówczas dwadzieścia dwa lata, a ja dwadzieścia siedem. Jej czarne włosy układały się w loki, skóra miała kolor kości słoniowej. Nie była piękna w sensie klasycznym, zgadzaliśmy się z tym oboje, ale twierdziłem i od tego czasu nie zmieniłem zdania, że była najbardziej uroczą kobietą, jaką spotkałem. Kiedy tak spoglądałem na nią pogrążoną we śnie, zdałem sobie sprawę, jak wiele musiała wycierpieć. Skóra wokół jej oczu była zmarszczona. Kąciki ust opadały w dół, nadając jej smutny wygląd. Nigdy przedtem nie zauważyłem u niej tego wyrazu twarzy. Wiele wycierpiała. Zostawiłem jej trzy tysiące dolarów na naszym rachunku w banku, ale stopniały szybko. Honorarium adwokata i ostatnia rata za bungalow pochłonęły niemal wszystkie oszczędności. Zmuszona więc była szukać pracy. Miała różne propozycje. Wreszcie, jak mi już opowiadał Renick - odkryła w sobie talent artystyczny i otrzymała zajęcia u pewnego jegomościa, który sprzedawał ceramikę turystom. Wyrabiał rozmaite przedmioty z gliny, a ona je zdobiła. Od roku

zarabiała sześćdziesiąt dolarów tygodniowo; była to suma wystarczająca, jak mnie zapewniała, żeby pozwolić nam przetrwać, aż zdobędę pracę. Pozostało mi na koncie jeszcze dwieście dolarów. Jeśli nie znajdę zajęcia, zanim pieniądze się rozpłyną, będę zmuszony prosić ją o kieszonkowe, na bilety autobusowe, papierosy itp. Taka perspektywa odbierała mi odwagę. Działo się to dwa lata temu. Kiedy myślę o tym teraz, zdaję sobie sprawę, że zachowałem się jak szmata. Spostrzegłem, że zadany mi cios i pobyt w więzieniu całkowicie mnie zdemoralizowały. Nie tylko żarła mnie gorycz, przede wszystkim nękała mnie litość nad sobą samym, nad mym smutnym losem. Gdybym miał coś na sumieniu, pozbyłbym się bungalowu i razem z Niną wędrowałbym w inne strony, gdzie by mnie nikt nie znał, i rozpocząłbym nowe życie. A tak zadowalałem się szukaniem pracy niemożliwej do znalezienia i uważałem się za męczennika. Podczas dziesięciu ostatnich dni udawałem, że szukam pracy, której przecież dla mnie nie było. Wmawiałem Ninie, że przez cały dzień za tym chodzę, ale to było kłamstwo. Po jednym czy dwóch nieudanych telefonach uciekałem regularnie do najbliższego baru. Z wyjątkiem początkowego okresu, kiedy jako praktykant goniłem za sensacjami dnia, nigdy właściwie nie piłem. Teraz jednak zalewałem się regularnie. Troski topiłem w whisky. Pięć lub sześć szklaneczek - i nic już nie miało znaczenia. Gwizdałem na to, że nie mogę znaleźć pracy. Równie dobrze mogłem wrócić do domu i patrzeć, jak Nina zamęcza się przy malowaniu ceramiki, bez wyrzutów sumienia, że postępuję jak alfons. Kiedy byłem pod gazem, okłamywałem ją bez żadnych skrupułów, żeby wyciągnąć od niej jeszcze kilka dolarów. Potem, pewnego popołudnia, kiedy siedziałem w barze naprzeciw plaży, rozpoczęła się się seria wypadków, o których chcę wam opowiedzieć. Dochodziła szósta. Byłem nieźle wstawiony. Łyknąłem już

osiem whisky i czekałem na dziewiątą. Bar był nieduży, spokojny i mało uczęszczany. Mogłem siedzieć w kącie - nikt mi nie przeszkadzał - i przyglądać się ludziom zabawiającym się na plaży. Przychodziłem tu regularnie od pięciu dni. Wysoki, otyły barman już mnie chyba znał. Kabina telefoniczna, niewidoczna od strony lady, znajdowała się tuż obok mojego stolika. Ludzie wchodzili, rozmawiali przez chwilę, potem wychodzili: mężczyźni, młodzi chłopcy, dziewczęta. Kabina była miejscem najbardziej ożywionym w barze. Pijąc obserwowałem, jak ludzie przychodzą i wychodzą. To mi ułatwiało spędzanie czasu. Umysł miałem zamroczony alkoholem, ale zastanawiałem się, kim mogą być ci ludzie zamknięci za oszklonymi drzwiami; z kim rozmawiali? Śledziłem ich mimikę. Niektórzy śmiali się rozmawiając; inni denerwowali się, jeszcze inni wyglądali, jakby kłamali w sposób tak mało przekonywający, jak to ja sam robiłem. Miałem wrażenie, że przyglądam się sztuce teatralnej. Barman przyniósł mi dziewiątą whisky i postawił na stole. Tym razem stanął nieruchomo przy stoliku. Zrozumiałem, że czas uregulować rachunek. Dałem mu ostatni banknot pięciodolarowy. Podziękował z porozumiewawczym uśmiechem, wydając mi resztę. Tymczasem jakaś kobieta weszła do baru. Zbliżyła się do kabiny telefonicznej i zamknęła za sobą drzwi. Nosiła żółty kanarkowy sweter i białe spodnie; okulary przeciwsłoneczne koloru butelkowego i torebka z żółtego i białego plastyku uzupełniały jej strój. Zwróciła natomiast moją uwagę swym okazałym tyłkiem, który uwydatniały obcisłe spodnie. Kołysała biodrami w sposób tak sugestywny, że nawet najbardziej szanujący się panowie byli nią zafascynowani. Jako pijak, nie zasługujący na szacunek, mogłem pozwolić sobie na to, żeby obserwować ją w sposób bezwstydny. Dopiero kiedy straciłem z oczu tę część anatomiczną jej ciała w chwili,

kiedy zamykała za sobą drzwi kabiny, podniosłem oczy, żeby zobaczyć jej twarz. Nie miała więcej jak około trzydziestu trzech lat. Była blondynką o rysach regularnych, nieco surowych, ale całość wydawała się niesłychanie podniecająca dla mężczyzn wszelkich kategorii. Wypiłem połowę dziewiątej whisky i patrzyłem, jak telefonowała. Nie mógłbym powiedzieć, czy ta rozmowa była wesoła, czy nie. Ciemne okulary przeszkadzały mi w zorientowaniu się. W każdym razie wydawała się bardzo szybka i dowcipna. Zaledwie minutę przebywała w kabinie. Później wyszła i minęła mój stolik nie patrząc na mnie. W przeciągu kilku sekund miałem przyjemność podziwiania jej wysmukłej figury i zarysu krągłego tyłu; potem zniknęła i drzwi zatrzasnęły się za nią. W pijackim oszołomieniu myślałem sobie, że gdybym był kawalerem, zalecałbym się do tej dziewczyny. Z tym podwoziem, postawą i pięknością dziewczyna musiała być wspaniała przy bliższym poznaniu. Jeżeli nie, życie byłoby jeszcze większym oszustwem, niż sądziłem. Zastanawiałem się, kim ona może być. Miała na sobie kosztowną toaletę. Jej białożółta torebka na pewno nie była kupiona na bazarze. Rzeczywiście - białożółta torebka? Weszła do kabiny telefonicznej z torebką w ręku. Nie byłem pewien, czy ją widziałem, kiedy wychodziła. Byłem teraz tak zalany, że najmniejsza refleksja wymagała ode mnie ogromnego wysiłku. Natężałem mózg próbując sobie przypomnieć. Weszła do kabiny z torebką w prawej ręce. Mógłbym przysiąc, że opuściła ją z pustymi rękami. Wypiłem whisky do końca, potem drżącą ręką zapaliłem papierosa. A więc? - zastanawiałem, się. Prawdopodobnie nie zauważyłem torebki, kiedy wychodziła. Szczegół ten nabrał dla mnie ogromnej wagi. Prawdopodobnie chodziło mi o to, żeby udowodnić sobie samemu, że nie jestem tak pijany, jak myślałem.

Podniosłem się z trudem i udałem do telefonu. Otworzyłem drzwi i natychmiast spostrzegłem torebkę nieznajomej. „Widzisz, stary durniu - mówiłem sobie - nie jesteś wcale zalany. Zaraz zauważyłeś, że zapomniała torebkę. Ty masz oprzeć się temu... jak... no co, masz oprzeć się temu...”. „Przede wszystkim - myślałem dalej - trzeba zajrzeć do torebki, żeby dowiedzieć się kim jest ta babka. Potem zabierzesz torebkę i powiesz barmanowi, że zostawiła ją w kabinie - trzeba mu powiedzieć, bo kiedy cię zobaczą na ulicy z damską torebką w ręku, ryzykujesz, że złapie cię glina - ale kiedy uprzedzisz barmana, odniesiesz torebkę dziewczynie, wtedy kto wie? Ona ci podziękuje. Może będzie to coś więcej niż zwykły pocałunek... Kto wie?”. Widzicie, jaki byłem pijany? Wszedłem więc do kabiny i zamknąłem drzwi. Potem wziąłem torebkę i otworzyłem ją. W trakcie tej czynności obejrzałem się, żeby się upewnić, że nikt mnie nie śledzi. Nie było nikogo. Odwróciłem się plecami. Moje ramiona były dość szerokie, by zasłonić kabinę niemal całkowicie; potem wziąłem słuchawkę. Chytry pomysł. Ze słuchawką przyłożoną do ucha sprawdziłem zawartość torebki. Znalazłem złotą papierośnicę, zapalniczkę również ze złota, broszkę z diamentem, która warta była co najmniej tysiąc pięćset dolarów. Odkryłem również prawo jazdy, wreszcie gruby plik banknotów, z których pierwszy opiewał na 50 dolarów. Jeśli reszta była taka sama, ten ponętny rulon musiał przedstawiać wartość około dwóch tysięcy dolarów. Na widok takiej masy pieniędzy oblałem się potem. Złota papierośnica, zapalniczka i broszka z diamentem nie interesowały mnie wcale. Zbyt łatwo można było odkryć pochodzenie tych przedmiotów, ale zafascynował mnie pakiet pieniędzy. Z tym zwitkiem w kieszeni nie musiałbym prosić jutro Ninę o pięć dolarów. Nie musiłbym jej naciągać ani jutro, ani

później. Znalazłbym pracę, zanim zdążyłbym wydać tę małą fortunę, nawet gdybym dalej pił od rana do nocy. Jeżeli ta dama wypchana forsą była na tyle lakkomyślna, żeby zapomnieć taki majątek w kabinie telefonicznej, zasługiwała na to, żeby go stracić. Jakiś daleki, zdławiony głos, który był moim własnym głosem, oświadczył wówczas: „Oszalałeś? To przecież kradzież! Jeżeli cię złapią, dostaniesz dziesięć lat. Z twoją przeszłością. Odłóż tę torbę, na miłość boską! I zmykaj stąd! Co ci się stało? Masz ochotę złapać jeszcze dziesięć lat mamra?” Ale ten głos był zbyt słaby, żeby zrobić na mnie wrażenie. Pragnąłem tej forsy. To było zbyt łatwe. Wystarczyło wyjąć pieniądze z torebki, włożyć do kieszeni, odłożyć torbę na półkę i zniknąć. Barman nie mógł mnie widzieć. Bez przerwy ludzie wchodzili i wychodzili z kabiny telefonicznej. Każdy mógł wziąć tę forsę, każdy. Tam były te pieniądze, może nie dwa tysiące dolarów, ale dużo nie brakowało. Pragnąłem ich. Były mi potrzebne. I wziąłem je. Wsunąłem zwitek do kieszeni i zamknąłem torebkę. Serce waliło mi jak młot. Zdawałem sobie sprawę z tego, czym byłem: zwykłym złodziejem. Małe lusterko było przymocowane nad telefonem. Widziałem przesuwający się w nim cień. Wciąż trzymałem torebkę w ręce. Spojrzałem w lustro. Stała tuż za mną i patrzyła na mnie. Jej okulary przeciwsłoneczne odbijały światło i tworzyły dwie małe zielone plamy w lustrze. Ale ona tam była. Od jak dawna, nie wiedziałem. W każdym razie ona tam stała w całej swej krasie.

Rozdział 2 Taka emocja ściska człowiekowi serce, paraliżuje mózg, przejmuje lodowatym chłodem od stóp do głowy. Ma się uczucie, jakby się umierało. Osłupiały, z oczami utkwionymi w lusterku przybitym do ścianki kabiny, podczas gdy palce ściskały kurczowo torebkę, wpatrywałem się w dwa zielone krążki okularów i naprawdę czułem się niemal martwy. Nagle wytrzeźwiałem zupełnie. Opary alkoholowe, które zaciemniały mi umysł, rozpierzchły się całkowicie. Zaraz zawoła barmana. On znajdzie pieniądze w mojej kieszeni i wezwie policjanta. Kiedy pojawi się glina, nie będę niczym innym jak kupą mięsa, którą zaprowadzą spokojnie z całą pewnością do celi, lecz nie na cztery lata; tym razem kara będzie znacznie surowsza. Zastukała palcem w oszklone drzwi kabiny. Położyłem torbę na półce, odwróciłem się i otworzyłem drzwi. Młoda kobieta odsunęła się nieco, żeby mi zrobić przejście. — Zdaje mi się, że zostawiłam torebkę... - zaczęła. — Istotnie - odparłem. - Właśnie miałem zamiar odnieść ją barmanowi. Może będzie najlepiej szybko ją wyminąć i wybiec na ulicę, zanim zdąży otworzyć torebkę i skonstatować, że pieniądze zniknęły. Kiedy będę już na ulicy, mogę wyrzucić banknoty. Potem będę twierdzić uparcie, że nie tknąłem torebki. Już zamierzałem zrobić odpowiedni ruch, lecz nagle znieruchomiałem. Barman wyszedł zza bufetu i zatarasował wyjście. Z zaintrygowaną miną szedł w naszą stronę, czuwając bacznie, by swym potężnym cielskiem odgrodzić mnie od drzwi. - Ten młodzieniec niepokoi panią, madame? Odwróciła powoli głowę. Miałem wrażenie, że nawet w krytycznych sytuacjach potrafi zachować spokój i zimną krew. - Ależ... nie. Byłam tak głupia, że zostawiłam torebkę w kabinie. Ten pan chciał właśnie oddać ją panu na przechowanie.

Barman spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Ach, tak - odparł. - Jeśli tak twierdzi... Stałem przygwożdżony do miejsca jak dureń. Usta miałem tak suche, że nie potrafiłbym wykrztusić słowa, nawet gdybym miał coś do powiedzenia. —Czy ma pani wartościowe przedmioty w tej torbie? - spytał barman. —Ach, tak! To idiotyczne, że mogłam ją zapomnieć! Miała głos jasny, beznamiętny. Zastanawiałem się, czy jej oczy ukryte za okularami były równie twarde. —Warto by sprawdzić, czy nic nie brakuje - radził barman. —Tak, możliwe. Zastanawiałem się, czy cios pięścią dobrze ulokowany, nie byłby najlepszym wyjściem z sytuacji. Zrezygnowałem jednak z tego. Barman sprawiał wrażenie, że w swoim życiu zainkasował niejedno uderzenie i potrafi je odparować. Weszła do kabiny i wzięła torebkę do ręki. Wpatrywałem się w nią; serce przestało mi bić. Wyszła z kabiny, otworzyła torebkę i zajrzała do środka. Szczupłe palce, o paznokciach pokrytych lakierem, przerzucały zawartość torebki. Z wyrazu jej twarzy niczego nie można było odgadnąć. Barman głośno sapał. Jego wzrok wędrował od niej do mnie. Wtedy podniosła oczy. „Stało się! - myślałem. - Za pół godziny wrócę z powrotem do celi!”. - Nie, nic nie brakuje - powiedziała. Odwróciła lekko głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. - Dziękuję, że pan się tym zajął. Jestem naprawdę zbyt roztargniona! Nie byłem w stanie nic powiedzieć. Twarz barmana jaśniała z zadowolenia. —Więc wszystko w porządku, madame? —Tak, dziękuję. Sądzę, że powinniśmy to uczcić. - Patrzyła na mnie, ale zielona, lśniąca powierzchnia okularów nie

pozwalała odczytać jej uczuć. - Czy mogę panu ofiarować szklaneczkę, panie Barber? A więc wiedziała, kim jestem. Nie było to niczym nadzwyczajnym. W dniu, w którym zwolniono mnie, „Herald” umieścił moje zdjęcie z notatką, że wyszedłem z więzienia po odsiedzeniu czteroletniego wyroku za zabójstwo człowieka. Nie omieszkali podkreślić, że w chwili wypadku byłem pijany. Zdjęcie było dobre, a ponieważ znajdowało się na pierwszej stronie, nie mogło ujść uwagi żadnego czytelnika. To „subtelne” zainteresowanie mogłem zawdzięczać jedynie Cubittowi. Mówiła do mnie tonem, w którym brzmiała groźba i za rzecz najrozsądniejszą uważałem przyjęcie jej zaproszenia. - Naprawdę, to nie jest wcale potrzebne, ale z chęcią przyjmuję - odparłem. Wówczas zwróciła się do barmana: - Dwie whisky z wodą i dużo lodu. Usiadła przy stoliku, który przedtem zajmowałem. Ulokowałem się naprzeciw niej. Otworzyła wówczas torebkę, wyjęła złotą papierośnicę, otworzyła ją i poczęstowała mnie papierosem. Wziąłem jednego, potem z kolei ona sięgnęła po papierosa. Swoją złotą zapalniczką zapaliła najpierw mego, potem swego papierosa. Tymczasem barman przyniósł obydwa trunki, postawił na stole i oddalił się. - Jakie ma się uczucie, panie Barber, kiedy wychodzi się z więzienia? - spytała owiana chmurą dymu. —Zupełnie przyjemne. —Zauważyłam, że nie jest pan już dziennikarzem. —Zgadza się. Dzwoniła kostkami lodu w szklance i obserwowała je z taką uwagą, jakby interesowały ją bardziej niż ja. - Często tu pana widywałam. - Wyciągnęła w kierunku okna rękę ze srebrzystymi paznokciami. - Mam domek na plaży,

dokładnie naprzeciw. - To zapewne wielka przyjemność. Podniosła szklankę i wypiła kilka łyków. —Czy z pańskich częstych wizyt tutaj należy wyciągnąć wniosek, że nie ma pan jeszcze pracy? —Zgadza się. —Czy spodziewa się pan wkrótce znaleźć jakieś zajęcie? —Ależ oczywiście. —Z całą pewnością nie jest to łatwe. —Istotnie. — Gdyby ktoś panu ofiarował pracę, czy interesowałoby to pana? Zmarszczyłem brwi. — Nie rozumiem. Czy pani mi ją ofiaruje? — Możliwe. Czy interesowałoby to pana? Chciałem sięgnąć po moją szklaneczkę, ale zrezygnowałem. Już dość piłem dzisiaj. - O co chodzi? —Praca jest bardzo dobrze płatna, ale wymaga absolutnej dyskrecji. Poza tym istnieje pewne ryzyko. Czy odstraszyłoby to pana? —Jeśli dobrze rozumiem, byłoby to coś niedozwolonego? — Ach, nie... absolutnie nie. — To wszystko nic mi nie mówi. Na czym polego ryzyko? Jestem gotów przyjąć każdą pracę pod warunkiem, że będę wiedział, co mam robić! — Rozumiem. - Wypiła jeszcze jeden łyk. - Pan wcale nie pije, panie Barber? — Nie, przynajmniej w tej chwili. Ale jaką pracę chce mi pani zlecić? — Spieszę się teraz, zresztą miejsce jest nie najlepiej wybrane do omówienia poufnej propozycji. Czy mogę później do pana zadzwonić? Moglibyśmy ustalić bardziej dogodne miejsce spotkania. — Mój numer jest w książce telefonicznej. — Dobrze, a więc zatelefonuję do pana. Może jutro,

będzie pan w domu? — Będę to uważał za swój obowiązek. — Chciałabym uregulować... - Och, zapomniałam... — Aleja nie... Wyciągnąłem z kieszeni zwitek banknotów i położyłem jej na kolanach. - Dziękuję. Odsunęła banknot pięćdziesięciodolarowy, wyjęła spod spodu pięć, położyła na stole, potem resztę schowała do torebki, zamknęła ją i podniosła się. Wstałem również. - A więc do jutra, panie Barber. Odwróciła się i wyszła z baru. Podziwiałem, kiedy przechodziła przez jezdnię, zmysłowe kołysanie się jej wydatnych bioder. Podszedłem do drzwi i patrzyłem, jak bez pośpiechu idzie w kierunku parkingu. Wsiadła do szaroczarnego rollsa i ruszyła z miejsca. Śledziłem ją wzrokiem, oszołomiony, ale nie na tyle, by nie zapisać numeru wozu. Wróciłem potem i usiadłem przy stoliku. Moje kolana były jak z wosku. Wypiłem kilka łyków, po czym zapaliłem papierosa. Zbliżył się barman, żeby zabrać pięć dolarów. - Bomba, co? Wygląda na nadzianą forsą. Co to właściwie z nią było? Czy odpaliła coś panu? Przyglądałem mu się przez chwilę, potem wstałem i odszedłem. Nawiasem mówiąc, nigdy więcej nie przekroczyłem progu tego baru. W przyszłości, kiedy musiałem tamtędy przechodzić, ciarki przebiegały mi po plecach. Po przeciwnej stronie ulicy znajdowała się filia automobilklubu. Znałem dobrze młodego człowieka, który nią kierował, jeszcze z czasów, kiedy pracowałem w „Heraldzie”. Nazywał się Ed Marshall. Przeszedłem przez ulicę i zajrzałem do biura. Marshall siedział przy biurku i czytał magazyn. - Ach! Co za niespodzianka! - wykrzyknął radośnie wstając z krzesła... - Jak się masz, Harry?

Odpowiedziałem, że mam się dobrze i uścisnąłem mu rękę. Sposób, w jaki mnie przyjął, sprawił mi radość. Większość tak zwanych przyjaciół witała mnie ozięble, kiedy przychodziłem ich odwiedzić, ale Marshall był fajnym chłopcem: zawsze nam było dobrze z sobą. Przechyliłem się przez biurko i poczęstowałem go papierosem. — Przestałem palić - oświadczył potrząsając głową. - Te historie z rakiem płuc nie dają mi spokoju. Jak się człowiek czuje, kiedy wyjdzie stamtąd? — Jakoś leci - odparłem. - Można przyzwyczaić się do wszystkiego, nawet do życia poza więzieniem. Mówiliśmy o tym i o owym jakieś dziesięć minut, potem przeszedłem do sprawy, która mnie sprowadziła do niego. — Słuchaj, Ed, czy potrafiłbyś mi powiedzieć, kto jest właścicielem czarnego rolls royce’a? Znak S.A.X.I. — Czy mówisz o samochodzie pana Malroux? — Tak sądzisz? Czy to jego numer? — Tak, tak. Wspaniały wóz, prawda? W tym momencie rozjaśniło mi się w głowie. — Chyba nie masz na myśli Feliksa Malroux? - powiedziałem ze zdumieniem. — Tak, oczywiście. — On mieszka w Palm Bay? Myślałem, że przebywa w Paryżu. — Kupił tu posiadłość, jakieś dwa lata temu, i osiedlił się u nas ze względu na zdrowie. Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Z trudem panowałem nad sobą. - Czy mówimy o tym samym człowieku? Malroux to ten milioner, król cynku i miedzi? Podobno jest to jeden z najbogatszych ludzi na świecie. Marshall kiwał potakująco głową. - Tak jest istotnie. Zdaje się, że jest ciężko chory. Mimo

całego bogactwa faceta, nie chciałbym być na jego miejscu. — Co mu jest? Marshall skrzywił się. — Rak płuc. Nikt mu nie może pomóc. Spojrzałem na mojego papierosa i zdusiłem go w popielniczce. — Paskudna sprawa. A więc zamieszkał tutaj? — Tak. Kupił „East Shore”, willę Iry Cranleigha. Przebudował ją niemal całkowicie. To wspaniała posiadłość, z prywatnym portem, prywatną plażą, prywatnym basenem, wszystko prywatne. Pamiętam świetnie dom Iry Cranleigha. Był on właścicielem potężnych szybów naftowych i kazał sobie zbudować dom na samym końcu zatoki. Potem miał jakieś niepowodzenia finansowe i musiał dom sprzedać. Działo się to podczas mego procesu. Nie wiedziałem, kto go kupił. Umysł mój pracował gorączkowo. Znów zapaliłem papierosa. — A więc ten rolls należy do niego? — To tylko jeden z dziesięciu jego samochodów. — Jest bombowy. Chciałbym mieć coś takiego. Marshall skinął swoją łysą głową. — Ja także. — Zastanawiałem się, kim jest kobieta, która prowadziła to cudo... Nie mogłem jej się dobrze przyjrzeć. Blondynka, nosiła duże okulary przeciwsłoneczne. — Pewnie madame Malroux. — Jego żona? Nie wyglądała na taką starą. Dałbym jej najwyżej trzydzieści dwa lub trzydzieści trzy lata. Jeszcze jako dzieciak słyszałem chyba o Malroux. Musi mieć teraz siedemdziesiąt lat lub więcej. — W przybliżeniu tyle. Ożenił się powtórnie. Z babką, która wpadła mu w oko w Paryżu. Nie pamiętam dokładnie, kim była, aktorką filmową czy kimś w tym rodzaju. Wydrukowano całą serię artykułów na jej temat w „Heraldzie”. — A co się stało z jego pierwszą żoną?

— Zginęła w wypadku samochodowym przed trzema laty. — A Malroux osiedlił się tutaj ze względu na zdrowie? — Tak. Zresztą żona i córka lubią Kalifornię, a tutejszy klimat jest podobno dobry dla niego. Ale to wszystko nie ma znaczenia. O ile dobrze zrozumiałem, nic już nie może być dobre dla niego. — On ma córkę? Marshall wyciągnął rękę zaciśniętą w pięść, wysunął do góry duży palec. — Taka babka! Z pierwszego małżeństwa, oczywiście. Młodziutka, osiemnaście lat zaledwie, śliczne dziecko. - Mrugnął do mnie porozumiewawczo. - Wolałbym ją niż rolls royce’a, na pewno! — Popatrz! Popatrz! A ja uważałem cię za człowieka żonatego, zakochanego tylko w samochodach. - To prawda! Ale gdybyś zobaczył Odette Malroux! Umarłego postawiłaby na nogi! —Takie marzenia są nieszkodliwe. No, ale muszę iść. I tak jestem już spóźniony. —Dlaczego interesujesz się Malroux, Harry? —Znasz mnie przecież, zobaczyłem wóz, piękną kobietę. Zwykła ciekawość. Wiedziałem, że go nie przekonałem, ale dał za wygraną. - Jeżeli szukasz przypadkiem tymczasowej pracy, Harry - zaproponował nieco zażenowany - szukają ludzi dla dokonania obliczeń statystycznych dotyczących ruchu. Czy to by cię interesowało? Nie wahałem się ani przez sekundę. - To bardzo ładnie z twojej strony, Ed, ale mam już coś na widoku. - Uśmiechnąłem się. - W każdym razie bardzo dziękuję. W drodze powrotnej rozważałem w autobusie wszelkie informacje, które mi przekazał Marshall. Byłem ogromnie podniecony. Żona jednego z najbogatszych ludzi na świecie miała dla mnie pracę. Nie żywiłem najmniejszych obaw. Byłem

przekonany, że zatelefonuje. „Pewne ryzyko” - powiedziała. A więc zgoda, gotów jestem podjąć ryzyko, byle tylko zarobić dużo forsy, a na to się zanosiło. Autobus wiózł mnie wzdłuż plaży, a ja pogwizdywałem sobie. Po raz pierwszy od chwili wyjścia z więzienia miałem ochotę gwizdać. Wreszcie poczułem, że znowu zaczynam żyć. Następnego dnia po dziewiątej udałem się do „Heralda”. II Nina zapowiedziała, że musi dostarczyć kilka malowanych skorup i że wróci dopiero w południe. Było mi to na rękę. Jeśli żona Malroux zdecyduje się zatelefonować, będę sam w domu. Nie miałem najmniejszej ochoty powiedzieć Ninie o tym, co się stało, zanim nie będę wiedział, o jaką pracę chodzi. Udałem się do archiwum „Heralda”. Oprowadzały mnie dwie młode dziewczyny, których nigdy nie widziałem na oczy, nie znały mnie więc. Poprosiłem jedną z nich o numery styczniowe „Heralda” sprzed dwóch lat. Nie zajęło mi dużo czasu znalezienie informacji, których szukałem. Dowiedziałem się, że Feliks Malroux poślubił Rheę Passary w pięć miesięcy po śmierci swej pierwszej żony. Rhea Passary była girlsą w „Lido” w Paryżu. Po szaleńczych zalotach, które trwały zaledwie tydzień, Malroux poprosił ją o rękę, a ona zgodziła się. Jasne było, że interesuje się nie nim, lecz jego fortuną. Powróciłem do domu i czekałem. Punktualnie o jedenastej zadzwonił telefon. Wiedziałem, że to ona, zanim zdjąłem słuchawkę. Serce biło mi przyśpieszonym rytmem, ręka drżała, kiedy podnosiłem słuchawkę. - Pan Barber? Nie można było pomylić się. To był jasny i czysty głos tamtej młodej kobiety.