kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Chattam Maxime - Teoria Gai - (03. Człowiek)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Chattam Maxime - Teoria Gai - (03. Człowiek) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHATTAM MAXIME Cykl: Człowiek
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 303 stron)

Maxime Chattam Człowiek Tom 3 Teoria Gai Tytuł oryginału: La Theorie Gaia przełożyła Joanna Kluza Wyobraź sobie, że wysłannicy Komisji Europejskiej usilnie proszą o twoją pomoc, aby rozwiązać bardzo pilny... i ściśle tajny problem. Wyobraź sobie, że twoja żona zostaje wysłana na jakąś wyspę na końcu świata, wraz z zupełnie obcym człowiekiem, i że całkowicie tracisz z nią kontakt. Wyobraź sobie, że utknąłeś odcięty przez straszną burzę na szczycie góry, w towarzystwie tajemniczych naukowców. Wyobraź sobie, że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat liczba seryjnych morderców wzrosła dziesięciokrotnie. Wyobraź sobie, że przemoc wokół ciebie eskaluje do niewyobrażalnych rozmiarów. Ciągle jeszcze się nie boisz? A powinieneś... Maxime Chattam dorastał w regionie paryskim. Już jako chłopiec, zainspirowany filmem Stań przy mnie (Stand by Me), powieściami Tolkiena i Stevena Kinga, postanowił zostać pisarzem. Nim spełnił swoje marzenie, imał się różnych zajęć. Pragnąc zaistnieć w świecie literatów, pracował jako księgarz. Przez rok studiował kryminologię, poznając tajniki psychiatrii kryminalnej, świata policji oraz medycyny sądowej. W 2001 roku skończył swoją debiutancką powieść Otchłań zła, którą z miejsca podbił serca francuskich czytelników. Kolejne powieści W ciemnościach strachu oraz Diabelskie zaklęcia, stanowiące słynną już „Trylogię zła”, kontynuowały dobrą passę. Maxime Chattam mógł na dobre poświęcić się pisaniu i zgodnie ze swoim postanowieniem wydawać co roku

nową książkę. Wszystkie wydane dotychczas pozycje: Krew czasu, Tajemnice chaosu, Drapieżcy, otrzymały we Francji status bestsellerów, sprzedając się w milionowych nakładach i zbierając entuzjastyczne recenzje. Pełna niepokoju atmosfera panująca w odciętej od świata stacji badawczej na pirenejskim szczycie. Tajemnicze zniknięcie mieszkańców małej, polinezyjskiej wyspy. Strach, przerażenie, panika - Chattam jest lepszy z powieści na powieść. „Maxime Chattam, cudowne dziecko thrillera, udowadnia swoimi książkami, że przy odpowiednim marketingu powieściopisarze francuscy mogą z powodzeniem rywalizować z anglosaskimi gigantami gatunku”. Le Figaro „W pisarstwie Chattama jest jakaś nieodparta, wciągająca moc”. Paris Paname W roku 2007 Międzynarodowa Federacja Stowarzyszeń Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca podała, że w ciągu dziesięciu lat liczba klęsk żywiołowych wzrosła o 60 procent. W okresie między rokiem 1997 a 2006 zanotowano 6 806 katastrof, podczas gdy w latach 1987-1996 było ich 4 241. Liczba zabitych się podwoiła i wynosi prawie 1 200 000 ofiar. Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia ze zjawiskiem galopującym. Najgorsze zatem jeszcze przed nami. Jeżeli do przyjemności czytania mają Państwo ochotę dorzucić tło muzyczne, oto utwory, które towarzyszyły mi najczęściej w czasie pisania: - Pachnidło Toma Tykwera, Johnny'ego Klimeka i Reinholda Heila, - Obcy Jerry ego Goldsmitha, - Zodiak Davida Shire’a. Teraz zaś proszę nie zapominać, że niniejsze wydarzenia dzieją się... wkrótce. Wszelkie podobieństwo do aktualnej sytuacji nie byłoby zatem wcale takie przypadkowe... To my decydujemy

o własnej przyszłości. Edgecombe, 27 stycznia 2008 roku 1 W całej kuchni jedyne źródło światła stanowił zegar z wyświetlaczem cyfrowym przy piekarniku. Niebieskie kreseczki rzucające nieśmiałe halo pokazywały 5.27. Tego pięknego poranka było chłodno; czujnik centralnego ogrzewania nie zdążył jeszcze uruchomić kaloryferów. Na kuchennym blacie leżał w mroku egzemplarz dziennika Le Monde z ledwie czytelnym nagłówkiem: KOLEJNE TRZĘSIENIE ZIEMI W KALIFORNII. W oddali, w górnej części schodów dom oświetliła żarówka, po kilku sekundach wydobywając kuchnię z letargu. Drżący błysk z zapalających się z sykiem świetlówek przebiegł po urządzeniach AGD ze stali nierdzewnej. Emma DeV onck weszła do kuchni, żeby zaparzyć kawę i przygotować dwa kubki gorącej czekolady. Gęste czarne włosy spadały burzą na ramiona tej wysokiej trzydziestopięcioletniej atrakcyjnej kobiety. Jej nos wyglądał wszakże najbanalniej na świecie, w rysunku ani w kształcie ust zaś nie było nic, co by zachęcało do pocałunku. Zgodnie z obowiązującym akurat kanonem urody Emma miała wręcz zbyt okrągły podbródek, żeby mógł uchodzić za ładny. O jej pięknie decydowała sprytna mieszanina zachowań osoby pewnej siebie, które nie przyćmiewały naturalnego wdzięku, błysk żywej inteligencji w spojrzeniu i nieodłączna we wszystkim kobiecość, której w żadnym razie nie poświęcała dla wymagań stawianych przez życie naukowca. Tamtego ranka Emma włożyła dżinsy i skąpą bluzeczkę wiązaną na ramionach i podkreślającą bujne piersi, a jednocześnie maskującą brzuszek, który przypominał o trzech przebytych ciążach. Po chwili pojawił się także jej mąż Peter, świeżo ogolony i elegancki w brązowym garniturze, od którego marynarkę trzymał w ręce. - Czy dzieci zaraz zejdą? - zapytała Emma. - Wszystkie już wyszły z łazienki, a to już coś - odrzekł Peter z lekkim akcentem zdradzającym niderlandzkie pochodzenie. Był równie wysoki jak jego żona, miał kasztanowe włosy i zielone oczy i mimo że powoli zbliżał się do czterdziestki, nadal odznaczał się atletyczną budową. Zanim skończył wiązać krawat, zerkając na swoje odbicie w drzwiach mikrofalówki, na kuchennym stole pojawiły się dwa kubki gorącej czekolady wraz z dwiema filiżankami kawy i pięcioma szklankami soku pomarańczowego.

Peter pociągnął za jedwabny krawat i nie przerywając tej operacji wymagającej najwyższej precyzji, powiedział z ironią: - Pewnego dnia ktoś mi będzie musiał wyjaśnić, jak ty to robisz, że potrafisz być jednocześnie dobrą matką, olśniewającą żoną i sławnym na cały świat naukowcem! - Masz na myśli naukowca, którego diabelskie poglądy sprawiły, że jest spalony na całym świecie? - Właśnie to w tobie kocham! Tę diabelskość! - Tak, ale możesz mi wierzyć: najprostsza w tym wszystkim jest jeszcze ta robota! - Co oznajmiwszy, czym prędzej krzyknęła od progu: - Zach, Melissa, Lea! Śniadanie na stole! Pośpieszcie się, bo się spóźnimy! Po schodach zbiegło stado słoni, a następnie wpadło do kuchni, gdzie każdy zajął swoje miejsce przy stole. - Co to za pomysł, żeby wstawać o takiej godzinie - westchnął z wyższością trzynastolatka Zach, najstarszy z rodzeństwa. - A mnie się podoba! - odparła najmłodsza, sześcioletnia Lea. Na widok pierwszej strony gazety średnia Melissa jęknęła: - To prawda, że jest koniec świata? Ojciec Fabiena powiedział, że to apoklasyka! - Mówi się „apokalipsa” - poprawił Peter. - Ale to bzdury - No to czemu wszędzie ciągle są jakieś katastrofy? - odparował Zach. - Matematyczka powiedziała, że jak tak dalej pójdzie, zaburzenia pogody zabiją w ciągu roku więcej ludzi niż wojny w Zatoce i Wietnamie razem wzięte! - Jasne, a ja poproszę tę twoją matematyczkę o rozmowę! - Ziemia właśnie dostała szajby! - zażartował z dramatyzmem Zach. - Więc to prawda czy nie? - dopytywała się Melissa, którą zaczął ogarniać lęk. Wówczas na pomoc mężowi przyszła Emma: - Nie, Melisso, to... to raczej tak, jakby... Ziemia miała katar. Wszystko będzie dobrze. - Z tym że zarazki, które wywołały ten katar, to my - upierał się Zach. - Jesteśmy zarazkami, a jeśli Ziemia chce wyzdrowieć, najpierw musi się pozbyć zaraz... - Zach!

Emma obdarzyła najstarsze dziecko ponurym spojrzeniem, które kazało mu zamilknąć. - Dlaczego mamy zginąć? - oburzyła się mała Lea. Emma powstrzymała westchnienie. Tym razem Zach dostrzegł ciskane przez jej oczy błyskawice. - Ależ nie, twój brat plecie androny - wtrącił się Peter. - Musimy jechać do dziadka i babci? - zapytała Melissa z nadąsaną miną. Emma czym prędzej skorzystała z okazji, by zmienić temat: - Minie jeszcze kilka lat, zanim zostaniesz sama w domu, kiedy tatuś i ja wyjedziemy, kochanie. Zjedz płatki. - Jak długo was nie będzie? - zaniepokoiła się Lea. - Nie wiem, króliczku. Powiedziałam ci wczoraj, że to pilna sprawa. Może zająć kilka dni. - Ale zazwyczaj tata zostaje! Emma spojrzała na męża, który patrzył na nią równie bezradny jak ona. Począwszy od telefonu, który otrzymali poprzedniego wieczoru, cała sytuacja wydawała im się równie ekscytująca co niejasna. Ich rozmówca, niejaki François Gerland, przedstawił się jako członek Komisji Europejskiej. Telefon odebrał Peter. Gerland oświadczył mu w kilku słowach, że ze względów naukowych musi się udać niezwłocznie na południe Francji, i to na kilka dni. Sprawa jest pilna i ściśle tajna, dodał z naciskiem. Do tego stopnia, że nie nadaje się na rozmowę telefoniczną. Oczywiście profesor DeV onck otrzyma wynagrodzenie, ale już nazajutrz musi koniecznie być dyspozycyjny, nie zadając żadnych pytań, po prostu ma mu zaufać. Jest potrzebny natychmiast. Ten cały Gerland wypowiadał swoje kwestie, jakby się ich wyuczył na pamięć: bez pauz, bez wahania, Peter wyczuł wszakże w jego głosie zdenerwowanie. Gerland powtórzył: - Proszę nie zadawać teraz żadnych pytań; zrozumie pan wszystko na miejscu. To leży w pańskich kompetencjach i powinno pana zaciekawić. Muszę natychmiast dostać konkretną odpowiedź. Po długim milczeniu Peter odrzekł wreszcie z westchnieniem: - Dobrze, przyjadę. Załatwię to z moim laboratorium. Proszę powiedzieć, gdzie pana znajdę. - Profesor Benjamin Clarin przyjedzie po pana jutro o szóstej rano; dałem mu odpowiednie instrukcje. Proszę zabrać ciepłe rzeczy, bo znajdzie się pan na dużej wysokości. - Ben? Brat mojej żony? - Tak. A propos, czy mógłby pan poprosić doktor DeV onck do telefonu?

Peter, któremu odebrało mowę, wydukał w końcu: - Tak, oczywiście... Ją też zamierza pan ściągnąć? - Jak najbardziej. Ale w inne miejsce, bardzo daleko stąd. Później, gdy dzieci już poszły spać, Peter i Emma długo dyskutowali o tym, leżąc w łóżku. Oboje zgodzili się przez ciekawość. Czego mogła od nich chcieć Komisja Europejska? Odkąd zmiany klimatyczne doprowadziły do powtarzających się regularnie klęsk żywiołowych, Unia zyskała więcej władzy. Każde państwo przystało na to, że nie będzie działać samodzielnie, po czym wszystkie po kolei się oddały pod kuratelę wspólnoty. W ciągu zaledwie ośmiu miesięcy Unia zdobyła większą autonomię i kontrolę niż w całej swojej historii. Kluczowe decyzje podejmowano w gabinetach i aulach Komisji, a potem niezwłocznie wprowadzano w życie. Ponieważ środowisko naukowców nie miało żadnej pewności co do tego, co czeka świat w najbliższej przyszłości, należało działać szybko. Jakiż to delikatny problem naukowy mógł wymagać ich obecności? Nigdy dotąd nie otrzymali pilnego wezwania. Kryła się w tym dawka równie ekscytującej co niepokojącej tajemniczości, przed zgaszeniem światła zaś Emma zażartowała: - To wszystko przypomina powieść szpiegowską albo książkę Michaela Crichtona. Z trudem zasnęli, żywiąc jedynie nadzieję, że zadanie, jakie im powierzą, nie będzie podejrzane i że znajdą się po właściwej stronie. Dzieci zbiegły właśnie po schodach z plecakami w rękach i włożyły kurtki. Emma podała Zachowi sok pomarańczowy. - Skoro nic nie jadłeś, wypij to - poleciła. - Ale mamo, dziadkowie zaraz mi dadzą wielkie śniadanie! - jęknął. - Wypij! Przynajmniej będę pewna, że masz chociaż to w żołądku. - Ben już jest - przerwał im Peter. - Wszyscy wychodzić! Rodzeństwo obiegło samochód młodego naukowca. - Cześć, dzieciaki! Odpowiedział mu chór radosnych głosów. Chociaż Ben ustawił ogrzewanie na maksimum, w środku było niemal równie zimno jak na zewnątrz, październikowe noce sprawiały bowiem, że każde poranne wyjście na dwór było nieprzyjemne, toteż wszyscy porządnie się opatulili.

Opuściwszy dzielnicę willową Rueil-Malmaison, udali się do Saint-Cloud, gdzie zostawili całą trójkę u rodziców Emmy i Bena. Dzień jeszcze nie zdążył wstać, na niebie nie było ani śladu rodzącego się świtu - nic, tylko sztuczne światła miasta. Kiedy ruszyli, w samochodzie znów zaległa cisza i z każdą chwilą stawało się coraz cieplej. Siedzący z tyłu Peter pochylił się ku szwagrowi, mówiąc: - Dokąd jedziemy? - Na lotnisko Le Bourget. - Więc jesteś lepiej poinformowany od nas? Młody mężczyzna pokręcił głową. - Liczyłem, że to wy mnie oświecicie! Czarne włosy Bena były w nieładzie. Kolczyk w łuku brwiowym i widoczny na dłoni fragment tatuażu, który tak naprawdę pokrywał jego całe prawe ramię, nadawały mu wygląd raczej surfera niż naukowca. Mając dwadzieścia siedem lat, był zagorzałym kawalerem, miłośnikiem muzyki, koncertów i podróży przekonanym, że dzielenie codziennego życia z kimś innym szkodzi rozwojowi osobowości. - Powiem wam - dodał - że zgodziłem się na tę propozycję tylko dlatego, że w niczym nie przypomina tego, co robiłem dotąd. Uwielbiam, kiedy obcy facet dzwoni do mnie o dwudziestej, żeby mi przydzielić zadanie specjalne. Zupełnie jak w filmie! - Z nami było tak samo - skomentował Peter ze śmiechem, choć nie było w nim radości. Jedynie pytania. Za oknami samochodu przesuwał się krajobraz: już zatłoczona obwodnica lśniąca po jednej stronie czerwonymi, po drugiej białymi światłami. Autostrada Al, nad którą wisiał brązowy smog, ciąg mostów, tablic reklamowych i szyldów świetlnych na szczytach skarp. Arteria cywilizacji przeciążona do granic możliwości. Gdzieś czaił się zawał. Peter przyjrzał się uważnie twarzy Bena widocznej w lusterku wstecznym. Co to za... najwyższej, jak się zdaje, wagi badania, które wymagają obecności socjologa specjalizującego się w dynamice zachowań? Jednocześnie pomyślał o swojej żonie: doktor paleoantropologii, której teorie na temat ewolucji wywołały skandal. I wreszcie o sobie: biologu i genetyku... Osobliwy zespół. Pod wpływem impulsu cała trójka skorzystała z okazji, żeby się wyrwać z codziennego rytmu. Co właściwie wiedzieli? Nagła sytuacja, powtórzył w myślach Peter. Nagła sytuacja, jak na przykład... katastrofa?

E-MAIL. WYSŁANY ZE STACJI METEOROLOGICZNE) w Mizen Head (Irlandia) DO EUROPEJSKIEJ AGENCJI ŚRODOWISKA Szanowny Panie,otwierając tę stację meteorologiczną, żeby uczynić z niej ośrodek badań nad Golfstromem i jego zakłóceniami atmosferycznymi, poprosił nas Pan o ocenę sytuacji i bilans stanu naszej wiedzy na temat wywieranego przezeń wpływu.Wkrótce otrzyma Pan raport. Rzecz jasna, stanowić on będzie zaledwie początek długiej pracy. Mamy zatem nadzieję, że tak obiecane dofinansowanie zostanie nam w końcu przyznane. Nie trzeba Panu przypominać znaczenia tych badań.Już dzisiaj możemy z całą pewnością przewidzieć duże zmiany klimatyczne, które będą postępować z szybkością dotąd nieznaną na Ziemi. Wszystkie boje atlantyckie wykazują stopniowe cofanie się Golfstromu pod naciskiem, jak się wydaje, topniejącego lodu na biegunach i na Grenlandii, jak również wszystkich małych lodowców świata, co obniża poziom zasolenia oceanów.Krótkoterminowe konsekwencje (które już nastąpiły) to spadek temperatury w okresie zimowym na zachodnim krańcu Europy i częściowo w krajach skandynawskich. Nie jesteśmy za to w stanie stwierdzić, czy ma to związek ze wzrostem temperatur w okresie letnim. Modele przewidywania pogody opierają się jednak w dużej mierze na analizie ochłodzenia, które miało miejsce 15 000 lat temu, i nic nie pozwala zakładać, że amplituda termiczna będzie tego samego rzędu.Chociaż mogę polegać dzisiaj wyłącznie na własnej intuicji, moim zdaniem wchodzimy właśnie w okres niespotykanych dotąd gwałtownych zmian klimatycznych. Z przyczyn obiektywnych: nigdy dotąd w dziejach świata atmosfera (a zatem i wiatry kształtujące część klimatu) ani oceany nie podlegały aż do tego stopnia zaburzeniom, które nieustannie je zmieniają. A najgorsze, że po raz pierwszy naruszenie tego porządku w dużej części spowodował jeden gatunek istot żyjących - ludzie! Nie muszę chyba dodawać, że nastąpiło to błyskawicznie, w ciągu zaledwie dwóch stuleci, toteż śmiem twierdzić, że Ziemia została po prostu pokonana. I mamy w tej chwili sytuację, owszem, nadzwyczajną, ale już nie dotyczy ona środowiska naturalnego.Jest natury sanitarnej. Zagrożony jest bowiem cały gatunek ludzki. 2 Po zaparkowaniu samochodu trójka naukowców chwyciła torby podróżne i podeszła do wejścia. - Spakowałem się w pośpiechu. Mam nadzieję, że dadzą nam ręczniki - zażartował Ben, chcąc dodać otuchy wyraźnie zaniepokojonym towarzyszom. - Co kazali ci zabrać? - zapytał Peter. - Ciepłe rzeczy. Jedziemy w góry. - Dostałem takie same instrukcje.

- A ja nie - wtrąciła Emma. - Przeciwnie, lekkie ubrania, na upały. I wygodne buty do chodzenia. - Zażądam podstawowych informacji, zanim gdzieś wyruszysz - rzekł Peter. - W końcu nie wysyła się ludzi na drugi koniec świata bez wyjaśnienia! Emma wiedziała, że jej mąż jest spięty. Rozszyfrowywała Petera DeV oncka od blisko piętnastu lat, toteż umiała odczytać każde zabarwienie głosu, każdy gest, każde spojrzenie, które wykraczały poza jego normalne reakcje. Nazywała to „drugą fazą miłości”: po namiętnym zjednoczeniu przychodzi czas na naukę drugiego człowieka, tego prawdziwego, którego trzeba się nauczyć kochać bez przypisywania mu własnych uczuć, żeby wytrzymać razem długi dystans. To najbardziej delikatna faza, jako że taka zażyłość wywołuje na ogół rozprężenie, następnie rozdrażnienie, jeżeli człowiek codziennie nad sobą nie pracuje. Emma taka była: wszystko analizowała. I właśnie to trzymało jej małżeństwo, to je cementowało, czyniąc zeń wzorzec i budząc zazdrość najbliższych. Przed przeszklonymi drzwiami czekał na nich stosunkowo niski, lekko otyły mężczyzna około czterdziestki w sportowych butach, sztruksowych spodniach i golfie. Miał nienagannie uczesane blond włosy i okulary w cieniutkich oprawkach na nosie i zacierał ręce, żeby się rozgrzać. - Jestem François Gerland z Komisji Europejskiej - przedstawił się. - Miło mi. Uścisnęli sobie dłonie, po czym Ben zapytał, wskazując na swój samochód: - Mogę go zaparkować tutaj na czas naszego... pobytu? - Proszę mi dać kluczyki, zaraz każę go przestawić, niech pan się nie martwi. Cała ta tajemnica wprawia mnie w szczere zakłopotanie, ale mogą być państwo pewni, że wyjaśnimy tę sprawę. Będziemy mieli mnóstwo czasu w samolocie. Na razie jednak mamy trochę napięty grafik. - Obdarzywszy Emmę porozumiewawczym spojrzeniem, dodał: - Zwłaszcza pani doktor. Następnie zaprosił ich, by weszli do głównego budynku. - Jeśli dobrze zrozumiałem, moja żona opuszcza terytorium Francji, a my lecimy w Pireneje? - odezwał się Peter. - W Pireneje, tak! Gratuluję zdolności dedukcji. Wczoraj wspomniałem jedynie o południu Francji i wysokości... Co do pani doktor - zwrócił się do Emmy - sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Ściśle biorąc, nie opuszcza pani Francji, ale... Wszystko stanie się jasne, kiedy tylko wsiądzie pani do samolotu. - Po czym natychmiast dodał lekkim tonem: - Na co dzień to musi być niełatwe, skoro każde z państwa jest doktorem DeV onck... - Ludzie zwracają się do mnie raczej „profesorze” - sprostował Peter. Ruszyli długim korytarzem oświetlonym przez mleczne żarówki. Nigdzie nie było żywego ducha - pomieszczenia wydawały się puste. - Proszę pana - zaczął Peter ze zwykłą flegmą - dotąd nie zadawaliśmy żadnych pytań, ale nie sądzi pan, że już najwyższy czas wyjawić nam, dokąd się wybieramy? Nie podoba mi się myśl, że

moja żona zniknie, a ja nawet nie będę wiedział, gdzie i po co pojechała. Wszystko jedno, na czyje żądanie: Komisji Europejskiej czy nie. - Oczywiście! Zaraz do tego dojdę. Zatrzymali się przy ladzie, gdzie czekała na nich świeżo umalowana młoda kobieta ubrana w garsonkę. Gerland wręczył jej kluczyki od samochodu Bena, gestem dając do zrozumienia, że trzeba się nim zająć. Wziąwszy od nich dowody tożsamości, zeskanowała je i podziękowała olśniewającym uśmiechem. Gerland poprowadził ich szybkim krokiem przez kolejny, węższy korytarz. - Polecę z panami - zapewnił. - Proszę się nie obawiać, będzie mnóstwo czasu, żeby zaspokoić panów ciekawość. Nagle Peter przystanął i położył dłoń na ramieniu małego człowieczka o blond włosach przyjacielskim, lecz stanowczym gestem, po czym zmieniwszy ton, oświadczył: - Właśnie mam wsiąść do samolotu, który odlatuje w niewiadomym kierunku, to samo zrobi moja żona. Do tej pory byliśmy cierpliwi, proszę więc łaskawie nie trzymać nas dłużej w niepewności. Emma nie zdołała powstrzymać drwiącego uśmiechu. Od dobrych pięciu minut zastanawiała się, jak długo jeszcze mąż zdoła to znosić. Ludzie starali się wodzić Petera za nos, wykorzystując spokojne usposobienie eleganckiego wielkiego naukowca, dopóki nie odsłonił swego prawdziwego silnego charakteru. Gerland zamrugał zaskoczony, wydukał kilka słów, zanim doszedł do siebie i poprosił, by ruszyli za nim. Kiedy pchnął jakieś drzwi, ukazał się przed nimi pas startowy W odległości pięćdziesięciu metrów warczały i gwizdały silniki dwóch prywatnych odrzutowców. - Pańska żona leci do Polinezji Francuskiej - oznajmił wreszcie Gerland, przekrzykując hałas. - Nie wiedziałam, że prowadzi się tam wykopaliska! - wtrąciła Emma. - Wykopaliska? - powtórzył Gerland. - Ach, rozumiem! Nie, to nie tak, nie ma tam żadnych poszukiwań tego typu. Na twarzy Emmy pojawiło się zdziwienie. - Przecież pan wie, że jestem paleoantropologiem, skoro więc nie ma tam... - Mój kolega wszystko pani wyjaśni na miejscu - przerwał jej Gerland. Zachęcił, by podeszli do falconów, gdzie czekały na nich dwie załogi w mundurach. Gerland wskazał Emmie jedną z maszyn. - Bez obaw - wykrzyczał do DeV oncków. - Będą się państwo mogli ze sobą skontaktować, jak

tylko dotrą na miejsce. Przykro mi, że wszystko jest takie tajemnicze i trochę niespodziewane, ale niestety to konieczne. Ben uniósł brwi i powiedział coś, co zabrzmiało ironicznie, lecz jego słowa zatonęły w ryku silników, gdy całował siostrę na pożegnanie. Peter zamknął żonę w uścisku. - Zadzwonię, jak tylko przylecę na miejsce - zapewniła. - A jeśli Komisja Europejska mnie zdenerwuje, wrócę do domu, nie przejmuj się! - Nie rób głupstw - przestrzegł z lekkim niepokojem. - Wszystko to było bardzo zabawne wczoraj, ale teraz już mi się mniej podoba. Uścisnęli się po raz ostatni, podczas gdy steward wnosił na pokład torbę Emmy. Gerland podszedł do nich w chwili, gdy się od siebie odsuwali. - W samolocie jest koperta z pani nazwiskiem. Na początek znajdzie pani w niej odpowiedzi na kilka pytań. Przykro mi, że nie polecę z panią, ale ktoś będzie na panią czekał na lotnisku w Papeete. Miłej podróży, pani doktor. Zanim Emma zdążyła odpowiedzieć, Gerland już pociągnął jej męża do drugiego samolotu. Kiedy stewardesa wsiadła razem z nią, odłączono schody i zaryglowano drzwi. Poprosiwszy, by zajęła miejsce w wygodnym fotelu, kobieta zaproponowała jej kieliszek szampana. - Nie, jeszcze trochę za wcześnie. Dziękuję. Na stoliku przed Emmą znajdowały się szara koperta i laptop. Doktor DeV onck usiłowała dojrzeć przez okno męża i brata. Wszystko potoczyło się tak szybko. Gerland albo się bardzo spieszył, albo udawał, by uniknąć pytań. Mam wrażenie, że po trochu jedno i drugie, stwierdziła. Ponieważ widziała tylko dziób drugiego falcona, powróciła do dokumentów. „Doktor Emmanuelle DeV onck”, głosił wykonany czarnym flamastrem napis na zalakowanej, jak się okazało, kopercie. To nie są żarty, pomyślała, łamiąc pieczęć. Z koperty wyśliznął jej się w dłoń jedyny znajdujący się wewnątrz przedmiot. Płyta DVD, na której było napisane: „Poufne - Doktor E. DeV onck - Projekt GEBIZ”. Nie czekając, aż samolot wystartuje, włączyła laptop i umieściła płytę w czytniku. Ryknęły silniki samolotu.

3 Peter patrzył, jak falcon, na którego pokładzie była jego żona, odrywa się od ziemi, unosząc dziób w fali rozedrganego powietrza idącego od silników. Kilka sekund później sami poczuli pęd swojej maszyny, która wzbijała się do lotu. Wchodząc na pokład, ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że nie są sami. W głębi odrzutowca siedzieli trzej mężczyźni w niedbałych strojach. Ledwie odpowiedzieli na jego powitanie. Ich szerokie ramiona, krótko obcięte włosy i zacięte twarze przywodziły na myśl wojskowych. Kiedy samolot wystartował, Peter pochylił się ku Gerlandowi, pytając: - Kim są ci ludzie w głębi? - Za chwilę ich panu przedstawię. Są tu po to, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo. - Czyżby nam coś groziło? - zdziwił się Peter, kuląc się w fotelu. Usta Gerlanda rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, który miał być uspokajający. - Nie, oczywiście, że nie! - odparł. - Prawdę mówiąc, moi koledzy się uparli, żebym ich zabrał. Ale teraz, skoro już siedzimy sobie wygodnie, pozwolą panowie, że wyjaśnię całą sprawę. Ben przysunął się bliżej, żeby lepiej słyszeć. On jeden przyjął szampana od stewardesy. Podniósł kieliszek do ust akurat w chwili, gdy samolot skręcał. - Oczywiście wszystko co powiem, jest i musi pozostać tajemnicą. Znaleźliśmy się w sytuacji kryzysowej. Nasz pośpiech może panów zdziwić, ale tu chodzi o... dobre imię i reputację Komisji Europejskiej wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie będę się nad tym rozwodził, ale muszą panowie wiedzieć, że gdyby nastąpił przeciek, zanim odkryjemy, co się święci, miałoby to katastrofalne następstwa dla naszych instytucji. Na początek powiem, że nazywam się François Gerland i pracuję jako... - Koordynator w BEPA - przerwał mu Ben. - Wczoraj wieczorem wrzuciłem pańskie nazwisko do wyszukiwarki. Zresztą moim zdaniem w rzeczywistości wygląda pan lepiej niż na zdjęciu, na którym sprawiał pan wrażenie mocno spiętego. Ależ z niego hipokryta! pomyślał Peter, który znał swego szwagra wystarczająco dobrze, by wiedzieć, kiedy robi z kogoś balona. - A co to takiego ta BEPA? - wtrącił. - Przykro mi, ale to nie moja działka. Gerland poprawił okulary gestem, który Peter uznał za tik.

- To skrót angielski. W Komisji wszystkie skróty pochodzą z angielskiego. Biuro Doradców do spraw Polityki Europejskiej. Nasza rola polega głównie na udzielaniu rad i wydawaniu zaleceń w kwestiach polityki europejskiej przewodniczącemu i komisarzom. BEPA podlega im bezpośrednio, dzięki czemu opinia publiczna o niej nie słyszy. Pracuję w sferze instytucjonalnej, jestem koordynatorem między różnymi... - Zgoda, ale ciągle nie widzę związku między polityką europejską a nami tutaj, w prywatnym samolocie lecącym w Pireneje - przerwał mu Peter, którego drażniło, że tamten owija w bawełnę. Gerland zacisnął wargi, wpatrując się w obu, skinął głową i mówił dalej: - Pięć dni temu IAS, Służba Audytu Wewnętrznego, w trybie pilnym przedłożyła przewodniczącemu Komisji raport, który ujawnia istnienie lewego funduszu w Dyrekcji Generalnej do spraw Wymiaru Sprawiedliwości, Wolności i Bezpieczeństwa. Tym lewym funduszem, którego bardzo skomplikowane i niemal niewykrywalne zasady działania mogłyby długo pozostać wśród rachunków, zawiadywał niejaki Gustave LeMoll, szef Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Sądownictwa. Rzecz jasna przewodniczący natychmiast wezwał go do siebie, ale on wszystkiemu zaprzeczył. Obawiając się większego skandalu, przewodniczący postanowił utrzymać sprawę w tajemnicy przez kilka dni, dopóki się nie wyjaśni. Dlatego też LeMoll nie został aresztowany, co... okazało się błędem. Zalecono przeprowadzenie rewizji w jego biurze, ale w nocy wybuchł tam pożar. Wygodne, prawda? - LeMoll podłożył ogień? - zapytał Ben. - Prawdopodobnie użyto jego przepustki, żeby się dostać do budynku tamtego wieczoru. Tak czy inaczej przewodniczący polecił przeprowadzić wewnętrzne śledztwo, zanim wmiesza się w to prasa. Unia i tak ma już podcięte skrzydła, a jeśli na dodatek wyjdzie na jaw, że w KE panuje korupcja i że sama nie potrafi się pozbyć toczącego ją robaka, mogą sobie panowie wyobrazić, co się dalej stanie! - Do czego służył ten lewy fundusz? - zapytał Peter. Gerland podniósł dłoń: - Właśnie tutaj zaczyna się moja rola. Nie udało nam się niczego uratować z biura LeMolla, za to wśród stosów papierzysk znaleźliśmy interesującą teczkę. Jej zawartość dotyczyła wykorzystania części kapitału z lewego funduszu... uwaga, mowa tu o kilku milionach euro!... przeznaczonego na działalność dwóch placówek: jednej w Pirenejach i drugiej na jakiejś wyspie w Polinezji Francuskiej. Nie wiem, czy panowie o tym słyszeli, ale od wielu lat mówi się o zamknięciu obserwatorium na Pic du Midi, ponieważ zbyt dużo kosztuje. O mały włos doszłoby do tego rok temu. Właśnie Komisja Europejska wygospodarowała kapitał, żeby ocalić placówkę. Oficjalnie my tylko ją finansujemy, nie ingerując w działalność. W rzeczywistości wygląda na to, że LeMoll to wykorzystał, aby usprawiedliwić wysłanie grupy naukowców opłacanych właśnie z tego słynnego lewego funduszu. - Czy te pieniądze pochodzą od Wspólnoty Europejskiej? - zapytał Peter.

- Nie, ale nie zdołaliśmy ustalić ich źródła. - Ciągle nie widzę związku między nami a tą historią - oznajmił Peter, który zaczynał tracić cierpliwość. Ton głosu zaskoczył jego samego, uświadomił sobie bowiem, jak bardzo go niepokoi ta niezdrowa sytuacja, w której się znaleźli oboje z żoną. „Ten facet irytuje mnie dlatego, że jej tu nie ma, że nie mogę nad nią czuwać, pomyślał. Gdyby powiedział mi wszystko przed podróżą, nie pozwoliłbym Emmie lecieć samej”. - Związku? - powtórzył Gerland. - Znaleziona u LeMolla teczka zawierała świeżą notatkę. Prowadził badania, które utknęły w martwym punkcie. LeMoll zaproponował, żeby się zwrócić do panów z prośbą o analizę danych na Pic du Midi, a w celu wytyczenia nowego kierunku badań placówki w Polinezji wskazał pańską żonę. - Dla kogo była przeznaczona ta notatka? - wtrącił Ben. - Tego nie wiemy. - A co jest na Pic du Midi? - W kolejce linowej znajdują się żandarmi, którzy bronią dostępu do szczytu. Dopóki nie dotrzemy na miejsce, nikt tam nie wjedzie ani nie zjedzie. - Jeśli dobrze zrozumiałem, wsadził nas pan do samolotu, nie mówiąc ani słowa, żebyśmy polecieli razem z panem na szczyt, o którym absolutnie nic pan nie wie? - podsumował Peter dziwnie spokojnym tonem. - Proszę mnie źle nie zrozumieć, profesorze. Spodziewamy się znaleźć materiały naukowe, których zawartość nam umyka, a które, zdaniem samego LeMolla, dotyczą pańskiej dziedziny. - A co z moją żoną? - Wczoraj do Polinezji poleciał pewien mój kolega, który ma wyruszyć na właściwą wyspę w towarzystwie dwóch żandarmów. Będą strzegli pańskiej żony, dowiozą ją na miejsce i poproszą o rozszyfrowanie tego, co tam znajdą. - I również nie ma pan bladego pojęcia, co ją tam czeka? - naciskał Peter. Gerland poprawił okulary z zażenowaniem. - Ależ nie ma się czego obawiać! To nie żadna mafia ani film szpiegowski. To misja specjalna Komisji Europejskiej, żeby uchronić co się da przed skandalem, jakiego nie było dotąd wśród naszych instytu... - Jest pan całkowicie nieodpowiedzialny - burknął Peter, rozpinając pas i zrywając się na równe nogi.

- Profesorze DeV onck, proszę się uspokoić, jestem koordynatorem biura doradczego do spraw polityki. Sądzi pan, że powierzono by mi tę kwestię, gdyby istniało jakiekolwiek zagrożenie? - Więc co tu robią ci trzej goryle w głębi? - BEPA podlega bezpośrednio przewodniczącemu, co pozwala uniknąć wielu kłopotów i zapewnia całkowitą dyskrecję. Spostrzegłszy stewardesę, Peter zapytał, wskazując wyjście: - Czy możemy zawrócić? - Słucham? - Doskonale mnie pani zrozumiała: życzę sobie wrócić do Paryża. Natychmiast. - Odwróciwszy się do Gerlanda, rzekł: - I byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan się skontaktować z samolotem mojej żony i rozkazać mu, żeby zrobił to samo. Gerland pokręcił głową w osłupieniu. - Nie, obawiam się, że to niemożliwe. Muszę tam być dzisiaj, zostało nam niewiele czasu, zanim wybuchnie skandal. Domagam się tylko chwili, na miejscu zastanie pan pliki danych, których nie zdołam rozszyfrować w ciągu paru godzin. Proszę jedynie o to, żeby szybko rzucił pan na nie okiem i powiedział mi, co finansował LeMoll. Skoro wymienił całą waszą trójkę, to znaczy, że jesteście w stanie mi pomóc. A jeśli się okaże, że panów obecność wcale nie jest konieczna, daję słowo, że natychmiast wrócą panowie do domu. Ale proszę mi wierzyć, skandal może wybuchnąć w każdej chwili. A jeśli KE zostanie przyłapana na gorącym uczynku, to będzie koniec! Jeżeli natomiast uda nam się i ujawnimy skandal LeMolla, dokładnie wiedząc, o co chodzi, zachowamy pozory. Nie mogłem ryzykować i czekać ze skontaktowaniem się z państwem, aż dotrę na miejsce. Może pan uważać, że zupełnie nie potrafię zapanować nad sytuacją, zgoda, ale proszę, żeby pojechał pan tam ze mną. Peter westchnął. Stojąca obok niego stewardesa ciągle miała zmarszczone brwi, nic nie rozumiejąc. Gerland odkrył ostatnią kartę: - Jeśli to pana uspokoi, wjadę na szczyt razem z ochroniarzami, zrobimy obchód obserwatorium, żeby zapewnić panom całkowite bezpieczeństwo, i dopiero wtedy panowie do nas dołączą. Jak tylko zrobicie ekspertyzę, znajdę wam miejsca na pierwszy lot do Paryża. Gerland patrzył błagalnie. - Jeśli o mnie idzie, wchodzę w to - rzekł radośnie Ben.

- Przynajmniej raz mamy okazję się zabawić! Peter przyjrzał mu się uważnie. I opuścił ramiona. - Zgoda. Ale chcę porozmawiać z żoną, kiedy tylko dotrze na miejsce. Gerland otarł czoło wierzchem dłoni. - Obiecuję. Peter wrócił na swój fotel. - Jeszcze jedno: czy ten cały LeMoll to naukowiec? - zapytał. - Nie, nic z tych rzeczy. To adwokat, który się przerzucił na politykę. - Sprawdził pan w jego otoczeniu i wśród znajomych, czy ma jakieś powiązania z biznesem, koncernami farmaceutycznymi albo czymś takim? - Śledztwo jest w toku. Robimy co w naszej mocy przy użyciu ograniczonych środków, jakie narzuca nam dyskrecja. - Mam przynajmniej nadzieję, że po pożarze zamknął go pan w areszcie. Gerland oblizał wargi, unikając jego wzroku. Wyjaśnił cichym głosem: - Rzecz w tym... że on nie żyje. Popełnił samobójstwo w noc pożaru. Wczesnym rankiem sprzątaczka znalazła go w wannie. Podciął sobie żyły. 4 Przed lotniskiem w Pau czekał na nich duży van Mercedesa. Poranny chłód wśliznął im się pod ubrania, wywołując dreszcze. Niebo zniknęło za zawieszoną wysoko szarą zasłoną. W samochodzie Ben zapytał, pochylając się ku Peterowi: - Twoim zdaniem przy jakim rodzaju badań do analizy danych potrzeba paleoantropologa, a także genetyka i socjologa specjalizującego się w dynamice zachowań? - Też zadaję sobie to pytanie. Badania archeologiczne nad migracjami ludności? Żeby odtworzyć różne przepływy w danym regionie? - W Polinezji? Zrobiono to już tysiąc razy! Poza tym jaki to ma związek z KE? A szczerze

mówiąc, po co narażać się z lewym funduszem z tego powodu? Peter wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, ale jestem tu wyłącznie po to, żeby rzucić okiem na dokumenty dotyczące genetyki, sporządzę więc raport i wracam. Ty powinieneś zrobić to samo, Ben. Nie wnikaj w to bardziej, niż trzeba. Młody socjolog ściszył głos: - Jakieś to niejasne, prawda, ale wyluzuj, Peter. Ten cały Gerland nie ma w sobie nic z Machiavellego! - Otóż wcale nie jestem tego taki pewien - szepnął Peter. - Powiedz szczerze, nie uważasz, że to wszystko jest szyte trochę grubymi nićmi? Skoro KE rzeczywiście odkryła czarną owcę, niech ją wyda, a publiczne śledztwo wykaże, że LeMoll działał sam i że unijne instytucje nie mają sobie nic do zarzucenia. - Stary, to są działania medialne! Przy takim numerze Gerland ma rację: to katastrofa, bo ludzie stracili zaufanie do Unii, postrzegają ją jako gniazdo spiskujących i lobbujących polityków. Wystarczy, żeby ten skandal wybuchł, i po sprawie! Peter zagłębił się w fotelu. - Może, ale... to mi się wydaje podejrzane. Mam wrażenie, że brakuje nam fragmentów układanki. - W takim razie dlaczego jedziesz? Peter zmierzył szwagra wzrokiem. - A jak myślisz? Gerland wysłał moją żonę na drugi koniec świata, a nas zamknął w prywatnym samolocie! Wybacz, że się zachowuję jak paranoik, ale tak się bierze zakładników. Sprytnie, inteligentnie, ale jednak! Ten facet mi się nie podoba, koniec, kropka. - Prawda, że to trochę... przewrotne - poddał się Ben - ale z drugiej strony trzeba go zrozumieć. On walczy, żeby zachować robotę. Jeśli prasa wywącha, o co tu chodzi, zanim KE sama się tego dowie, on i jego koledzy będą spaleni na zawsze! To technokrata, który podlega naciskom. Nasze trzy nazwiska w notatce LeMolla musiały zalśnić niczym obietnica uratowania tyłka. Spójrz na to z innej strony: nie pochlebia ci, że się znalazłeś na liście tego całego LeMolla? - Otóż to. Dlaczego akurat my troje? Ben skrzywił się, spoglądając do tyłu: lotnisko coraz bardziej się oddalało. - Emma ma awangardowe teorie - rzucił. - Nie boi się zboczyć z udeptanej ścieżki. Ty i ja... jesteśmy raczej nonkonformistami, nie? To znaczy przede wszystkim ja! I dobrze się znamy. Jeśli jedno z nas się zgodzi, reszta może pójść za nim, to tworzy dynamikę grupy. Zwłaszcza jeśli trzeba

popracować nad jakimś tajnym projektem. LeMoll był więc pewien naszej współpracy i lojalności, bo żadne z nas nie wystawiłoby pozostałej dwójki. A poza tym jesteśmy nieźli w swoich dziedzinach, nie? Cieszymy się renomą w sam raz, jednym słowem jesteśmy idealnymi kandydatami do tego rodzaju operacji. Peter spoglądał nań z rozbawioną, nieco protekcjonalną miną. - Zdaje się, że ci się to podoba, co? - Intryguje mnie! Rozumiem natomiast, że ty się martwisz z powodu Emmy. Nie przejmuj się, przecież ją znasz: to twardzielka! W naszym domu to ona rządziła! Nawet jako nastolatek nigdy nie dałem rady rozłożyć jej na łopatki! - Właśnie! Kiedy coś postanowi, jest zdolna do wszystkiego. Ale mnie niepokoi głównie wszystko to, co się wiąże z LeMollem. Facet, który zamawiał badania z zakresu genetyki, antropologii i socjologii, nie ma w sobie nic z adwokata! A poza tym... Polinezja Francuska? Czego on mógł tam szukać? Nie, w całej tej sprawie coś nie gra. Odwrócił oczy od Bena i przebiegł wzrokiem po wierzchołkach, które dominowały nad nimi niczym cierpliwe kolosy nadgryzione zębem czasu. Ich zgarbione ramiona przykrywały białe płaszcze. Peter odetchnął głęboko i szepnął: - Nie wiem, w co się pakujemy, Ben, ale będziemy musieli zachować ostrożność. Opuściwszy Pau, van przez trzy kwadranse podążał autostradą A64, następnie drogami okręgowymi, które w miarę jak wznosili się coraz wyżej, stawały się coraz węższe i coraz bardziej kręte. Pogoda się zmieniła; pojawiły się gęste chmury, które przesłoniły szczyty gór. Wreszcie ukazał się cel ich podróży - La Mongie, miejscowość zbudowana zgodnie z najczystszą tradycją ośrodka narciarskiego: o miejsce na horyzoncie kłóciły się brązowo-białe budynki, proste lub z układającymi się schodkowo balkonami, w otoczeniu góralskich domków. La Mongie, usadowiona na zboczu, w cieniu górujących nad nią szczytów, wyglądała jak zahibemowana. Ulice były puste, okiennice zamknięte. Gdzieniegdzie stały zaparkowane nieliczne samochody, nie było jednak widać żywego ducha. Niedający się poskromić klimat ostatnich lat wyludnił większość hoteli, nawet w pełni sezonu mało kto miał odwagę wyruszać na szlaki narciarskie. Nad regionem przejęły władzę zamiecie, burze śnieżne zasypywały bez ustanku szczyty całej Europy Nawet mieszkańcy tej krainy skapitulowali, tak ich przeraziła Matka Natura srogością, jakiej nie pamiętali najstarsi górale. Tak, tak, powiadano, bez wątpienia Ziemia wpadła w złość. Podobnie jak na całej planecie, pierwsze pogróżki pojawiły się tuż po roku 2000, stopniowo się nasilając. W zetknięciu z tym zjawiskiem człowiekowi nie pozostawało dzisiaj nic innego, jak pokiwać ze smutkiem głową, nie miał bo wiem żadnego wpływu na swój świat. Kierowca vana wysadził sześciu podróżnych przed stacją kolejki linowej, masywną konstrukcją

wzniesioną w całości z kamienia, podziurawioną z rzadka maleńkimi okienkami, które nadawały jej wygląd wieży obronnej. Naprzeciwko stał zaparkowany biały renault estafette z trzema ludźmi w środku. Gerland poszedł z nimi porozmawiać, tymczasem Peter i Ben rozprostowali nogi. - Dobrze, że zabrałem puchową kurtkę - stwierdził z zadowoleniem młody socjolog, podziwiając panoramę. - Wszystko wymarło, zupełnie jak w powieści Deana Koontza! - Nie znam - skwitował Peter, który śledził manewry Gerlanda i trzech nieznajomych. - Sprawiają wrażenie bardzo zgodnych. - Proszę? - Tamci faceci. Gerland mówił, że dostępu do kolejki linowej pilnuje żandarmeria. Twoim zdaniem oni wyglądają na żandarmów? W cywilu? Po ich zachowaniu można by sądzić, że Gerland jest ich przełożonym. Nic, tylko potakują na każde jego słowo. - A skąd mam wiedzieć? Zaufaj mu choć trochę! Gerland właśnie się odwracał, gdy jeden z mężczyzn wręczył mu paczkę - wystarczająco dużą, by pomieścić piłkę do futbolu. Wysłuchawszy jego wyjaśnień, Gerland podszedł do Petera i Bena. - Od kiedy stoją na warcie, nikt nie zjechał ani nie wjechał - oznajmił. - Myślałem, że nikt o tym nie wie - odrzekł Peter, wskazując renaulta estafette. - Bez obaw, przewodniczący Komisji ma wystarczająco długie ręce, żeby nam przyjść z pomocą. Peter zrobił powątpiewającą minę. Nagle nabrał pewności, że Gerland kłamie. Jego historyjka wydawała się zupełnie niewiarygodna. Myśl o Emmie pomagała mu się jednak opanować i odzyskać cierpliwość. Tylko rzuci okiem na to, co zamierzają mu pokazać, wyrazi własną opinię i natychmiast wyjedzie. „Jeśli to wszystko zajmie zaledwie dzień lub dwa i człowiek nie zaangażuje się osobiście, co ryzykujemy?” - pomyślał. - Pan tu rządzi - powiedział. Każdy chwycił swoją torbę, kiedy zaś Gerland zamienił kilka słów z obsługą techniczną, wszyscy wsiedli do wagonika. Od wylądowania trzej ochroniarze nie odezwali się ani razu. Nosili ciemne okulary i skórzane rękawiczki, Peter nie dostrzegł także broni. Gdy wagonik zaczął się wznosić, serce mu się ścisnęło. Poczuł się tak, jakby opuszczał świat ludzi, udając się na odległe, odosobnione i zagubione wśród chmur terytorium. Jazda do góry tylko utwierdziła go w tym przekonaniu - zagłębiali się w gęstą watę, która stopniowo oblepiała szyby. I chociaż godzinę wcześniej góry zrobiły na nim wrażenie zbiorowiska kolosów w białych płaszczach, teraz podążał śladem tytanicznych zjaw, jedynie w rzadkich chwilach dostrzegając ich wydrążone boki. Wszyscy pasażerowie wpatrywali się w tę przytłaczającą białą zasłonę w absolutnej ciszy, którą

przerywał jedynie zgrzyt, kiedy mijali słup. Gerland ciągle trzymał pod pachą pokaźną paczkę. - Co to jest? - zapytał Peter. - Przesyłka dla obserwatorium. Kurier dostarczył ją dziś rano, tuż przed naszym przybyciem. Żandarmi przechwycili ją, zanim trafiła do obsługi technicznej. I nie zgadnie pan, skąd pochodzi! - Z Polinezji? - Właśnie. Od niejakiego Petrusa z wyspy Fatu Hiva. Z miejsca, do którego zmierza pańska żona. Gerland szarpnął za brązową taśmę, którą oklejona była paczka, mocował się z nią, wreszcie jeden z goryli wyciągnął z kieszeni nóż i podał mu. Przeciąwszy taśmę z boku, Gerland otworzył pudełko. Musiał rozedrzeć kolejne opakowanie, nim pochylił głowę, by obejrzeć zawartość. Wówczas cała krew mu odpłynęła z twarzy. Przełknął ślinę, bardzo ostrożnie przykucnął, by postawić pudełko na podłodze, jakby dokonywał jakiegoś świętego obrzędu, po czym cofnął się. Gdy napotkał wzrok Petera, ten zdumiał się, widząc w jego oczach tak ogromny strach. Gerland stracił całą pewność siebie. Pudełko stało na środku wagonika, kusząc niczym puszka Pandory. A sądząc po spojrzeniu małego człowieczka, zawierało całe zło świata. 5 Emma odsunęła tacę z jedzeniem i zagłębiła się w fotelu. Jej wzrok spoczął na okładce powieści Guillaumea Musso, którą ze sobą zabrała. Zwykle pochłaniała jego książki, będąc od lat wierną czytelniczką tego mistrza thrillera romantycznego. Teraz jednak nie potrafiła skupić uwagi na powieści. Nic z tego. Skoro nawet Musso na mnie nie działa, w takim razie... zadrwiła w duchu. Prawda była taka, że myślami błądziła gdzie indziej. Tkwiła w tej maszynie od sześciu godzin i przez cały ten czas łamała sobie głowę. Na płycie DVD, którą obejrzała zaraz po starcie, zobaczyła François Gerlanda w koszuli i w krawacie

stojącego przed kamerą. Obwieścił on, że IAS przy okazji banalnej kontroli nabrał podejrzeń, następnie zaś jął drążyć głębiej i odkrył istnienie lewego funduszu w samej Komisji Europejskiej. Wyjaśniono jej pokrótce kwestię LeMolla, jego milczenia, samobójstwa. Aż do odkrycia nazwisk ich trojga, w tym jej w połączeniu z placówką na wyspie Fatu Hiva w Polinezji. Co do owego tajemniczego miejsca, Gerland znał jedynie jego zakodowaną nazwę: Projekt GEBIZ. Wyglądało na to, że mieściło się tam centrum operacyjne LeMolla, podczas gdy obserwatorium na Pic du Midi zostało zamienione w ośrodek badawczy Jako gorąca wielbicielka kryminałów (które łechtały jej upodobanie do logicznego myślenia), Emma zaczęła czym prędzej snuć szalone przypuszczenia, nim wróciła do rzeczywistości. Jeżeli na Fatu Hiva było laboratorium, obserwatorium stanowiło idealną kwaterę główną. Usytuowane we Francji, a zatem bliżej LeMolla, ale wystarczająco daleko od Brukseli i Strasburga, żeby nie rzucać się w oczy. Znajdując się w wyjątkowo odosobnionym miejscu, obserwatorium leżało z daleka od ciekawskich i prawdopodobnie dysponowało lądowiskiem dla helikopterów, o czym marzą faceci w stylu LeMolla, którego gonił czas i który miał obsesję na punkcie tajemnicy. Najbardziej jednak intrygowało ją, dlaczego wybór padł na nich - na nią, Petera i Benjamina. W czasie sześciu godzin lotu rozważyła najbardziej wariackie teorie, które mogłyby to tłumaczyć, lecz żadna nie wydała jej się zadowalająca. Cóż takiego ona wie na temat archipelagu Markizów (do którego należy Fatu Hiva), co mogłoby mieć związek z jej profesją? Wprawdzie liczne wykopaliska archeologiczne świadczyły o bogactwie kulturowym cywilizacji przedeuropejskich w regionie, prac zaprzestano jednak zupełnie lub prawie zupełnie. Polinezja słynęła z petroglifów, osobnych rysunków wyrytych w kamieniu, o których w gruncie rzeczy niewiele wiedziano. Stanowiły owoc kultury niepiśmiennej, która nie przetrwała wieków. Sporo z nich przedstawiało istoty człekokształtne albo ośmiornice, albo skomplikowane figury geometryczne, Emma zaś, nie bez pewnego rozbawienia, skojarzyła je natychmiast z fantastyczną mitologią Cthulhu, drogą pisarzowi H. P Lovecraftowi. Zaczęła się zastanawiać nad przyczynami migracji, które zaludniły archipelag Południowego Pacyfiku. Obecnie uważa się, że Polinezyjczycy i lud Maohi wywodzą się z ludów Azji Południowo- Wschodniej, chociaż wcześniej doszukiwano się ich korzeni w Ameryce Południowej. Emma uważnie śledziła te spory, a że była zagorzałą czytelniczką, po lekturze Thora Heyerdahla, pisarza uznanego przez miłośników literatury podróżniczej za kultowego, pozostały jej interesujące wspomnienia. Była jednak paleoantropologiem, jej badania zaś dotyczyły czasów o wiele wcześniejszych niż pytania o lokalne kierunki migracji. Na dodatek wyspecjalizowała się w zdolnościach przystosowawczych żywych gatunków, w inteligencji bytu. Mimo że pole jej badań obejmowało szeroki zakres, było ograniczone: od fauny ediakarańskiej do Homo erectus (chociaż wygłaszała niekiedy wykłady na temat Homo sapiens) i jego odgałęzień, czyli czasy od 630 milionów do 200 000 lat wcześniej. Daleko od tego, co mogło dziś dotyczyć Polinezji. Rozmyślania przerwała jej stewardesa, przynosząc coś do picia i zabierając tacę. - Zrobimy krótki postój na LAX, [Lotnisko Międzynarodowe w Los Angeles.] żeby zatankować - wyjaśniła - ponieważ jednak prognoza pogody dla Tahiti nie jest zbyt dobra, będziemy musieli natychmiast ruszyć dalej, żeby zdążyć przed burzą.

- Znowu burza! Zdecydowanie kiedy byłam mała, baliśmy się burz dlatego, że zdarzały się rzadko. Teraz wybuchają co rusz! - Najgorsze jest to, że się do nich przyzwyczajamy, że są czymś prawie... normalnym! - odparła w tym samym tonie stewardesa, podnosząc kawałek chleba, który walał się na stoliku. Emma nie odpowiedziała. Ona wcale do burz nie przywykła, stanowiły bowiem gwałtowny objaw choroby, na jaką zapadała ta planeta. Planeta, na której będą żyły jej dzieci. Jej morale spadło na łeb na szyję. - Działa? - zapytała Emma, wskazując zawieszony na ścianie telefon. - Tak, oczywiście. W zależności od warunków zewnętrznych mogą być zakłócenia albo przerwy w sygnale, ale proszę. - Mam włożyć kartę kredytową, żeby go uruchomić? Stewardesa obdarzyła ją pobłażliwym spojrzeniem. - Nie trzeba, jest wliczony w koszt. Emma wybrała numer rodziców w Saint-Cloud; po chwili usłyszała głos matki, który ją uspokoił. Dzieci są w szkole; każde zajęło osobny pokój w dużym rodzinnym domu, będzie im tu dobrze, oznajmiła z naciskiem starsza pani, odgadując niepokój córki. Emma przekazała jej uściski i czym prędzej odłożyła słuchawkę. Znów przyszła jej na myśl pyzata twarz Gerlanda na ekranie laptopa: „Proszę wziąć coś do pisania, podaję namiary i nazwisko obecnego na miejscu przedstawiciela KE, który powinien był przybyć tam dzisiaj. Nazywa się Jean-Louis Mongowitz, jego numer telefonu to...”. Emma zanotowała wszystko, łącznie z imieniem i nazwiskiem kierowcy, który miał wyjechać po nią na lotnisko, niejakiego Timothee Clemanta. Podróż na Fatu Hiva przypominała trochę wyprawę wojownika. Prywatny odrzutowiec wysadzi ją na lotnisku w Papeete na Tahiti, stamtąd zaś mniejszy samolot zabierze ją na archipelag Markizów, na wyspę Hiva Oa, gdzie będzie na nią czekał ten cały Timothee, z którym popłynie statkiem na Fatu Hiva, najdalej położony i najmniej zaludniony pas ziemi na całych Markizach. Gerland przedstawił jej wyspę w kilku słowach. Zaledwie nieco ponad pięciuset mieszkańców skupionych w dwóch wioskach upchniętych na wybrzeżu. Fatu Hiva - piętnaście kilometrów na pięć - to dwa nieczynne wulkany wyłaniające się z oceanu i porośnięte bujną roślinnością. Ma wszelkie cechy tropikalnej bezludnej wyspy, jakie ogląda się na filmach. Jean-Louis Mongowitz będzie czekał na nabrzeżu Omoa, wioski wysuniętej bardziej na południe, razem z miejscowym przewodnikiem. Wprawdzie nie wiedzą, gdzie leży placówka zajmująca się projektem GEBIZ, bez wątpienia jednak będzie łatwo zlokalizować ją w podobnym miejscu. „Miejscowi” nie mogli nie zauważyć przybycia ludzi z wielkiego miasta do ich maleńkiego dzikiego raju. Bez względu na to, czy leży w samym sercu jednej z wiosek czy w środku lasu, kilka pytań powinno wystarczyć, żeby namierzyć placówkę. Emma ponownie chwyciła telefon i sięgnęła po notes, gdzie miała zapisany numer Mongowitza. Co

jej szkodzi zapowiedzieć się i wybadać teren? Musiała czekać prawie minutę na sygnał, a potem na połączenie. Już miała się rozłączyć, kiedy wreszcie ktoś odebrał. Nagle przypomniała sobie o różnicy czasu - dziesięć godzin wcześniej niż w Paryżu, czyli tam musi być wpół do drugiej w nocy. - Och, przepraszam, obudziłam pana? Nazywam się doktor Emmanuelle DeV onck, przysyła mnie François Gerland. Mongowitz - jeśli to był on - nie odpowiedział. Dyszał tylko ciężko w słuchawkę. - Halo? Halo? - powtórzyła Emma. - Pan Mongowitz? Ja... Zadzwonię później, żeby powiadomić pana o moim przyjeździe. Życzę dobrej nocy i jeszcze raz bardzo przepraszam. Już odsuwała słuchawkę od ucha, gdy świszczący głosik rzucił nieśmiało: - Zaczekaj... - Proszę? Czy ona śni? - Jest pan tam? - zapytała zakłopotana, że niepokoi kogoś w środku nocy. Nieprzyjemny zgrzyt sprawił, że szybko odsunęła słuchawkę od ucha, po nim zaś rozległo się coś w rodzaju drwiącego śmiechu i nastąpił koniec połączenia. Emma zastygła na chwilę, nim wróciła na swoje miejsce. Czy to naprawdę był drwiący śmiech? A może skrzypienie? Czyżby jego łóżko? Nie... To brzmiało zupełnie jak zduszony, niemal okrutny chichot. Emma pokręciła głową. Zdawało jej się. Za dużo się naczytała kryminałów i fantastyki, które dostarczyły jej negatywnych bodźców, przez co zawsze spodziewała się najgorszego. Wpatrzyła się w morze chmur, nad którymi właśnie lecieli. Nieskazitelnie biały dywan przywodził na myśl skorupę ochraniającą Ziemię. Tak jakby to, co się tam dzieje, powinno pozostać tajemnicą, pomyślała, wstydliwe postępki ludzi. No i znowu zaczyna! Znowu popada w smętny nastrój. Jedząc wcześniej obiad, poplamiła kroplą sosu z kurczaka w winie uszczelkę okna. W wyniku zaś osobliwego skojarzenia czerwona plama przypomniała jej pewien aspekt kultury Markizów. Na archipelagu przez długi czas panował kanibalizm. Oficjalnie zniknął wprawdzie w drugiej połowie XIX wieku, stanowił wszakże pozostałość miejscowej historii, był uważany niegdyś za przywilej i sposób na zwiększenie sił. Zjadanie wrogów było świętym rytuałem. Emmie wcale to nie przypadło do gustu, a wyspa, czekająca na nią gdzieś pomiędzy dwiema burzami, przestała jej się wydawać taka sielankowa.

6 Peter odsunął boki kartonu i uważnie obejrzał jego zawartość. Słoik wypełniony bursztynową cieczą, w której pływała szaroróżowa masa. Na widok kształtu i pofałdowania natychmiast doznał olśnienia. Mózg. Jego wielkość zaś raczej nie pozostawiała wątpliwości co do pochodzenia. Ludzki mózg. Peter przełknął ślinę. Uj -rzał pudełko z płytą CD przyklejone do ściany kartonu taśmą i opatrzone etykietką „Pat.07”. Ben, który zaglądał Peterowi przez ramię, zapytał drżącym głosem: - Co to za obłęd? Spojrzawszy jeden na drugiego, trzej ochroniarze podeszli bliżej. Pierwszemu wyrwało się coś jakby przekleństwo. Po niemiecku, domyślił się Peter. - Moim zdaniem... - szepnął, po czym wziął się w garść i powiedział wyraźniej: - Moim zdaniem czas poprosić żandarmów, żeby do nas dołączyli. Gerland zastygł w bezruchu, nim przytaknął niemrawo. - To pewnie jakaś próbka medyczna do badania - powiedział. - Oczywiście - uspokoił sam siebie Peter - ale nie widzę tu żadnego urzędowego dokumentu, żadnego zezwolenia, a wątpię, żeby tego typu towary można swobodnie przewozić. - Obejrzymy płytę, a potem się zastanowimy - odrzekł Gerland, doszedłszy do siebie. - Jeżeli ona nam nie wyjaśni pochodzenia tego... mózgu, wezwę żandarmerię. Pal sześć konsekwencje. Peter miał ochotę nim potrząsnąć, powiedzieć mu, że skoro przesyłka nie wygląda na legalną, równie dobrze może chodzić o morderstwo, a wtedy do diabła z wizerunkiem KE! Nie zrobił tego jednak. Nie daj się ponieść wyobraźni, to nie jest dobrze, hamował się. Wyobraźnia się przydaje wyłącznie w literaturze. Co przywiodło mu na myśl Emmę. Bez wątpienia jej książki odcisnęły na nim swe piętno! W tej samej chwili wagonik przebił kokon chmur i nagle ich oczom ukazało się błękitne niebo. Sto metrów nad nimi rysował się szczyt Pic du Midi pokryty instalacjami obserwatorium. Całość była o wiele większa, niż Peter się spodziewał. Był to wysoki rozległy fort, zwieńczony kilkoma kopułami wskazującymi na jego pierwotną funkcję, nad nim zaś nieco z boku górował olbrzymi nowoczesny budynek. Ten ostatni z powodu okrągłych bądź ostro zakończonych wieżyczek oraz anten tak wysokich, że przywodziły na myśl wieże wiertnicze, i pomieszczeń mieszkalnych na kilku piętrach