kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Chattam Maxime - Obietnica mroku

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Chattam Maxime - Obietnica mroku .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHATTAM MAXIME
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 405 stron)

Tytuł oryginału: LA PROMESSE DES TÉNÈBRES Copyright © Editions Albin Michel — Paris 2009 Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Wykonanie okładki: DT Studio s.c. Zdjęcie na okładce: CORBIS Redakcja: Jacek Ring Korekta: Magdalena Bargłowska, Aneta Iwan ISBN: 978-83-7508-594-5 ISBN: 978-83-7508-586-0 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax. 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl E-wydanie 2012. Publikację elektroniczną przygotował: iFormat

Trudno zamknąć się pod kloszem, który lepiej niż muzyka chroni przed rzeczywistością i pozwala zanurzyć się w słowach, wspomnę więc tu o niektórych melodiach towarzyszących mi najczęściej w tej podróży. Oby i na was miały tak magiczny wpływ, jeśli zechcecie tego doświadczyć: — Existenz Howarda Shore — Milczenie owiec Howarda Shore — The Hours Philipa Glassa.

Do ludzi-kretów

Są rzeczy, których człowiek woli o sobie nie wiedzieć, musiałby bowiem pozbyć się wszystkich luster świata. Stein Harden

CZĘŚĆ PIERWSZA STUDNIA ... tak czy inaczej, nie mam nic wspólnego z tymi wynurzeniami, to mogłaby być inna, nawet nie kurwa, ale uduchowiona laleczka, cząstka skrystalizowanego obrazu, ślina cieknąca z ust, które otwierają się pod wpływem rozkosznego wyobrażenia o tym, co daje im rozkosz... Nelly Arcan Kurwa

1 Koniec będzie gwałtowny. Brutalny. Właśnie tak Brady O’Donnel myślał o swoich ostatnich chwilach. Od dziecka był przekonany, że umrze młodo i w bólu. Na ogół takie przeświadczenia znikają w wieku dojrzewania, jednak u niego przetrwało, a nawet się nasiliło. Pojawiało się od czasu do czasu, często po filmie, kiedy rozbrzmiewały dźwięki muzyki, a pierwsze białe nazwiska przewijały się na czarnym tle. Brady należał do wrażliwych kinomanów, na których długi metraż potrafił wywrzeć wpływ, a których duszę taśma filmowa czyniła plastyczną. Ileż razy wyszedł po seansie zelektryzowany albo wręcz przeciwnie — zbulwersowany? Tego dnia znów obejrzał Casablankę. Fascynujący kochankowie, miłość bez jutra. Pożegnanie na mostku i to ostatnie zdanie, godne panteonu końcowych scen wielkiego kina, na równi z Obywatelem Kane’em. Niemal mistyczne doznanie, które ożywiało w nim stare przekonanie: Umrę młodo i to będzie brutalny koniec. Skąd brały się takie myśli? Z pewnością melancholijne zakończenie filmu ma niezwykły wpływ na duszę. Zauważył to wiele razy i wystarczyło iść na któregoś Jamesa Bonda, żeby stwierdzić, że wychodzący mężczyźni wypinali torsy, albo na film z Meg Ryan, żeby zobaczyć ten blask w oczach kobiet i charakterystyczny uśmiech na ich ustach, wyrażający stan pośredni między nadzieją a rezygnacją; natomiast dobry Woody Allen wprawia w doskonały humor i skłania przyjaciół do ożywionych rozmów.

Ale z nim teraz było inaczej, nie miał już czasu biegać na filmy, a poza tym multipleksy, mnożące się kosztem urokliwych kin blisko domu, stopniowo wygoniły go z mrocznych sal. Urządził sobie własną jaskinię. W przestronnej pracowni na Brooklynie Brady wygospodarował część przestrzeni na prywatne kino. Zajmował całe ostatnie piętro w starym magazynie, złożonym z długich, szerokich pomieszczeń z wysoko umieszczonymi, półokrągłymi oknami. Trzeba było tylko podnieść ciężką kratę windy towarowej, żeby dostać się do jego królestwa. Od progu witała go ogromna pracownia, gdzie każdy krok odbijał się głośnym echem, a noszenie swetra, nawet wiosną i jesienią, stanowiło konieczność, bo ogrzanie takiej kubatury było niemożliwe. Mimo to uważał to miejsce za idealne, cenił sobie tę przestrzeń i jej funkcjonalność. O takiej kwaterze głównej marzył chyba każdy reporter pracujący jako wolny strzelec. Jego biuro zajmowało centralną część pomieszczenia — długa deska na kozłach wystarczała, by rozłożyć mapy, notatki i książki, obok stała deska kreślarska, dalej znajdował się kącik fotograficzny i sprzęt informatyczny — komputery, skanery, drukarki i inne mruczące aparaty. Całości dopełniały długie rzędy półek pełnych szpargałów. W rogu urządził sobie kącik wypoczynkowy, gdzie spędził wiele nocy: fotel, sofa, dalej maleńka kuchnia i wreszcie, niczym królowa na tronie — gitara elektryczna. Przy takiej akustyce Brady ustawiał wzmacniacze i godzinami grał, a naturalne echo doskonale zastępowało mu efekt wah-wah. W samym końcu, pomiędzy dużymi plakatami filmowymi, znajdowały się czarne drzwi do pozbawionego okien pomieszczenia o ścianach obitych fioletową tkaniną, gdzie stały rzędy odrapanych, poplamionych foteli, które zdobył po zamknięciu ulubionego kina. Biały, ponadtrzymetrowy ekran znajdował się na ścianie w głębi, a kilka zawieszonych pod sufitem niby-kurtyn dopełniało wystroju. To prawda, że nie był koneserem obrazu cyfrowego — czystego, ale zimnego, brakowało mu magii celuloidu, ale taką cenę trzeba zapłacić za komfort posiadania kina w domu.

W czwartek w południe wyłączył projektor, który mruczał pod sufitem, i zamknął za sobą drzwi. Chłód panujący w pracowni zdołał wyrwać go ze stanu kinowej hipnozy. Odłożył płytę DVD między stos encyklopedii i starych kaset VHS i podszedł do jednego z okien. Z kaloryfera dobywały się burczenia i mokre bulgotania. Silne zimowe mrozy nadeszły tego roku wcześniej niż zwykle. Śnieg jeszcze nie zaczął padać, ale to była już tylko kwestia dni. W grudniu 2000 roku Nowy Jork przetrwał przełom tysiącleci wbrew obłąkańczym przepowiedniom profetów z Time Square, ale pory roku nadchodziły z pewnym przesunięciem, co sugerowało, że świat nie przekroczył tego progu zupełnie bezkarnie. Twarz Brady’ego odbiła się w szybach okiennych. W aureoli manhattańskiej Skyline z chińskich cieni jego oczy tworzyły dwie czarne dziury otoczone ciemnymi kręgami, jak kratery po uderzeniu meteorytów. Nie odzwierciedlały żadnych emocji, jakby wszystko działo się gdzie indziej, głęboko wewnątrz, w sanktuarium podziemnego świata, którego powierzchnia niczego nie zdradzała. Wąskie usta, pokryte świeżym zarostem delikatne dołeczki na policzkach, włosy długie i ciemne — wedle kryteriów estetycznych, wyznaczonych przez kolorowe pisma Wielkiego Jabłka, Brady nie był przystojnym mężczyzną, roztaczał jednak niepokojącą, a zarazem pociągającą aurę pewności siebie. Był jednym z tych facetów, którzy trzymają się prosto, nie skradają się nieśmiało, ledwie dotykając ziemi, ale chodzą po niej jak zdobywcy, każdym krokiem potwierdzając doskonałą zdolność utrzymania równowagi, swoją obecność zmuszającą tłum, by się rozstąpił, gdyż ludzie wolą zejść z drogi, niż trącić kogoś takiego. Odkąd ukończył czterdzieści lat, cisza zapadała, kiedy tylko zabierał głos, a przyjaciele często powtarzali mu, że ją narzuca. „Sprawiasz wrażenie pewnego siebie! — mówili mu. — Nie, nie jesteś wyniosły, raczej taki superzen, którego nie da się zastraszyć. Wydaje się, że nigdy niczego się nie boisz”. Wrażenie. W pewnym sensie Brady nie kwestionował takiego wizerunku: z upływem lat zyskał pozorną pewność siebie. To, co czuł naprawdę, kryło się pod skórą twardą niczym maska, którą zmarszczki czyniły jeszcze bardziej hermetyczną.

To, co działo się pod spodem, było wyłącznie jego sprawą. Nadwrażliwość. Nadwrażliwość na „sztuczne” emocje. Te filmowe, a w pewnym uproszczeniu — te zrodzone z gry ludzi, którzy jakby dla zabawy obnażają się, okłamują, manipulują sobą nawzajem. Na co dzień Brady czuł niewiele, nie należał do tych, którzy wykrzykują: „O mój Boże!”, kiedy tylko usłyszą, że znowu zamordowano jakieś dziecko. Serce nie biło mu szybciej, gdy funkcjonariusz policji zatrzymywał go na ulicy i legitymował; to wszystko stanowiło jedynie informacyjną papkę, którą jego mózg analizował, nie pozwalając jej jednak przeniknąć przez filtr afektów. To, co naprawdę go dotykało, było efektem swoistej lekkomyślności. Już za studenckich czasów zaczął postrzegać istoty ludzkie jako gatunek na niskim szczeblu rozwoju, odgrywający komedię opartą na ścisłych, jednorodnych regułach. Dobre maniery, poprawność polityczna, hipokryzja w relacjach z innymi, pacyfizm, wierność, małżeństwo, konieczność płodzenia dzieci czy wreszcie religia. Odrzucał cały ten balast. Uczyniło to z niego szczególnego ucznia, przez większość niezbyt lubianego, podziwianego przez mniejszość. Mówił zawsze to, co myślał, nigdy nie przebierał w słowach, chyba że czemuś to służyło, podrywał dziewczyny, które mu się podobały, i nie liczył się z faktem, że jest już zaangażowany w inny związek, bo zresztą twierdził, że słowo „kochać” odmienia się niezmiennie w liczbie mnogiej. Był do głębi ateistą, flegmatykiem, któremu zdarzały się bójki, kiedy uznał, że musi się do tego posunąć. Uważał przemoc za zawór bezpieczeństwa życia społecznego. Nadmiar miernych ego nie mógł żyć w harmonii bez sporej dawki przemocy w ustalaniu pozycji jednostki w stadzie. Przemocy kontrolowanej, która ograniczała się do poniżenia zdominowanego. Żyjąc pośród tej nieczystej walki i spekulacji, Brady fascynował się komedią. Pasjonowały go zajęcia teatralne, które zaszczycał swą jakże dostrzegalną obecnością, by bezlitośnie drwić z amatorszczyzny i tropić nieliczne talenty. Kiedy spotykał osobników umiejących grać w relacjach z innymi, ulegał im. Tak było z jego pierwszą miłością do kobiety, o której nie sposób było powiedzieć, czy jest szczera, czy też gra komedię. Urzekła go tak złożona osobowość, więc był jej wiernym chłopakiem przez kilka miesięcy — aż talent jego amantki się wypalił, gruba warstwa makijażu spłynęła, a naga prawda okazała się taka, że wolał się wycofać.

Z biegiem lat się zmienił, stał się bardziej powściągliwy — dojrzał i łatwiej dopasowywał się do przyjętych schematów, jednak zachował wiele dawnych cech. Spoglądał na swą młodość z uśmieszkiem na ustach, ale nie odżegnywał się od niej, chociaż się ożenił, przysiągł wierność, przyswoił sobie hipokryzję swego środowiska zawodowego — pierwsze przykazanie dla tych, którzy chcieli przetrwać w Nowym Jorku. Nadal jednak odróżniał człowieczą farsę — ową codzienność toczącą się wedle absurdalnych reguł — i pyszną komedię, którą potrafił uczynić z niej człowiek. Uwielbiał spotykać tych, którzy odgrywali rolę, ukrywając swą osobowość pod kolejnymi warstwami kostiumów — uwodziciela, kpiarza, manipulanta. Skupiał na nich uwagę jak koneser i wzmagał czujność. Tacy ludzie bawili go i ciekawili, przy nich czuł, że żyje. Pełnią życia. — Trzeba pomyśleć o porządnej psychoanalizie — szepnął do swojego odbicia. Podszedł do biurka i sięgnął po kartonik pokryty zaschniętą krwią — prawo jazdy. Dawało się na nim jeszcze zobaczyć zdjęcie ładnej, młodej kobiety. Brunatna skorupa oderwała się od plastiku i upadła na skórzaną podkładkę. To przez nią rozmyślał, kim był kiedyś. Żeby uciec od tego, co się stało. Czyżby, koniec końców, miał sumienie? Brady przełknął ślinę — nie potrafił się zdecydować. Oddać się w ręce policji? Wziął głęboki oddech. Ona nie żyje. Przymknął powieki, żeby wyrwać się z tego pokoju, z tej rzeczywistości, wejść w siebie, bardzo głęboko, tam, gdzie nie dociera ani odrobina światła i panuje niosący ukojenie mrok. Jego mrok.

2 Trzy dni wcześniej. Brady kończył reportaż o architekturze Gaudiego po miesiącu przygotowań i dwóch tygodniach pracy w Hiszpanii. „National Geographic” już kupiło wyłączność na osiem stron. Brady jako wolny strzelec sam wybierał tematy, sprzedawał je z góry swojej sieci, a następnie realizował. Pisał tekst i dostarczał materiał zdjęciowy, uznając za niedopuszczalne, by nie wykonać wszystkiego osobiście. Jeśli zdjęcie było tylko ilustracją do tekstu, to na próżno marnowano papier na druk reportażu. Musiało być jego wysublimowanym dopełnieniem, nie tylko go wzbogacać, ale też dodawać mu głębi. Zwiedzanie tropem słów. I o ile słowa były odzwierciedleniem duszy, o tyle fotografia stanowiła o emocjonalnej wartości materiału. W tę podróż wprowadzały słowa Hiszpana: „Architektura jest uporządkowaniem światła”. I główne wejście do Pałacu Güell w zwierciadlanym odbiciu na sąsiedniej stronie. Promienie słońca padły na biała fasadę, migocąc na kutym żelazie potężnych drzwi, otwartych na dwie czarne paszcze, dwie piekielne czeluści. Zachęcały czytelnika, by odważył się w nie zapuścić. Brady odłożył wydruki z drukarki laserowej na biurko i pokiwał głową. Udało się. Goście z redakcji będą zadowoleni. Przeciągnął się, mrucząc, i poszedł odgrzać sobie kawę w małej kuchence przy pracowni. A teraz? Tym razem wytrzymał do końca pracy, zanim zaczął się martwić o to, co dalej. Co zrobić teraz? Jaki wybrać temat? Zwykle miał w planach dwa albo

trzy, żeby je oswoić, dać im czas na mentalne dojrzewanie, obmyśleć, a dopiero potem zdecydować, jak je ująć i wreszcie — w pełni się im poświęcić. Tym razem nic, co wpadało mu do głowy, nie poruszało go. Brady funkcjonował zgodnie z podszeptami swojej woli — brał się do reportażu tylko wtedy, gdy temat go wciągał. Już ostatnio, zanim wybrał Gaudiego, długo się wahał i dał sobie dwa tygodnie na namysł. Taka sytuacja powtarzała się coraz częściej. Czyżby ogarniało go znużenie? Nie, to tylko znudzenie łatwizną. Pracowałem nad projektami, które nie były oryginalne ani wyjątkowe, nie pociągały za sobą ryzyka, nie dostarczały adrenaliny. Taka jest prawda... Musiał zająć się czymś bardziej pasjonującym. Zadziwić samego siebie. Dać sobie trochę czasu na wybór tematu. Mógł sobie na to pozwolić, zarabiał doskonale. — Co tym razem? — myślał na głos. — Nowojorskie gangi? Pokątny handel bronią w kraju? Nowe narkotyki? Nie... to już było. Zwrócił uwagę, że instynktownie zaczyna się skłaniać ku problemom przemocy i zbrodni. Czy tego mi trzeba? Zła i krwi... — mlasnął w duchu. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę pracę Annabel, jego żony — policjantki z Brooklynu. Małżeńskie zboczenie, które dotknęło jego i odbiło się na jego inspiracjach. Przez kwadrans zastanawiał się nad tym, popijając kawę, a potem odstawił filiżankę do zlewu i krzyknął: — Na dziś wystarczy. Poddaję się. Wyszedł z pracowni, opatulony w polar kryty wytartą skórą, i dotarł do ulic Dumbo. Wtulona między Brooklyn i most Manhattan maleńka dzielnica Dumbo zajmowała teren jeszcze przed stuleciem typowo przemysłowy, po którym pozostały ogromne składy i wysokie lokale handlowe, przejęte obecnie przez artystów na lofty i galerie sztuki. Ciasne, brudne uliczki pełne były klubów dla wtajemniczonych, a za odrapanymi fasadami kryły się zarówno atrakcyjne, przestronne mieszkania, jak ruiny przeżarte przez rdzę i skazane na

dewastację. I w dzień, i w nocy Dumbo jednych urzekała, innych odstręczała. Zamknięty pośród olbrzymów z kamienia i stali, zgiełk samochodów i napowietrznego metra nie ustawał o żadnej porze. Brady uczynił z tego hałasu ekran między światem a własnym terytorium. Opuszczenie Dumbo, powrót do cichego szmeru miejskiego — to było jak wyjście spod prysznica i rozstanie z ciepłym, pieszczącym strumieniem wody. Brady postanowił nacieszyć oczy przygasającym światłem późnego popołudnia i wrócić piechotą do Heights, gdzie mieszkał wraz z Annabel. Tu nie było już zaaranżowanych hangarów, ale ładne, przytulone do siebie kamieniczki zwrócone ku morzu. Z ich okien roztaczał się wspaniały widok na Manhattan, na wyspy w zatoce i długą promenadę. W mieszkaniu panowała cisza, Annabel jeszcze nie wróciła. Nie potrafił przywyknąć do jej zmiennych godzin pracy. Służba nocna, poranna, w środku dnia — brała wszystko, żeby tylko skutecznie prowadzić śledztwo. Annabel była pasjonatką, a dotyczyło to zarówno jej hobby, jak zawodu. Niczego nie robiła byle jak. Smuga światła delikatnie przesuwała się po szklanej kopule nad salonem. Brady nie włączył jeszcze lamp, delektując się tym niezwykłym nastrojem. Pokój zdobiły rzeczy przywożone przez niego z podróży, a także ze spędzanych z żoną wakacji — drewniane rzeźby i antyki. Światło — delikatny błękit — otulało meble i bibeloty, które zdawały się w nim ożywać. Brady wcisnął przełącznik i blask żarówek przegnał wszystkie te cienie. Annabel wróciła wczesnym wieczorem. Odpięła kaburę i położyła broń na stoliku, a potem weszła do kuchni przywitać się z mężem. Właśnie obsmażał pokrojone w paseczki mięso kurczaka z cebulą i przyprawami. Kobieta, młodsza od niego o dziesięć lat, próbowała związać gumką gęstwę cienkich warkoczyków, splecionych tuż u nasady włosów. Metyska o sylwetce biegaczki promieniowała wiarą w siebie i dynamiką. Spotkali się osiem lat temu. Od razu urzekł go buntowniczy charakter studentki akademii policyjnej.

— Cholerny dzień — rzuciła, całując go. — Mieliśmy napad na sklep, kasjer zginął, prawie nic nie wiemy, sprawa pewnie się pociągnie. Chłopak pracował, żeby opłacać studia. — Paskudna sprawa — stwierdził beznamiętnie Brady. — Normalka. Annabel oparła się o lodówkę i przetarła twarz dłońmi. — Skończyłem Gaudiego — powiedział Brady. — Genialnie. „National” to weźmie? — Już podpisałem umowę. — Co teraz będziesz robił? Brady uniósł patelnię: — Kolację. W początkowym okresie ich wspólnego życia Brady często prosił żonę, żeby powiedziała mu, co sądzi o wybranym przez niego temacie. Z biegiem lat stawał się coraz bardziej pewny siebie, natomiast odpowiedzi Annabel były coraz bardziej lakoniczne, więc teraz sam dokonywał wyboru. Nie miał już ochoty słuchać kolejnych „super, bierz to”, w których pobrzmiewał wymuszony entuzjazm. Annabel od czasu do czasu wspominała, jakby urażona, że przestał już jej mówić o swoich projektach, że ogólnie rzadziej ze sobą rozmawiają, a on ogranicza się do „tak uważasz?”, co oszczędza mu bezsensownych dyskusji, niezmiennie prowadzących do frustracji i cierpienia. Życie w związku nauczyło go jednego: miłość może przetrwać tylko wtedy, gdy ma swój tajemniczy ogród z małym cmentarzykiem pod murem, by było gdzie grzebać codzienne urazy — te, które potrafią zniszczyć uczucie. A potem trzeba pilnować, żeby ten cmentarz nie ogarnął całego obszaru. Zjedli kolację, prowadząc banalną rozmowę o wydarzeniach mijającego dnia, a potem Brady zaproponował, żeby poszli wypożyczyć jakiś film, jednak Annabel wolała zająć się lekturą. Przez chwilę przeglądała stos powieści, które gromadziła w różnych zakątkach mieszkania, wybrała coś i przeniosła się w świat fikcji. Położyli się wcześnie, otarli się o siebie, Brady poczuł ciepło jędrnego i delikatnego ciała, zrodził się erotyzm, jego wyobraźnia rozpaliła się i zaczął

pieścić żonę. Najpierw obojętna, pogrążona w lekturze, wkrótce dała się wciągnąć w tę grę i jej zmysły także się rozpaliły. Pieszczoty stawały się coraz bardziej namiętne, ale płomień nie buchnął, tlące się zarzewie wydało tylko długą, miłą smugę dymu. Ich oddechy szybko się uspokoiły, a Annabel wymknęła się do łazienki. Brady znalazł się w takim dziwnym momencie swego życia. Czterdzieści dwa lata, bezdzietny, ponieważ żadne z nich nie miało instynktu rodzicielskiego, a kochali się od pierwszej chwili z egoizmem typowym dla namiętności, która może łączyć tylko dwoje ludzi. Ożeniwszy się z piękną kobietą, z którą wiele go łączyło, z którą rozmawiał o wszystkim i którą bardzo kochał, myślał teraz, że każdy związek ma kapitał słów, kapitał topniejący z czasem. Annabel i on wypowiedzieli ich już tak wiele, że teraz coraz bardziej im ich brakowało, zapasy — nierozważnie trawione — wyczerpały się i nie mieli już dla siebie wiele poza tymi oczywistymi gestami, które je zastępowały. Tak wyglądało życie Brady’ego. I jego żony. Musiał działać szybko. Był tego świadom. Zbyt często odsuwał na później konieczność wzięcia się w garść, wyłożenia kart na stół, powiedzenia sobie wszystkiego, podjęcia dialogu, który mógł naprawić sytuację i otworzyć drogę do new dealu, jeśli miłość była plastyczna. Przecież uczucia były podobne do ciała — podróż w czasie je wyniszczała. Czy w tej nowoczesnej erze, gdy wszystko można było naprawić, odmłodzić, dawało się to zrobić także ze związkami? To byłoby sztuczne, wiedział o tym. Żeby przywrócić plastyczność, wstrzykiwano czasem ciało obce. Czy to dlatego większość mężczyzn, z którymi się stykał, szukała kochanek, aby uczcić czterdziestkę? Wstrzykiwali sobie ciało obce. Do diabła! Wsłuchaj się we własne myśli! I zrozumiał, że znalazł się pod ścianą. Przyszła pora, by podjąć walkę, jeśli chciał uratować małżeństwo.

3 Pearl Street, na południowym krańcu Manhattanu. Wąska, biegnąca łukiem ulica, którą zamykał niekończący się ciąg budynków o fasadach białych i czarnych. Tu architektura gotycka sąsiadowała z nowoczesną. Tłum przemierzających ją dzień w dzień przechodniów, którzy mijali się na wąskich chodnikach, wypełniał ją, a światło wczesnego ranka z trudem przedzierało się przecznicami. Brady pchnął drzwi do budynku z czerwonej cegły i wbiegł na drugie piętro do odnowionego loftu. Wielka żółta kanapa zajmowała środek przestronnego pomieszczenia, a oryginalny obraz Roya Lichtensteina — znaczną część ściany na wprost okien. Mężczyzna wyglądał na ulicę, niemal dotykając nosem szyby. Ręce trzymał w kieszeniach spodni. Otyły, o twarzy porośniętej siwiejącą brodą, w berecie na mocno przerzedzonych włosach, oddychał ciężko, jakby jego serce dusiło się pod nadmiarem tłuszczu. — Cześć, Pierre — rzucił Brady, stając obok niego. — Bonjour — odpowiedział brodacz. — Wypatrujesz ładnych chłopców? Pierre miał smutne oczy. Jego nalana twarz maskowała emocje tak skutecznie, że nie można było odgadnąć, czy jest nieszczęśliwy, zadowolony czy rozgniewany, dopóki nie zdradziły go oczy albo głos. — Obserwuję, jak rak rozrasta się w organizmie — rzucił ze swym śpiewnym akcentem.

Brady spojrzał uważnie na przyjaciela. Wiedział, że Pierre jest chory, że to wyrok. Wszyscy znajomi zadawali sobie pytanie, czy ta albo następna wizyta nie będzie ostatnią, czy potem ujrzą go już zaintubowanego, w szpitalnym łóżku. — Rak to ci ludzie, tam, na dole — podjął. — Nie wszyscy, jeszcze nie, ale niektórzy. I będą się mnożyć, jak robią, odkąd istnieje rodzaj ludzki. — Aż tak bardzo nas nienawidzisz? — Stwierdzam fakt. Bez opamiętania eksploatujemy zasoby naturalne, bierzemy wszystko, co się da, już myśląc o następnej planecie, którą będziemy musieli skolonizować, żeby przetrwać. Na szczęście choroba tkwi tu, w nas, dokonujemy autodestrukcji. Usiłujemy wprawdzie wypełniać szczeliny, ale przemocy nie da się skanalizować, wojny wybuchają z byle iskry. To dzięki przemocy wznieśliśmy się na szczyt, na niej budowaliśmy strukturę, ona była siłą sprawczą ewolucji, naszej dominacji, a teraz chcemy uwierzyć, że mamy nad nią kontrolę. Że nad nią panujemy. To brednie. Nienawiść i agresja są rakiem, który w nas drzemie. To okrutny paradoks: bez nich zniknęlibyśmy gdzieś w prahistorii, a jednak nas zżerają, potrzebują coraz większej przestrzeni, to ich racja bytu — wrzenie, narastanie, eksplozje. Zarażamy się tym rakiem, szerzymy go z pokolenia na pokolenie, przekazujemy własnym dzieciom. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że się uogólni, że bardzo szybko się pozabijamy — zanim opuścimy Ziemię, zanim rozsiejemy tę epidemię w kosmosie. Brady milczał. Pierre był jego powiernikiem. Wspólna kolacja, śmiech, żarty, urwane zdania, które nazajutrz chodzą po głowie, dwie osobowości, które się spotkały. Nie rozstawali się od dziesięciu lat. Brady’emu podobała się szczerość Francuza. Mówili sobie o wielu rzeczach, także o tym, czego nie mógł wyznać żonie. O niektórych swoich fantazjach, o wątpliwościach co do życia małżeńskiego i seksualnej monotonii. Pierre wiedział o ich łóżkowych problemach, odkąd się pojawiły, i śledził ich narastanie. To, że był homoseksualistą, ułatwiało takie rozmowy — nie osądzał, a czasem wyrażał swój odmienny pogląd, wnosił nowe spojrzenie. Brady położył mu rękę na ramieniu. — Dowiedziałeś się od lekarzy czegoś nowego? — zapytał półgłosem. — Owszem. To paskudztwo nauczyło mnie przynajmniej jednego: mamy takiego raka, na jakiego sobie zasłużyliśmy. Zawsze na wszystko szczałem, żeby

oznaczać swoje terytorium, deptałem gnojków, którzy stanęli mi na drodze, rżnąłem, kogo się dało, a teraz zabije mnie prostata. Zabawne, że mój ojciec był facetem bardzo dyskretnym, miał ambicje, ale nigdy nie potrafił wyrazić samego siebie, brakowało mu odwagi, siły przebicia, tchu w piersi, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. I umarł na raka płuc — ironia losu, co? W zeszłym roku to draństwo dopadło moją sąsiadkę. Rak złapał ją za gardło. Nic dziwnego, ciągle się wydzierała. Żeby tak Fred Phelps1 wykitował na raka odbytu... Brady wiedział, że Pierre nic więcej nie powie, znał go. Pierre nie miał żadnych zahamowań, kiedy opowiadał o swoich seksualnych wyczynach i przygodnych kochankach, natomiast kiedy sprawa dotyczyła jego wrażliwości, emocji — zasklepiał się jak ostryga. — Powiedz mi — podjął, poprawiając beret — czy jesteś szczęśliwym człowiekiem? — Nie mogę narzekać! — A Annabel? Brady milczał przez dłuższą chwilę, myśląc o minionej nocy i potrzebie zadbania o ich związek. — W pracy wciąż musi radzić sobie z silną presją, więc ma się całkiem dobrze. Pierre rzucił okiem na przyjaciela. — Nie najlepiej się wam układa? — Mam to wypisane na czole? — Milczenie jest czasem bardzo wymowne. — Masz rację, nie układa się nam za dobrze. A ja patrzę, jak zdycha nasza codzienność, i boli mnie to. — To typowo męskie — wyczuwasz problemy, ale je ignorujesz, a kiedy wszystko zaczyna się walić, widzisz, że nie potrafisz nad niczym zapanować! — Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze, tylko muszę to wyjaśnić i... prawdopodobnie inaczej podejść do małżeństwa. — A co ona o tym myśli? — Nie mam pojęcia, nie rozmawialiśmy o tym. Prawdę mówiąc, nie wie, przez co przechodzę.

— Nie rozśmieszaj mnie! Twoja żona doskonale o tym wiedziała, zanim cokolwiek do ciebie dotarło! — Annabel to na pół facet, przynajmniej w tych sprawach. Woli odsuwać od siebie to, co jest dla niej kłopotliwe. Jak przypuszczam, czuje, że coś jest między nami nie tak, ale nie wie, że jest aż tak źle. W każdym razie z mojego punktu widzenia. Wiesz, jak to jest — chcesz odnaleźć tę czułość, jaka była na początku, zrozumienie, starasz się uciszyć obawy... — Przestań pleść te bzdury! Od lat rżniesz jedną dupę! Znudziło ci się! To się zrobiło mechaniczne, znacie się na wylot, wszystko jest wiadome, a seks bez tajemnic i bez pikanterii jest jak higiena codzienna, i tyle! Wiesz równie dobrze jak ja, że u mężczyzn namiętność zależy od orgazmu; monotonny seks staruszków równa się miłości staruszków. Powinniście znaleźć sobie kochanków — i ty, i ona. Brady odrzucił tę propozycję machnięciem ręki. — Nie funkcjonujemy tak jak ty, Pierre. — A powinniście. Mężczyzna nie jest stworzony do tego, żeby przeżyć całe życie z jedną partnerką, mówię tu o uwarunkowaniach czysto biologicznych, zmuszasz swoją naturę do zniewolenia. To źle! Potraktuj to jako działanie korzystne dla twojego małżeństwa! Zaszalej na boku, żeby rozwinąć skrzydła, a kiedy wrócisz do domu, będziesz taki wyluzowany, że uda ci się uszczęśliwić żonę. Wtedy będziecie mieli szansę kończyć dzień razem, wolni od tej okropnej manii wiernych małżonków, którzy się nienawidzą, jakby za to, że życie jest gówno warte, odpowiadał ich partner! — Dziękuję przyjacielu, ale widzisz... Annabel i ja jesteśmy z tych zazdrosnych... — Co z tego? Zabawny jesteś! Nie trzeba mówić mężowi czy żonie, że się jego czy ją zdradza, każdy się tego domyśla, ale przynajmniej wzmaga czujność i stara się coś zrobić, żeby cię zatrzymać! A poza tym, jeśli dzięki temu stajesz się lepszy na co dzień... Ale dość tego, nie zamierzam dalej grać roli diabła. Jak leci w pracy? Co planujesz? — Nic. Właśnie skończyłem reportaż. A co, masz może jakiś pomysł? Pierre, jako syn bogatego bankiera, nigdy nie musiał pracować, toteż zabijał nudę, mnożąc spotkania, kolacje i obiady najróżniejszego rodzaju. Z biegiem lat jego osobowość i szerokie znajomości uczyniły z niego jedną z

najpopularniejszych osób w Nowym Jorku. Wiedział wszystko o wszystkich i wszędzie miał dojścia. Gościł na obiadach u burmistrza, palił cygara z miliarderami, przyjaźnił się z właścicielami galerii sztuki, wiele godzin miesięcznie poświęcał pracy w schroniskach dla bezdomnych, narkomanów i ubogich. Dla Brady’ego był niezawodnym pomysłodawcą i pomocnikiem. Wystarczyło, że wspomniał o zamiarze zajęcia się takim czy innym problemem, a Pierre sięgał po telefon, zdobywał cenne informacje, umawiał spotkania. — Porno. Powinieneś skupić się na przemyśle pornograficznym. Brady prychnął i gorzko się zaśmiał. — Żaden magazyn, z którym współpracuję, nie kupi takiego tematu, a szczerze mówiąc, można na pewno znaleźć coś znacznie bardziej oryginalnego. — Mylisz się! Seks zawsze się sprzedaje! Telewizje są zbyt tchórzliwe, żeby zapuszczać się za kulisy tego imperium, ale ty mógłbyś tam dotrzeć, opisać to, czego się nie pokazuje, przełamać tabu. — Dlaczego chcesz mnie w to pchnąć? Czyżby twój ostatni efeb był aktorem porno? Pierre odwrócił się od okna, żeby spojrzeć mu prosto w twarz. Wyglądał na wyczerpanego, zranionego przez chorobę. — Porno krystalizuje wszystko, czego nie chce przyjąć do wiadomości nasze społeczeństwo, całą tę prawdę o nas, której nie opowiada żadna książka. Gdyby historia człowieka była domem, to pornografię nazwałbym jego strychem. A przecież nie za bardzo lubimy schodzić do piwnicy, żeby uporządkować całe to gówno, które gromadzimy tam na przestrzeni lat, a już wspinać się na samą górę, w ten kurz, pajęczyny i ciemności, żeby odgrzebać jakieś stare rodzinne tajemnice... O nie, co to, to nie! Często zapominamy nawet, gdzie jest wejście na ten strych! Powiedzmy, że w ten sposób pomagam ci odnaleźć właz, a na dodatek drabinę, która do niego prowadzi. — Nie czuję tego, Pierre. Ten rodzaj reportażu, babranie się w brudach, to nie moja działka. — Drwisz ze mnie? Pamiętam czasy, kiedy jeździłeś do Bośni, żeby uczestniczyć w odkrywaniu zbiorowych grobów! — Towarzyszyłem wysłanym tam anatomopatologom, to nie to samo. Pierre wzruszył ramionami.

— Jak chcesz, ale jeśli się zdecydujesz, mam dla ciebie kontakt. Dziewczyna ma na imię Rubis, jest gotowa wszystko powiedzieć, a sądzę, że jeżeli nad nią popracujesz, przedstawi ci parę osób. — Gdzie ją poznałeś? — Na imprezie. Spotkaliśmy się w toalecie, oboje poszliśmy przypudrować nosek. — Daj spokój, to jakaś ćpunka... — Uważaj, co mówisz o snifferach, pamiętaj, że to mnie dotyka. — Dla ciebie koka to lekarstwo. — Zejdź na ziemię. Dobra, przyznaję — to ćpunka i to nieźle nawalona, w każdym razie — tamtego wieczoru. Ale pamiętaj, że w tym środowisku znajdziesz niewiele dziewiczych nosków i niepokłutych rączek. — Dzięki za kontakt, ale nie sądzę, żebym tym razem z niego skorzystał. Pierre ciężko westchnął, kiwając głową. — Decyzja należy do ciebie. Zresztą, jeżeli między tobą a Annabel panuje chłód, to może faktycznie nie powinieneś akurat teraz wchodzić w porno. Trzeba czuć pewny grunt pod nogami i być psychicznie przygotowanym na zetknięcie z tym światkiem. Wypili kawę, pogawędzili o paru wspólnych znajomych. Brady, zdając sobie sprawę, że każda spędzona z przyjacielem minuta jest cenna, przedłużał to spotkanie. W końcu jednak musieli się rozstać. Gdy już stał w progu, Pierre zatrzymał go gestem i poszedł po ulotkę, którą mu podał. — Masz, weź to na wszelki wypadek. Jeśli wykituję w nocy, będziesz mógł się jeszcze zastanowić. Brady wziął ulotkę, a właściwie zdjęcie z numerem telefonu i adresem strony internetowej. Spojrzał na młodą, najwyżej dwudziestoletnią blondynkę, której niebieskie źrenice natychmiast przyciągały uwagę. Jej tajemniczy uśmiech bardzo mu się spodobał. Wsunął ulotkę do kieszeni. — Pierre, jesteś wcieleniem zła.

Po powrocie do pracowni Brady postawił na biurku latte frappé w firmowym kubku Starbucksa i włączył laptopa. Sprawdził pocztę, przejrzał rozmaite fora, na których bywał, a potem z nudów sprawdził najnowsze wiadomości sportowe. Kręcił się w kółko. Wczoraj ukończyłem reportaż, więc chyba mogę pozwolić sobie na dwa dni wolnego? Natychmiast jednak uświadomił sobie prawdę o swojej sytuacji — nie potrzebował wypoczynku, tylko tematu. Zwykle miał pod ręką kilka dojrzewających i czekających. To była jego obsesja podczas podróży do Hiszpanii. Wieczorami, w hotelu w Barcelonie, szedł do baru na piwo i oglądał mecze piłki nożnej, żeby o tym nie myśleć, ale dobrze wiedział, że nie ma żadnych planów. I niczego nie szukał. To zawsze przychodziło samo, nie muszę być nadaktywny, to nie mój styl. Moje reportaże robią się same. Taka jest prawda! Tym razem nic nie przychodzi mi do głowy. Wyjałowiłem się. Wypaliłem. Czy to był brak pomysłów, czy chęci? Nurtowało go to pytanie. Błądził po Internecie, żeby się czymś zająć, otępić zmysły, żeby przeczekać czas, mając nadzieję, że wreszcie jakiś pomysł zaświta mu w głowie. Porywy wiatru uderzały o szyby, a on bębnił palcami w klawiaturę, zastanawiając się, co napisać. Nawet w Internecie nie mógł się na nic zdecydować — nie wiedział, co robić, co przejrzeć. Nazwa strony ze zdjęcia Rubis przemknęła mu przez głowę. Cóż miałbym z tym zrobić? Pierre i te jego obsesje... Ale nie zdołał wykasować adresu z własnej pamięci. Właściwie przypominał go sobie tylko częściowo i to go drażniło. Co to ma być? Westchnął, odpychając się nogą, żeby przesunąć krzesło o trzy metry i podjechać na nim do wieszaka. Wyciągnął fotkę z kieszeni i wyszukał stronę www.intherubisclub.net. Sprawa była jednak jasna — nie zamierzał robić reportażu z kręgów porno, to go nie interesowało, nie należało do jego dziedziny. Za to dziewczyna go intrygowała. Jej uroda była pociągająca, ale poza wyglądem spodobała mu się także postawa — odrobinę wyzywająca, do tego żywe spojrzenie i wyrachowany uśmiech. Samo ujęcie było świetne.