Maxime Chattam
Człowiek Tom 2
Drapieżcy
Tytuł oryginału: Preateurs
przełożyła: Joanna Kluza
Człowiek człowiekowi wilkiem
Plaut
Gdyby przyjemność czytania chcieli sobie Państwo umilić odpowiednim tłem muzycznym, podaję
główne motywy które towarzyszyły mi w czasie pisania:
- melodia z filmu Cienka czerwona linia, skomponowana przez Hansa Zimmera;
- melodia z filmu Milczenie owiec, skomponowana przez Howarda Shore a;
- melodia z filmu Monachium, skomponowana przez Johna Williamsa.
Witam w niniejszej opowieści. Oby mogli Państwo się w nią zanurzyć bez zastrzeżeń... i przeżyć
mimo przemocy tej wojny.
Edgecombe, 2 stycznia 2007 roku
Wojna bez nazwy. Młodzi żołnierze bestialsko okaleczeni w przerażających inscenizacjach.
Co gorsze, to nie wróg jest sprawcą, ale jakiś psychopata, podstępny i sadystyczny potwór, który
wkrótce zdziesiątkuje ich jednego po drugim...
To już nie tylko thriller, to podręcznik przetrwania!
„Morderstwa są rzecz jasna potworne, ociekające krwią i pełne wyobraźni, ale w tym Chattam jest
przecież najlepszy. Czarne czy białe? Raczej piękna paleta szarości: taki jest krajobraz i świat
Maxime’a Chattama”.
Le Monde
„Maxime Chattam, cudowne dziecko thrillera, udowadnia Drapieżcami, że powieściopisarze
francuscy mogą z sukcesem rywalizować z anglosaskimi gigantami gatunku”.
Le Figaro
Maxime Chattam, urodzony w 1976 r. Nim stal się jednym z najpopularniejszych francuskich
pisarzy, studiował kryminalistykę pracował jako nocny stróż, aktor, dramatopisarz, a wreszcie
sprzedawca w księgarni. A wszystko to, by zebrać bagaż różnorodnych doświadczeń na potrzeby
przyszłych powieści. Odświeżył gatunek thrillera, dodając mu artyzmu. Jego książki: Otchłań zła, W
ciemnościach strachu i Diabelskie zaklęcia, stanowiące słynną „Trylogię zła” oraz Krew czasu i
Tajemnice chaosu, sprzedały się we Francji w ilości ponad dwóch milionów egzemplarzy i zebrały
bardzo entuzjastyczne recenzje.
1
Niebo było jednostajnie szare i zatrzymywało światło niczym półprzezroczysta sieć,
przepuszczając do ziemi jedynie zgaszony blask.
Tysiące żołnierzy z bazy wojskowej czekało w namiotach. Jedni grali w karty lub w kości, z
niedopalonym papierosem albo wykałaczką w kąciku ust, inni rozmawiali, siedząc skupieni wokół
drewnianych skrzynek.
Część oddziałów zdążyła już wsiąść na pokład okrętów wojennych przycumowanych na nabrzeżu,
które zamieniło się w obozowisko.
Zżerało ich oczekiwanie.
Oczekiwanie na sygnał.
Najpierw przybierze on formę szmeru, który rozlegnie się ze stanowiska dowodzenia albo z mesy
oficerskiej, a już po kilku minutach wiadomość rozejdzie się wśród zgromadzonych tutaj tysięcy
żołnierzy w pełnym rynsztunku bojowym.
Wówczas należało będzie uformować szyki. I ruszyć na południe - ku przyszłości, która oferuje
właściwie tylko smutną alternatywę: przeżyć pod ostrzałem albo zginąć od celnego strzału
przeciwnika.
Nad portem górował budynek sztabu wzniesiony z czerwonej cegły, z białymi spoinami,
krawędziami i gzymsami.
Porucznik Craig Frewin, stojąc przy oknie w pomieszczeniu na drugim piętrze, wpatrywał się w to
jednobarwne, wybuchające śmiechem, pochrapujące i miotające przekleństwa zbiorowisko ludzi,
zgromadzone wokół drewnianych baraków, z których o każdej porze dnia wydobywały się opary z
kotłów z gorącym jedzeniem.
Frewin miał dłonie splecione za plecami, a wojskowa koszula opinała jego potężną, silnie
umięśnioną klatkę piersiową. Był to postawny mężczyzna o szerokich, masywnych ramionach.
Dobiegał czterdziestki, uroku dodawały mu blond włosy o popielatym odcieniu i proste rysy skryte
pod jednodniowym zarostem, złagodzone przez wąski nos i pełne wargi. Czarne błyski w
orzechowych oczach podkreślały jego wygląd, którego nie sposób było zapomnieć.
Frewin wsłuchiwał się właśnie w słowa generała brygady Colina Toddwartha:
- Craig, znamy się nie od dziś, bądźmy więc ze sobą szczerzy. Wiem, że to cię nie zachwyca, ale
nie mamy wyboru. Żandarmeria wojskowa dysponuje zbyt małą liczbą ludzi, żeby zachować oddziały
w dotychczasowym stanic osobowym. Każdy podległy ci żołnierz zostanie przydzielony do
konkretnego plutonu albo do danej kompanii, jeśli się okaże, że będę miał za mało ludzi.
Stojący nieruchomo Frewin odrzekł z typową dlań flegmą, tonem zbyt spokojnym, żeby można go
było uznać za grzeczny:
- Rozproszeni po plutonach, które mają ruszyć do natarcia, na nic się nie przydamy, Colin. To
szaleństwo. Jesteśmy oficerami śledczymi, nie żołnierzami pierwszych linii ataku.
- Doskonale o tym wiem - żachnął się Colin Toddwarth, akcentując każde słowo. - Tylko że...
czasy się zmieniają. Wasza obecność w oddziałach pomoże utrzymać porządek, a to nie będzie łatwe.
Spodziewamy się piekła. Ludzie będą chcieli dezerterować. Wy ich powstrzymacie, a jeśli będzie
trzeba, to surowo ukarzecie. Rozkazy są jasne. Jako członkowie żandarmerii wojskowej
zachowujecie status służb uprzywilejowanych, ale uzgadniajcie wszystko z dowódcą określonej
jednostki.
- Nie po to wstąpiłem do żandarmerii - przypomniał wciąż tak samo spokojny Frewin. - Nie po to,
żeby się bawić w psa ogrodnika.
- Nie ja o tym decyduję, przykro mi. Ale zadbałem o to, żeby twoi ludzie, podobnie jak ty sam,
zostali przydzieleni do plutonów, które nie idą na pierwszy ogień. Najgorsze zamieszanie zdąży
minąć...
- Jednym słowem: wszystko już postanowione - rzucił zimno Frewin.
Generał pogładził sobie wąsy, po czym odparł:
- Będziesz w kompanii Drakea, pluton jest do uzgodnienia. Zaokrętujecie się na niszczycielu
Swordfish.
Frewin odwrócił się w końcu twarzą do zwierzchnika.
- Pozwolisz przynajmniej, żebym sam uprzedził moich ludzi?
Toddwarth odczekał dziesięć sekund, zanim wydał zgodę przymknięciem powiek. Przyglądał się
swojemu podwładnemu, wielkiemu osiłkowi, z osobliwą mieszaniną ojcowskiej czułości i
fascynacji. Frewin jedyny wykazywał tak duże zainteresowanie śledztwem. Większość żołnierzy
służących w żandarmerii lubiła swoją funkcję ze względu na władzę, jaką im ona dawała. Tymczasem
Frewin unikał tego rodzaju zadań, wybierając nawet najtrudniejsze dochodzenia, zawsze chętny, żeby
obejrzeć trupa i rozpocząć poszukiwania napastnika. Stosując przy tym własne, dość szczególne
metody śledcze. Frewin był jedynym wojskowym, który poprosił o pozwolenie na udział w
wykładach z psychologii. Pewnego dnia Toddwarth uświadomił sobie, że Frewin lubi kontakt z
gwałtowną śmiercią. Nie taką, jaka przytrafia się na wojnie, którą uważał za bezwstydną, ale - jak
sam mówił - ze śmiercią przychodzącą z cienia, intymną i tajemniczą. Toddwarth zapytał go o
przyczynę tego dość dziwnego upodobania. Nigdy nie zapomni odpowiedzi, jaką otrzymał:
„Ponieważ całe życie zawiera się w tej subtelnej chwili, kiedy jedna istota postanawia zadać drugiej
istocie śmierć”.
Gdy więc tylko w jego okręgu wojskowym popełniono jakąś zbrodnię, Frewin z badawczym
błyskiem w oku niemal od razu pojawiał się na miejscu przestępstwa.
Toddwarth od dawna czuł coś dziwnego w stosunku do porucznika, coś w rodzaju lęku. Bardzo
złożona osobowość tkwiąca w tym potężnym ciele napawała niepokojem.
Frewin obejrzał się jeszcze w progu, żeby zapytać:
- Na kiedy przewidziano rozpoczęcie misji?
Generał pokręcił głową.
- Sztab o tym zdecyduje. Na razie morze jest niespokojne. Ale... zdaje się, założenie jest takie, że
wyruszacie niezwłocznie. To wszystko, co mogę ci powiedzieć.
Craig Frewin torował sobie drogę wśród plątaniny lin odciągowych, mijając czekających
żołnierzy, którzy grali na harmonijkach ustnych lub głośno rozmawiali, przekrzykując kompanów.
Odnalazł swój namiot w obozowisku swojego oddziału. Młody Matters o dziobatej twarzy
(pozostałość po niszczycielskim trądziku) i o kończynach zbyt długich, by wiedzieć, co z nimi począć,
siedział na uboczu na skła danym stołeczku, czytając komiks. Był sierżantem Frewina, uważnym i
oddanym. Clauwitz i Forrell, zwani „bliźniakami" - dwaj rudzielcy o skórze pokrytej czerwonymi
piegami - bracia jedynie z wyglądu, rozmawiali nad stosem zdjęć roznegliżowanych kobiet,
pochodzących zapewne z pisma o równie wątpliwej reputacji jak one.
Kevin Matters podniósł wzrok na mijającego go dowódcę, czekając na jakieś polecenie. Frewin się
jednak nie odezwał, tylko zniknął w swoim namiocie, zawiązując linkę płachty zasłaniającej wejście.
Czuł potrzebę zastanowienia się nad otrzymanymi informacjami, nabrania dystansu do ostatnich
wydarzeń. „Nigdy nie rozmawiać ze swoimi ludźmi pod wpływem gniewu" - taką właśnie narzucił
sobie regułę.
Przez płótno przenikała blada poświata, która zapewniała niewystarczającą ilość światła, żeby
dobrze widzieć.
Frewin zapalił więc lampę naftową, po czym usiadł na prowizorycznym krześle przy stole, który
służył mu za biurko. Chwyciwszy pióro i notatnik, zaczął pisać: Moja najdroższa Patty. Wracam do
Ciebie... Przyłożył dłoń do czoła i odczekał chwilę, żeby uspokoić potok słów, które kłębiły mu się
w głowie. Skreślił pierwsze zdanie, po czym nagle zmiął kartkę i zaczął list od nowa. Tym razem
napisał jednym ciągiem:
Moja słodka,
Pamiętasz zegar w naszej sypialni u Twojej matki? Jego rozdzierające wahadło przypominające
czas uciekający godzinom bezsenności, o której tak często mi mówiłaś? Hałas życia w obozie
brzęczy mi w uszach z takim samym obsesyjnym uporem. Niemal z lękiem. Wszyscy się tutaj
podniecają, czując strach w trzewiach.
Czekamy na sygnał do wielkiego wymarszu ku ziemi, na której przygotowuje się przyprawiający o
największy zawrót głowy handel, jakiego człowiek nigdy nie wymyślił: wymiana naszych istnień.
Zabrać czyjeś życie, żeby ocalić nasze. Żeby narzucić wolność. Jesteśmy przeklęci, kochanie. Zło,
jakie sobie wyrządzamy, jest tak duże, że zastanawiam się, czy to przekleństwo nie przejdzie na
następne pokolenia. W ostatnią niedzielę, jadąc po zaopatrzenie do wioski, minąłem dwoje dzieci.
Zrobiło mi się wstyd na ich widok. Wstyd za nas. Za historię, którą im zaszczepiamy. Cała ta
cywilizacja, cały ten postęp, te obietnice - wszystko po to, żeby w końcu rozwiązywać nasze spory
przez rzeź. Czy Ty wiesz, że większość naszych ludzi nie wie nawet, dlaczego wyruszamy na tę
wojnę? Jestem pewien, że po drugiej stronie dział wygląda to tak samo!
Wybacz mi. Nie potrafię dzisiaj poprawnie pisać, uczucia są zbyt silne, proszę Cię więc o
wybaczenie. Spróbuję dziś wieczorem albo jutro rano. Brak mi Ciebie.
Ale o tym wiesz.
Twój Craig
Frewin odłożył pióro i upewniwszy się, że atrament nie pobrudził mu palców, zgiął kartkę na trzy.
Następnie napisał na kopercie imię i nazwisko PATTY FREWIN, nie dodając adresu, po czym
poszedł otworzyć zielony metalowy kufer. Wewnątrz znajdowało się sześćdziesiąt podobnych kopert,
dobrze ukrytych pod grubym kocem: ten sam odbiorca, ale bez adresu. Niektóre koperty, już pożółkłe,
zdawały się tam spoczywać od miesięcy.
Ta dołączyła do pozostałych.
2
Wyjście ze snu było jak przebicie się na powierzchnię wody po długim bezdechu - rewolucja
zmysłów i gwałtowna zmiana punktów odniesienia. Ann Dawson wyłoniła się z marzeń sennych,
odzyskując oddech.
Ściany się rozstąpiły, sufit znieruchomiał.
Znajdowała się w... w...
W swoim pokoju, w izbie chorych.
Zasnęła po zjedzeniu w łóżku zupy na kolację, z książką w dłoni. Światło się paliło... nie. Nie na
stoliku nocnym. Kiedy je zgasiła? Nie przypominała sobie tego. Do pokoju wpadał blask żarówki z
korytarza.
Ze snu wyrwało ją czyjeś dotknięcie, czyjś głos.
Dłoń, nadal spoczywająca na jej ramieniu, cofnęła się.
Jakaś twarz, jakiś szept.
- Ann... Ann, obudź się.
Pyzate policzki, gęste brwi, proste i długie włosy. Przysadzista sylwetka jak z chińskiego teatru
cieni. Clarice. Miała na sobie mundurek pielęgniarki, biały z czerwonym krzyżem. Ann z trudem
dochodziła do siebie. „Która może być godzina?”. Odniosła wrażenie, że spała zaledwie dwie
godziny.
- Coś się dzieje na dole - oznajmiła Clarice. - Coś się stało.
- Co takiego? - zapytała Ann zaspanym głosem.
- Nie wiem, zajmuje się tym żandarmeria, cały obóz jeszcze śpi.
Ann wyprostowała sztywny ze zmęczenia kark, żeby spojrzeć na wskazówki zegara. Było wpół do
drugiej w nocy.
- Dopiero co nas powiadomili. Nie prosili o lekarza, tylko o sanitariuszy. To zły znak.
Ann odrzuciła kołdrę. Jej szczupłe uda owionął chłód.
- Przepraszam, że tak późno cię nachodzę - usprawiedliwiła się Clarice. - Prosiłaś, żebym cię
powiadomiła, gdyby żandarmeria prowadziła jakąś sprawę dotyczącą przemocy. Zdaje mi się, że to
jest właśnie taki wypadek.
Ann pokiwała głową.
- Wiem. Dziękuję...
Wstała i podeszła do fajansowej umywalki, żeby opłukać twarz. W dolnej części lustra był
przyklejony fragment strony wyrwanej z jakiejś książki: NIC NIE JEST STAŁE. JEDNOSTKA JEST
PRZYNAJMNIEJ PANIĄ SAMEJ SIEBIE. Ann przeczytała go po raz tysięczny i westchnęła, jej
oddech zaś pokrył lustro lśniącymi perełkami.
Przyglądała się sobie przez chwilę, dotykając palcami nabrzmiałej od zmęczenia, zwykle jednak
szczupłej twarzy. Okalające skronie jasne loki sięgały jej aż do ramion.
- Gdzie to się wydarzyło? - zapytała.
- Na krążowniku Seagull.
- Nie wiesz, kogo tam wysłali?
- Nie. Ale wyglądało to poważnie. Żołnierz, który przyszedł nas powiadomić, był blady jak płótno.
I prosił, żeby zachować całkowitą dyskrecję.
Ann oblizała wargi. „Sprawa jest więc poważna - pomyślała. - Nie ma czasu do stracenia”.
Chwyciła biały żakiet i spódnicę, którą nosiła poprzedniego dnia, po czym ubrała się w pośpiechu.
- Dziękuję, Clarice, możesz wrócić na dół. Daj mi kwadrans, zanim wyślesz sanitariuszy. I proszę,
ani słowa nikomu na ten temat.
Ann wyszła z budynku i przemierzyła wypełniony namiotami obóz, kierując się światłem wiszących
lamp. W gęstej mgle, która spowijała bazę, promienie tworzyły jedynie niewyraźne aureole. Dotarła
do nabrzeża, na którym pię trzyły się stosy sprzętu, żywności i amunicji. Rzędy baraków
przypominały budki z frytkami latem na plaży z tą tylko różnicą, że tutaj zapach tłuszczu ustąpił
miejsca odorowi strachu. Cierpkiego strachu, który wywracał żołnierzom flaki na drugą stronę,
powodując wymioty, barwiąc ich odchody aż zasmrodził port obrzydliwym kwasem.
Kilkanaście metrów niżej, pod wpływem ruchu wody, mgła nieco zrzedła.
Wyłoniły się z niej potężne okręty wojenne, szkielety podobne do kościotrupów w mglistą noc.
Masywne kominy, liny, bandery, wieżyczki, sterczące działa - cały kościec tych morskich olbrzymów
pojawił się na szczycie przyprawiających o zawrót głowy kadłubów.
W grupie mężczyzn, którzy trzymali lampy naftowe i latarki elektryczne, Ann dostrzegła trap
prowadzący na pokład krążownika Seagull. Kiedy się zbliżyła, na dole trapu ujrzała profil oficera
żandarmerii: zmierzwione krótkie włosy, kwadratowa żuchwa, potężne ramiona, sylwetka kolosa.
Mężczyzna był zajęty rozmową z dwoma uzbrojonymi strażnikami i oficerem marynarki. Z tyłu, obok
bardzo młodego sierżanta z opaską żandarmerii, stał rudowłosy żołnierz z taką samą opaską na
ramieniu.
Ann odetchnęła głęboko, wypięła pierś i wyszła z ciemności pewnym krokiem.
- Dobry wieczór - powiedziała cicho.
Matters drgnął i natychmiast zmierzył ją od stóp po głowę.
- Powiedziano mi, że panowie mnie potrzebują - ciągnęła pielęgniarka.
Frewin przerwał rozmowę i odwrócił się w jej stronę.
- Co pani tutaj robi?
Uniosła brwi i przybrała zdziwioną minę.
- Miałam właśnie dyżur na izbie chorych i kazano mi przyjść tutaj jak najszybciej.
Frewin wydał się nagle znużony. Gwałtownie potrząsnął głową.
- Potrzebuję noszy i dwóch ludzi do ich niesienia! Nie pielęgniarki!
Wówczas Ann przeczytała nazwisko na jego kurtce w kolorze khaki: C. FREWIN. Zamrugała.
Porucznik Frewin. Ten, który aresztował ponad trzydziestu morderców w armii. Tak naprawdę jego
wyczyny nikogo nie interesowały. Nikogo oprócz Ann. Jak mogła nie rozpoznać go od razu? Tak
wiele informacji zebrała na temat jego osoby i techniki, jaką się posługiwał, prowadząc śledztwa.
Powiadano, że jest zarozumiały, dziwaczny, zamknięty w sobie i bezczelny Miała wspaniałą okazję
sama się o tym przekonać. Nie mogła jej przepuścić.
- Musiałam źle zrozumieć - rzuciła, nie ruszając się z miejsca.
Czuła jednak, że nie wpuści jej na pokład. Clarice nie przesadziła, to naprawdę wyglądało
poważnie. „I niezręcznie - pomyślała. Postanowiła jednak zaryzykować:
- Mam powiedzieć sanitariuszom, których pan potrzebuje, żeby wzięli koc do przykrycia ciała, czy
to nie będzie konieczne?
Tym razem Frewin postąpił krok w jej kierunku.
- Kto pani mówił o ciele? - zaniepokoił się.
Spojrzała nań bez mrugnięcia, upewniając się w duchu,
że stoi prosto, pewna siebie.
Lubi logiczne rozumowanie i rzeczowość. A przede wszystkim: lubi się otaczać personelem
medycznym! W śledztwie wykorzystuje wszystkie dostępne dziedziny wiedzy!
- Żandarmeria żąda ode mnie dwóch sanitariuszy o drugiej w nocy, na dodatek na miejscu
zdarzenia zastaję samego porucznika Frewina. Wątpię, żeby obudzono pana o tej porze, gdyby
chodziło o pijanego żołnierza albo wartownika, który złamał nogę w kostce w czasie patrolu. A może
się mylę?
Pełne zakłopotania milczenie utwierdziło ją w przekonaniu, że celnie trafiła.
- Matters - powiedział w końcu Frewin. - Przynieście mi wreszcie te pieprzone nosze! - Obrócił
się na pięcie, żeby stanąć twarzą w twarz z pielęgniarką. - A pani niech tu wejdzie, może zdoła nas
pani oświecić na temat tego, co nas czeka w środku.
Ann ukryła radość. Udało się. Matters westchnął za jej plecami.
- Od tej chwili wszystko, co pani zobaczy lub usłyszy, musi pozostać tajemnicą - dodał porucznik.
- Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
- Całkowicie.
Skinął głową, zachęcając, żeby ruszyła za nim, po czym oboje wspięli się na pokład krążownika.
- Jak się pani nazywa? - zapytał.
- Ann Dawson.
W portowej mgle rozległ się dźwięk dzwonu.
Ann nie mogła ochłonąć.
Musiała się teraz skupić, wykazać dokładnością i skutecznością. Przede wszystkim zaś uważać na
to, co powie. Nie spieszyć się. Zachować dyskrecję. Ale myśleć rzeczowo! Co tak poważnego mogło
się znajdować na tym okręcie?
Dopiero na pokładzie krążownika Seagull spostrzegła, jak bardzo pobladł towarzyszący im oficer.
Jeśli się dobrze przyjrzeć, można by powiedzieć, że drżał.
Dzwon w oddali zadźwięczał ponownie.
Luk za nimi zamknął się z trzaskiem.
3
Schody prowadzące do serca krążownika były strome, a metalowe stopnie potęgowały echo
kroków osób, które schodziły coraz niżej w głąb okrętu.
Craig Frewin przechodził przez kolejne szczelne drzwi, krążył po labiryncie wąskich korytarzy
oświetlonych białawymi lampkami, nie pozostając nawet na metr w tyle za prowadzącym oficerem.
Na okręcie panowała zupełna cisza, znikąd nie dobiegał najmniejszy nawet szmer ani pomruk
maszynerii. W wypełnionych rurami korytarzach nie rozlegał się żaden dźwięk.
Frewin służył w wojsku od blisko dwudziestu lat, przez cały czas w żandarmerii. Logiczny umysł i
pewność siebie pozwoliły mu szybko wspiąć się po szczeblach kariery i kierować własnym
zespołem. Prowadził głównie sprawy o wykroczenia, bójki między żołnierzami. Niekiedy sprawy o
napaść. Od czasu do czasu zaś - o zabójstwo. Frewin był profesjonalistą. Znał dobrze armię i
panującą w niej mentalność, wiedział co to rygor i jakie bywają jego skutki uboczne. W wojsku
wszystko było funkcjonalne i zorganizowane. Bardzo ułatwiało to prowadzenie śledztwa. Motyw
większości wyjaśnionych przestępstw był ten sam: brutalność, która wymknęła się spod kontroli.
Rzadziej zdarzały się gwałty, którym towarzyszyły morderstwa, często popełniane przez żołnierzy
wyższych rangą i z tego też powodu tuszowane. Homoseksualizm wywoływał w wojsku wielkie
emocje. |Jedyną tolerowaną i podsycaną religią był tutaj bowiem kult męskości, machismo.
Tym razem, według zeznań oficera dyżurnego, wartownik, który znalazł ciało, wpadł w panikę.
Stracił głowę i zaczął coś bredzić o ciele pół-człowieka, pół bestii, wrzeszcząc, że na pokładzie jest
diabeł. Oficer czym prędzej kazał go sprowadzić do izby chorych - tej na okręcie, przez dbałość o
dyskrecję. Pogłoski i tak się jednak rozniosły wśród żołnierzy pełniących wartę. Wtedy oficer
postanowił osobiście to sprawdzić. Od tamtej pory bladość nie opuszczała jego twarzy.
- Proszę się przygotować na najgorsze - ostrzegł Frewina.
- To co znajduje się na dole, jest... nieprawdopodobne. To jest... diabelskie! Trzeba znaleźć
sprawców, i to szybko!
Frewin analizował te słowa przez całą wędrówkę po niekończących się korytarzach krążownika.
Oficer wypowiedział z naciskiem określenie „diabelskie”, użył go po chwili zastanowienia, nie było
to więc przypadkowe porównanie. Poza tym wspomniał nie o „sprawcy”, ale o sprawcach... Co też
mogło ich czekać na dole?
Oficer Coolidge zwolnił w połowie bardzo długiego korytarza, po czym zatrzymał się przed
zamkniętymi drzwiami. Było je widać w ciemnościach między dwiema wiszącymi dość daleko od
siebie lampami.
Odwróciwszy się, Coolidge zaczekał, aż Frewin, Ann Dawson i Clauwitz do niego dołączą, zanim
położył dłoń na zimnej klamce.
- Proszę pani, może powinna pani zaczekać...
- Mam żołądek na swoim miejscu - przerwała mu Ann, widząc strużkę potu na jego czole.
Coolidge nie nalegał, poprzestając na zaciśnięciu ust. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi.
Frewin spojrzał na swojego żołnierza i rozkazał:
- Zostańcie tutaj i nie wpuszczajcie nikogo poza Mattersem, kiedy się zjawi.
Ku ogromnemu zdziwieniu Frewina pomieszczenie spowijały ciemności. Nie było
najdrobniejszego źródła światła.
- To pan wyłączył oświetlenie? - zapytał natychmiast.
- Było tutaj ciemno, kiedy go znaleźli. - Drżący głos odbijał się echem, pomieszczenie musiało
więc być obszerne.
- Później włączyli światło, a ja je zgasiłem, wychodząc.
Przekroczywszy stopień, Frewin postąpił kilka kroków naprzód, zanim przystanął.
W jednej chwili kilkadziesiąt żarówek zajaśniało oślepiającym światłem.
Ukazały się ławki i stoły, następnie kredens z naczyniami i długa lada. „Jadalnia” - odgadł w
myślach Frewin. Zdolna pomieścić sto osób jednocześnie.
Pośrodku sali zwisały bezwładnie cztery kończyny w mundurze khaki upstrzonym posępnymi
ciemnymi aureolami. Ludzkie ciało. Z głową potwora. Dwoje ogromnych czarnych oczu, zakrzywione
rogi, wilgotny pysk. Z wyrwanymi wargami odsłaniającymi szczękę.
Minotaur zdawał się pływać w powietrzu.
Ann zdusiła cichy okrzyk, przykładając dłonie do ust.
Dwa haki do mięsa, umieszczone na metalowych belkach, trzymały się dzięki ciężarowi trupa
nadzianego za ramiona.
Frewin podszedł powoli, nie wierząc własnym oczom.
- Proszę uważać, gdzie pan stawia stopy! - ostrzegł Coolidge.
Frewin w porę spuścił wzrok, żeby dostrzec kałużę krwi. Zatrzymał się, klnąc pod nosem. To było
do niego niepodobne - zazwyczaj zachowywał tak wielką ostrożność. Skupił z powrotem uwagę na
człowieku bestii. Nigdy nie widział niczego podobnego. Ofierze odcięto głowę, a łeb zwierzęcia
przymocowano do szyi z ogromną starannością. W tym miejscu skórę całkowicie pokrywała krew.
Cała górna część munduru była poplamiona.
- Uprzedzałem pana - powiedział Coolidge z nieco większą pewnością siebie, tak jakby złe
samopoczucie innych go pokrzepiało. - Trzeba prędko powstrzymać tych bydlaków.
Frewin zmarszczył brwi.
- Z czego pan wnioskuje, że jest ich więcej? - zapytał.
- Cóż... Trzeba być dobrze zorganizowanym, żeby wykraść ciało. Nie wyobrażam sobie, żeby
jeden człowiek był zdolny do...
- Wykraść ciało? - powtórzył Frewin. - Nie rozumiem pana.
- Tak - wskazał na trupa. - Przecież to oczywiste! To kradzież popełniona w kostnicy, dowcip na
bardzo wątpliwym poziomie.
Zaskoczona tą teorią Ann czekała niecierpliwie na reakcję śledczego. Frewin wpatrywał się
uważnie w oficera marynarki.
- Chciałbym podzielać pańskie optymistyczne wnioski - rzekł ze spokojem - ale nie mamy tutaj do
czynienia z kradzieżą zwłok. Obawiam się, że to zabójstwo.
Coolidge zaryzykował grymas uśmiechu.
- Nie, oczywiście, że nie. To znaczy... nie. Kto by zrobił coś... takiego? To jest okręt wojenny, a nie
dom wariatów! Proszę spojrzeć! Ten łeb... kozła to dzieło bandy ekscentryków o żałosnym poczuciu
humoru. A wie pan dlaczego? Bo morderca by tego nie zrobił! Przecież to oczywiste! Łeb kozła to
groteskowe!
- Wydaje mi się, że barana - mruknęła Ann. - To łeb barana.
Nawet na nią nie spojrzawszy, Frewin potoczył wokoło wzrokiem, ignorując Coolidge a. Między
dwoma stołami znajdowała się wielka kałuża krwi. Podłoga była upstrzona cynobrowymi bryzgami,
kreskami i kropkami, które mówiły, w jaki sposób z rozerwanych tętnic uciekało z ciała życie.
Porucznik okrążył zwłoki, badając i zapamiętując szczegóły. Z jego twarzy nie można było wyczytać
żadnych emocji, chociaż nerwowo zaciskał i otwierał lewą dłoń.
Po uważnych oględzinach Frewin usiadł przy stole, żeby przyjrzeć się jatce.
Haki zostały wbite w łopatki.
- Czy nocą drzwi są zamknięte na klucz? - zapytał, nie odwracając wzroku od trupa.
- Nie, nie ma powodu, żeby to robić, a żołnierze powinni spać o tej porze. Mam czterech
wartowników, którzy patrolują pokład. To procedura narzucona przez kapitana okrętu w czasie
wojny. Ale tylko dwóch wartowników wewnątrz, więcej nie potrzeba. W tej chwili gościmy na
pokładzie trzy kompanie, blisko sześciuset dodatkowych ludzi poza załogą. To niezła zgraja, a do
tego wszyscy oficerowie, którzy są z nimi. Gdyby była jakaś bijatyka, usłyszeliby.
Frewin wskazał na dłonie ofiary poplamione krwią.
- Chce pan powiedzieć, że nie można się tu bić i pozostać niezauważonym? - zapytał z naciskiem.
- Cóż, w pobliżu nie ma żadnej kajuty, niemniej jednak to nie mogłoby długo trwać. Wartownik
przechodzi tym korytarzem co piętnaście lub dwadzieścia minut. - Coolidge zawahał się, po czym
dodał niechętnie: - Jest pan przekonany, że to zabójstwo, prawda? Jak pan myśli, to jakaś kłótnia,
która źle się skończyła?
Frewin obrzucił oficera szybkim spojrzeniem. Tamten nie czuł się swobodnie, rozdarty między
własną rygorystyczną wizją armii a tą szaloną hipotezą, którą chciano mu narzucić. Usiłował za
wszelką cenę rozważyć potworność tej sceny w kategoriach rozumowych. Frewin postanowił nie
cackać się z nim dłużej.
- Widział pan kiedyś, żeby dwóch ludzi się biło, a potem zwycięzca przymocował do ciała
przegranego łeb barana?
Coolidge nie odpowiedział. Ann cofnęła się, żeby zyskać szerszy plan. Włożyła ręce do kieszeni
żakietu, przyciskając ramiona do ciała, jakby było jej zimno.
Coolidge zmarszczył z powątpiewaniem czoło.
- A więc pan... naprawdę wierzy w morderstwo? - zapytał nie do końca przekonany.
Frewin zastanawiał się przez chwilę, zanim odpowiedział:
- Na podłodze jest dużo krwi. I rozbryzgów. To oznacza, że serce nadal biło, kiedy przecięto
tętnice i żyły. To nie był trup skradziony z kostnicy. Przykro mi.
Coolidge zamilkł, przetrawiając fakty i jednocześnie nie potrafiąc ich zaakceptować.
- Gorzej, dokonano tego z premedytacją - dodał Frewin.
- Co...? - wykrztusił oficer dyżurny.
- Ma pan na pokładzie owce i barany? Bo ten łeb jest świeży, to dość oczywiste. Proszę tutaj
podejść.
Coolidge, który cały czas stał w progu jadalni, wyprostował się i położył dłonie na pasku, ale nie
ruszył się z miejsca. Frewin oszczędził go, mówiąc dalej:
- Czy wartownik zagląda do tego pomieszczenia przy każdym obchodzie?
- Nie, jest tak dużo korytarzy, poziomów i pomieszczeń, że wartownicy patrolują wszystko, ale
sprawdzają sytuację w kajutach tylko na początku, w środku i na końcu obchodu. Pytałem tych dwóch
żołnierzy, którzy mieli wachtę dziś w nocy. Jeden zaglądał do jadalni około dwudziestej drugiej, a
później dopiero o pierwszej.
- Co nam daje trzy godziny. Facet, który to zrobił, znał zwyczaje panujące na okręcie.
Porucznik skrzyżował ręce na piersi, aby zastanowić się nad tym, co widzi.
- Jest pan naprawdę pewien, że on jeszcze żył? - nalegał oficer.
- Proszę spojrzeć na długość rozbryzgów na podłodze. Dobre półtora metra, a nawet dwa metry.
Kiedy ciało zostało głęboko rozcięte, serce biło, pompowało do niego krew. Ono nadal biło,
pompowało i wypychało całą tę krew...
Cofnął się trzy kroki, po czym wskazał czerwony ślad niedaleko wejścia.
- Ofiara dała się zaskoczyć tutaj, między stołami.
Ann podeszła szybko i przykucnęła, żeby przyjrzeć się dokładnie czemuś, co właśnie zauważyła.
- Tutaj są jakieś litery - oznajmiła.
Frewin pochylił się, żeby je odczytać. Od górnej kałuży ciąg drobnych kałuż i strużek znaczył
smugę aż do miejsca, w którym wisiał mężczyzna. Ktoś go niósł lub ciągnął niezdarnie. Ann wskazała
palcem dwa krwawe rysunki:
- OT - przeczytała na głos. - Początek jakiegoś słowa?
- Albo inicjały - dodał Frewin.
Ann odetchnęła przez nos - to jej pomagało zachować spokój. Na początku swojej pracy jako
pielęgniarka sądziła, że przywyknie do widoku krwi. To był błąd. Nauczyła się twardości, poruszania
się wśród otwartych ciał, odkryła jednak, że w rzeczywistości nie można do tego przywyknąć. Można
się z tym jedynie pogodzić. Niektóre z jej koleżanek nie okazywały już żadnych emocji na widok
krwi. Ann im współczuła. Nabrały bowiem takiego dystansu do tego, co widzą lub robią, że
zapomniały o najważniejszym - o życiu. Kiedy płynie krew, ucieka życie w najczystszej postaci. Ona
jest nasieniem duszy, każda zaś kropla krwi lśni niczym sztandar egzystencji. Ann miała szczególny
stosunek do krwi. Każda konfrontacja stanowiła pracę nad drugim człowiekiem, pracę nad sobą. I
właśnie dlatego, że istniała ta niekończąca się walka, ta świadomość krwi, Ann uważała, że w swoim
zawodzie znajduje się na właściwym miejscu.
- Chciał zostawić wiadomość, żeby zdemaskować napastnika? - zaryzykowała przypuszczenie.
Frewin ciągle milczał.
- Nie uważa pan? - zdziwiła się. - Ma zakrwawione dłonie, opuszki palców też.
Porucznik pokręcił głową.
- Panno Dawson, nigdy nie widziała pani żołnierza, któremu ktoś podrzyna gardło - odrzekł
posępnie. - W takich wypadkach człowiek wpada w panikę, strach rozdziera go zupełnie tak samo jak
żelazo, które zagłębia się w jego ciele i przecina skórę, mięśnie, żyły, tętnice, struny głosowe. Krew
zaczyna cieknąć do wewnątrz, w tchawicy, i na zewnątrz. Na widok tej drogi śmierci, która
przekrawa go na pół, człowiek odczuwa tyle samo bólu, ile przerażenia. W takim wypadku nikt nie
myślałby o pozostawieniu wskazówki, żeby zdemaskować napastnika. W rzeczywistości jest tylko
charkot, cierpienie i niezmierzony strach.
- W takim razie co to jest? Przecież pan widzi, że to nie są przypadkowe ślady!
Wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał podkreślić coś oczywistego.
- Morderca sam to napisał.
Ann zmarszczyła brwi.
- Dlaczego miałby to zrobić? - Odwróciła się, wskazując podłogę. - To jest prawie niewidoczne,
schowane pod ławką.
- Nie wiem. To tylko jedna z możliwości i tyle.
Wypowiedział ostatnie zdanie z roztargnieniem, jego uwagę przykuło bowiem coś innego. Podszedł
do ściany i wskazał lampkę. Była rozbita, na podłodze zaś lśniły kawałki szkła.
- Czy to tam się pobili? - zapytał Coolidge.
- Nie, tutaj nie ma krwi. Poza tym nie sądzę, żeby się pobili. Na ogół podcina się człowiekowi
gardło od tyłu. Przypuszczam, że ofiara przyszła tutaj w nocy z niewiadomego powodu. Panowały
całkowite ciemności, ponieważ lampka była zbita. Dlaczego żołnierz nie zapalił dużych lamp?
Coolidge dał znak, że się z tym nie zgadza.
- Nie, drzwi są szczelne, światło się nie przedostaje na korytarz. Mógł równie dobrze zapalić
górne lamy, a z zewnątrz i tak nie byłoby tego widać.
Frewin zaczął się głośno zastanawiać:
- A jednak ofiara weszła w całkowite ciemności i w nich pozostała. Przeszła nawet kilka metrów,
aż dotąd. - Wycelował palec w kałużę i krople krwi. - Albo facet chciał pozostać w mroku, albo nie
wiedział, gdzie znaleźć włącznik.
- Obcy człowiek na okręcie?
Frewin przytaknął łagodnie.
- Napastnik pojawił się za jego plecami. Rozbryzgi są właściwie w jednym miejscu, to nie trwało
długo, ofiara nie stawiała oporu, została więc zaskoczona.
- Zastawiono na nią pułapkę... - wyrwało się Ann.
- Właśnie tak to wygląda na moje oko. Przyszedł tutaj, ponieważ go zaproszono. Zabójca
zaplanował zbrodnię, tłu kąc lampkę.
- To zabójca zgasił za sobą światło, wychodząc! - wtrącił Coolidge z pewnością siebie.
Frewin powiódł wokoło wzrokiem.
- W pomieszczeniu nie ma żadnego zakamarka, nawet pod stołami jest zbyt dużo miejsca, żeby się
tam schować i nie być widocznym z progu.
- Przecież... - Coolidge nie dawał za wygraną. - Nie rozumiem pańskiego uporu, poruczniku!
Równie dobrze światło mogło się palić! Jeśli to naprawdę jest morderstwo, w takim razie to zwykłe
porachunki, obaj mężczyźni z pewnością się znali, wystarczyło, żeby ofiara na chwilę odwróciła się
plecami do napastnika, i tragedia gotowa!
- Po co więc było ją tłuc? - zapytał Frewin, wskazując głową szczątki lampki. - Skoro ktoś zadał
sobie trud, żeby to zrobić, uczynił to właśnie dlatego, aby pogrążyć pomieszczenie w całkowitej
ciemności. Żeby nie być widzianym. W nadziei że rzuci się do gardła biednemu nieszczęśnikowi,
który się tutaj zapuścił. Ten zaś kto rozbił tę lampkę, wiedział, że ofiara przyjdzie i nie włączy
górnego oświetlenia. Nie wiem skąd, ale wiedział!
Nagle otworzyły się drzwi, a w progu ukazał się Matters.
- Panie poruczniku, są już sanitariusze...
Zamilkł na widok trupa z łbem zwierzęcia.
- Wejdźcie, Matters - rozkazał Frewin.
Młody mężczyzna wykonał polecenie, nie spuszczając z oka wiszącej istoty.
- Matters, pomóżcie mi zbadać pomieszczenie. Chcę mieć pewność, że niczego nie przeoczyliśmy.
Ann! - Pielęgniarka aż podskoczyła, po czym odwróciła głowę w stronę Frewina.
- Proszę się do nas przyłączyć, zajrzeć pod stoły.
Zrobili, co kazał. Zaskoczona jego prośbą Ann odczuła swego rodzaju ulgę z tego powodu. To jej
pozwoli nieco odetchnąć, skierować myśli na coś innego niż trup z łbem barana.
Wszystko było czyste, starannie poukładane. Za drzwiami znajdowało się sąsiednie pomieszczenie:
olbrzymia kuchnia wraz z przyległościami. Nie znaleźli nic, co by miało jakiekolwiek znaczenie.
Frewin nie ukrywał rozczarowania.
- Matters, powiedzcie Clauwitzowi, żeby poszedł do naszego obozu i obudził Forrella, a następnie
przeczeszcie dokładnie kuchnię. Przewróćcie do góry nogami wszystko, szafy i inne meble, nie
zapomnijcie też o śmietnikach. Sprawca z pewnością nie mógł obciąć człowiekowi głowy, nie mając
odpowiednich narzędzi i nie musząc się potem umyć.
Matters spełnił polecenie i wyjrzał na korytarz.
- Jeśli to zaplanował, pewnie przyniósł własny sprzęt - odważyła się wtrącić Ann.
Sama obserwacja trupa nie przyprawiała o mdłości, przeszkadzała jej za to wydzielana przezeń
woń. Męka morderstwa. Nie ma to nic wspólnego z ranami odniesionymi na wojnie. Tutaj każda
kropla krwi przywodziła na myśl celowe działanie, które dostarcza pewnej przyjemności. Aż do
zastąpienia głowy łbem zwierzęcia.
- Jeśli przygotował się aż do tego stopnia, mamy powody do zmartwienia. Proszę pójść ze mną,
chciałbym, żeby obejrzała pani trupa z bliska i wyraziła zawodową opinię.
Nabrała potężny haust powietrza, zanim ruszyła za nim pewnym, jak miała nadzieję, krokiem.
Frewin wszedł na ławkę stojącą obok zwisających nóg i zachęcił pielęgniarkę, żeby wdrapała się
na ławkę naprzeciwko. Dziesięć centymetrów od denata.
- Niech pani spojrzy na szyję - poprosił Frewin. - Skóra została przecięta w kilkunastu miejscach.
Można by sądzić, że ręka mu się ześliznęła.
Ann skupiła uwagę na fragmencie ciała. Na brzegach zwisały czerwone skrzepy. Skóra została
rozerwana szarpnięciami, co świadczyło o gwałtowności ataku. Nie były to czyste i dokładne ruchy,
lecz seria niepewnych nacięć - żeby zabijać powoli, za cenę okrutnych cierpień. Ann zdążyła
przywyknąć do makabrycznych widoków, na tym polegał jej zawód. Nie potrafiła jednak oderwać się
od okoliczności, od idei torturowania.
I doskonale wiedziała dlaczego.
Nie przyszła tutaj przez przypadek. Długo czekała na tę chwilę. Żeby stanąć oko w oko z... zabójcą.
- Łeb barana nie może się trzymać sam - powiedziała, pochylając się, żeby obejrzeć kark ofiary. -
Widzę jakiś metalowy przedmiot, zapewne nóż albo widelec, wbity po to, żeby połączyć obie części.
Ja...
Zamknęła oczy, żeby się skupić. Serce biło jej szybciej niż zwykle.
Czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu. Natychmiast otworzyła z powrotem oczy.
Frewin wpatrywał się w nią uważnie.
- W porządku, proszę zejść.
- Nie, mogę jeszcze...
- Proszę nie nalegać, Ann. Niech pani zejdzie.
Skinął na Mattersa, żeby jej pomógł. Następnie ponownie obejrzał denata. Zauważył wystający
spod munduru łańcuszek.
- Ma nieśmiertelniki - stwierdził. Wyciągnął je delikatnie, żeby przeczytać dane. - Nazywał się...
Fergus Rosdale... Dwadzieścia... pięć lat.
Frewin zszedł z ławki i spojrzał w pełne rozczarowania oczy pielęgniarki. Chciała bardziej pomóc,
udowodnić swoją wartość.
- Wpuśćcie sanitariuszy - rzucił do adiutanta. - Odprowadzimy pannę Dawson do pokoju, już
dosyć widziała. Później zajmiemy się ciałem.
Ann otworzyła usta, żeby zaprotestować, dostrzegła jednak na twarzy Frewina determinację.
Rozkaz nie podlegał najmniejszej dyskusji.
Cmoknąwszy na znak, że zrozumiał, Matters wahał się jeszcze z odejściem.
Frewin ciągle bacznie obserwował dyndającego trupa.
- Wszystko... w porządku, panie poruczniku? - ośmielił się zapytać Matters.
- Tak... - odparł szeptem Frewin.
Matters nie dał się nabrać. Doskonale to widział, coś było nie tak z porucznikiem. Sam zresztą czuł
się nieswojo. Podniósł wzrok na człowieka z łbem barana.
Czerwone dziąsła lśniły w ostrym świetle.
Matters poczuł, jak serce ściska mu się w piersi. Pewna myśl, a po niej mdłości zwaliły go z nóg:
skoro ofiara przypomina potwora, jak zatem musi wyglądać morderca?
4
Swoją kwaterę główną Frewin i jego ludzie nazywali Ulem.
Dokądkolwiek się udawali, ich pierwszym najważniejszym celem było znalezienie idealnego
miejsca na Ul. Z chwilą rozpoczęcia śledztwa w miejscu tym zaczynało wrzeć - tam napływały
wszystkie informacje, tam zbiegały się osie dochodzenia, tam przyczepiano notatki i zdjęcia na
dużych korkowych tablicach, tam zapisywano najnowsze ustalenia na czarnych planszach, tam
wreszcie dyskutowano w gorącej atmosferze przy kawie.
Ul składał się z obszernego namiotu centralnego, o wymiarach dziesięć na pięć metrów, i z czterech
mniejszych namiotów, połączonych płóciennymi śluzami, służących albo jako biura, albo jako
tymczasowe sypialnie. Zgodnie z rozkazem Frewina, przesłuchania odbywały się na zewnątrz. Na
początku współpracy porucznik wyjaśnił Mattersowi, że często opłaca się na przesłuchaniu
wyprowadzić żołnierza z równowagi, zwłaszcza gdy zgrywa wielkiego twardziela, zaciągając go na
przykład do lasu, z dala od ludzkich spojrzeń. Odizolowany, obawiający się najgorszego,
przesłuchiwany tracił pewność siebie.
Było jeszcze ciemno, dlatego w centralnym namiocie Ula paliły się lampy zawieszone na
metalowych stojakach, rzucając na podłogę i ściany imponujący cień Frewina.
Na składanych stołkach siedziało siedmiu żołnierzy żandarmerii wojskowej, wśród nich Clauwitz i
Forrell, dwa rudowłose osiłki. Matters stał, gotów udzielić pomocy zwierzchnikowi.
Porucznik Frewin wziął kredę i zapisał na jednej z tablic nazwisko ofiary.
- Fergus Rosdale - przeczytał. - Należał do kompanii Gold, do drugiego plutonu. To był zwykły
żołnierz. Znaleziono go martwego o drugiej w nocy. Z poderżniętym gardłem i obciętą głową. Dla
uściślenia dodam, że nie odnaleziono jego głowy. - Opisawszy bez zbytniego wdawania się w
szczegóły łeb barana, Frewin skupił się na elementach odkrytych na miejscu. - Teraz kiedy został
zidentyfikowany, wiemy, że Fergus Rosdale nie miał żadnych zadań do wykonania na pokładzie
okrętu, czyli nie powinien był tam wchodzić. Albo więc zrobił to bez wiedzy wartowników, albo
znał jednego z nich, albo któregoś przekupił. To wy macie znaleźć odpowiedź. - Napisał na tablicy:
W JAKI SPOSÓB ROSDALE DOSTAŁ SIĘ NA POKŁAD SEAGULLA? - Myślę, że zabójca czekał
na niego w ciemnościach. Poderżnął mu gardło, kiedy tylko tamten wszedł do pomieszczenia. Zadał
sobie trud, żeby zbić lampkę i pogrążyć jadalnię w mroku, wiedział zatem, że Rosdale nie zapali
światła, wchodząc. Dlaczego?
Phil Conrad, najstarszy w zespole - zbliżał się do pięćdziesiątki - poruszył się na stołku.
- Może mieli umówione spotkanie.
- Dlaczego po ciemku? - dodał Baker, umięśniony brunet.
- Randkę - podsunął Donovan, nowy nabytek żandarmerii.
- Na statku? - zdziwił się Conrad, drapiąc się po siwiejącej skroni.
- Kto wie? Rosdale się ukrywał, może czekał na... mężczyznę?
- Równie dobrze mógł mieć złe zamiary - rozważał Larsson, drugi olbrzym w zespole. - Spotkanie
w celu sprzedaży narkotyków albo czegoś innego. Nie on pierwszy!
Frewin gwizdnął, żeby ostudzić entuzjazm swoich ludzi. Odczekał kilka sekund, żeby skupić na
sobie ich uwagę, po czym napisał: W JAKI SPOSÓB ZABÓJCA ZWABIŁ ROSDALE'A? W JAKI
SPOSÓB ZABIŁ GO PO CIEMKU?
Stukając końcem kredy w tablicę, Frewin powiedział z naciskiem:
- Zastanówmy się. Sprawca nie jest nadczłowiekiem, nie widzi bez światła. Na dodatek jest
bardzo dobrze zorganizowany, na miejscu zbrodni nie znaleźliśmy niczego, ani noża, ani innej broni.
Nic. Matters natknął się na kilka śladów krwi w zlewie w kuchni obok, co oznacza, że zabójca zdążył
się umyć przed wyjściem. Przyniósł ze sobą narzędzia, a przynajmniej łeb barana i prawdopodobnie
rzeźnickie haki do powieszenia ofiary. Wszystko to zostało zaplanowane, zabójca zaś nie był
zaniepokojony. Wiedział, że wartownicy nie przyjdą sprawdzić jadalni wcześniej niż przed pierwszą
w nocy A zatem to ktoś z załogi. Zaczniecie od przesłuchania strażników, którzy pełnili wartę
wczoraj w nocy i w ciągu trzech poprzednich.
Frewin mówił szybko, zmierzał do sedna. Matters, który w ciągu dwóch ostatnich lat pomagał mu
w wielu śledztwach, z czego sześć dotyczyło zabójstw, nigdy jeszcze nie zauważył u niego takiego
napięcia. Sam czuł się nieswojo, zżerany niecodziennym strachem.
Tym razem zabójca się... zabawił.
Matters nieśmiało podniósł palec, żeby zabrać głos.
- Ja... Moim zdaniem, panie poruczniku, moglibyśmy uściślić, że szukamy dobrze zbudowanego
osobnika. Trzeba było siły, żeby nadziać ciało na rzeźnickie haki i powiesić je.
- Słuszna uwaga, Matters! - stwierdził Frewin. - Wyjęliście mi to z ust. - Odwróciwszy się do
pozostałych, dodał: - Przeszukując kuchnie, Matters znalazł również ścierkę, która posłużyła do
wytarcia krwi.
Teraz z kolei Forrell podniósł dłoń.
- Czy nie powiedział pan, że wszędzie była krew? Chyba on... zabójca nie umył się ścierką?
- Otóż mam pewną teorię na ten temat: ponieważ na podłodze było mnóstwo krwi, nie chce mi się
wierzyć, że nikt w nią nie wdepnął podczas starcia. I w trakcie przenoszenia trupa. Wtedy
moglibyśmy bowiem znaleźć odciski butów. Tymczasem nie. Nic. Zabójca pomyślał o tym, żeby je
wytrzeć przed wyjściem.
- Sądzi pan, że jest aż tak... przezorny? - zdziwił się Donovan.
- Zastawił na tego człowieka pułapkę, przyniósł ze sobą coś do obcięcia mu głowy i zastąpienia
jej łbem zwierzęcia, a następnie nabił ofiarę na haki. Wobec tego tak, sądzę, że jest przezorny. To nie
jest przypadek, który należałoby rozpatrywać tak jak zwykle, obstaję przy tym. To nie są porachunki
ani bijatyka, która wymknęła się spod kontroli. To morderstwo.
Tym razem przyszła kolej na Clauwitza, drugiego z piegowatych rudzielców, który wykrzyknął:
- Skoro pomyślał o tym, żeby wytrzeć ślady butów, dlaczego nie wyczyścił całego pomieszczenia?
Mógł też ukryć ciało!
Matters odpowiedział, uprzedzając swojego zwierzchnika:
- Bo zależy mu na tym, żeby wystawić trupa na widok publiczny! Wyciera to, co go zdradza, ale
chce pokazać wszystkim, co zrobił.
- Zgadza się - przytaknął Frewin. - Co nie jest dobrą wiadomością. To poważny klient dla nas.
Prawdziwy szaleniec. Podkreślam: musimy się szybko dowiedzieć, kto to jest. Ten facet nie
poprzestanie na tym. - Zmierzył swoich ludzi wzrokiem, po czym dodał: - Panowie, macie dwie
godziny, żeby się przespać, a potem chcę was widzieć na tym cholernym okręcie, jak przesłuchujecie
załogę. Matters zbierze później od was informacje i powiąże je ze sobą. Bierzcie się do roboty i
niczego nie przeoczcie. W naszych szeregach jest morderca, którego trzeba jak najprędzej
unieszkodliwić.
Przypominam, że wkrótce mamy ruszyć na południe, nie możemy sobie pozwolić na wypłynięcie,
nie wyeliminowawszy przedtem tego wariata.
Podczas gdy mężczyźni opuszczali Ul, do Mattersa podszedł Donovan.
- Hej! Powiedz no, wygląda na to, że dobrze znasz porucznika? - zapytał rekrut, poprawiając na
nosie okulary.
- Już prawie dwa lata służę pod jego rozkazami.
- W takim razie musisz wiedzieć, co robił wcześniej. Był inspektorem policji, zgadza się?
Matters spojrzał na rozmówcę, a następnie skierował się do swojego namiotu.
- Nie, teraz mija dwadzieścia lat, jak zaciągnął się do wojska.
- Ach, tak? A przecież... sprawia wrażenie, że świetnie potrafi sobie radzić z mordercami, a w
armii... Cóż, trudno powiedzieć, żeby zdarzało się dużo tego typu śledztw, które pozwoliłyby mu
nabrać wprawy...
- Myślisz, że wśród tych wszystkich mężczyzn, których nakłania się do zabijania i którzy
przebywają ze sobą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, nigdy nic dochodzi do spięć?
Donovan podrapał się w ucho.
- Z pewnością - zgodził się. - Ale wydaje mi się, że to nie jest najlepsze miejsce na naukę. To
znaczy... bez urazy, dobra? Widzisz, byłem przekonany, że inspektorzy z żandarmerii wojskowej
raczej nie należą do najbystrzejszych... Mówię to, ponieważ po wojnie chciałbym wstąpić do policji,
mam na myśli policję cywilną, i zastanawiałem się, czy żandarmeria wojskowa jest naprawdę
skuteczna. Jestem wolontariuszem, wiesz?
- Zdaje się, że jesteś wolontariuszem w gorącej wodzie kąpanym...
- Co? Jak to?
- Daj spokój - westchnął Matters, przyspieszając kroku.
Donovan czym prędzej go dogonił.
- Hej, to prawda, co o nim mówią?
Matters zmarszczył brwi:
- Niby co?
- Dobrze wiesz... Krążą plotki...
Matters gwałtownie przystanął, a rysy mu stężały
- Natychmiast przestań! - rozkazał. - I olej tę paplaninę! Nikt mu nie dorasta nawet do pięt. Radzę
ci więc zamknąć gębę i uderzyć w kimę! Jutro się przekonamy, co potrafisz!
Wczesnoporanne słońce z trudem ogrzewało zdrętwiałe ciała żołnierzy poszturchujących się pod
prowizorycznymi prysznicami. W pobliżu, siedząc na ławkach wokół polowych jadalni, niewyspani
młodzi ludzie w mundurach szeregowców trzymali kurczowo w dłoniach menażki z kawą i palili
papierosy.
Ann szła przed siebie wśród zapachu tytoniu i taniego mydła, nie zważając na lubieżne uwagi ani
pełne podziwu gwizdy. Nauczyła się rozszyfrowywać zachowanie mężczyzn w przeddzień bitwy:
zapominali o dobrych manierach, cofając się ku instynktom, ku swojej najdzikszej stronie, żeby
przygotować się do zabijania.
Skręciwszy w alejkę wytyczoną linką rozciągniętą między słupami, na której wisiały dziesiątki
wojskowych ubrań, wkroczyła na teren obozu żandarmerii wojskowej - dwudziestu namiotów
rozstawionych ciasno wokół Ula. Namiot Frewina znajdował się w głębi. Zapukała w stalowy maszt.
- Wejść - powiedział ochrypły głos.
Ann spełniła polecenie. U sufitu kołysały się dwie lampy naftowe. Frewin leżał na pryczy z książką
w dłoni. Nie krył zaskoczenia na widok anielskiej twarzy pielęgniarki. Ona zaś z ciekawością
pochyliła głowę, chcąc odczytać tytuł książki. Archiwa Sherlocka Holmesa Arthura Conana Doyle'a.
- Proszę nie mówić, że pan to czyta!
Dotknięty do żywego Frewin podniósł się i starannie odłożył powieść na skrzynię, która służyła
jako stolik nocny.
- Czytam, czytam, bo właśnie z tej literatury można się wiele nauczyć.
Ann już pożałowała własnych słów. Zaczynać rozmowę od kpin. To do niej podobne.
- Nie chciałam pana zdenerwować, przepraszam.
Frewin wstał, chcąc znaleźć się z nią twarzą w twarz. Przewyższał ją o dwie głowy i ważył dwa
razy tyle co ona.
- Czym mogę służyć? - zapytał.
- Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że to ja będę mogła panu pomóc. Poszłam do kostnicy w izbie
chorych, żeby obejrzeć trupa.
Frewin pokręcił głową wyraźnie zmieszany.
- Proszę nie robić nic więcej, panno Dawson. Żałuję, że wczoraj nie oszczędziłem pani tego
widoku. Reszta należy wyłącznie do mnie... i do lekarza, który go zbada.
Ann przygryzła wargę. Po czym zdobyła się na odwagę i powiedziała:
- Proszę posłuchać. Nie zamierzam deprecjonować pracy lekarzy, ale... Ale ich bardziej interesują
ranni niż martwi. Dobrze ich znam, co nie powinno być dla pana żadnym zaskoczeniem, skoro jednak
jest wojna, lekarze są zbyt zajęci czym innym. Ich energia skupia się na żywych... To normalne!
Usta Frewina wykrzywiły się w grymasie.
- Wygląda na to, że dokładnie ich pani rozszyfrowała - stwierdził. - Jak na młodą pielęgniarkę jest
pani bystra, to dobrze. To pani oszczędzi rozczarowań.
Nie zważając na jego ojcowski ton, który ją drażnił, Ann ciągnęła:
- Po prostu widuję ich codziennie...
Frewin skinął potakująco głową, po czym dał jej ręką znak, żeby mówiła dalej.
- Zadałam sobie trud, żeby pójść do kostnicy i obejrzeć zwłoki. Zbadałam nacięcia na szyi.
Mężczyzna nie znał się na medycynie, to była dla niego ciężka praca. I... myślę, że jest praworęczny.
Tym razem grymas zniknął z twarzy Frewina.
- Co pozwala pani tak przypuszczać?
- Rany zadano nożem. Można dostrzec ich postrzępione kontury: z jednej strony grzbiet noża, tam,
gdzie są bardziej rozszerzone, a z drugiej ostrze, przy węższym nacięciu. Przypominają coś w rodzaju
jaja - wydłużonego i czubatego z jednej strony. Wszystkie biegną w jednym kierunku, to znaczy
grzbiet noża, czyli szersza krawędź, jest ciągle po tej samej stronie. Z kolei w miejscach
świadczących o tym, że nóż się ześliznął, można zauważyć, że rowki są cienkie, wskazując kierunek...
nacięcia. Ponieważ znalazłam dwa duże krwiaki na łopatkach, pańska hipoteza się potwierdza:
napastnik znajdował się z tyłu, kiedy wbił ostrze w gardło. Rosdale musiał upaść, a wtedy napastnik
dokończył swoje dzieło na podłodze, być może opierając się kolanami o łopatki nieszczęśnika.
Maxime Chattam Człowiek Tom 2 Drapieżcy Tytuł oryginału: Preateurs przełożyła: Joanna Kluza Człowiek człowiekowi wilkiem Plaut Gdyby przyjemność czytania chcieli sobie Państwo umilić odpowiednim tłem muzycznym, podaję główne motywy które towarzyszyły mi w czasie pisania: - melodia z filmu Cienka czerwona linia, skomponowana przez Hansa Zimmera; - melodia z filmu Milczenie owiec, skomponowana przez Howarda Shore a; - melodia z filmu Monachium, skomponowana przez Johna Williamsa. Witam w niniejszej opowieści. Oby mogli Państwo się w nią zanurzyć bez zastrzeżeń... i przeżyć mimo przemocy tej wojny. Edgecombe, 2 stycznia 2007 roku Wojna bez nazwy. Młodzi żołnierze bestialsko okaleczeni w przerażających inscenizacjach. Co gorsze, to nie wróg jest sprawcą, ale jakiś psychopata, podstępny i sadystyczny potwór, który wkrótce zdziesiątkuje ich jednego po drugim... To już nie tylko thriller, to podręcznik przetrwania!
„Morderstwa są rzecz jasna potworne, ociekające krwią i pełne wyobraźni, ale w tym Chattam jest przecież najlepszy. Czarne czy białe? Raczej piękna paleta szarości: taki jest krajobraz i świat Maxime’a Chattama”. Le Monde „Maxime Chattam, cudowne dziecko thrillera, udowadnia Drapieżcami, że powieściopisarze francuscy mogą z sukcesem rywalizować z anglosaskimi gigantami gatunku”. Le Figaro Maxime Chattam, urodzony w 1976 r. Nim stal się jednym z najpopularniejszych francuskich pisarzy, studiował kryminalistykę pracował jako nocny stróż, aktor, dramatopisarz, a wreszcie sprzedawca w księgarni. A wszystko to, by zebrać bagaż różnorodnych doświadczeń na potrzeby przyszłych powieści. Odświeżył gatunek thrillera, dodając mu artyzmu. Jego książki: Otchłań zła, W ciemnościach strachu i Diabelskie zaklęcia, stanowiące słynną „Trylogię zła” oraz Krew czasu i Tajemnice chaosu, sprzedały się we Francji w ilości ponad dwóch milionów egzemplarzy i zebrały bardzo entuzjastyczne recenzje. 1 Niebo było jednostajnie szare i zatrzymywało światło niczym półprzezroczysta sieć, przepuszczając do ziemi jedynie zgaszony blask. Tysiące żołnierzy z bazy wojskowej czekało w namiotach. Jedni grali w karty lub w kości, z niedopalonym papierosem albo wykałaczką w kąciku ust, inni rozmawiali, siedząc skupieni wokół drewnianych skrzynek. Część oddziałów zdążyła już wsiąść na pokład okrętów wojennych przycumowanych na nabrzeżu, które zamieniło się w obozowisko. Zżerało ich oczekiwanie. Oczekiwanie na sygnał.
Najpierw przybierze on formę szmeru, który rozlegnie się ze stanowiska dowodzenia albo z mesy oficerskiej, a już po kilku minutach wiadomość rozejdzie się wśród zgromadzonych tutaj tysięcy żołnierzy w pełnym rynsztunku bojowym. Wówczas należało będzie uformować szyki. I ruszyć na południe - ku przyszłości, która oferuje właściwie tylko smutną alternatywę: przeżyć pod ostrzałem albo zginąć od celnego strzału przeciwnika. Nad portem górował budynek sztabu wzniesiony z czerwonej cegły, z białymi spoinami, krawędziami i gzymsami. Porucznik Craig Frewin, stojąc przy oknie w pomieszczeniu na drugim piętrze, wpatrywał się w to jednobarwne, wybuchające śmiechem, pochrapujące i miotające przekleństwa zbiorowisko ludzi, zgromadzone wokół drewnianych baraków, z których o każdej porze dnia wydobywały się opary z kotłów z gorącym jedzeniem. Frewin miał dłonie splecione za plecami, a wojskowa koszula opinała jego potężną, silnie umięśnioną klatkę piersiową. Był to postawny mężczyzna o szerokich, masywnych ramionach. Dobiegał czterdziestki, uroku dodawały mu blond włosy o popielatym odcieniu i proste rysy skryte pod jednodniowym zarostem, złagodzone przez wąski nos i pełne wargi. Czarne błyski w orzechowych oczach podkreślały jego wygląd, którego nie sposób było zapomnieć. Frewin wsłuchiwał się właśnie w słowa generała brygady Colina Toddwartha: - Craig, znamy się nie od dziś, bądźmy więc ze sobą szczerzy. Wiem, że to cię nie zachwyca, ale nie mamy wyboru. Żandarmeria wojskowa dysponuje zbyt małą liczbą ludzi, żeby zachować oddziały w dotychczasowym stanic osobowym. Każdy podległy ci żołnierz zostanie przydzielony do konkretnego plutonu albo do danej kompanii, jeśli się okaże, że będę miał za mało ludzi. Stojący nieruchomo Frewin odrzekł z typową dlań flegmą, tonem zbyt spokojnym, żeby można go było uznać za grzeczny: - Rozproszeni po plutonach, które mają ruszyć do natarcia, na nic się nie przydamy, Colin. To szaleństwo. Jesteśmy oficerami śledczymi, nie żołnierzami pierwszych linii ataku. - Doskonale o tym wiem - żachnął się Colin Toddwarth, akcentując każde słowo. - Tylko że... czasy się zmieniają. Wasza obecność w oddziałach pomoże utrzymać porządek, a to nie będzie łatwe. Spodziewamy się piekła. Ludzie będą chcieli dezerterować. Wy ich powstrzymacie, a jeśli będzie trzeba, to surowo ukarzecie. Rozkazy są jasne. Jako członkowie żandarmerii wojskowej zachowujecie status służb uprzywilejowanych, ale uzgadniajcie wszystko z dowódcą określonej jednostki. - Nie po to wstąpiłem do żandarmerii - przypomniał wciąż tak samo spokojny Frewin. - Nie po to, żeby się bawić w psa ogrodnika. - Nie ja o tym decyduję, przykro mi. Ale zadbałem o to, żeby twoi ludzie, podobnie jak ty sam,
zostali przydzieleni do plutonów, które nie idą na pierwszy ogień. Najgorsze zamieszanie zdąży minąć... - Jednym słowem: wszystko już postanowione - rzucił zimno Frewin. Generał pogładził sobie wąsy, po czym odparł: - Będziesz w kompanii Drakea, pluton jest do uzgodnienia. Zaokrętujecie się na niszczycielu Swordfish. Frewin odwrócił się w końcu twarzą do zwierzchnika. - Pozwolisz przynajmniej, żebym sam uprzedził moich ludzi? Toddwarth odczekał dziesięć sekund, zanim wydał zgodę przymknięciem powiek. Przyglądał się swojemu podwładnemu, wielkiemu osiłkowi, z osobliwą mieszaniną ojcowskiej czułości i fascynacji. Frewin jedyny wykazywał tak duże zainteresowanie śledztwem. Większość żołnierzy służących w żandarmerii lubiła swoją funkcję ze względu na władzę, jaką im ona dawała. Tymczasem Frewin unikał tego rodzaju zadań, wybierając nawet najtrudniejsze dochodzenia, zawsze chętny, żeby obejrzeć trupa i rozpocząć poszukiwania napastnika. Stosując przy tym własne, dość szczególne metody śledcze. Frewin był jedynym wojskowym, który poprosił o pozwolenie na udział w wykładach z psychologii. Pewnego dnia Toddwarth uświadomił sobie, że Frewin lubi kontakt z gwałtowną śmiercią. Nie taką, jaka przytrafia się na wojnie, którą uważał za bezwstydną, ale - jak sam mówił - ze śmiercią przychodzącą z cienia, intymną i tajemniczą. Toddwarth zapytał go o przyczynę tego dość dziwnego upodobania. Nigdy nie zapomni odpowiedzi, jaką otrzymał: „Ponieważ całe życie zawiera się w tej subtelnej chwili, kiedy jedna istota postanawia zadać drugiej istocie śmierć”. Gdy więc tylko w jego okręgu wojskowym popełniono jakąś zbrodnię, Frewin z badawczym błyskiem w oku niemal od razu pojawiał się na miejscu przestępstwa. Toddwarth od dawna czuł coś dziwnego w stosunku do porucznika, coś w rodzaju lęku. Bardzo złożona osobowość tkwiąca w tym potężnym ciele napawała niepokojem. Frewin obejrzał się jeszcze w progu, żeby zapytać: - Na kiedy przewidziano rozpoczęcie misji? Generał pokręcił głową. - Sztab o tym zdecyduje. Na razie morze jest niespokojne. Ale... zdaje się, założenie jest takie, że wyruszacie niezwłocznie. To wszystko, co mogę ci powiedzieć. Craig Frewin torował sobie drogę wśród plątaniny lin odciągowych, mijając czekających żołnierzy, którzy grali na harmonijkach ustnych lub głośno rozmawiali, przekrzykując kompanów. Odnalazł swój namiot w obozowisku swojego oddziału. Młody Matters o dziobatej twarzy (pozostałość po niszczycielskim trądziku) i o kończynach zbyt długich, by wiedzieć, co z nimi począć,
siedział na uboczu na skła danym stołeczku, czytając komiks. Był sierżantem Frewina, uważnym i oddanym. Clauwitz i Forrell, zwani „bliźniakami" - dwaj rudzielcy o skórze pokrytej czerwonymi piegami - bracia jedynie z wyglądu, rozmawiali nad stosem zdjęć roznegliżowanych kobiet, pochodzących zapewne z pisma o równie wątpliwej reputacji jak one. Kevin Matters podniósł wzrok na mijającego go dowódcę, czekając na jakieś polecenie. Frewin się jednak nie odezwał, tylko zniknął w swoim namiocie, zawiązując linkę płachty zasłaniającej wejście. Czuł potrzebę zastanowienia się nad otrzymanymi informacjami, nabrania dystansu do ostatnich wydarzeń. „Nigdy nie rozmawiać ze swoimi ludźmi pod wpływem gniewu" - taką właśnie narzucił sobie regułę. Przez płótno przenikała blada poświata, która zapewniała niewystarczającą ilość światła, żeby dobrze widzieć. Frewin zapalił więc lampę naftową, po czym usiadł na prowizorycznym krześle przy stole, który służył mu za biurko. Chwyciwszy pióro i notatnik, zaczął pisać: Moja najdroższa Patty. Wracam do Ciebie... Przyłożył dłoń do czoła i odczekał chwilę, żeby uspokoić potok słów, które kłębiły mu się w głowie. Skreślił pierwsze zdanie, po czym nagle zmiął kartkę i zaczął list od nowa. Tym razem napisał jednym ciągiem: Moja słodka, Pamiętasz zegar w naszej sypialni u Twojej matki? Jego rozdzierające wahadło przypominające czas uciekający godzinom bezsenności, o której tak często mi mówiłaś? Hałas życia w obozie brzęczy mi w uszach z takim samym obsesyjnym uporem. Niemal z lękiem. Wszyscy się tutaj podniecają, czując strach w trzewiach. Czekamy na sygnał do wielkiego wymarszu ku ziemi, na której przygotowuje się przyprawiający o największy zawrót głowy handel, jakiego człowiek nigdy nie wymyślił: wymiana naszych istnień. Zabrać czyjeś życie, żeby ocalić nasze. Żeby narzucić wolność. Jesteśmy przeklęci, kochanie. Zło, jakie sobie wyrządzamy, jest tak duże, że zastanawiam się, czy to przekleństwo nie przejdzie na następne pokolenia. W ostatnią niedzielę, jadąc po zaopatrzenie do wioski, minąłem dwoje dzieci. Zrobiło mi się wstyd na ich widok. Wstyd za nas. Za historię, którą im zaszczepiamy. Cała ta cywilizacja, cały ten postęp, te obietnice - wszystko po to, żeby w końcu rozwiązywać nasze spory przez rzeź. Czy Ty wiesz, że większość naszych ludzi nie wie nawet, dlaczego wyruszamy na tę wojnę? Jestem pewien, że po drugiej stronie dział wygląda to tak samo! Wybacz mi. Nie potrafię dzisiaj poprawnie pisać, uczucia są zbyt silne, proszę Cię więc o wybaczenie. Spróbuję dziś wieczorem albo jutro rano. Brak mi Ciebie. Ale o tym wiesz. Twój Craig
Frewin odłożył pióro i upewniwszy się, że atrament nie pobrudził mu palców, zgiął kartkę na trzy. Następnie napisał na kopercie imię i nazwisko PATTY FREWIN, nie dodając adresu, po czym poszedł otworzyć zielony metalowy kufer. Wewnątrz znajdowało się sześćdziesiąt podobnych kopert, dobrze ukrytych pod grubym kocem: ten sam odbiorca, ale bez adresu. Niektóre koperty, już pożółkłe, zdawały się tam spoczywać od miesięcy. Ta dołączyła do pozostałych. 2 Wyjście ze snu było jak przebicie się na powierzchnię wody po długim bezdechu - rewolucja zmysłów i gwałtowna zmiana punktów odniesienia. Ann Dawson wyłoniła się z marzeń sennych, odzyskując oddech. Ściany się rozstąpiły, sufit znieruchomiał. Znajdowała się w... w... W swoim pokoju, w izbie chorych. Zasnęła po zjedzeniu w łóżku zupy na kolację, z książką w dłoni. Światło się paliło... nie. Nie na stoliku nocnym. Kiedy je zgasiła? Nie przypominała sobie tego. Do pokoju wpadał blask żarówki z korytarza. Ze snu wyrwało ją czyjeś dotknięcie, czyjś głos. Dłoń, nadal spoczywająca na jej ramieniu, cofnęła się. Jakaś twarz, jakiś szept.
- Ann... Ann, obudź się. Pyzate policzki, gęste brwi, proste i długie włosy. Przysadzista sylwetka jak z chińskiego teatru cieni. Clarice. Miała na sobie mundurek pielęgniarki, biały z czerwonym krzyżem. Ann z trudem dochodziła do siebie. „Która może być godzina?”. Odniosła wrażenie, że spała zaledwie dwie godziny. - Coś się dzieje na dole - oznajmiła Clarice. - Coś się stało. - Co takiego? - zapytała Ann zaspanym głosem. - Nie wiem, zajmuje się tym żandarmeria, cały obóz jeszcze śpi. Ann wyprostowała sztywny ze zmęczenia kark, żeby spojrzeć na wskazówki zegara. Było wpół do drugiej w nocy. - Dopiero co nas powiadomili. Nie prosili o lekarza, tylko o sanitariuszy. To zły znak. Ann odrzuciła kołdrę. Jej szczupłe uda owionął chłód. - Przepraszam, że tak późno cię nachodzę - usprawiedliwiła się Clarice. - Prosiłaś, żebym cię powiadomiła, gdyby żandarmeria prowadziła jakąś sprawę dotyczącą przemocy. Zdaje mi się, że to jest właśnie taki wypadek. Ann pokiwała głową. - Wiem. Dziękuję... Wstała i podeszła do fajansowej umywalki, żeby opłukać twarz. W dolnej części lustra był przyklejony fragment strony wyrwanej z jakiejś książki: NIC NIE JEST STAŁE. JEDNOSTKA JEST PRZYNAJMNIEJ PANIĄ SAMEJ SIEBIE. Ann przeczytała go po raz tysięczny i westchnęła, jej oddech zaś pokrył lustro lśniącymi perełkami. Przyglądała się sobie przez chwilę, dotykając palcami nabrzmiałej od zmęczenia, zwykle jednak szczupłej twarzy. Okalające skronie jasne loki sięgały jej aż do ramion. - Gdzie to się wydarzyło? - zapytała. - Na krążowniku Seagull. - Nie wiesz, kogo tam wysłali? - Nie. Ale wyglądało to poważnie. Żołnierz, który przyszedł nas powiadomić, był blady jak płótno. I prosił, żeby zachować całkowitą dyskrecję. Ann oblizała wargi. „Sprawa jest więc poważna - pomyślała. - Nie ma czasu do stracenia”. Chwyciła biały żakiet i spódnicę, którą nosiła poprzedniego dnia, po czym ubrała się w pośpiechu.
- Dziękuję, Clarice, możesz wrócić na dół. Daj mi kwadrans, zanim wyślesz sanitariuszy. I proszę, ani słowa nikomu na ten temat. Ann wyszła z budynku i przemierzyła wypełniony namiotami obóz, kierując się światłem wiszących lamp. W gęstej mgle, która spowijała bazę, promienie tworzyły jedynie niewyraźne aureole. Dotarła do nabrzeża, na którym pię trzyły się stosy sprzętu, żywności i amunicji. Rzędy baraków przypominały budki z frytkami latem na plaży z tą tylko różnicą, że tutaj zapach tłuszczu ustąpił miejsca odorowi strachu. Cierpkiego strachu, który wywracał żołnierzom flaki na drugą stronę, powodując wymioty, barwiąc ich odchody aż zasmrodził port obrzydliwym kwasem. Kilkanaście metrów niżej, pod wpływem ruchu wody, mgła nieco zrzedła. Wyłoniły się z niej potężne okręty wojenne, szkielety podobne do kościotrupów w mglistą noc. Masywne kominy, liny, bandery, wieżyczki, sterczące działa - cały kościec tych morskich olbrzymów pojawił się na szczycie przyprawiających o zawrót głowy kadłubów. W grupie mężczyzn, którzy trzymali lampy naftowe i latarki elektryczne, Ann dostrzegła trap prowadzący na pokład krążownika Seagull. Kiedy się zbliżyła, na dole trapu ujrzała profil oficera żandarmerii: zmierzwione krótkie włosy, kwadratowa żuchwa, potężne ramiona, sylwetka kolosa. Mężczyzna był zajęty rozmową z dwoma uzbrojonymi strażnikami i oficerem marynarki. Z tyłu, obok bardzo młodego sierżanta z opaską żandarmerii, stał rudowłosy żołnierz z taką samą opaską na ramieniu. Ann odetchnęła głęboko, wypięła pierś i wyszła z ciemności pewnym krokiem. - Dobry wieczór - powiedziała cicho. Matters drgnął i natychmiast zmierzył ją od stóp po głowę. - Powiedziano mi, że panowie mnie potrzebują - ciągnęła pielęgniarka. Frewin przerwał rozmowę i odwrócił się w jej stronę. - Co pani tutaj robi? Uniosła brwi i przybrała zdziwioną minę. - Miałam właśnie dyżur na izbie chorych i kazano mi przyjść tutaj jak najszybciej. Frewin wydał się nagle znużony. Gwałtownie potrząsnął głową. - Potrzebuję noszy i dwóch ludzi do ich niesienia! Nie pielęgniarki! Wówczas Ann przeczytała nazwisko na jego kurtce w kolorze khaki: C. FREWIN. Zamrugała. Porucznik Frewin. Ten, który aresztował ponad trzydziestu morderców w armii. Tak naprawdę jego
wyczyny nikogo nie interesowały. Nikogo oprócz Ann. Jak mogła nie rozpoznać go od razu? Tak wiele informacji zebrała na temat jego osoby i techniki, jaką się posługiwał, prowadząc śledztwa. Powiadano, że jest zarozumiały, dziwaczny, zamknięty w sobie i bezczelny Miała wspaniałą okazję sama się o tym przekonać. Nie mogła jej przepuścić. - Musiałam źle zrozumieć - rzuciła, nie ruszając się z miejsca. Czuła jednak, że nie wpuści jej na pokład. Clarice nie przesadziła, to naprawdę wyglądało poważnie. „I niezręcznie - pomyślała. Postanowiła jednak zaryzykować: - Mam powiedzieć sanitariuszom, których pan potrzebuje, żeby wzięli koc do przykrycia ciała, czy to nie będzie konieczne? Tym razem Frewin postąpił krok w jej kierunku. - Kto pani mówił o ciele? - zaniepokoił się. Spojrzała nań bez mrugnięcia, upewniając się w duchu, że stoi prosto, pewna siebie. Lubi logiczne rozumowanie i rzeczowość. A przede wszystkim: lubi się otaczać personelem medycznym! W śledztwie wykorzystuje wszystkie dostępne dziedziny wiedzy! - Żandarmeria żąda ode mnie dwóch sanitariuszy o drugiej w nocy, na dodatek na miejscu zdarzenia zastaję samego porucznika Frewina. Wątpię, żeby obudzono pana o tej porze, gdyby chodziło o pijanego żołnierza albo wartownika, który złamał nogę w kostce w czasie patrolu. A może się mylę? Pełne zakłopotania milczenie utwierdziło ją w przekonaniu, że celnie trafiła. - Matters - powiedział w końcu Frewin. - Przynieście mi wreszcie te pieprzone nosze! - Obrócił się na pięcie, żeby stanąć twarzą w twarz z pielęgniarką. - A pani niech tu wejdzie, może zdoła nas pani oświecić na temat tego, co nas czeka w środku. Ann ukryła radość. Udało się. Matters westchnął za jej plecami. - Od tej chwili wszystko, co pani zobaczy lub usłyszy, musi pozostać tajemnicą - dodał porucznik. - Czy wyrażam się dostatecznie jasno? - Całkowicie. Skinął głową, zachęcając, żeby ruszyła za nim, po czym oboje wspięli się na pokład krążownika. - Jak się pani nazywa? - zapytał. - Ann Dawson.
W portowej mgle rozległ się dźwięk dzwonu. Ann nie mogła ochłonąć. Musiała się teraz skupić, wykazać dokładnością i skutecznością. Przede wszystkim zaś uważać na to, co powie. Nie spieszyć się. Zachować dyskrecję. Ale myśleć rzeczowo! Co tak poważnego mogło się znajdować na tym okręcie? Dopiero na pokładzie krążownika Seagull spostrzegła, jak bardzo pobladł towarzyszący im oficer. Jeśli się dobrze przyjrzeć, można by powiedzieć, że drżał. Dzwon w oddali zadźwięczał ponownie. Luk za nimi zamknął się z trzaskiem. 3 Schody prowadzące do serca krążownika były strome, a metalowe stopnie potęgowały echo kroków osób, które schodziły coraz niżej w głąb okrętu. Craig Frewin przechodził przez kolejne szczelne drzwi, krążył po labiryncie wąskich korytarzy oświetlonych białawymi lampkami, nie pozostając nawet na metr w tyle za prowadzącym oficerem. Na okręcie panowała zupełna cisza, znikąd nie dobiegał najmniejszy nawet szmer ani pomruk maszynerii. W wypełnionych rurami korytarzach nie rozlegał się żaden dźwięk. Frewin służył w wojsku od blisko dwudziestu lat, przez cały czas w żandarmerii. Logiczny umysł i pewność siebie pozwoliły mu szybko wspiąć się po szczeblach kariery i kierować własnym zespołem. Prowadził głównie sprawy o wykroczenia, bójki między żołnierzami. Niekiedy sprawy o napaść. Od czasu do czasu zaś - o zabójstwo. Frewin był profesjonalistą. Znał dobrze armię i panującą w niej mentalność, wiedział co to rygor i jakie bywają jego skutki uboczne. W wojsku
wszystko było funkcjonalne i zorganizowane. Bardzo ułatwiało to prowadzenie śledztwa. Motyw większości wyjaśnionych przestępstw był ten sam: brutalność, która wymknęła się spod kontroli. Rzadziej zdarzały się gwałty, którym towarzyszyły morderstwa, często popełniane przez żołnierzy wyższych rangą i z tego też powodu tuszowane. Homoseksualizm wywoływał w wojsku wielkie emocje. |Jedyną tolerowaną i podsycaną religią był tutaj bowiem kult męskości, machismo. Tym razem, według zeznań oficera dyżurnego, wartownik, który znalazł ciało, wpadł w panikę. Stracił głowę i zaczął coś bredzić o ciele pół-człowieka, pół bestii, wrzeszcząc, że na pokładzie jest diabeł. Oficer czym prędzej kazał go sprowadzić do izby chorych - tej na okręcie, przez dbałość o dyskrecję. Pogłoski i tak się jednak rozniosły wśród żołnierzy pełniących wartę. Wtedy oficer postanowił osobiście to sprawdzić. Od tamtej pory bladość nie opuszczała jego twarzy. - Proszę się przygotować na najgorsze - ostrzegł Frewina. - To co znajduje się na dole, jest... nieprawdopodobne. To jest... diabelskie! Trzeba znaleźć sprawców, i to szybko! Frewin analizował te słowa przez całą wędrówkę po niekończących się korytarzach krążownika. Oficer wypowiedział z naciskiem określenie „diabelskie”, użył go po chwili zastanowienia, nie było to więc przypadkowe porównanie. Poza tym wspomniał nie o „sprawcy”, ale o sprawcach... Co też mogło ich czekać na dole? Oficer Coolidge zwolnił w połowie bardzo długiego korytarza, po czym zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami. Było je widać w ciemnościach między dwiema wiszącymi dość daleko od siebie lampami. Odwróciwszy się, Coolidge zaczekał, aż Frewin, Ann Dawson i Clauwitz do niego dołączą, zanim położył dłoń na zimnej klamce. - Proszę pani, może powinna pani zaczekać... - Mam żołądek na swoim miejscu - przerwała mu Ann, widząc strużkę potu na jego czole. Coolidge nie nalegał, poprzestając na zaciśnięciu ust. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Frewin spojrzał na swojego żołnierza i rozkazał: - Zostańcie tutaj i nie wpuszczajcie nikogo poza Mattersem, kiedy się zjawi. Ku ogromnemu zdziwieniu Frewina pomieszczenie spowijały ciemności. Nie było najdrobniejszego źródła światła. - To pan wyłączył oświetlenie? - zapytał natychmiast. - Było tutaj ciemno, kiedy go znaleźli. - Drżący głos odbijał się echem, pomieszczenie musiało więc być obszerne.
- Później włączyli światło, a ja je zgasiłem, wychodząc. Przekroczywszy stopień, Frewin postąpił kilka kroków naprzód, zanim przystanął. W jednej chwili kilkadziesiąt żarówek zajaśniało oślepiającym światłem. Ukazały się ławki i stoły, następnie kredens z naczyniami i długa lada. „Jadalnia” - odgadł w myślach Frewin. Zdolna pomieścić sto osób jednocześnie. Pośrodku sali zwisały bezwładnie cztery kończyny w mundurze khaki upstrzonym posępnymi ciemnymi aureolami. Ludzkie ciało. Z głową potwora. Dwoje ogromnych czarnych oczu, zakrzywione rogi, wilgotny pysk. Z wyrwanymi wargami odsłaniającymi szczękę. Minotaur zdawał się pływać w powietrzu. Ann zdusiła cichy okrzyk, przykładając dłonie do ust. Dwa haki do mięsa, umieszczone na metalowych belkach, trzymały się dzięki ciężarowi trupa nadzianego za ramiona. Frewin podszedł powoli, nie wierząc własnym oczom. - Proszę uważać, gdzie pan stawia stopy! - ostrzegł Coolidge. Frewin w porę spuścił wzrok, żeby dostrzec kałużę krwi. Zatrzymał się, klnąc pod nosem. To było do niego niepodobne - zazwyczaj zachowywał tak wielką ostrożność. Skupił z powrotem uwagę na człowieku bestii. Nigdy nie widział niczego podobnego. Ofierze odcięto głowę, a łeb zwierzęcia przymocowano do szyi z ogromną starannością. W tym miejscu skórę całkowicie pokrywała krew. Cała górna część munduru była poplamiona. - Uprzedzałem pana - powiedział Coolidge z nieco większą pewnością siebie, tak jakby złe samopoczucie innych go pokrzepiało. - Trzeba prędko powstrzymać tych bydlaków. Frewin zmarszczył brwi. - Z czego pan wnioskuje, że jest ich więcej? - zapytał. - Cóż... Trzeba być dobrze zorganizowanym, żeby wykraść ciało. Nie wyobrażam sobie, żeby jeden człowiek był zdolny do... - Wykraść ciało? - powtórzył Frewin. - Nie rozumiem pana. - Tak - wskazał na trupa. - Przecież to oczywiste! To kradzież popełniona w kostnicy, dowcip na bardzo wątpliwym poziomie. Zaskoczona tą teorią Ann czekała niecierpliwie na reakcję śledczego. Frewin wpatrywał się uważnie w oficera marynarki.
- Chciałbym podzielać pańskie optymistyczne wnioski - rzekł ze spokojem - ale nie mamy tutaj do czynienia z kradzieżą zwłok. Obawiam się, że to zabójstwo. Coolidge zaryzykował grymas uśmiechu. - Nie, oczywiście, że nie. To znaczy... nie. Kto by zrobił coś... takiego? To jest okręt wojenny, a nie dom wariatów! Proszę spojrzeć! Ten łeb... kozła to dzieło bandy ekscentryków o żałosnym poczuciu humoru. A wie pan dlaczego? Bo morderca by tego nie zrobił! Przecież to oczywiste! Łeb kozła to groteskowe! - Wydaje mi się, że barana - mruknęła Ann. - To łeb barana. Nawet na nią nie spojrzawszy, Frewin potoczył wokoło wzrokiem, ignorując Coolidge a. Między dwoma stołami znajdowała się wielka kałuża krwi. Podłoga była upstrzona cynobrowymi bryzgami, kreskami i kropkami, które mówiły, w jaki sposób z rozerwanych tętnic uciekało z ciała życie. Porucznik okrążył zwłoki, badając i zapamiętując szczegóły. Z jego twarzy nie można było wyczytać żadnych emocji, chociaż nerwowo zaciskał i otwierał lewą dłoń. Po uważnych oględzinach Frewin usiadł przy stole, żeby przyjrzeć się jatce. Haki zostały wbite w łopatki. - Czy nocą drzwi są zamknięte na klucz? - zapytał, nie odwracając wzroku od trupa. - Nie, nie ma powodu, żeby to robić, a żołnierze powinni spać o tej porze. Mam czterech wartowników, którzy patrolują pokład. To procedura narzucona przez kapitana okrętu w czasie wojny. Ale tylko dwóch wartowników wewnątrz, więcej nie potrzeba. W tej chwili gościmy na pokładzie trzy kompanie, blisko sześciuset dodatkowych ludzi poza załogą. To niezła zgraja, a do tego wszyscy oficerowie, którzy są z nimi. Gdyby była jakaś bijatyka, usłyszeliby. Frewin wskazał na dłonie ofiary poplamione krwią. - Chce pan powiedzieć, że nie można się tu bić i pozostać niezauważonym? - zapytał z naciskiem. - Cóż, w pobliżu nie ma żadnej kajuty, niemniej jednak to nie mogłoby długo trwać. Wartownik przechodzi tym korytarzem co piętnaście lub dwadzieścia minut. - Coolidge zawahał się, po czym dodał niechętnie: - Jest pan przekonany, że to zabójstwo, prawda? Jak pan myśli, to jakaś kłótnia, która źle się skończyła? Frewin obrzucił oficera szybkim spojrzeniem. Tamten nie czuł się swobodnie, rozdarty między własną rygorystyczną wizją armii a tą szaloną hipotezą, którą chciano mu narzucić. Usiłował za wszelką cenę rozważyć potworność tej sceny w kategoriach rozumowych. Frewin postanowił nie cackać się z nim dłużej. - Widział pan kiedyś, żeby dwóch ludzi się biło, a potem zwycięzca przymocował do ciała przegranego łeb barana?
Coolidge nie odpowiedział. Ann cofnęła się, żeby zyskać szerszy plan. Włożyła ręce do kieszeni żakietu, przyciskając ramiona do ciała, jakby było jej zimno. Coolidge zmarszczył z powątpiewaniem czoło. - A więc pan... naprawdę wierzy w morderstwo? - zapytał nie do końca przekonany. Frewin zastanawiał się przez chwilę, zanim odpowiedział: - Na podłodze jest dużo krwi. I rozbryzgów. To oznacza, że serce nadal biło, kiedy przecięto tętnice i żyły. To nie był trup skradziony z kostnicy. Przykro mi. Coolidge zamilkł, przetrawiając fakty i jednocześnie nie potrafiąc ich zaakceptować. - Gorzej, dokonano tego z premedytacją - dodał Frewin. - Co...? - wykrztusił oficer dyżurny. - Ma pan na pokładzie owce i barany? Bo ten łeb jest świeży, to dość oczywiste. Proszę tutaj podejść. Coolidge, który cały czas stał w progu jadalni, wyprostował się i położył dłonie na pasku, ale nie ruszył się z miejsca. Frewin oszczędził go, mówiąc dalej: - Czy wartownik zagląda do tego pomieszczenia przy każdym obchodzie? - Nie, jest tak dużo korytarzy, poziomów i pomieszczeń, że wartownicy patrolują wszystko, ale sprawdzają sytuację w kajutach tylko na początku, w środku i na końcu obchodu. Pytałem tych dwóch żołnierzy, którzy mieli wachtę dziś w nocy. Jeden zaglądał do jadalni około dwudziestej drugiej, a później dopiero o pierwszej. - Co nam daje trzy godziny. Facet, który to zrobił, znał zwyczaje panujące na okręcie. Porucznik skrzyżował ręce na piersi, aby zastanowić się nad tym, co widzi. - Jest pan naprawdę pewien, że on jeszcze żył? - nalegał oficer. - Proszę spojrzeć na długość rozbryzgów na podłodze. Dobre półtora metra, a nawet dwa metry. Kiedy ciało zostało głęboko rozcięte, serce biło, pompowało do niego krew. Ono nadal biło, pompowało i wypychało całą tę krew... Cofnął się trzy kroki, po czym wskazał czerwony ślad niedaleko wejścia. - Ofiara dała się zaskoczyć tutaj, między stołami. Ann podeszła szybko i przykucnęła, żeby przyjrzeć się dokładnie czemuś, co właśnie zauważyła.
- Tutaj są jakieś litery - oznajmiła. Frewin pochylił się, żeby je odczytać. Od górnej kałuży ciąg drobnych kałuż i strużek znaczył smugę aż do miejsca, w którym wisiał mężczyzna. Ktoś go niósł lub ciągnął niezdarnie. Ann wskazała palcem dwa krwawe rysunki: - OT - przeczytała na głos. - Początek jakiegoś słowa? - Albo inicjały - dodał Frewin. Ann odetchnęła przez nos - to jej pomagało zachować spokój. Na początku swojej pracy jako pielęgniarka sądziła, że przywyknie do widoku krwi. To był błąd. Nauczyła się twardości, poruszania się wśród otwartych ciał, odkryła jednak, że w rzeczywistości nie można do tego przywyknąć. Można się z tym jedynie pogodzić. Niektóre z jej koleżanek nie okazywały już żadnych emocji na widok krwi. Ann im współczuła. Nabrały bowiem takiego dystansu do tego, co widzą lub robią, że zapomniały o najważniejszym - o życiu. Kiedy płynie krew, ucieka życie w najczystszej postaci. Ona jest nasieniem duszy, każda zaś kropla krwi lśni niczym sztandar egzystencji. Ann miała szczególny stosunek do krwi. Każda konfrontacja stanowiła pracę nad drugim człowiekiem, pracę nad sobą. I właśnie dlatego, że istniała ta niekończąca się walka, ta świadomość krwi, Ann uważała, że w swoim zawodzie znajduje się na właściwym miejscu. - Chciał zostawić wiadomość, żeby zdemaskować napastnika? - zaryzykowała przypuszczenie. Frewin ciągle milczał. - Nie uważa pan? - zdziwiła się. - Ma zakrwawione dłonie, opuszki palców też. Porucznik pokręcił głową. - Panno Dawson, nigdy nie widziała pani żołnierza, któremu ktoś podrzyna gardło - odrzekł posępnie. - W takich wypadkach człowiek wpada w panikę, strach rozdziera go zupełnie tak samo jak żelazo, które zagłębia się w jego ciele i przecina skórę, mięśnie, żyły, tętnice, struny głosowe. Krew zaczyna cieknąć do wewnątrz, w tchawicy, i na zewnątrz. Na widok tej drogi śmierci, która przekrawa go na pół, człowiek odczuwa tyle samo bólu, ile przerażenia. W takim wypadku nikt nie myślałby o pozostawieniu wskazówki, żeby zdemaskować napastnika. W rzeczywistości jest tylko charkot, cierpienie i niezmierzony strach. - W takim razie co to jest? Przecież pan widzi, że to nie są przypadkowe ślady! Wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał podkreślić coś oczywistego.
- Morderca sam to napisał. Ann zmarszczyła brwi. - Dlaczego miałby to zrobić? - Odwróciła się, wskazując podłogę. - To jest prawie niewidoczne, schowane pod ławką. - Nie wiem. To tylko jedna z możliwości i tyle. Wypowiedział ostatnie zdanie z roztargnieniem, jego uwagę przykuło bowiem coś innego. Podszedł do ściany i wskazał lampkę. Była rozbita, na podłodze zaś lśniły kawałki szkła. - Czy to tam się pobili? - zapytał Coolidge. - Nie, tutaj nie ma krwi. Poza tym nie sądzę, żeby się pobili. Na ogół podcina się człowiekowi gardło od tyłu. Przypuszczam, że ofiara przyszła tutaj w nocy z niewiadomego powodu. Panowały całkowite ciemności, ponieważ lampka była zbita. Dlaczego żołnierz nie zapalił dużych lamp? Coolidge dał znak, że się z tym nie zgadza. - Nie, drzwi są szczelne, światło się nie przedostaje na korytarz. Mógł równie dobrze zapalić górne lamy, a z zewnątrz i tak nie byłoby tego widać. Frewin zaczął się głośno zastanawiać: - A jednak ofiara weszła w całkowite ciemności i w nich pozostała. Przeszła nawet kilka metrów, aż dotąd. - Wycelował palec w kałużę i krople krwi. - Albo facet chciał pozostać w mroku, albo nie wiedział, gdzie znaleźć włącznik. - Obcy człowiek na okręcie? Frewin przytaknął łagodnie. - Napastnik pojawił się za jego plecami. Rozbryzgi są właściwie w jednym miejscu, to nie trwało długo, ofiara nie stawiała oporu, została więc zaskoczona. - Zastawiono na nią pułapkę... - wyrwało się Ann. - Właśnie tak to wygląda na moje oko. Przyszedł tutaj, ponieważ go zaproszono. Zabójca zaplanował zbrodnię, tłu kąc lampkę. - To zabójca zgasił za sobą światło, wychodząc! - wtrącił Coolidge z pewnością siebie. Frewin powiódł wokoło wzrokiem. - W pomieszczeniu nie ma żadnego zakamarka, nawet pod stołami jest zbyt dużo miejsca, żeby się tam schować i nie być widocznym z progu.
- Przecież... - Coolidge nie dawał za wygraną. - Nie rozumiem pańskiego uporu, poruczniku! Równie dobrze światło mogło się palić! Jeśli to naprawdę jest morderstwo, w takim razie to zwykłe porachunki, obaj mężczyźni z pewnością się znali, wystarczyło, żeby ofiara na chwilę odwróciła się plecami do napastnika, i tragedia gotowa! - Po co więc było ją tłuc? - zapytał Frewin, wskazując głową szczątki lampki. - Skoro ktoś zadał sobie trud, żeby to zrobić, uczynił to właśnie dlatego, aby pogrążyć pomieszczenie w całkowitej ciemności. Żeby nie być widzianym. W nadziei że rzuci się do gardła biednemu nieszczęśnikowi, który się tutaj zapuścił. Ten zaś kto rozbił tę lampkę, wiedział, że ofiara przyjdzie i nie włączy górnego oświetlenia. Nie wiem skąd, ale wiedział! Nagle otworzyły się drzwi, a w progu ukazał się Matters. - Panie poruczniku, są już sanitariusze... Zamilkł na widok trupa z łbem zwierzęcia. - Wejdźcie, Matters - rozkazał Frewin. Młody mężczyzna wykonał polecenie, nie spuszczając z oka wiszącej istoty. - Matters, pomóżcie mi zbadać pomieszczenie. Chcę mieć pewność, że niczego nie przeoczyliśmy. Ann! - Pielęgniarka aż podskoczyła, po czym odwróciła głowę w stronę Frewina. - Proszę się do nas przyłączyć, zajrzeć pod stoły. Zrobili, co kazał. Zaskoczona jego prośbą Ann odczuła swego rodzaju ulgę z tego powodu. To jej pozwoli nieco odetchnąć, skierować myśli na coś innego niż trup z łbem barana. Wszystko było czyste, starannie poukładane. Za drzwiami znajdowało się sąsiednie pomieszczenie: olbrzymia kuchnia wraz z przyległościami. Nie znaleźli nic, co by miało jakiekolwiek znaczenie. Frewin nie ukrywał rozczarowania. - Matters, powiedzcie Clauwitzowi, żeby poszedł do naszego obozu i obudził Forrella, a następnie przeczeszcie dokładnie kuchnię. Przewróćcie do góry nogami wszystko, szafy i inne meble, nie zapomnijcie też o śmietnikach. Sprawca z pewnością nie mógł obciąć człowiekowi głowy, nie mając odpowiednich narzędzi i nie musząc się potem umyć. Matters spełnił polecenie i wyjrzał na korytarz. - Jeśli to zaplanował, pewnie przyniósł własny sprzęt - odważyła się wtrącić Ann. Sama obserwacja trupa nie przyprawiała o mdłości, przeszkadzała jej za to wydzielana przezeń woń. Męka morderstwa. Nie ma to nic wspólnego z ranami odniesionymi na wojnie. Tutaj każda kropla krwi przywodziła na myśl celowe działanie, które dostarcza pewnej przyjemności. Aż do zastąpienia głowy łbem zwierzęcia.
- Jeśli przygotował się aż do tego stopnia, mamy powody do zmartwienia. Proszę pójść ze mną, chciałbym, żeby obejrzała pani trupa z bliska i wyraziła zawodową opinię. Nabrała potężny haust powietrza, zanim ruszyła za nim pewnym, jak miała nadzieję, krokiem. Frewin wszedł na ławkę stojącą obok zwisających nóg i zachęcił pielęgniarkę, żeby wdrapała się na ławkę naprzeciwko. Dziesięć centymetrów od denata. - Niech pani spojrzy na szyję - poprosił Frewin. - Skóra została przecięta w kilkunastu miejscach. Można by sądzić, że ręka mu się ześliznęła. Ann skupiła uwagę na fragmencie ciała. Na brzegach zwisały czerwone skrzepy. Skóra została rozerwana szarpnięciami, co świadczyło o gwałtowności ataku. Nie były to czyste i dokładne ruchy, lecz seria niepewnych nacięć - żeby zabijać powoli, za cenę okrutnych cierpień. Ann zdążyła przywyknąć do makabrycznych widoków, na tym polegał jej zawód. Nie potrafiła jednak oderwać się od okoliczności, od idei torturowania. I doskonale wiedziała dlaczego. Nie przyszła tutaj przez przypadek. Długo czekała na tę chwilę. Żeby stanąć oko w oko z... zabójcą. - Łeb barana nie może się trzymać sam - powiedziała, pochylając się, żeby obejrzeć kark ofiary. - Widzę jakiś metalowy przedmiot, zapewne nóż albo widelec, wbity po to, żeby połączyć obie części. Ja... Zamknęła oczy, żeby się skupić. Serce biło jej szybciej niż zwykle. Czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu. Natychmiast otworzyła z powrotem oczy. Frewin wpatrywał się w nią uważnie. - W porządku, proszę zejść. - Nie, mogę jeszcze... - Proszę nie nalegać, Ann. Niech pani zejdzie. Skinął na Mattersa, żeby jej pomógł. Następnie ponownie obejrzał denata. Zauważył wystający spod munduru łańcuszek. - Ma nieśmiertelniki - stwierdził. Wyciągnął je delikatnie, żeby przeczytać dane. - Nazywał się... Fergus Rosdale... Dwadzieścia... pięć lat. Frewin zszedł z ławki i spojrzał w pełne rozczarowania oczy pielęgniarki. Chciała bardziej pomóc, udowodnić swoją wartość. - Wpuśćcie sanitariuszy - rzucił do adiutanta. - Odprowadzimy pannę Dawson do pokoju, już
dosyć widziała. Później zajmiemy się ciałem. Ann otworzyła usta, żeby zaprotestować, dostrzegła jednak na twarzy Frewina determinację. Rozkaz nie podlegał najmniejszej dyskusji. Cmoknąwszy na znak, że zrozumiał, Matters wahał się jeszcze z odejściem. Frewin ciągle bacznie obserwował dyndającego trupa. - Wszystko... w porządku, panie poruczniku? - ośmielił się zapytać Matters. - Tak... - odparł szeptem Frewin. Matters nie dał się nabrać. Doskonale to widział, coś było nie tak z porucznikiem. Sam zresztą czuł się nieswojo. Podniósł wzrok na człowieka z łbem barana. Czerwone dziąsła lśniły w ostrym świetle. Matters poczuł, jak serce ściska mu się w piersi. Pewna myśl, a po niej mdłości zwaliły go z nóg: skoro ofiara przypomina potwora, jak zatem musi wyglądać morderca? 4 Swoją kwaterę główną Frewin i jego ludzie nazywali Ulem. Dokądkolwiek się udawali, ich pierwszym najważniejszym celem było znalezienie idealnego miejsca na Ul. Z chwilą rozpoczęcia śledztwa w miejscu tym zaczynało wrzeć - tam napływały wszystkie informacje, tam zbiegały się osie dochodzenia, tam przyczepiano notatki i zdjęcia na dużych korkowych tablicach, tam zapisywano najnowsze ustalenia na czarnych planszach, tam wreszcie dyskutowano w gorącej atmosferze przy kawie. Ul składał się z obszernego namiotu centralnego, o wymiarach dziesięć na pięć metrów, i z czterech
mniejszych namiotów, połączonych płóciennymi śluzami, służących albo jako biura, albo jako tymczasowe sypialnie. Zgodnie z rozkazem Frewina, przesłuchania odbywały się na zewnątrz. Na początku współpracy porucznik wyjaśnił Mattersowi, że często opłaca się na przesłuchaniu wyprowadzić żołnierza z równowagi, zwłaszcza gdy zgrywa wielkiego twardziela, zaciągając go na przykład do lasu, z dala od ludzkich spojrzeń. Odizolowany, obawiający się najgorszego, przesłuchiwany tracił pewność siebie. Było jeszcze ciemno, dlatego w centralnym namiocie Ula paliły się lampy zawieszone na metalowych stojakach, rzucając na podłogę i ściany imponujący cień Frewina. Na składanych stołkach siedziało siedmiu żołnierzy żandarmerii wojskowej, wśród nich Clauwitz i Forrell, dwa rudowłose osiłki. Matters stał, gotów udzielić pomocy zwierzchnikowi. Porucznik Frewin wziął kredę i zapisał na jednej z tablic nazwisko ofiary. - Fergus Rosdale - przeczytał. - Należał do kompanii Gold, do drugiego plutonu. To był zwykły żołnierz. Znaleziono go martwego o drugiej w nocy. Z poderżniętym gardłem i obciętą głową. Dla uściślenia dodam, że nie odnaleziono jego głowy. - Opisawszy bez zbytniego wdawania się w szczegóły łeb barana, Frewin skupił się na elementach odkrytych na miejscu. - Teraz kiedy został zidentyfikowany, wiemy, że Fergus Rosdale nie miał żadnych zadań do wykonania na pokładzie okrętu, czyli nie powinien był tam wchodzić. Albo więc zrobił to bez wiedzy wartowników, albo znał jednego z nich, albo któregoś przekupił. To wy macie znaleźć odpowiedź. - Napisał na tablicy: W JAKI SPOSÓB ROSDALE DOSTAŁ SIĘ NA POKŁAD SEAGULLA? - Myślę, że zabójca czekał na niego w ciemnościach. Poderżnął mu gardło, kiedy tylko tamten wszedł do pomieszczenia. Zadał sobie trud, żeby zbić lampkę i pogrążyć jadalnię w mroku, wiedział zatem, że Rosdale nie zapali światła, wchodząc. Dlaczego? Phil Conrad, najstarszy w zespole - zbliżał się do pięćdziesiątki - poruszył się na stołku. - Może mieli umówione spotkanie. - Dlaczego po ciemku? - dodał Baker, umięśniony brunet. - Randkę - podsunął Donovan, nowy nabytek żandarmerii. - Na statku? - zdziwił się Conrad, drapiąc się po siwiejącej skroni. - Kto wie? Rosdale się ukrywał, może czekał na... mężczyznę? - Równie dobrze mógł mieć złe zamiary - rozważał Larsson, drugi olbrzym w zespole. - Spotkanie w celu sprzedaży narkotyków albo czegoś innego. Nie on pierwszy! Frewin gwizdnął, żeby ostudzić entuzjazm swoich ludzi. Odczekał kilka sekund, żeby skupić na sobie ich uwagę, po czym napisał: W JAKI SPOSÓB ZABÓJCA ZWABIŁ ROSDALE'A? W JAKI SPOSÓB ZABIŁ GO PO CIEMKU? Stukając końcem kredy w tablicę, Frewin powiedział z naciskiem:
- Zastanówmy się. Sprawca nie jest nadczłowiekiem, nie widzi bez światła. Na dodatek jest bardzo dobrze zorganizowany, na miejscu zbrodni nie znaleźliśmy niczego, ani noża, ani innej broni. Nic. Matters natknął się na kilka śladów krwi w zlewie w kuchni obok, co oznacza, że zabójca zdążył się umyć przed wyjściem. Przyniósł ze sobą narzędzia, a przynajmniej łeb barana i prawdopodobnie rzeźnickie haki do powieszenia ofiary. Wszystko to zostało zaplanowane, zabójca zaś nie był zaniepokojony. Wiedział, że wartownicy nie przyjdą sprawdzić jadalni wcześniej niż przed pierwszą w nocy A zatem to ktoś z załogi. Zaczniecie od przesłuchania strażników, którzy pełnili wartę wczoraj w nocy i w ciągu trzech poprzednich. Frewin mówił szybko, zmierzał do sedna. Matters, który w ciągu dwóch ostatnich lat pomagał mu w wielu śledztwach, z czego sześć dotyczyło zabójstw, nigdy jeszcze nie zauważył u niego takiego napięcia. Sam czuł się nieswojo, zżerany niecodziennym strachem. Tym razem zabójca się... zabawił. Matters nieśmiało podniósł palec, żeby zabrać głos. - Ja... Moim zdaniem, panie poruczniku, moglibyśmy uściślić, że szukamy dobrze zbudowanego osobnika. Trzeba było siły, żeby nadziać ciało na rzeźnickie haki i powiesić je. - Słuszna uwaga, Matters! - stwierdził Frewin. - Wyjęliście mi to z ust. - Odwróciwszy się do pozostałych, dodał: - Przeszukując kuchnie, Matters znalazł również ścierkę, która posłużyła do wytarcia krwi. Teraz z kolei Forrell podniósł dłoń. - Czy nie powiedział pan, że wszędzie była krew? Chyba on... zabójca nie umył się ścierką? - Otóż mam pewną teorię na ten temat: ponieważ na podłodze było mnóstwo krwi, nie chce mi się wierzyć, że nikt w nią nie wdepnął podczas starcia. I w trakcie przenoszenia trupa. Wtedy moglibyśmy bowiem znaleźć odciski butów. Tymczasem nie. Nic. Zabójca pomyślał o tym, żeby je wytrzeć przed wyjściem. - Sądzi pan, że jest aż tak... przezorny? - zdziwił się Donovan. - Zastawił na tego człowieka pułapkę, przyniósł ze sobą coś do obcięcia mu głowy i zastąpienia jej łbem zwierzęcia, a następnie nabił ofiarę na haki. Wobec tego tak, sądzę, że jest przezorny. To nie jest przypadek, który należałoby rozpatrywać tak jak zwykle, obstaję przy tym. To nie są porachunki ani bijatyka, która wymknęła się spod kontroli. To morderstwo. Tym razem przyszła kolej na Clauwitza, drugiego z piegowatych rudzielców, który wykrzyknął: - Skoro pomyślał o tym, żeby wytrzeć ślady butów, dlaczego nie wyczyścił całego pomieszczenia? Mógł też ukryć ciało! Matters odpowiedział, uprzedzając swojego zwierzchnika:
- Bo zależy mu na tym, żeby wystawić trupa na widok publiczny! Wyciera to, co go zdradza, ale chce pokazać wszystkim, co zrobił. - Zgadza się - przytaknął Frewin. - Co nie jest dobrą wiadomością. To poważny klient dla nas. Prawdziwy szaleniec. Podkreślam: musimy się szybko dowiedzieć, kto to jest. Ten facet nie poprzestanie na tym. - Zmierzył swoich ludzi wzrokiem, po czym dodał: - Panowie, macie dwie godziny, żeby się przespać, a potem chcę was widzieć na tym cholernym okręcie, jak przesłuchujecie załogę. Matters zbierze później od was informacje i powiąże je ze sobą. Bierzcie się do roboty i niczego nie przeoczcie. W naszych szeregach jest morderca, którego trzeba jak najprędzej unieszkodliwić. Przypominam, że wkrótce mamy ruszyć na południe, nie możemy sobie pozwolić na wypłynięcie, nie wyeliminowawszy przedtem tego wariata. Podczas gdy mężczyźni opuszczali Ul, do Mattersa podszedł Donovan. - Hej! Powiedz no, wygląda na to, że dobrze znasz porucznika? - zapytał rekrut, poprawiając na nosie okulary. - Już prawie dwa lata służę pod jego rozkazami. - W takim razie musisz wiedzieć, co robił wcześniej. Był inspektorem policji, zgadza się? Matters spojrzał na rozmówcę, a następnie skierował się do swojego namiotu. - Nie, teraz mija dwadzieścia lat, jak zaciągnął się do wojska. - Ach, tak? A przecież... sprawia wrażenie, że świetnie potrafi sobie radzić z mordercami, a w armii... Cóż, trudno powiedzieć, żeby zdarzało się dużo tego typu śledztw, które pozwoliłyby mu nabrać wprawy... - Myślisz, że wśród tych wszystkich mężczyzn, których nakłania się do zabijania i którzy przebywają ze sobą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, nigdy nic dochodzi do spięć? Donovan podrapał się w ucho. - Z pewnością - zgodził się. - Ale wydaje mi się, że to nie jest najlepsze miejsce na naukę. To znaczy... bez urazy, dobra? Widzisz, byłem przekonany, że inspektorzy z żandarmerii wojskowej raczej nie należą do najbystrzejszych... Mówię to, ponieważ po wojnie chciałbym wstąpić do policji, mam na myśli policję cywilną, i zastanawiałem się, czy żandarmeria wojskowa jest naprawdę skuteczna. Jestem wolontariuszem, wiesz? - Zdaje się, że jesteś wolontariuszem w gorącej wodzie kąpanym... - Co? Jak to?
- Daj spokój - westchnął Matters, przyspieszając kroku. Donovan czym prędzej go dogonił. - Hej, to prawda, co o nim mówią? Matters zmarszczył brwi: - Niby co? - Dobrze wiesz... Krążą plotki... Matters gwałtownie przystanął, a rysy mu stężały - Natychmiast przestań! - rozkazał. - I olej tę paplaninę! Nikt mu nie dorasta nawet do pięt. Radzę ci więc zamknąć gębę i uderzyć w kimę! Jutro się przekonamy, co potrafisz! Wczesnoporanne słońce z trudem ogrzewało zdrętwiałe ciała żołnierzy poszturchujących się pod prowizorycznymi prysznicami. W pobliżu, siedząc na ławkach wokół polowych jadalni, niewyspani młodzi ludzie w mundurach szeregowców trzymali kurczowo w dłoniach menażki z kawą i palili papierosy. Ann szła przed siebie wśród zapachu tytoniu i taniego mydła, nie zważając na lubieżne uwagi ani pełne podziwu gwizdy. Nauczyła się rozszyfrowywać zachowanie mężczyzn w przeddzień bitwy: zapominali o dobrych manierach, cofając się ku instynktom, ku swojej najdzikszej stronie, żeby przygotować się do zabijania. Skręciwszy w alejkę wytyczoną linką rozciągniętą między słupami, na której wisiały dziesiątki wojskowych ubrań, wkroczyła na teren obozu żandarmerii wojskowej - dwudziestu namiotów rozstawionych ciasno wokół Ula. Namiot Frewina znajdował się w głębi. Zapukała w stalowy maszt. - Wejść - powiedział ochrypły głos. Ann spełniła polecenie. U sufitu kołysały się dwie lampy naftowe. Frewin leżał na pryczy z książką w dłoni. Nie krył zaskoczenia na widok anielskiej twarzy pielęgniarki. Ona zaś z ciekawością pochyliła głowę, chcąc odczytać tytuł książki. Archiwa Sherlocka Holmesa Arthura Conana Doyle'a. - Proszę nie mówić, że pan to czyta! Dotknięty do żywego Frewin podniósł się i starannie odłożył powieść na skrzynię, która służyła jako stolik nocny. - Czytam, czytam, bo właśnie z tej literatury można się wiele nauczyć. Ann już pożałowała własnych słów. Zaczynać rozmowę od kpin. To do niej podobne.
- Nie chciałam pana zdenerwować, przepraszam. Frewin wstał, chcąc znaleźć się z nią twarzą w twarz. Przewyższał ją o dwie głowy i ważył dwa razy tyle co ona. - Czym mogę służyć? - zapytał. - Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że to ja będę mogła panu pomóc. Poszłam do kostnicy w izbie chorych, żeby obejrzeć trupa. Frewin pokręcił głową wyraźnie zmieszany. - Proszę nie robić nic więcej, panno Dawson. Żałuję, że wczoraj nie oszczędziłem pani tego widoku. Reszta należy wyłącznie do mnie... i do lekarza, który go zbada. Ann przygryzła wargę. Po czym zdobyła się na odwagę i powiedziała: - Proszę posłuchać. Nie zamierzam deprecjonować pracy lekarzy, ale... Ale ich bardziej interesują ranni niż martwi. Dobrze ich znam, co nie powinno być dla pana żadnym zaskoczeniem, skoro jednak jest wojna, lekarze są zbyt zajęci czym innym. Ich energia skupia się na żywych... To normalne! Usta Frewina wykrzywiły się w grymasie. - Wygląda na to, że dokładnie ich pani rozszyfrowała - stwierdził. - Jak na młodą pielęgniarkę jest pani bystra, to dobrze. To pani oszczędzi rozczarowań. Nie zważając na jego ojcowski ton, który ją drażnił, Ann ciągnęła: - Po prostu widuję ich codziennie... Frewin skinął potakująco głową, po czym dał jej ręką znak, żeby mówiła dalej. - Zadałam sobie trud, żeby pójść do kostnicy i obejrzeć zwłoki. Zbadałam nacięcia na szyi. Mężczyzna nie znał się na medycynie, to była dla niego ciężka praca. I... myślę, że jest praworęczny. Tym razem grymas zniknął z twarzy Frewina. - Co pozwala pani tak przypuszczać? - Rany zadano nożem. Można dostrzec ich postrzępione kontury: z jednej strony grzbiet noża, tam, gdzie są bardziej rozszerzone, a z drugiej ostrze, przy węższym nacięciu. Przypominają coś w rodzaju jaja - wydłużonego i czubatego z jednej strony. Wszystkie biegną w jednym kierunku, to znaczy grzbiet noża, czyli szersza krawędź, jest ciągle po tej samej stronie. Z kolei w miejscach świadczących o tym, że nóż się ześliznął, można zauważyć, że rowki są cienkie, wskazując kierunek... nacięcia. Ponieważ znalazłam dwa duże krwiaki na łopatkach, pańska hipoteza się potwierdza: napastnik znajdował się z tyłu, kiedy wbił ostrze w gardło. Rosdale musiał upaść, a wtedy napastnik dokończył swoje dzieło na podłodze, być może opierając się kolanami o łopatki nieszczęśnika.