Preston Douglas
Child Lincoln
Cykl Pendergast
tom czwarty
Martwa natura z krukami
Lincoln Child dedykuje tą książką
swojej córce, Veronice.
Douglas Preston dedykuje
ją Mario Speziemu.
PODZIĘKOWANIA
Lincoln Child chciałby podziękować agentowi specjalnemu Douglasowi
Marginiemu za jego pomoc w kwestiach zawodowych oraz dotyczących
gitar elektrycznych. Pragnę również podziękować memu kuzynowi,
Gregowi Tearowi, i moim przyjaciołom, Bobowi Wincottowi oraz Patowi
Allocco, za szczególną pomoc przy pracy nad niniejszym tekstem. Victor
S. okazał się wyjątkowo pomocny przy pozyskaniu pewnych szczegółów.
Chciałbym podziękować następującym osobom, dzięki którym upewniłem
się, że życie pisarza nie musi kojarzyć się z mnisią ascezą — Chrisowi i
Susan Yango, Tony'emu Trischce, Irene Soderlund, Rogerowi Lasleyowi,
Patrickowi Dowdowi, Geraldowi i Terry Hylandom, Denisowi Kelly'emu,
Bruce'owi Swansonowi, Jimowi Jenkinsowi, Markowi Mendelowi,
Rayowi Spencerowi, Malou i Sonny'emu Bauli. Dziękuję Lee Suckno za
pomoc w wielu sprawach. Co istotniejsze, pragnę podziękować moim
rodzicom, Nancy i Billowi Childom, mojemu bratu Dougowi, siostrze
Cynthii, córce Veronice, a zwłaszcza mojej żonie, Luchie, za ich miłość i
wsparcie. Jestem również wdzięczny mojemu przybranemu rodzinnemu
miastu Northfield w Minnesocie, które za sprawą wspomnień zawiera w
sobie cały czar i urok małomiasteczkowej Ameryki, odrzucając wszystko
to, o czym pragniemy zapomnieć.
Douglas Preston pragnie wyrazić podziękowania Bobby'emu
Rotenbergowi za przeczytanie manuskryptu i trafne sugestie. Dziękuję
mojej córce, Selene, za jej bezcenne uwagi, zwłaszcza dotyczące osoby
Corrie. Jestem szczególnie wdzięczny Karen Copeland za jej ogromną
pomoc i wsparcie. Dziękuję także Niccolo Capponiemu za fascynujące
dysputy literackie i wyśmienite pomysły. Pragnę podziękować Barry'emu
Turkusowi za to, że ciągał mnie po toskańskich wzgórzach in bici, a także
jego żonie, Jody. Dziękuję też kilku moim przyjaciołom z Florencji, którzy
pomogli mi zapełnić czas w inny sposób niż tylko siedząc przy
komputerze. Oto oni — Myriam Slabbinck, Ross Capponi, Lucia Baldrini
i Riccardo Zucconi, Vassiliki Lambron i Paolo Busoni, Edward Tosques,
Phyllis i Ted Swindellsowie, Peter i Marguerite Casparianowie, Andrea i
Vahe Keushguerianowie i Catia Ballerini. Jestem szczególnie wdzięczny
naszemu włoskiemu tłumaczowi, Andrei Carlo Cappiemu, za jego
przyjaźń i wsparcie przy tworzeniu naszych książek, w tym także i tej.
Czyż mógłbym w tym miejscu nie wspomnieć o niezrównanej Andrei
Pinketts? Na koniec szczególne podziękowania dla mojej żony, Christiny, i
dwójki dzieci — Alethei oraz Isaaka, za ich niesłabnącą miłość i wsparcie.
I jak zawsze chcielibyśmy podziękować osobom, bez których powieści
Prestona i Childa nie mogłyby powstać — Jaime Levi-ne'owi, Jamiemu
Raabowi, Ericowi Simonoffowi, Eadie Klemm i Matthew Snyderowi.
Choć umiejscowiliśmy akcję naszej powieści w południowo-zachodnim
Kansas, miasteczko Medicine Creek, podobnie jak hrabstwo Cry oraz
wiele innych wspomnianych w tej książce miast i miejscowości nie istnieje
lub zostało wymyślonych na użytek postaci, które zaludniają niniejsze
stronice. Nie zawahaliśmy się także przed zmianami w topografii Kansas
oraz rolnictwa w tamtych rejonach, a wszystko to na użytek niniejszej
powieści.
JEDEN
Medicine Creek, Kansas. Początek sierpnia. Zmierzch.
Pod gniewnym niebem, od horyzontu po horyzont rozciąga się rozległe
morze żółtej kukurydzy. Gdy zrywa się silniejszy wiatr, kukurydza faluje i
szeleści jak żywa. Kiedy zaś wichura cichnie, na polach znów zapada
cisza. Trwa już trzeci tydzień suszy i nad łanami powietrze aż faluje z
gorąca.
Jedna droga przecina łany z północy na południe, druga ze wschodu na
zachód. W punkcie przecięcia tych dwóch dróg ulokowane jest miasto.
Smutne, szare budynki tulą się do siebie przy skrzyżowaniu, odległość
między domami rośnie w miarę oddalania się od punktu przecięcia dróg,
potem pojawiają się przy nich stojące samotnie farmy, a dalej nie ma już
nawet ich. Potok, na brzegach którego rosną powykrzywiane, gruzłowate
drzewa, płynie z południowego zachodu, opływając leniwie miasteczko, i
znika na południowym wschodzie. To jedyna krzywizna w tym krajobrazie
pełnym linii prostych. Na południowym wschodzie wznosi się skupisko
pagórków otoczonych drzewami.
Na południe od miasta stoi niknąca wśród kukurydzy stara rzeźnia, jej
metalowe ściany nadżarte są przez burze piaskowe, które nawiedzają te
tereny każdego roku. Słaby odór krwi i środków odkażających napływa
wraz z podmuchami wiatru od zakładu na południe, w stronę miasteczka.
Jeszcze dalej, niemal na horyzoncie, rysują się trzy gigantyczne silosy
zbożowe, jak zagubiony na morzu trójmasztowy okręt.
Temperatura wynosi prawie trzydzieści osiem stopni Celsjusza. Żar
powoduje falowanie powietrza. Kukurydza ma ponad dwa metry
wysokości, na łodygach wznoszą się dumnie grube, nabrzmiałe kolby. Do
żniw jeszcze dwa tygodnie.
Powoli zapada zmierzch. Ciemność spowija cały krajobraz.
Pomarańczowe niebo nabiega czerwienią. W miasteczku zapalają się
nieliczne latarnie.
Czarno-biały radiowóz przejeżdża wzdłuż głównej ulicy, kierując się na
wschód, ku bezmiarowi łanów, promienie reflektorów przecinają
gęstniejący mrok. Prawie pięć kilometrów przed radiowozem nad łanami
kukurydzy krąży wolno stado ścierwojadów. Ptaki jeden po drugim
opadają i ponownie wzbijają się w górę na prądach powietrznych, krążąc
bez końca niespokojnie, to unosząc się, to obniżając lot w regularnym
rytmie.
Szeryf Dent Hazen manipulował przez chwilę przy gałkach na tablicy
rozdzielczej i zaklął, czując strumień zatęchłego powietrza wpływający
przez otwory wentylacyjne. Przytknął wierzch dłoni do wentylatora, ale
powietrze bynajmniej się nie ochłodziło, kli-ma w końcu padła. Znów
zaklął szpetnie i opuścił szybę, po czym pstryknięciem wyrzucił na
zewnątrz niedopałek papierosa. Gorące powietrze wdarło się do środka,
wypełniając wnętrze radiowozu zapachem Kansas w końcu lata — wonią
ziemi i kukurydzy. Szeryf widział krążące urubu różowogłowe, unoszące
się i opadające na przemian ponad dogasającym krwawo słońcem
chylącym się za horyzontem. „Parszywe ścierwojady" — pomyślał Hazen,
zerkając na leżącą obok niego na fotelu strzelbę — długolufego
winczestera defendera. Przy odrobinie szczęścia zdoła podejść
dostatecznie blisko, aby posłać parę tych popaprańców na tamten świat.
Zwolnił i raz jeszcze spojrzał na ciemne sylwetki ptaków, rysujące się
na tle nieba. „Dlaczego żaden z nich nie ląduje?" — przemknęło mu przez
myśl. Zjeżdżając z głównej drogi, skierował radiowóz na jedną z licznych
zarośniętych ścieżek ciągnących się między łanami kukurydzy
otaczającymi Medicine Creek. Jechał powoli, przez cały czas obserwując
niebo, dopóki krążące w górze ptaki nie znalazły się niemal dokładnie
ponad nim. Dalej nie mógł już dojechać samochodem. Będzie musiał pójść
pieszo.
Zatrzymał samochód, zaciągnął hamulec i bardziej z przyzwyczajenia
niż z konieczności włączył koguta na dachu. Wysiadł z samochodu i stał
przez chwilę, lustrując łan kukurydzy i gładząc się po nieogolonym
podbródku. Czekało go nie lada zadanie — przedzieranie się przez
kukurydzę. Na samą myśl o tym poczuł ogarniające go zmęczenie i przez
chwilę zastanawiał się, czy nie powinien znowu wsiąść do auta i
wrzuciwszy wsteczny bieg, wrócić do miasteczka. Ale na to było już za
późno; zgłoszenie zostało przyjęte i zanotowane. Stara Wilma Lowry nie
miała nic lepszego do roboty, jak tylko wyglądać przez okno i donosić o
miejscach, gdzie mogą znajdować się padłe zwierzęta. Było to jednak jego
ostatnie zgłoszenie tego dnia i parę godzin dyżuru ekstra w piątkowy
wieczór gwarantowało mu długie, leniwe, mocno zakrapiane moczenie
kija w niedzielę, w parku stanowym Hamilton Lake.
Hazen zapalił kolejnego papierosa, zakasłał i podrapał się, patrząc na
suche jak pieprz rzędy kukurydzy. Zastanawiał się, czy może to czyjaś
krowa wlazła między łany i tam padła, wzdęta i przeżarta. Od kiedy to do
obowiązków szeryfa należało odnajdywanie padłych zwierząt? Tyle że on
znał już odpowiedź — zajmował się tym, odkąd inspektor do spraw
zwierząt przeszedł na emeryturę. Nie było nikogo, kto mógłby zająć jego
miejsce, i właściwie nie był on wcale potrzebny. Każdego roku liczba farm
w okolicy zmniejszała się, było coraz mniej zwierząt hodowlanych i coraz
mniej ludzi. Większość mieszkańców miała już tylko krowy i konie, ale
trzymała je tylko ze względu na nostalgiczne wspomnienia. Całe hrabstwo
schodziło na psy.
Stwierdziwszy, że zbyt długo odwleka to, co nieuniknione, Hazen
westchnął, podciągnął służbowy pas, wyjął z futerału latarkę, zarzucił na
ramię strzelbę i zaczął przedzierać się przez łany.
Pomimo późnej pory wciąż było gorąco i duszno. Promień latarki,
omiatając łodygi kukurydzy, kładł się przed nim na ziemi, tworząc wzory
przywodzące na myśl więzienne kraty. Nozdrza mężczyzny wypełniła woń
suchych łodyg, ów osobliwy zapach rdzy, który znał od wczesnego
dzieciństwa. Spod jego butów wypryskiwały w górę grudy zeschniętej
ziemi i wzbijały się tumany kurzu. Wiosna była deszczowa, a lato — jeśli
nie liczyć ostatnich tygodni upałów — dość umiarkowane. Hazen już
dawno nie widział równie wysokich łodyg, sięgały dobre trzydzieści
centymetrów powyżej jego głowy. To zdumiewające, jak szybko
czarnoziem bez deszczu zmieniał się w pył i kurz. Dawno temu, będąc
dzieckiem, w ucieczce przed bratem wbiegł na pole kukurydzy i zgubił się.
Na dwie godziny. Znów poczuł tę samą dezorientację jak przed laty.
Pomiędzy łanami powietrze wydawało się nieruchome — jak uwięzione
— gorące, zatęchłe, duszne.
Hazen zaciągnął się dymem z papierosa i ruszył dalej, z irytacją
rozpychając na boki grube łodygi. Pole należało do Buswell Agricon z
Atlanty i szeryf Hazen nie przejmował się, że wskutek jego
bezceremonialnego przemarszu przez pole firma straci parę kolb
kukurydzy. Za niecałe dwa tygodnie na horyzoncie pojawią się wielkie
kombajny Agriconu i zaczną przesuwać się wzdłuż łanów, rozpoczynając
żniwa.
Kukurydza zostanie następnie przewieziona ciężarówkami do wielkich
silosów, widocznych nad horyzontem od północy, a stamtąd koleją trafi do
wielu stanów, od Nebraski po Missouri, by zniknąć w żołądkach
bezmyślnego, wykastrowanego bydła, które z kolei zostanie przerobione
na grube, tłuste befsztyki, smakowite i pachnące, pożądane przez bogatych
dupków w Nowym Jorku i Tokio. A może zbiory z tego pola zostaną
wykorzystane przy produkcji biopaliwa i miast nasycić trzewia ludzi lub
zwierząt, znajdą się w benzynie wlewanej do baków samochodów. Ku
czemu zmierza ten nasz świat?
Hazen przedzierał się przez kolejne łany. Zaczęło już cieknąć mu z
nosa. Wyrzucił peta, po czym uświadomił sobie, że powinien go najpierw
zgasić. A niech tam. Do diabła z tym. Mogłoby spłonąć nawet tysiąc
hektarów tej cholernej kukurydzy, a korporacja Buswell Agricon nawet by
tego nie zauważyła. To oni powinni dbać o swoje pola i zbierać
rozkładające się tam padłe zwierzęta. Rzecz jasna, szefowie firmy raczej
nigdy nie mieli okazji ujrzeć na własne oczy prawdziwego pola
uprawnego.
Jak niemal wszyscy mieszkańcy Medicine Creek, Hazen pochodził z
rodziny farmerów, którzy zaprzestali już uprawy roli. Sprzedali swoje
grunty wielkim kompaniom, takim jak Buswell Agricon. Populacja
Medicine Creek spadała z roku na rok od pół wieku i wśród wielkich,
rozległych pól należących do wielkich korporacji napotkać można było
wiele opuszczonych domów, których okna z powybijanymi szybami
wpatrywały się jak martwe oczy w falujące łany. Mimo to Hazen pozostał
w miasteczku. Nie, żeby szczególnie przepadał za Medicine Creek, lubił
natomiast nosić mundur i cieszyć się szacunkiem ze strony
współmieszkańców. Lubił to miasteczko, ponieważ je znał, podobnie jak
wszystkich ludzi, którzy tu mieszkali, każdy kąt, każdy ciemny zakamarek
i każdą, nawet najbardziej wstydliwą, tajemnicę. Prawda była taka, że nie
wyobrażał sobie siebie w jakimkolwiek innym miejscu. Stanowił cząstkę
tego miasta, tak jak Medicine Creek było cząstką jego samego.
Hazen nagle zatrzymał się. Powiódł promieniem latarki po łodygach
kukurydzy przed sobą. Powietrze, przesycone kurzem, niosło teraz ze sobą
całkiem inną woń — słodkawy fetor rozkładu. Szeryf uniósł wzrok.
Ścierwojady krążyły w tej chwili niemal dokładnie nad jego głową.
Jeszcze pięćdziesiąt metrów i będzie na miejscu. Powietrze było
nieruchome, wokoło panowała iście grobowa cisza. Zdjął strzelbę z
ramienia i z większą niż dotychczas ostrożnością jął przesuwać się
naprzód.
Woń rozkładu przesączała się między łanami, słodkawy smród z każdą
chwilą przybierał na sile. W pewnej chwili Hazen spostrzegł rozległy
prześwit między łanami, znajdujący się dokładnie na wprost niego. To
dziwne. Ostatnie krwiste smugi spłynęły już z nieba i dokoła zrobiło się
całkiem ciemno.
Szeryf uniósł strzelbę, kciukiem zwolnił bezpiecznik i przedarłszy się
przez ostatni rząd kukurydzy, wyszedł na przecinkę. Przez chwilę
rozglądał się nerwowo wokół, nie pojmując tego, co zarejestrowały jego
oczy. I nagle, zgoła niespodziewanie, zrozumiał, co ma przed sobą.
Huknął strzał, kiedy strzelba spadła na ziemię, ładunek śrutu przeciął
powietrze, omijając o kilkanaście centymetrów ucho Hazena. Szeryf
jednak prawie nie zwrócił na to uwagi.
DWA
Dwie godziny później szeryf Dent Hazen stał mniej więcej w tym
samym miejscu. Teraz jednak pole kukurydzy zmieniło się w jedno wielkie
miejsce zbrodni. Przecinkę otoczono przenośnymi lampami sodowymi,
które oblewały całe to miejsce silnym białym blaskiem; gdzieś między
łanami warczał pracujący generator. Policjanci stanowi utorowali
spychaczem drogę dojazdową do tego miejsca i obecnie na
prowizorycznym parkingu utworzonym na skraju pola stało kilkanaście
radiowozów, furgonetek techników i ekspertów policyjnych, karetek oraz
innych pojazdów. Dwóch fotografów robiło zdjęcia, ich flesze rozświetlały
noc, podczas gdy samotny ekspert od materiałów dowodowych kucał
nieopodal, przepatrując teren za pomocą szczypczyków.
Hazen spojrzał na ofiarę i mdłości podeszły mu do gardła. Za jego życia
to było pierwsze morderstwo w Medicine Creek. Ostatnie miało miejsce w
okresie prohibicji, kiedy Rocker Menning został zastrzelony przy
strumieniu, gdzie kupował ładunek bimbru... Kiedy to było... w 1931 ?
Jego dziadek prowadził tę sprawę i ujął sprawcę. Ale tamto w żadnym
razie nie mogło równać się z tym zabójstwem. To było całkiem coś innego.
To był pieprzony obłęd.
Hazen odwrócił się od trupa i spojrzał na prowizoryczną drogę przez
kukurydzę, wykarczowaną, by oszczędzić policjantom półkilometrowego
marszu. Istniało spore prawdopodobieństwo, że podczas przygotowywania
tej drogi zatarto ważne ślady. Zastanawiał się, czy była to standardowa
procedura postępowania policji stanowej i czy w ogóle dysponowali oni
procedurą postępowania przy tego typu sprawach. Wszystko, co robili,
wydawało się przypadkowe, jakby sami gliniarze byli zszokowani tą
zbrodnią i wykonywali kolejne posunięcia, w miarę jak oswajali się ze
sprawą.
Szeryf Hazen nie miał zbyt dobrego zdania o policji stanowej. W jego
mniemaniu była to banda tępych osiłków o kanciastych szczękach,
noszących wyglansowane buty. Mimo to potrafił ich zrozumieć. Nie co
dzień człowiek spotyka się z czymś takim. Odpalił kolejnego camela od
niedopałka poprzedniego i stwierdził, że mimo wszystko to wcale nie było
jego pierwsze zabójstwo. Ta sprawa nie należała przecież do niego. Co
prawda to on znalazł ciało, ale miejsce zbrodni znajdowało się poza
miastem, a zatem śledztwo nie podlegało jego kompetencji. Zajmą się nią
stanowi, i chwała Bogu.
— Szeryfie Hazen? — Postawny kapitan z policji stanowej Kansas
podszedł do niego przez szeleszczące kukurydziane rżysko, jego czarne
buty lśniły, wyciągnął do niego rękę, a wąskie usta i zaciśnięte mocno
kanciaste szczęki wykrzywiły się w grymasie, który zapewne miał
uchodzić za uśmiech. Hazen uścisnął jego dłoń, nieco skonsternowany
potężnym wzrostem tamtego. Kapitan już po raz trzeci podawał mu rękę.
Hazen zastanawiał się, czy tamten miał kiepską pamięć, czy może był tak
zdenerwowany, że ten gest był dla niego instynktowną reakcją na stres.
Zapewne to drugie.
— Z Garden City jedzie koroner — rzekł kapitan. — Powinien dotrzeć
tutaj za jakieś dziesięć minut.
Szeryf Hazen żałował, że nie zlecił tego zadania Tadowi. Z radością
zrezygnowałby z weekendu na rybach, ba, mógłby nawet odpuścić
chlapnięcie czegoś mocniejszego, aby tylko nie mieć z tym nic do
czynienia. Z drugiej strony, skonstatował, być może to byłoby dla Tada
zbyt wiele. Pod wieloma względami Tad był jeszcze gołowąsem.
— Mamy tu prawdziwego artystę — rzekł policjant, kręcąc głową. —
Prawdziwego artystę. Uważa pan, że napiszą o tym w „Kansas City Star"?
Hazen nie odpowiedział. To było dla niego czymś nowym. Pomyślał o
swoim zdjęciu w gazecie i stwierdził, że ten pomysł ani trochę nie
przypadł mu do gustu. Ktoś cofający się akurat z fluoroskopem potrącił
go. Chryste, w tym miejscu zbrodni robiło się tłoczno jak na weselu
baptystów.
Zaciągnął się dymem, po czym zmusił się, by raz jeszcze zlustrować
miejsce zbrodni. Uznał za istotne przyjrzeć mu się raz jeszcze, zanim
wszystko zostanie rozebrane, powrzucane do worków i wywiezione.
Wodził wzrokiem od jednego szczegółu do drugiego, automatycznie
wprowadzając do pamięci każdy, nawet najdrobniejszy spośród nich.
Wszystko zostało zaaranżowane nieomal jak scena w sztuce. W samym
sercu pola kukurydzy wytyczono równą, okrągłą polanę, połamane łodygi
starannie poukładano z jednej strony, dzięki czemu powstało ściernisko o
średnicy około dwunastu metrów. Nawet w przeraźliwej nierealności tej
chwili Hazen zdumiał się nad geometryczną precyzją, z jaką uformowano
tę figurę. Na jednym końcu polany wznosił się miniaturowy las
zaostrzonych patyków, o wysokości sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu
centymetrów, wbitych w ziemię i sterczących ostrymi końcami do góry.
Dokładnie pośrodku przecinki znajdował się krąg martwych kruków
ponabijanych na patyki. Tyle że to nie były patyki, lecz indiańskie strzały,
każda z nich zakończona trójkątnym grotem. Ptaków było ze dwadzieścia,
a może nawet więcej, ich niewidzące oczy patrzyły tępo w przestrzeń,
dzioby skierowane były ku dołowi. Pośrodku tego kręgu kruków
spoczywały zwłoki kobiety. W każdym razie Hazen sądził, że to była
kobieta, pozbawiono ją jednak warg, nosa i uszu.
Zwłoki leżały na wznak, szeroko otwarte usta przywodziły na myśl
wejście do różowej jaskini. Nieboszczka miała tlenione włosy, ich pęk
został brutalnie wyrwany, ale nie było go przy ciele, ubranie pocięto na
pasy, cięcia były długie, równe, równoległe. Cała ta aranżacja sprawiała
wrażenie przemyślanej. Nie było tu nic przypadkowego. Kąt pomiędzy
głową a barkami wydał się Hazenowi dość nietypowy, zapewne kobiecie
skręcono kark. Na szyi nie było jednak zasinień mogących świadczyć o
duszeniu. Jeśli faktycznie miała złamany kręgosłup, dokonano tego
jednym silnym, zdecydowanym szarpnięciem.
Hazen doszedł do wniosku, że zabójstwa dokonano w innym miejscu.
Widział ślady na ziemi, prowadzące mniej więcej do granicy przecinki,
wskazujące, że ciało zostało tu przyniesione, podążył wzrokiem dalej i
dostrzegł prześwit między łanami, gdzie ułamana została jedna z łodyg.
Stanowi tego nie zauważyli. Prawdę mówiąc, niektóre ślady zostały zatarte
przez samych policjantów, którzy całymi tabunami schodzili się na to pole.
Odwrócił się do kapitana, pragnąc zwrócić mu uwagę na dostrzeżony
przez siebie szczegół. Zmitygował się jednak. Po co mu to było? Przecież
to nie jego sprawa. Nie on prowadził śledztwo. Nie on ponosił
odpowiedzialność. Kiedy polecą głowy, on będzie bezpieczny. Jeżeli teraz
piśnie choć słówko, w razie ewentualnych kłopotów odpowiedzialność
spadnie również na niego. Gdyby teraz powiedział: „Kapitanie, niszczycie
dowody, zadeptujecie ślady", za dwa miesiące musiałby to powtórzyć w
obliczu jakiegoś kretyńskiego obrońcy, zeznając w charakterze świadka.
Ponieważ cokolwiek teraz powie, wypłynie ponownie na procesie
szaleńca, który dokonał tej jatki. A proces ani chybi się odbędzie. Tacy
obłąkańcy prędzej czy później wpadali w ręce policji. Jeszcze żadnemu
świrowi nie udało się zwodzić dłużej stróżów prawa.
Zaciągnął się gryzącym, kwaśnym dymem. „Gęba na kłódkę, niech
popełniają błędy. To nie twoje śledztwo" — pomyślał.
Upuścił niedopałek i zdusił go pod butem. Wzdłuż drogi dojazdowej
sunął teraz wolno jeszcze jeden samochód, światła jego reflektorów
przebijały się między łanami. Wóz zatrzymał się na prowizorycznym
parkingu, wysiadł z niego mężczyzna w bieli, niosący czarną torbę.
Koroner McHyde.
Szeryf Hazen patrzył, jak mężczyzna zwinnie przechodzi przez rżysko,
nie chcąc ubrudzić swoich mokasynów. Zamienił kilka słów z kapitanem i
podszedł do ciała. Patrzył na nie przez chwilę to z jednej, to z drugiej
strony, po czym ukląkł i starannie nałożył plastikowe torebki na dłonie i
stopy ofiary. Następnie wyjął z czarnej torby jakiś przedmiot — tak zwaną
sondę analną, jak przypomniał sobie ni stąd, ni zowąd Hazen. Zaraz potem
koroner zaczął robić nieboszczce coś bardzo intymnego. Mierzył
temperaturę zwłok. Jezu. To ci dopiero robota.
Szeryf Hazen spojrzał w ciemne niebo, lecz ścierwojadów dawno już
tam nie było. Przynajmniej one wiedziały, kiedy należało się ulotnić.
Teraz koroner i sanitariusze zaczęli przygotowywać zwłoki do
transportu. Policjanci stanowi wyciągali z ziemi strzały z ponadziewanymi
na nie krukami, oznakowując je i pakując do przenośnych lodówek na
materiały dowodowe. Szeryf Hazen zdał sobie nagle sprawę, że musi
odcedzić kartofelki. Wypił za dużo kawy. Choć to nie do końca prawda,
kwasy w jego żołądku zaczynały się burzyć. Miał nadzieję, że jego wrzód
nie da znów o sobie znać. Nie chciał puścić pawia na oczach tych facetów.
Rozejrzał się wokoło, upewnił się, że nikt nie zwracał na niego uwagi,
po czym wślizgnął się między łany. Przeszedł kawałek dalej, oddychając
głęboko, usiłując znaleźć miejsce dostatecznie odległe, by nikt nie natknął
się na kałużę jego moczu i nie uznał jej za materiał dowodowy. Nie musiał
się zbytnio oddalać, policjanci stanowi nie wykazywali się bowiem
nadmierną gorliwością i nic nie wskazywało, by ze zwykłej ciekawości
zapuścili się w głąb pola poza samo miejsce zbrodni.
Zatrzymał się tuż poza kręgiem światła. Tu, pośród morza kukurydzy,
gwar głosów, cichy szum generatora i osobliwa brutalność miejsca zbrodni
wydawały się bardzo odległe. Powiał wiatr, podmuch nie był silny, ale
łany wokół niego zaszeleściły i zafalowały łagodnie. Hazen przystanął na
chwilę, chłonąc aromat pól. Następnie rozpiął rozporek, stęknął i głośno
oddał mocz na zeschniętą ziemię. W końcu po silnym strząśnięciu, od
którego zagrzechotały przywieszone u jego pasa pistolet, kajdanki, pałka i
kluczyki, dostrzegł coś w odbitym świetle lamp. Przystanął i omiótł łany
kukurydzy promieniem swojej latarki. Znów to zobaczył, było blisko, przy
sąsiednim łanie. Przyjrzał się temu uważniej.
Na jednej z suchych łodyg wisiał strzęp materiału. Wyglądał tak samo
jak materiał, z którego wykonane było ubranie ofiary. Poświecił latarką w
głąb przejścia między łanami, ale nie dostrzegł już nic więcej.
Wyprostował się. Znowu to robił. To nie było jego śledztwo. Może o tym
wspomni, a może pozwoli stanowym, aby sami to znaleźli. O ile to
faktycznie coś znaczyło.
Kiedy wrócił na przecinkę, kapitan z policji stanowej natychmiast do
niego podszedł.
— Szeryfie Hazen, właśnie pana szukałem — powiedział. W jednym
ręku trzymał urządzenie GPS, a w drugim mapę topograficzną
amerykańskiego urzędu geologii. Na jego twarzy malował się całkiem
inny wyraz niż przed kilkoma minutami. — Gratulacje.
— Ale o co chodzi? — spytał Hazen. Kapitan wskazał na GPS.
— Zgodnie z tym odczytem wciąż znajdujemy się w granicach miasta
Medicine Creek. Ściśle rzecz biorąc, trzy i pół metra od tej granicy. Co
oznacza, że ta sprawa należy do pana. Jeżeli pan pozwoli, szeryfie,
chciałbym być pierwszym, który złoży panu gratulacje. — Uśmiechnął się
promiennie i wyciągnął rękę.
Szeryf Dent Hazen zignorował jego dłoń. Miast tego wyłuskał z
kieszonki na piersi paczkę papierosów, wytrząsnął z niej jednego camela,
włożył do ust i zapalił. Zaciągnął się głęboko, po czym odezwał się,
wydmuchując ustami kłąb dymu.
— Trzy i pół metra? — powtórzył. — Chryste Panie. Kapitan opuścił
dłoń do boku.
Hazen kontynuował.
— Ofiara została zamordowana w innym miejscu, tu ją tylko
przyniesiono. Zabójca przeszedł przez łany w tamtym miejscu, przez
ostatnie sześć metrów wlókł ją po ziemi. Jeśli przejdzie pan kawałek w
tamtą stronę, za tą złamaną łodygą odnajdzie pan strzępek jej ubrania.
Materiał jest identyczny z ubiorem ofiary, ale strzęp zaczepił się o łodygę
kukurydzy zbyt wysoko, aby mogło to się stać w normalnych
okolicznościach, czyli gdyby kobieta sama szła przez pole. Zabójca musiał
ją nieść, zapewne przerzucił ją sobie przez ramię, być może wykorzystał
też chwyt strażacki. Zapewne napotka pan tam odciski moich stóp i
odkryje miejsce, gdzie się odlałem, ale na to akurat proszę nie zwracać
uwagi. I, na miłość boską, czy naprawdę potrzebujemy tu tych wszystkich
ludzi? To miejsce zbrodni, a nie parking przy supermarkecie. Chcę mieć tu
tylko koronera, fotografa i eksperta od zbierania próbek. Resztę niech pan
stąd natychmiast odprawi.
— Szeryfie, mamy własne procedury i musimy ich przestrzegać...
— Od tej pory ma pan postępować według moich procedur. Kapitan
przełknął ślinę.
— Potrzeba mi dwóch dyplomowanych, wyszkolonych policyjnych
psów tropiących, które pójdą śladem zabójcy. Chcę je tu mieć jak
najszybciej. I chcę, aby ściągnął pan natychmiast z Dodge zespół
ekspertów sądowych.
— Tak jest.
— I jeszcze jedno.
— Tak? Co takiego?
— Chciałbym, aby pańscy ludzie zatrzymali wszystkich dziennikarzy i
reporterów, którzy tu zjadą. Mam na myśli zwłaszcza wozy transmisyjne
lokalnych stacji telewizyjnych. Zatrzymajcie ich, dopóki tu wszystkiego
nie skończymy.
— Mamy ich zatrzymać? Pod jakim zarzutem?
— Choćby nawet przekroczenia prędkości. Wlepcie im parę mandatów.
Przecież jesteście w tym dobrzy, nieprawdaż?
Szczęki kapitana zacisnęły się jeszcze bardziej niż dotychczas.
— A jeżeli nie przekroczą dozwolonej prędkości? Szeryf Hazen
uśmiechnął się.
— Ależ oczywiście, że przekroczą, kapitanie. Może pan być tego
pewien.
TRZY
Zastępca szeryfa, Tad Franklin, siedział pochylony nad biurkiem,
wypełniając pliki nieznanych mu formularzy i usiłując udawać, że
wzburzony tłum dziennikarzy oraz reporterów, kłębiący się przed biurem
szeryfa w Medicine Creek, nie istnieje. Tadowi zawsze podobało się, że
biuro założono w dawnym sklepie, przez którego okno wystawowe mógł
machać do przechodniów, rozmawiać z przyjaciółmi i mieć oko na
wszystko, co działo się w pobliżu. Teraz jednak mankamenty biura
wydawały się aż nadto oczywiste.
Oślepiający blask gorących promieni sierpniowego słońca zaczął
zalewać ulice, rozciągając długie cienie przy wozach transmisyjnych i
złocąc smętne twarze reporterów. Przez całą noc nie zmrużyli oka i sprawy
zaczęły wyglądać nieciekawie. Kolejne grupki odwiedzały bar
restauracyjny Maisie, ale proste jadło tylko czyniło ich jeszcze bardziej
opryskliwymi i gderliwymi.
Tad Franklin usiłował skupić się na papierkowej robocie, nie był jednak
w stanie zignorować stukania w szybę, pytań i rzucanych od czasu do
czasu inwektyw. To wszystko stawało się coraz bardziej nie do zniesienia.
Jeżeli obudzą szeryfa Hazena, który starał się zdrzemnąć choć przez
chwilę w celi na tyłach, sytuacja zaogni się jeszcze bardziej. Tad wstał i z
możliwie jak najbardziej posępną miną uchylił okno.
— Jeszcze raz proszę, abyście państwo odsunęli się od szyby —
powiedział.
Jego słowa spotkały się z odzewem w postaci uszczypliwych,
niewybrednych komentarzy, wykrzykiwanych na całe gardo pytań i
nieskrywanych przejawów irytacji. Tad po napisach na furgonetkach
zorientował się, że reporterzy nie wywodzili się z tych okolic, zjechali tu z
Topeki, Kansas City, Tulsy, Amarillo i Denver. Cóż, jeżeli chcą, mogą po
prostu wrócić do siebie i...
Z tyłu za nim rozległ się trzask drzwi i kaszlnięcie. Odwróciwszy się,
Preston Douglas Child Lincoln Cykl Pendergast tom czwarty Martwa natura z krukami
Lincoln Child dedykuje tą książką swojej córce, Veronice. Douglas Preston dedykuje ją Mario Speziemu. PODZIĘKOWANIA Lincoln Child chciałby podziękować agentowi specjalnemu Douglasowi Marginiemu za jego pomoc w kwestiach zawodowych oraz dotyczących gitar elektrycznych. Pragnę również podziękować memu kuzynowi, Gregowi Tearowi, i moim przyjaciołom, Bobowi Wincottowi oraz Patowi
Allocco, za szczególną pomoc przy pracy nad niniejszym tekstem. Victor S. okazał się wyjątkowo pomocny przy pozyskaniu pewnych szczegółów. Chciałbym podziękować następującym osobom, dzięki którym upewniłem się, że życie pisarza nie musi kojarzyć się z mnisią ascezą — Chrisowi i Susan Yango, Tony'emu Trischce, Irene Soderlund, Rogerowi Lasleyowi, Patrickowi Dowdowi, Geraldowi i Terry Hylandom, Denisowi Kelly'emu, Bruce'owi Swansonowi, Jimowi Jenkinsowi, Markowi Mendelowi, Rayowi Spencerowi, Malou i Sonny'emu Bauli. Dziękuję Lee Suckno za pomoc w wielu sprawach. Co istotniejsze, pragnę podziękować moim rodzicom, Nancy i Billowi Childom, mojemu bratu Dougowi, siostrze Cynthii, córce Veronice, a zwłaszcza mojej żonie, Luchie, za ich miłość i wsparcie. Jestem również wdzięczny mojemu przybranemu rodzinnemu miastu Northfield w Minnesocie, które za sprawą wspomnień zawiera w sobie cały czar i urok małomiasteczkowej Ameryki, odrzucając wszystko to, o czym pragniemy zapomnieć. Douglas Preston pragnie wyrazić podziękowania Bobby'emu Rotenbergowi za przeczytanie manuskryptu i trafne sugestie. Dziękuję mojej córce, Selene, za jej bezcenne uwagi, zwłaszcza dotyczące osoby Corrie. Jestem szczególnie wdzięczny Karen Copeland za jej ogromną pomoc i wsparcie. Dziękuję także Niccolo Capponiemu za fascynujące dysputy literackie i wyśmienite pomysły. Pragnę podziękować Barry'emu Turkusowi za to, że ciągał mnie po toskańskich wzgórzach in bici, a także jego żonie, Jody. Dziękuję też kilku moim przyjaciołom z Florencji, którzy pomogli mi zapełnić czas w inny sposób niż tylko siedząc przy komputerze. Oto oni — Myriam Slabbinck, Ross Capponi, Lucia Baldrini i Riccardo Zucconi, Vassiliki Lambron i Paolo Busoni, Edward Tosques,
Phyllis i Ted Swindellsowie, Peter i Marguerite Casparianowie, Andrea i Vahe Keushguerianowie i Catia Ballerini. Jestem szczególnie wdzięczny naszemu włoskiemu tłumaczowi, Andrei Carlo Cappiemu, za jego przyjaźń i wsparcie przy tworzeniu naszych książek, w tym także i tej. Czyż mógłbym w tym miejscu nie wspomnieć o niezrównanej Andrei Pinketts? Na koniec szczególne podziękowania dla mojej żony, Christiny, i dwójki dzieci — Alethei oraz Isaaka, za ich niesłabnącą miłość i wsparcie. I jak zawsze chcielibyśmy podziękować osobom, bez których powieści Prestona i Childa nie mogłyby powstać — Jaime Levi-ne'owi, Jamiemu Raabowi, Ericowi Simonoffowi, Eadie Klemm i Matthew Snyderowi. Choć umiejscowiliśmy akcję naszej powieści w południowo-zachodnim Kansas, miasteczko Medicine Creek, podobnie jak hrabstwo Cry oraz wiele innych wspomnianych w tej książce miast i miejscowości nie istnieje lub zostało wymyślonych na użytek postaci, które zaludniają niniejsze stronice. Nie zawahaliśmy się także przed zmianami w topografii Kansas oraz rolnictwa w tamtych rejonach, a wszystko to na użytek niniejszej powieści.
JEDEN Medicine Creek, Kansas. Początek sierpnia. Zmierzch. Pod gniewnym niebem, od horyzontu po horyzont rozciąga się rozległe morze żółtej kukurydzy. Gdy zrywa się silniejszy wiatr, kukurydza faluje i szeleści jak żywa. Kiedy zaś wichura cichnie, na polach znów zapada cisza. Trwa już trzeci tydzień suszy i nad łanami powietrze aż faluje z gorąca. Jedna droga przecina łany z północy na południe, druga ze wschodu na zachód. W punkcie przecięcia tych dwóch dróg ulokowane jest miasto. Smutne, szare budynki tulą się do siebie przy skrzyżowaniu, odległość między domami rośnie w miarę oddalania się od punktu przecięcia dróg, potem pojawiają się przy nich stojące samotnie farmy, a dalej nie ma już
nawet ich. Potok, na brzegach którego rosną powykrzywiane, gruzłowate drzewa, płynie z południowego zachodu, opływając leniwie miasteczko, i znika na południowym wschodzie. To jedyna krzywizna w tym krajobrazie pełnym linii prostych. Na południowym wschodzie wznosi się skupisko pagórków otoczonych drzewami. Na południe od miasta stoi niknąca wśród kukurydzy stara rzeźnia, jej metalowe ściany nadżarte są przez burze piaskowe, które nawiedzają te tereny każdego roku. Słaby odór krwi i środków odkażających napływa wraz z podmuchami wiatru od zakładu na południe, w stronę miasteczka. Jeszcze dalej, niemal na horyzoncie, rysują się trzy gigantyczne silosy zbożowe, jak zagubiony na morzu trójmasztowy okręt. Temperatura wynosi prawie trzydzieści osiem stopni Celsjusza. Żar powoduje falowanie powietrza. Kukurydza ma ponad dwa metry wysokości, na łodygach wznoszą się dumnie grube, nabrzmiałe kolby. Do żniw jeszcze dwa tygodnie. Powoli zapada zmierzch. Ciemność spowija cały krajobraz. Pomarańczowe niebo nabiega czerwienią. W miasteczku zapalają się nieliczne latarnie. Czarno-biały radiowóz przejeżdża wzdłuż głównej ulicy, kierując się na wschód, ku bezmiarowi łanów, promienie reflektorów przecinają gęstniejący mrok. Prawie pięć kilometrów przed radiowozem nad łanami kukurydzy krąży wolno stado ścierwojadów. Ptaki jeden po drugim opadają i ponownie wzbijają się w górę na prądach powietrznych, krążąc bez końca niespokojnie, to unosząc się, to obniżając lot w regularnym rytmie. Szeryf Dent Hazen manipulował przez chwilę przy gałkach na tablicy
rozdzielczej i zaklął, czując strumień zatęchłego powietrza wpływający przez otwory wentylacyjne. Przytknął wierzch dłoni do wentylatora, ale powietrze bynajmniej się nie ochłodziło, kli-ma w końcu padła. Znów zaklął szpetnie i opuścił szybę, po czym pstryknięciem wyrzucił na zewnątrz niedopałek papierosa. Gorące powietrze wdarło się do środka, wypełniając wnętrze radiowozu zapachem Kansas w końcu lata — wonią ziemi i kukurydzy. Szeryf widział krążące urubu różowogłowe, unoszące się i opadające na przemian ponad dogasającym krwawo słońcem chylącym się za horyzontem. „Parszywe ścierwojady" — pomyślał Hazen, zerkając na leżącą obok niego na fotelu strzelbę — długolufego winczestera defendera. Przy odrobinie szczęścia zdoła podejść dostatecznie blisko, aby posłać parę tych popaprańców na tamten świat. Zwolnił i raz jeszcze spojrzał na ciemne sylwetki ptaków, rysujące się na tle nieba. „Dlaczego żaden z nich nie ląduje?" — przemknęło mu przez myśl. Zjeżdżając z głównej drogi, skierował radiowóz na jedną z licznych zarośniętych ścieżek ciągnących się między łanami kukurydzy otaczającymi Medicine Creek. Jechał powoli, przez cały czas obserwując niebo, dopóki krążące w górze ptaki nie znalazły się niemal dokładnie ponad nim. Dalej nie mógł już dojechać samochodem. Będzie musiał pójść pieszo. Zatrzymał samochód, zaciągnął hamulec i bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności włączył koguta na dachu. Wysiadł z samochodu i stał przez chwilę, lustrując łan kukurydzy i gładząc się po nieogolonym podbródku. Czekało go nie lada zadanie — przedzieranie się przez kukurydzę. Na samą myśl o tym poczuł ogarniające go zmęczenie i przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien znowu wsiąść do auta i
wrzuciwszy wsteczny bieg, wrócić do miasteczka. Ale na to było już za późno; zgłoszenie zostało przyjęte i zanotowane. Stara Wilma Lowry nie miała nic lepszego do roboty, jak tylko wyglądać przez okno i donosić o miejscach, gdzie mogą znajdować się padłe zwierzęta. Było to jednak jego ostatnie zgłoszenie tego dnia i parę godzin dyżuru ekstra w piątkowy wieczór gwarantowało mu długie, leniwe, mocno zakrapiane moczenie kija w niedzielę, w parku stanowym Hamilton Lake. Hazen zapalił kolejnego papierosa, zakasłał i podrapał się, patrząc na suche jak pieprz rzędy kukurydzy. Zastanawiał się, czy może to czyjaś krowa wlazła między łany i tam padła, wzdęta i przeżarta. Od kiedy to do obowiązków szeryfa należało odnajdywanie padłych zwierząt? Tyle że on znał już odpowiedź — zajmował się tym, odkąd inspektor do spraw zwierząt przeszedł na emeryturę. Nie było nikogo, kto mógłby zająć jego miejsce, i właściwie nie był on wcale potrzebny. Każdego roku liczba farm w okolicy zmniejszała się, było coraz mniej zwierząt hodowlanych i coraz mniej ludzi. Większość mieszkańców miała już tylko krowy i konie, ale trzymała je tylko ze względu na nostalgiczne wspomnienia. Całe hrabstwo schodziło na psy. Stwierdziwszy, że zbyt długo odwleka to, co nieuniknione, Hazen westchnął, podciągnął służbowy pas, wyjął z futerału latarkę, zarzucił na ramię strzelbę i zaczął przedzierać się przez łany. Pomimo późnej pory wciąż było gorąco i duszno. Promień latarki, omiatając łodygi kukurydzy, kładł się przed nim na ziemi, tworząc wzory przywodzące na myśl więzienne kraty. Nozdrza mężczyzny wypełniła woń suchych łodyg, ów osobliwy zapach rdzy, który znał od wczesnego dzieciństwa. Spod jego butów wypryskiwały w górę grudy zeschniętej
ziemi i wzbijały się tumany kurzu. Wiosna była deszczowa, a lato — jeśli nie liczyć ostatnich tygodni upałów — dość umiarkowane. Hazen już dawno nie widział równie wysokich łodyg, sięgały dobre trzydzieści centymetrów powyżej jego głowy. To zdumiewające, jak szybko czarnoziem bez deszczu zmieniał się w pył i kurz. Dawno temu, będąc dzieckiem, w ucieczce przed bratem wbiegł na pole kukurydzy i zgubił się. Na dwie godziny. Znów poczuł tę samą dezorientację jak przed laty. Pomiędzy łanami powietrze wydawało się nieruchome — jak uwięzione — gorące, zatęchłe, duszne. Hazen zaciągnął się dymem z papierosa i ruszył dalej, z irytacją rozpychając na boki grube łodygi. Pole należało do Buswell Agricon z Atlanty i szeryf Hazen nie przejmował się, że wskutek jego bezceremonialnego przemarszu przez pole firma straci parę kolb kukurydzy. Za niecałe dwa tygodnie na horyzoncie pojawią się wielkie kombajny Agriconu i zaczną przesuwać się wzdłuż łanów, rozpoczynając żniwa. Kukurydza zostanie następnie przewieziona ciężarówkami do wielkich silosów, widocznych nad horyzontem od północy, a stamtąd koleją trafi do wielu stanów, od Nebraski po Missouri, by zniknąć w żołądkach bezmyślnego, wykastrowanego bydła, które z kolei zostanie przerobione na grube, tłuste befsztyki, smakowite i pachnące, pożądane przez bogatych dupków w Nowym Jorku i Tokio. A może zbiory z tego pola zostaną wykorzystane przy produkcji biopaliwa i miast nasycić trzewia ludzi lub zwierząt, znajdą się w benzynie wlewanej do baków samochodów. Ku czemu zmierza ten nasz świat? Hazen przedzierał się przez kolejne łany. Zaczęło już cieknąć mu z
nosa. Wyrzucił peta, po czym uświadomił sobie, że powinien go najpierw zgasić. A niech tam. Do diabła z tym. Mogłoby spłonąć nawet tysiąc hektarów tej cholernej kukurydzy, a korporacja Buswell Agricon nawet by tego nie zauważyła. To oni powinni dbać o swoje pola i zbierać rozkładające się tam padłe zwierzęta. Rzecz jasna, szefowie firmy raczej nigdy nie mieli okazji ujrzeć na własne oczy prawdziwego pola uprawnego. Jak niemal wszyscy mieszkańcy Medicine Creek, Hazen pochodził z rodziny farmerów, którzy zaprzestali już uprawy roli. Sprzedali swoje grunty wielkim kompaniom, takim jak Buswell Agricon. Populacja Medicine Creek spadała z roku na rok od pół wieku i wśród wielkich, rozległych pól należących do wielkich korporacji napotkać można było wiele opuszczonych domów, których okna z powybijanymi szybami wpatrywały się jak martwe oczy w falujące łany. Mimo to Hazen pozostał w miasteczku. Nie, żeby szczególnie przepadał za Medicine Creek, lubił natomiast nosić mundur i cieszyć się szacunkiem ze strony współmieszkańców. Lubił to miasteczko, ponieważ je znał, podobnie jak wszystkich ludzi, którzy tu mieszkali, każdy kąt, każdy ciemny zakamarek i każdą, nawet najbardziej wstydliwą, tajemnicę. Prawda była taka, że nie wyobrażał sobie siebie w jakimkolwiek innym miejscu. Stanowił cząstkę tego miasta, tak jak Medicine Creek było cząstką jego samego. Hazen nagle zatrzymał się. Powiódł promieniem latarki po łodygach kukurydzy przed sobą. Powietrze, przesycone kurzem, niosło teraz ze sobą całkiem inną woń — słodkawy fetor rozkładu. Szeryf uniósł wzrok. Ścierwojady krążyły w tej chwili niemal dokładnie nad jego głową. Jeszcze pięćdziesiąt metrów i będzie na miejscu. Powietrze było
nieruchome, wokoło panowała iście grobowa cisza. Zdjął strzelbę z ramienia i z większą niż dotychczas ostrożnością jął przesuwać się naprzód. Woń rozkładu przesączała się między łanami, słodkawy smród z każdą chwilą przybierał na sile. W pewnej chwili Hazen spostrzegł rozległy prześwit między łanami, znajdujący się dokładnie na wprost niego. To dziwne. Ostatnie krwiste smugi spłynęły już z nieba i dokoła zrobiło się całkiem ciemno. Szeryf uniósł strzelbę, kciukiem zwolnił bezpiecznik i przedarłszy się przez ostatni rząd kukurydzy, wyszedł na przecinkę. Przez chwilę rozglądał się nerwowo wokół, nie pojmując tego, co zarejestrowały jego oczy. I nagle, zgoła niespodziewanie, zrozumiał, co ma przed sobą. Huknął strzał, kiedy strzelba spadła na ziemię, ładunek śrutu przeciął powietrze, omijając o kilkanaście centymetrów ucho Hazena. Szeryf jednak prawie nie zwrócił na to uwagi.
DWA Dwie godziny później szeryf Dent Hazen stał mniej więcej w tym samym miejscu. Teraz jednak pole kukurydzy zmieniło się w jedno wielkie miejsce zbrodni. Przecinkę otoczono przenośnymi lampami sodowymi, które oblewały całe to miejsce silnym białym blaskiem; gdzieś między łanami warczał pracujący generator. Policjanci stanowi utorowali spychaczem drogę dojazdową do tego miejsca i obecnie na prowizorycznym parkingu utworzonym na skraju pola stało kilkanaście radiowozów, furgonetek techników i ekspertów policyjnych, karetek oraz innych pojazdów. Dwóch fotografów robiło zdjęcia, ich flesze rozświetlały noc, podczas gdy samotny ekspert od materiałów dowodowych kucał nieopodal, przepatrując teren za pomocą szczypczyków. Hazen spojrzał na ofiarę i mdłości podeszły mu do gardła. Za jego życia to było pierwsze morderstwo w Medicine Creek. Ostatnie miało miejsce w okresie prohibicji, kiedy Rocker Menning został zastrzelony przy strumieniu, gdzie kupował ładunek bimbru... Kiedy to było... w 1931 ? Jego dziadek prowadził tę sprawę i ujął sprawcę. Ale tamto w żadnym razie nie mogło równać się z tym zabójstwem. To było całkiem coś innego. To był pieprzony obłęd.
Hazen odwrócił się od trupa i spojrzał na prowizoryczną drogę przez kukurydzę, wykarczowaną, by oszczędzić policjantom półkilometrowego marszu. Istniało spore prawdopodobieństwo, że podczas przygotowywania tej drogi zatarto ważne ślady. Zastanawiał się, czy była to standardowa procedura postępowania policji stanowej i czy w ogóle dysponowali oni procedurą postępowania przy tego typu sprawach. Wszystko, co robili, wydawało się przypadkowe, jakby sami gliniarze byli zszokowani tą zbrodnią i wykonywali kolejne posunięcia, w miarę jak oswajali się ze sprawą. Szeryf Hazen nie miał zbyt dobrego zdania o policji stanowej. W jego mniemaniu była to banda tępych osiłków o kanciastych szczękach, noszących wyglansowane buty. Mimo to potrafił ich zrozumieć. Nie co dzień człowiek spotyka się z czymś takim. Odpalił kolejnego camela od niedopałka poprzedniego i stwierdził, że mimo wszystko to wcale nie było jego pierwsze zabójstwo. Ta sprawa nie należała przecież do niego. Co prawda to on znalazł ciało, ale miejsce zbrodni znajdowało się poza miastem, a zatem śledztwo nie podlegało jego kompetencji. Zajmą się nią stanowi, i chwała Bogu. — Szeryfie Hazen? — Postawny kapitan z policji stanowej Kansas podszedł do niego przez szeleszczące kukurydziane rżysko, jego czarne buty lśniły, wyciągnął do niego rękę, a wąskie usta i zaciśnięte mocno kanciaste szczęki wykrzywiły się w grymasie, który zapewne miał uchodzić za uśmiech. Hazen uścisnął jego dłoń, nieco skonsternowany potężnym wzrostem tamtego. Kapitan już po raz trzeci podawał mu rękę. Hazen zastanawiał się, czy tamten miał kiepską pamięć, czy może był tak zdenerwowany, że ten gest był dla niego instynktowną reakcją na stres.
Zapewne to drugie. — Z Garden City jedzie koroner — rzekł kapitan. — Powinien dotrzeć tutaj za jakieś dziesięć minut. Szeryf Hazen żałował, że nie zlecił tego zadania Tadowi. Z radością zrezygnowałby z weekendu na rybach, ba, mógłby nawet odpuścić chlapnięcie czegoś mocniejszego, aby tylko nie mieć z tym nic do czynienia. Z drugiej strony, skonstatował, być może to byłoby dla Tada zbyt wiele. Pod wieloma względami Tad był jeszcze gołowąsem. — Mamy tu prawdziwego artystę — rzekł policjant, kręcąc głową. — Prawdziwego artystę. Uważa pan, że napiszą o tym w „Kansas City Star"? Hazen nie odpowiedział. To było dla niego czymś nowym. Pomyślał o swoim zdjęciu w gazecie i stwierdził, że ten pomysł ani trochę nie przypadł mu do gustu. Ktoś cofający się akurat z fluoroskopem potrącił go. Chryste, w tym miejscu zbrodni robiło się tłoczno jak na weselu baptystów. Zaciągnął się dymem, po czym zmusił się, by raz jeszcze zlustrować miejsce zbrodni. Uznał za istotne przyjrzeć mu się raz jeszcze, zanim wszystko zostanie rozebrane, powrzucane do worków i wywiezione. Wodził wzrokiem od jednego szczegółu do drugiego, automatycznie wprowadzając do pamięci każdy, nawet najdrobniejszy spośród nich. Wszystko zostało zaaranżowane nieomal jak scena w sztuce. W samym sercu pola kukurydzy wytyczono równą, okrągłą polanę, połamane łodygi starannie poukładano z jednej strony, dzięki czemu powstało ściernisko o średnicy około dwunastu metrów. Nawet w przeraźliwej nierealności tej chwili Hazen zdumiał się nad geometryczną precyzją, z jaką uformowano tę figurę. Na jednym końcu polany wznosił się miniaturowy las
zaostrzonych patyków, o wysokości sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu centymetrów, wbitych w ziemię i sterczących ostrymi końcami do góry. Dokładnie pośrodku przecinki znajdował się krąg martwych kruków ponabijanych na patyki. Tyle że to nie były patyki, lecz indiańskie strzały, każda z nich zakończona trójkątnym grotem. Ptaków było ze dwadzieścia, a może nawet więcej, ich niewidzące oczy patrzyły tępo w przestrzeń, dzioby skierowane były ku dołowi. Pośrodku tego kręgu kruków spoczywały zwłoki kobiety. W każdym razie Hazen sądził, że to była kobieta, pozbawiono ją jednak warg, nosa i uszu. Zwłoki leżały na wznak, szeroko otwarte usta przywodziły na myśl wejście do różowej jaskini. Nieboszczka miała tlenione włosy, ich pęk został brutalnie wyrwany, ale nie było go przy ciele, ubranie pocięto na pasy, cięcia były długie, równe, równoległe. Cała ta aranżacja sprawiała wrażenie przemyślanej. Nie było tu nic przypadkowego. Kąt pomiędzy głową a barkami wydał się Hazenowi dość nietypowy, zapewne kobiecie skręcono kark. Na szyi nie było jednak zasinień mogących świadczyć o duszeniu. Jeśli faktycznie miała złamany kręgosłup, dokonano tego jednym silnym, zdecydowanym szarpnięciem. Hazen doszedł do wniosku, że zabójstwa dokonano w innym miejscu. Widział ślady na ziemi, prowadzące mniej więcej do granicy przecinki, wskazujące, że ciało zostało tu przyniesione, podążył wzrokiem dalej i dostrzegł prześwit między łanami, gdzie ułamana została jedna z łodyg. Stanowi tego nie zauważyli. Prawdę mówiąc, niektóre ślady zostały zatarte przez samych policjantów, którzy całymi tabunami schodzili się na to pole. Odwrócił się do kapitana, pragnąc zwrócić mu uwagę na dostrzeżony przez siebie szczegół. Zmitygował się jednak. Po co mu to było? Przecież
to nie jego sprawa. Nie on prowadził śledztwo. Nie on ponosił odpowiedzialność. Kiedy polecą głowy, on będzie bezpieczny. Jeżeli teraz piśnie choć słówko, w razie ewentualnych kłopotów odpowiedzialność spadnie również na niego. Gdyby teraz powiedział: „Kapitanie, niszczycie dowody, zadeptujecie ślady", za dwa miesiące musiałby to powtórzyć w obliczu jakiegoś kretyńskiego obrońcy, zeznając w charakterze świadka. Ponieważ cokolwiek teraz powie, wypłynie ponownie na procesie szaleńca, który dokonał tej jatki. A proces ani chybi się odbędzie. Tacy obłąkańcy prędzej czy później wpadali w ręce policji. Jeszcze żadnemu świrowi nie udało się zwodzić dłużej stróżów prawa. Zaciągnął się gryzącym, kwaśnym dymem. „Gęba na kłódkę, niech popełniają błędy. To nie twoje śledztwo" — pomyślał. Upuścił niedopałek i zdusił go pod butem. Wzdłuż drogi dojazdowej sunął teraz wolno jeszcze jeden samochód, światła jego reflektorów przebijały się między łanami. Wóz zatrzymał się na prowizorycznym parkingu, wysiadł z niego mężczyzna w bieli, niosący czarną torbę. Koroner McHyde. Szeryf Hazen patrzył, jak mężczyzna zwinnie przechodzi przez rżysko, nie chcąc ubrudzić swoich mokasynów. Zamienił kilka słów z kapitanem i podszedł do ciała. Patrzył na nie przez chwilę to z jednej, to z drugiej strony, po czym ukląkł i starannie nałożył plastikowe torebki na dłonie i stopy ofiary. Następnie wyjął z czarnej torby jakiś przedmiot — tak zwaną sondę analną, jak przypomniał sobie ni stąd, ni zowąd Hazen. Zaraz potem koroner zaczął robić nieboszczce coś bardzo intymnego. Mierzył temperaturę zwłok. Jezu. To ci dopiero robota. Szeryf Hazen spojrzał w ciemne niebo, lecz ścierwojadów dawno już
tam nie było. Przynajmniej one wiedziały, kiedy należało się ulotnić. Teraz koroner i sanitariusze zaczęli przygotowywać zwłoki do transportu. Policjanci stanowi wyciągali z ziemi strzały z ponadziewanymi na nie krukami, oznakowując je i pakując do przenośnych lodówek na materiały dowodowe. Szeryf Hazen zdał sobie nagle sprawę, że musi odcedzić kartofelki. Wypił za dużo kawy. Choć to nie do końca prawda, kwasy w jego żołądku zaczynały się burzyć. Miał nadzieję, że jego wrzód nie da znów o sobie znać. Nie chciał puścić pawia na oczach tych facetów. Rozejrzał się wokoło, upewnił się, że nikt nie zwracał na niego uwagi, po czym wślizgnął się między łany. Przeszedł kawałek dalej, oddychając głęboko, usiłując znaleźć miejsce dostatecznie odległe, by nikt nie natknął się na kałużę jego moczu i nie uznał jej za materiał dowodowy. Nie musiał się zbytnio oddalać, policjanci stanowi nie wykazywali się bowiem nadmierną gorliwością i nic nie wskazywało, by ze zwykłej ciekawości zapuścili się w głąb pola poza samo miejsce zbrodni. Zatrzymał się tuż poza kręgiem światła. Tu, pośród morza kukurydzy, gwar głosów, cichy szum generatora i osobliwa brutalność miejsca zbrodni wydawały się bardzo odległe. Powiał wiatr, podmuch nie był silny, ale łany wokół niego zaszeleściły i zafalowały łagodnie. Hazen przystanął na chwilę, chłonąc aromat pól. Następnie rozpiął rozporek, stęknął i głośno oddał mocz na zeschniętą ziemię. W końcu po silnym strząśnięciu, od którego zagrzechotały przywieszone u jego pasa pistolet, kajdanki, pałka i kluczyki, dostrzegł coś w odbitym świetle lamp. Przystanął i omiótł łany kukurydzy promieniem swojej latarki. Znów to zobaczył, było blisko, przy sąsiednim łanie. Przyjrzał się temu uważniej. Na jednej z suchych łodyg wisiał strzęp materiału. Wyglądał tak samo
jak materiał, z którego wykonane było ubranie ofiary. Poświecił latarką w głąb przejścia między łanami, ale nie dostrzegł już nic więcej. Wyprostował się. Znowu to robił. To nie było jego śledztwo. Może o tym wspomni, a może pozwoli stanowym, aby sami to znaleźli. O ile to faktycznie coś znaczyło. Kiedy wrócił na przecinkę, kapitan z policji stanowej natychmiast do niego podszedł. — Szeryfie Hazen, właśnie pana szukałem — powiedział. W jednym ręku trzymał urządzenie GPS, a w drugim mapę topograficzną amerykańskiego urzędu geologii. Na jego twarzy malował się całkiem inny wyraz niż przed kilkoma minutami. — Gratulacje. — Ale o co chodzi? — spytał Hazen. Kapitan wskazał na GPS. — Zgodnie z tym odczytem wciąż znajdujemy się w granicach miasta Medicine Creek. Ściśle rzecz biorąc, trzy i pół metra od tej granicy. Co oznacza, że ta sprawa należy do pana. Jeżeli pan pozwoli, szeryfie, chciałbym być pierwszym, który złoży panu gratulacje. — Uśmiechnął się promiennie i wyciągnął rękę. Szeryf Dent Hazen zignorował jego dłoń. Miast tego wyłuskał z kieszonki na piersi paczkę papierosów, wytrząsnął z niej jednego camela, włożył do ust i zapalił. Zaciągnął się głęboko, po czym odezwał się, wydmuchując ustami kłąb dymu. — Trzy i pół metra? — powtórzył. — Chryste Panie. Kapitan opuścił dłoń do boku. Hazen kontynuował. — Ofiara została zamordowana w innym miejscu, tu ją tylko przyniesiono. Zabójca przeszedł przez łany w tamtym miejscu, przez
ostatnie sześć metrów wlókł ją po ziemi. Jeśli przejdzie pan kawałek w tamtą stronę, za tą złamaną łodygą odnajdzie pan strzępek jej ubrania. Materiał jest identyczny z ubiorem ofiary, ale strzęp zaczepił się o łodygę kukurydzy zbyt wysoko, aby mogło to się stać w normalnych okolicznościach, czyli gdyby kobieta sama szła przez pole. Zabójca musiał ją nieść, zapewne przerzucił ją sobie przez ramię, być może wykorzystał też chwyt strażacki. Zapewne napotka pan tam odciski moich stóp i odkryje miejsce, gdzie się odlałem, ale na to akurat proszę nie zwracać uwagi. I, na miłość boską, czy naprawdę potrzebujemy tu tych wszystkich ludzi? To miejsce zbrodni, a nie parking przy supermarkecie. Chcę mieć tu tylko koronera, fotografa i eksperta od zbierania próbek. Resztę niech pan stąd natychmiast odprawi. — Szeryfie, mamy własne procedury i musimy ich przestrzegać... — Od tej pory ma pan postępować według moich procedur. Kapitan przełknął ślinę. — Potrzeba mi dwóch dyplomowanych, wyszkolonych policyjnych psów tropiących, które pójdą śladem zabójcy. Chcę je tu mieć jak najszybciej. I chcę, aby ściągnął pan natychmiast z Dodge zespół ekspertów sądowych. — Tak jest. — I jeszcze jedno. — Tak? Co takiego? — Chciałbym, aby pańscy ludzie zatrzymali wszystkich dziennikarzy i reporterów, którzy tu zjadą. Mam na myśli zwłaszcza wozy transmisyjne lokalnych stacji telewizyjnych. Zatrzymajcie ich, dopóki tu wszystkiego nie skończymy.
— Mamy ich zatrzymać? Pod jakim zarzutem? — Choćby nawet przekroczenia prędkości. Wlepcie im parę mandatów. Przecież jesteście w tym dobrzy, nieprawdaż? Szczęki kapitana zacisnęły się jeszcze bardziej niż dotychczas. — A jeżeli nie przekroczą dozwolonej prędkości? Szeryf Hazen uśmiechnął się. — Ależ oczywiście, że przekroczą, kapitanie. Może pan być tego pewien.
TRZY Zastępca szeryfa, Tad Franklin, siedział pochylony nad biurkiem, wypełniając pliki nieznanych mu formularzy i usiłując udawać, że wzburzony tłum dziennikarzy oraz reporterów, kłębiący się przed biurem
szeryfa w Medicine Creek, nie istnieje. Tadowi zawsze podobało się, że biuro założono w dawnym sklepie, przez którego okno wystawowe mógł machać do przechodniów, rozmawiać z przyjaciółmi i mieć oko na wszystko, co działo się w pobliżu. Teraz jednak mankamenty biura wydawały się aż nadto oczywiste. Oślepiający blask gorących promieni sierpniowego słońca zaczął zalewać ulice, rozciągając długie cienie przy wozach transmisyjnych i złocąc smętne twarze reporterów. Przez całą noc nie zmrużyli oka i sprawy zaczęły wyglądać nieciekawie. Kolejne grupki odwiedzały bar restauracyjny Maisie, ale proste jadło tylko czyniło ich jeszcze bardziej opryskliwymi i gderliwymi. Tad Franklin usiłował skupić się na papierkowej robocie, nie był jednak w stanie zignorować stukania w szybę, pytań i rzucanych od czasu do czasu inwektyw. To wszystko stawało się coraz bardziej nie do zniesienia. Jeżeli obudzą szeryfa Hazena, który starał się zdrzemnąć choć przez chwilę w celi na tyłach, sytuacja zaogni się jeszcze bardziej. Tad wstał i z możliwie jak najbardziej posępną miną uchylił okno. — Jeszcze raz proszę, abyście państwo odsunęli się od szyby — powiedział. Jego słowa spotkały się z odzewem w postaci uszczypliwych, niewybrednych komentarzy, wykrzykiwanych na całe gardo pytań i nieskrywanych przejawów irytacji. Tad po napisach na furgonetkach zorientował się, że reporterzy nie wywodzili się z tych okolic, zjechali tu z Topeki, Kansas City, Tulsy, Amarillo i Denver. Cóż, jeżeli chcą, mogą po prostu wrócić do siebie i... Z tyłu za nim rozległ się trzask drzwi i kaszlnięcie. Odwróciwszy się,