kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 378
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Child Lincoln - Nadciągająca burza

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Child Lincoln - Nadciągająca burza .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHILD LINCOLN
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 384 stron)

W ręce archeolog Nory Kelly wpada tajemniczy list... Ów list, napisany przez jej ojca, który przepadł bez wieści na dalekiej pustyni kilkanaście lat wcześniej, podsuwa wskazówki co do lokalizacji legendarnego miasta Quiviry, ukrytego wśród kanionów w stanie Utah. Nora jest przekonana, że ojciec odkrył złote miasto Indian Anasazi, w którym spoczywają nieopisane skarby i znajduje się rozwiązanie największej zagadki amerykańskiej archeologii. Organizuje więc ekspedycję i prowadzi swój zespół przez labirynt kanionów. Właśnie tani spełnią się zarówno jej największe nadzieje, jak i urzeczywistnią najcięższe koszmary. „Nadciągająca burza to kombinacja nauki i historii z ponurą i mrożącą krew w żyłach opowieścią o współczesnych poszukiwaniach Quiviry, baśniowego miasta złota”. ,,Rocky Mountain News”

Douglas Preston Lincoln Child NADCIĄGAJĄCA BURZA Tytuł oryginału Thunderhead Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej córce Veronice oraz Towarzystwu Dziewięciorga. Douglas Preston dedykuje tę książkę Stuartowi Woodsowi.

Podziękowania Do osób, którym Lincoln Child chciałby podziękować, należą: Bruce Swanson, Bry Benjamin, M.D. Lee Suckno, M.D. Irene Soderlund, Mary Ellen Mix, Bob Wincott, Sergio i Mila Nepomuceno, Jim Cush, Chris Yango, Jim Jenkins, Mark Mendel, Juliette Kvemland, Hartley Clark i Denis Kelly — za ich przyjaźń i pomoc zarówno techniczną, jak i inną. Dziękuję także swojej żonie Luchie za jej miłość i wsparcie. Chciałbym szczególnie podziękować za inspirację mojej babci Norze Kubie. Nora — artystka, pisarka, archeolog, niezależny duch, biograf archeologa Nini wy Austena Henry’ego Layarda — od najmłodszych lat uczyła mnie miłości do pisania i archeologii. Pracowała na wykopaliskach aż w Masadzie i Camelocie oraz na własnym podwórku, w New Hampshire. Choć odeszła dziesięć lat temu, zwłaszcza w czasie pisania Nadciągającej burzy nigdy nie znikała z moich myśli na zbyt długo. Douglas Preston chciałby wyrazić swoją wdzięczność następującym osobom: Walterowi Winingsowi Nelsonowi, towarzyszowi jazdy konnej w czasie pokonywania tysięcy mil na pustyniach, w kanionach i górach, w poszukiwaniu Siedmiu Złotych Miast; Larry’emy Burke’owi, kapitanowi „Emerald Sun”, za bycie gospodarzem podczas pamiętnej wyprawy po jeziorze Powell; Forrestowi Fennowi, który odkrył własne zaginione miasto; Cotton Gulch Foundation z Nowego Meksyku i Timowi Max- wellowi, dyrektorowi Biura Studiów Archeologicznych z Nowego Meksyku. Chciałbym także podziękować mojej żonie, Chri-stinie i moim dzieciom: Selene, Alethei i Issakowi. Jeszcze raz chcę podziękować dwóm osobom, którym nigdy nie zdołam w pełni wyrazić wdzięczności, mojej matce i ojcu — Dorothy i Jerome Prestonom. Obaj chcielibyśmy podziękować Ronowi Blomowi i Dianę Evans z Jet Propulsion Laboratory w NASA za pomoc przy pisaniu artykułu Douglasa Prestona, wyjaśniającego, w jaki sposób wykorzystuje się radary kosmiczne do poszukiwania starych szlaków. Przepraszamy za stworzenie niemiłej i całkowicie fikcyjnej postaci Lelanda Watkinsa. W JPL nie pracowały i nie pracują ani Leland Watkins, ani Peter Holroyd. Chcielibyśmy także wyrazić naszą ogromną wdzięczność Faroukowi El-Bazowi, dyrektorowi Center of Remote Sensing na Uniwersytecie Bostoń-skim, za pomoc w rozpracowaniu technicznych aspektów zdalnego badania (remote sensing) Ziemi z kosmosu; dziękujemy też Jurisowi Zarinsowi, archeologowi, który odkrył zaginione miasto Ubar w Arabii Saudyjskiej. Dziękujemy także bardzo Bonnie Mauer, która kilkakrotnie przeczytała nasz rękopis i okazała się niezwykle pomocna. Podziękowania należą się również Ericowi Simonoffowi, Lynn Nes-bit i Mathew Snyderowi za ciągłą pomoc, porady i zachęty. Szczególnie dziękujemy Mortowi Janklowowi za podzielenie się zaskakującą i bardzo wzruszającą osobistą anegdotą, mającą związek z naszą opowieścią. A także Cliffordowi Irvingowi za rady w sprawie rękopisu oraz Kimowi Gattone za tak uprzejme wsparcie w technicznej kwestii dotyczącej wspinaczki skałkowej. W wydawnictwie Warner chcielibyśmy podziękować Betsy Mitchell, Jaime Levine, Jimmy’emu Franco, Maureen Egen i Larry’emu Kirshbaumowi za to, że w nas wierzyli. Dziękujemy także Debi Elfenbein. Wszelkie skandaliczne akty w dziedzinie antropologii i archeologii opisane w Nadciągającej burzy zostały wymyślone i istnieją wyłącznie w wyobraźni autorów.

Świeżo wybetonowana szosa prowadziła z Santa Fe i dalej, na zachód, między sosnowymi drzewami. Bursztynowe słoneczne światło spływało właśnie na kurtynę brudnych chmur za ośnieżonymi wierzchołkami łańcucha gór Jemez, rozścielających po całym krajobrazie zasłonę z cienia. Nora Kelly prowadziła swojego rozklekotanego forda pick-upa wzdłuż drogi, w dół pokrytych krzakami wzgórz, przez wyżłobione wodą, wyschnięte łożyska okresowych rzek. W ciągu tych wszystkich miesięcy była tu już trzeci raz. Gdy minęła Buckman’s Wash i zbliżyła się do dzielnicy Jackrabbit Flats — gdzie kiedyś rzeczywiście mieszkały zające — zauważyła lśniące za sosnami świetliste półkole. [Jackrabbit (ang.) — spory zając zamieszkujący na zachodzie Ameryki Północnej.] Chwilę potem jej wóz pędził już, mijając wypielęgnowane połacie zieleni. Stojący niedaleko drogi zraszacz trawników kiwał się w słońcu, strzelając wodą rytmicznie, niczym w muzycznej kadencji. Za nim, na wzniesieniu, widniały nowo postawione zabudowania klubu Fox Run — masywna konstrukcja udająca, że wykonano ją z cegły suszonej na słońcu. Nora odwróciła wzrok. Wóz zaturkotał na kratach chroniących dostępu dla bydła, umieszczonych na końcu terenu Fox Run i nagle szosa przeszła w drogę gruntową, o nawierzchni przypominającej tarkę. Nora podskoczyła, mijając gromadkę starych jak świat skrzynek na listy i surowy, sterany wiatrem i deszczem szyld: „Ranczo de las Cabrillas”. Na moment powróciło do niej wspomnienie letniego dnia, sprzed dwudziestu lat — i znów stała w upalnym słońcu, trzymała wiadro i pomagała ojcu namalować napis. Wyjaśniał, że cabrillas to hiszpańskie określenie wielkiego karalucha. Ale tak samo nazwali z ojcem konstelację Plejad, o której powiedział, że jest podobna do narciarzy wodnych na lśniącej powierzchni stawu. Przypomniała sobie, jak rzekł, smarując pędzlem grube litery: „Do diabła z krowami. Kupiłem to miejsce ze względu na gwiazdy”. Droga skręciła, Nora pokonała wzniesienie, po czym zwolniła. Słońce zdążyło już zniknąć, światło zaś szybko wsiąkało w wysokie niebo nad pustynią. Tam, w trawiastej dolinie, stał na ich ranczo stary dom z oknami zabitymi deskami. Obok niego widniały niechlujne zarysy stodoły i zagród, które razem niegdyś stanowiły gospodarstwo rodziny Kelly. Od pięciu lat nikt tu nie mieszkał. Mała strata, pomyślała sobie Nora — dom stanowiący składankę prefabrykatów pamiętających połowę lat pięćdziesiątych rozpadał się już wtedy, gdy w nim dorastała. Ojciec wszystkie pieniądze wydał na ziemię. Zjechała z drogi poniżej grzbietu wzgórza, rzuciła okiem na pobliski, wyschnięty o tej porze roku strumień. Ktoś zwalił do niego potajemnie cały ładunek podkładów kolejowych. Może brat miał jednak rację, może powinna sprzedać ranczo. Podatki szły w górę, a dom już dawno przestał nadawać się do remontu. Co ją tu jeszcze trzymało? Nie stać jej na to, żeby samej coś tu wybudować — na pewno nie z asystenckiej pensji. Widziała światła w domu Gonzalesów, ćwierć mili dalej. Tamto ranczo było posiadłością z prawdziwego zdarzenia — nie tak jak ich, stanowiące raczej hobby ojca. Teresa Gonzales, dziewczyna, z którą dorastała, prowadziła teraz swoje gospodarstwo samodzielnie. Duża, bystra,

nieustraszona kobieta. Ostatnio wzięła na siebie także obowiązek doglądania rancza rodziny Kelly. Za każdym razem, gdy jakieś dzieciaki urządzały sobie w domu imprezę albo pijani myśliwi postanowili postrzelać w okolicy do puszek, Teresa wyrzucała nieproszonych gości i zostawiała wiadomość na automatycznej sekretarce Nory, w jej domu w mieście. Tym razem przez trzy czy cztery noce z rzędu Teresa widziała w domu przyćmione światła i — jak się jej zdawało — kręcące się w pobliżu duże zwierzęta. Nora odczekała kilka minut, wypatrując oznak życia, ale na ranczo panowała cisza, było pusto. Może Teresie tylko się wydawało, że widzi światła. W każdym razie cokolwiek czy ktokolwiek to był, znikł. Bez problemu przejechała samochodem przez wewnętrzną bramę i ruszyła dalej, pokonując ostatnie dwieście jardów drogi. Zaparkowała tyłem i zgasiła silnik. Wyciągnęła latarkę ze schowka i wyskoczyła lekko na ziemię. Drzwi wejściowe do domu były otwarte, trzymając się niepewnie na śrubie jedynego zawiasu — zamek już dawno rozcięto nożycami do metalu. Podwórko zamiótł podmuch wiatru, unosząc kurz i poruszając drzwiami, które odpowiedziały niespokojnym szeptem. Włączyła latarkę i weszła na ganek. Drzwi ustąpiły pod naciskiem jej ręki, po czym wróciły na swoje miejsce. Zniecierpliwiona kopnęła je — poleciały na ganek, stukocząc głośno w nasłuchującej ciszy. Weszła do środka. Ponieważ okna zabito deskami, trudno było cokolwiek rozpoznać we wnętrzu, ale i tak poczuła wyraźnie smutne echo wspomnień domu, w którym dorastała. Na podłodze leżały porozrzucane butelki po piwie i potłuczone szkło. Banda jakichś łobuzów zaznaczyła na ścianie sprayem swoją obecność. Niektóre z desek zasłaniających otwory okienne naderwano. Ktoś poszarpał dywan, poprzecinał na pół i porozrzucał po całym pokoju poduszki z sofy. W gipsowych ścianach widniały powybijane kopniakami dziury i liczne ślady po nabojach kalibru .22. Nie wyglądało to dużo gorzej niż wtedy, gdy była tu ostatnim razem. Nowe były ślady rozdarcia na obiciach, podobnie jak otwory w ścianie, ale wszystko inne pamiętała jeszcze z poprzedniej wizyty. Prawnik Nory ostrzegł ją, że nieruchomość, w swoim obecnym stanie, narażała ją na karę. Gdyby inspektor miejski kiedykolwiek się tu pofatygował, natychmiast przeznaczyłby budynek do rozbiórki. Problem polegał jednak na tym, że koszt jego zburzenia wynosił więcej, niż Nora posiadała — chyba że, oczywiście, zdecydowałaby się sprzedać ranczo. Z salonu przeszła do kuchni. Strumień światła z latarki przesunął się po starej lodówce, wciąż leżącej tam, gdzie ktoś ją kiedyś przewrócił. Niedawno powyciągano z niej szuflady i porozrzucano bezładnie po podłodze. Linoleum odłaziło od podłogi w postaci dużych spirali, a ktoś przyspieszył jeszcze proces zniszczenia, odrywając całe jego pasy. Odłupał nawet deski podłogowe, odsłaniając przy okazji znajdującą się pod nimi niską piwnicę. Wandalizm to ciężka praca, pomyślała sobie. Gdy tak oglądała całą kuchnię, coś zaczęło ją męczyć. Tym razem coś jednak było inaczej. Wyszła z kuchni i zaczęła wchodzić po schodach, kopiąc na bok kłęby wypełnienia z materacy i starając się skoncentrować. Porozcinane poduszki z sofy, wybite w ścianach dziury, pozrywane dywany i linoleum. Jakoś te świeże akty zniszczenia nie sprawiały wrażenia równie przypadkowych jak poprzednio. Wyglądało to niemal tak, jak gdyby ktoś tu czegoś szukał. W połowie drogi, w ciemności, zatrzymała się.

Czy to odgłos szkła miażdżonego czyjąś stopą? Czekała znieruchomiała w przyćmionym świetle. Poza szumem wiatru nie było słychać zupełnie nic. Gdyby podjechał samochód, usłyszałaby go. Ruszyła dalej po schodach. Na górze było jeszcze ciemniej, bo tu wszystkie deski zasłaniające okna wciąż tkwiły na swoich miejscach. Na podeście skierowała się na prawo i oświetliła latarką swoją dawną sypialnię. Znów poczuła znane ukłucie, gdy tak przesuwała wzrokiem po różowej tapecie, zwisającej teraz całymi pasami, poplamionej niczym jakaś stara mapa. Materac stanowił jedno gigantyczne szczurze gniazdo, deski podłogowe sterczały do góry. Nad głową zaskrzeczał nietoperz i Nora przypomniała sobie, jak kiedyś przyłapano ją na próbie oswojenia jednego z nich. Matka nigdy nie rozumiała jej dziecięcej fascynacji tymi stworzeniami. Przeszła przez podest na drugą stronę, do pokoju brata, podobnie straszliwie zniszczonego. W zasadzie niezbyt różni się od miejsca, w którym teraz mieszka, pomyślała. Ale w nocnym powietrzu, ponad wonią rozpadającego się domu wyczuła nikły zapach rozgniecionych kwiatów. Dziwne — przecież wszystkie okiennice są tu zatrzaśnięte. Ruszyła dalej korytarzem, do sypialni rodziców. Tym razem nie było mowy o pomyłce: z dołu dobiegł nikły odgłos chrzęstu potłuczonego szkła. Znów się zatrzymała. Może to szczur przemykający po podłodze salonu? Cicho podeszła do szczytu schodów i przystanęła. Z dołu znów doszedł ją dźwięk: słaby, głuchy łoskot. Gdy tak czekała w ciemnościach, usłyszała kolejny chrupot, tym razem wyraźniejszy, jak gdyby coś ciężkiego nastąpiło na kawałki szkła. Nora powoli wypuściła powietrze, czując, że jej klatkę piersiową zaczyna ściskać ciasny węzeł. Coś, co zaczęło się jako budząca poirytowanie sprawa do załatwienia, teraz przybierało całkiem inny kształt. — Kto tu jest?! — zawołała. Odpowiedział tylko wiatr. Omiotła światłem latarki puste schody. Zazwyczaj dzieciaki zwiewały na sam widok jej samochodu. Ale nie tym razem. — To teren prywatny! — krzyknęła najspokojniej, jak umiała. — Weszliście tu bez pozwolenia. Policja jest już w drodze. W ciszy, która zaraz potem zapadła, usłyszała kolejne stąpnięcie, bliżej schodów. — Teresa? — zawołała ponownie, z rozpaczliwą nadzieją. A potem usłyszała coś jeszcze: gardłowy, groźny odgłos, niemal warczenie. Psy, pomyślała, odczuwając nagłą ulgę. W okolicy żyły dzikie psy, które szukały w jej domu schronienia. Zdecydowała nie zastanawiać się nad tym, dlaczego ta właśnie myśl jakoś dodała jej otuchy.

— Sio! — zawołała, wymachując latarką. — Wynosić się stąd! Wracać do domu! I znów jedyną odpowiedź stanowiła cisza. Nora wiedziała, jak sobie radzić z bezpańskimi psami. Weszła ciężkim krokiem na schody, pokrzykując głośno i zdecydowanie. Gdy znalazła się na dole, poświeciła w salonie. Był pusty. Psy pewnie uciekły, słysząc, jak się zbliża. Wzięła głęboki wdech. Chociaż nie zbadała dokładnie sypialni rodziców, zdecydowała, że pora wracać. Gdy ruszyła w stronę drzwi, usłyszała kolejne ostrożne stąpnięcie, i jeszcze jedno, straszliwie powolne i zamierzone. Błysnęła latarką w stronę, z której dochodziły dźwięki, gdy dotarło do niej coś jeszcze: ciche rzężenie, jakby czyjś oddech, głuchy, monotonny pomruk, niemal mamrotanie. W ciężkim powietrzu unosiła się ta sama woń kwiatów, tym razem silniejsza. Stała nieruchomo, sparaliżowana nieznanym poczuciem zagrożenia, zastanawiając się, czy powinna zgasić latarkę i schować się, czy po prostu zacząć uciekać. I wtedy, kątem oka, zauważyła olbrzymią postać, w narzuconej na plecy zwierzęcej skórze, pędzącą wzdłuż ściany. Odwróciła się, żeby stanąć z nią twarzą w twarz, i wtedy odebrała potężne uderzenie w plecy. Upadła na podłogę, czując na karku szorstkie futro. Rozległo się dzikie, wilgotne warczenie, podobne do odgłosu, jaki wydają z siebie śliniące się, walczące zaciekle psy. Uderzyła postać na odlew, kopiąc dziko. Stwór warknął, uścisk jednak nieco zelżał, co pozwoliło Norze się wyrwać. W momencie gdy skoczyła na równe nogi, opadła na nią druga postać, przewracając ją na podłogę i lądując na niej. Nora wykręciła się, czując, jak pod przygniatającym ją ciężarem w jej ciało wbija się potłuczone szkło. Ujrzała przelotnie goły brzuch, pokryty zaróżowionymi plamami, pasy jak na skórze jaguara, pazury, talię porośniętą wilgotnymi, splątanymi włosami, oplecioną pasem ze srebrnych muszli. Przez wąskie, zasmarowane szpary w masce obciągniętej koźlą skórą wpatrywały się w nią oczy, przerażająco czerwone i bystre. — Gdzie to jest? — zaskrzeczał jej prosto w twarz, owiewając ją mdłym, słodkawym smrodem gnijącego mięsa. Nie była w stanie zdobyć się na odpowiedź. — Gdzie to jest? — powtórzył głos, surowy, niedoskonały, jak gdyby jakieś zwierze starało się naśladować ludzką mowę. Pazury niczym imadło zacisnęły się gwałtownie na jej szyi i prawym ramieniu. — Co? — wychrypiała. — List — powiedziało to coś, zaciskając pazury. — Albo oderwiemy ci głowę.

Szarpnęła się gorączkowo, starając wyrwać, ale uścisk na szyi zacieśnił się. Zaczęła się dławić z bólu i przerażenia. Nagle ciemności przecięła smuga światła i zabrzmiał ogłuszający wybuch. Poczuła, że uścisk zelżał, gwałtownie wykręciła się spod pazurów. Przetoczyła się na bok, gdy tymczasem drugi wybuch wyrwał dziurę w suficie nad jej głową, zasypując ją odłamkami desek i tynku. Szarpnęła się rozpaczliwie, stanęła na nogi, po całej podłodze skakały odłamki szkła. Latarka wypadła jej z ręki i potoczyła się gdzieś dalej. Zdezorientowana Nora okręciła się wokół własnej osi. — Nora? — usłyszała. — Czy to ty, Noro? W poświacie przyćmionego światła wpadającego przez drzwi wejściowe stała pulchna postać, z wycelowaną przed siebie śrutówką. — Teresa! — zaszlochała Nora. Potykając się, ruszyła w stronę światła. — Dobrze się czujesz? — zapytała Teresa, chwytając Norę za ramię i podtrzymując ją. — Nie wiem. — Wynośmy się stąd w cholerę. Na zewnątrz Nora opadła na ziemię, łykając chłodne wieczorne powietrze i starając się uspokoić łomoczące serce. — Co się stało? — dobiegło ją pytanie Teresy. — Usłyszałam jakiś hałas, bijatykę, zobaczyłam światło twojej latarki. Nora potrząsnęła tylko głową, łapiąc z trudem powietrze. — Wyglądało mi to na jakieś diabelsko wielkie dzikie psy. Wielkie jak wilki, prawie. Nora znów potrząsnęła głową. — Nie, to nie psy. Jeden z nich się do mnie odezwał. Teresa przyjrzała się jej dokładniej. — Hej, wygląda na to, że masz pogryzione ramię. Może lepiej zawiozę cię do szpitala. — Wykluczone. Ale Teresa, zmarszczywszy brwi, przyglądała się już dokładnie niewyraźnemu zarysowi domu. — Spieszyło im się, to pewne. Najpierw dzieciaki, teraz dzikie psy. Ale jakie znowu psy zdołałyby zniknąć tak... — Teresa, jeden z nich się do mnie odezwał.

Teresa popatrzyła na nią, tym razem wnikliwiej, a w jej spojrzenie wkradł się sceptycyzm. — Nieźle musiałaś się wystraszyć — powiedziała wreszcie. — Powinnaś była mnie uprzedzić, że przyjedziesz. Wyszłabym ci na spotkanie z senor winczesterem. — Z czułością poklepała broń. Nora popatrzyła na jej solidną posturę, na twarz, na której malowało się zdenerwowanie, ale i pewność siebie. Wiedziała, że kobieta jej nie uwierzyła, ale nie miała sił, żeby się z nią spierać. — Następnym razem tak zrobię — odpowiedziała. — Mam nadzieję, że następnego razu nie będzie — odparła łagodnie Teresa. — Musisz albo zburzyć dom, albo go sprzedać i pozwolić, żeby ktoś inny zburzył go za ciebie. Sprawia coraz więcej problemów, i to nie tylko tobie. — Wiem, że to szkaradzieństwo. Ale nawet nie umiem myśleć o tym, żeby się go pozbyć. Przykro mi, że masz przez niego kłopoty. — Jakoś mi się nie zdaje, żebyś z tego powodu zmieniła zdanie. Chcesz wstąpić coś przegryźć? — Nie, dziękuję Tereso — odparła Nora tak stanowczo, jak tylko zdołała. — Wszystko ze mną w porządku. — Być może. — Zabrzmiała odpowiedź. — Ale i tak lepiej weź zastrzyk przeciwko wściekliźnie. Nora patrzyła, jak jej sąsiadka odwraca się i rusza wąską drogą prowadzącą z powrotem, w górę wzgórza. Potem wsunęła się na siedzenie za kierownicą swojego pick-upa i drżącą ręką pozamykała wszystkie drzwi. Siedziała nieruchomo, czując, jak powietrze wpływa i wypływa z płuc, i obserwując, jak niewyraźne kontury sylwetki Teresy z wolna zlewają się z ciemnym garbem wzgórza. Kiedy wreszcie poczuła, że znów w pełni panuje nad własnymi kończynami, sięgnęła do stacyjki, krzywiąc się jednocześnie z powodu nagłego dźgnięcia bólu w szyi. Przekręciła kluczyk, starając się uruchomić silnik, bez powodzenia. Rzuciła przekleństwo. Powinna zmienić samochód, podobnie jak wszystko inne w swoim życiu. Spróbowała raz jeszcze. Protestując i prychając, silnik zakaszlał i wreszcie zaskoczył. Wyłączyła światła, żeby oszczędzić akumulator, i garbiąc się w fotelu, delikatnie dodała gazu, czekając na równą pracę motoru. Z jednej strony błysnęło srebro. Odwróciła się w samą porę, by dostrzec olbrzymi kształt, czarny i futrzasty, pędzący w jej kierunku na tle ostatnich odblasków zmierzchu na zachodzącym niebie. Nora wrzuciła bieg, włączyła światła i odpaliła stary silnik. W odpowiedzi zahuczało, po czym samochód ruszył z podwórza, zostawiając za sobą krętą smugę kurzu. Gdy wychyliła się, celując w bramę na podwórzu, z przerażeniem dostrzegła, że kształt pędzi obok niej. Wbiła pedał gazu w podłogę, samochód gwałtownie obrócił się, wpadł w poślizg i rozrzucając deszcz ziemi, uderzył w kaktus. A potem kształt znikł. Ale Nora pędziła dalej, coraz szybciej, w kierunku bramy wjazdowej na ranczo. Koła wozu waliły w koleiny. Po długiej, niemal nie do wytrzymania chwili, w świetle reflektorów dostrzegła wreszcie przed sobą wyłaniające się z

ciemności zarysy zewnętrznego ogrodzenia i, obok niego, rząd starych skrzynek pocztowych, przymocowanych do długiej poziomej deski. Zbyt późno nacisnęła na hamulce — pick-up uderzył w ogrodzenie i wyskoczył w górę. Opadł ciężko, zarzucając tyłem na piasku i uderzając w starą deskę. Rozległ się trzask łamanego drewna, skrzynki poleciały na ziemię. Nora siedziała w samochodzie, oddychając z trudem, w świetle reflektorów unosił się pył. Wrzuciła wsteczny bieg i uruchomiła silnik, wpadając w panikę, gdy koła zabuksowały w głębokim piachu. Auto zakołysało się dwa razy, po czym silnik zgasł. W poświacie reflektorów obejrzała szkody. Jeszcze przed potrąceniem rząd farmerskich skrzynek na listy ledwo trzymał się kupy — niedawno dostawiono do nich lśniący nowy zestaw pocztowy. Nie mogła jednak wycofać samochodu: pozostała jej jedynie jazda do przodu. Wyskoczyła z wozu i rozglądając się wkoło w poszukiwaniu śladów postaci, podeszła do maski samochodu, podniosła zmurszałe, zapomniane skrzynki na listy i odciągnęła je na bok, w krzaki. Na ziemi, w kurzu, leżała koperta. Nora zamarła na chwilę zaskoczona, z trudem łapiąc powietrze. Potem wsunęła kopertę do kieszeni koszuli, wskoczyła do pick-upa i wyjechała na drogę. Ruszyła w stronę odległych, przyjaznych świateł miasta.

Instytut Archeologii Santa Fe znajdował się na niskim skalistym płaskowyżu, pomiędzy pogórzem Sangre de Cristo a samym miastem. Nie istniało żadne afiliowane przy instytucie, otwarte dla zwiedzających muzeum, wykłady zaś ograniczały się do seminariów podyplomowych, na które byli zapraszani absolwenci, oraz do kolokwiów dla wykładowców. Liczba wizytujących stypendystów i profesorów rezydentów przewyższała liczbę studentów. Miasteczko uniwersyteckie, ze swoimi niskimi budynkami z tradycyjnej, wypalanej na słońcu gliny, niemal niezauważalnymi pośród otoczonych murami ogrodów, drzew moreli i rzędów starych jak świat, ciężkich od kwiatów bzów, zajmowało powierzchnię trzydziestu akrów. Prace prowadzone w instytucie ograniczały się niemal wyłącznie do badań, wykopalisk i konserwacji, w jego murach zaś kryła się jedna z najlepszych na świecie prehistorycznych kolekcji dorobku południowo-zachodnich Indian. Bogaty, powściągliwy i niezwykle oddany swojej tradycji instytut postrzegany był przez zawodowych archeologów jako miejsce budzące zarówno szacunek, jak i zazdrość. Nora patrzyła, jak ostatni z jej studentów opuszczają niską, zbudowaną z tradycyjnej gliny salę wykładową, po czym zebrała swoje notatki i wsunęła je do zbyt dużej skórzanej teczki. Właśnie skończyła ostatnie zajęcia swojego seminarium na temat: „Porzucenie Chaco — przyczyny i warunki”. Raz jeszcze wzruszyła ją niezwykła postawa studentów instytutu — spokojnych, pełnych szacunku, jak gdyby nie mogących uwierzyć, że spotkało ich szczęście w postaci dziesięciotygodniowego wyjazdowego stypendium naukowego. Wyszła z chłodnych ciemności wprost na słońce, po czym ruszyła z wolna po wysypanej żwirem ścieżce. Naturalnie opadające mury i sterczące z nich belki budynków kompleksu Pueblo Revival — miasteczka uniwersyteckiego — obmywało poranne słońce, podkreślając ich ciepły, rdzawy kolor. Nad górami tworzyło się czoło burzy, pod spodem ciemne, ale od góry zwieńczone koroną jaskrawej bieli. Gdy podniosła głowę, by spojrzeć w niebo, posiniaczoną szyję przeszył ostry ból. Sięgnęła ręką, by ją rozmasować, a tymczasem słońce skryło się za ciemną chmurą. Przeszła obok parkingu i ruszyła po biegnącej po obwodzie kompleksu trasie, w kierunku tyłu campusu, by wreszcie skręcić i wejść na odcinek wyłożony płytami chodnikowymi, z kolumnami włoskich topoli i starych chińskich wiązów. Pasaż wiódł do niepozornego budynku, na którym na drewnianej tabliczce widniał mały prosty napis: „Archiwum”. Nora pokazała strażnikowi identyfikator, wpisała się do książki i ruszyła przez hol w kierunku niskich drzwi, przystając u szczytu cementowych schodów prowadzących w dół, w mrok. Do Krypty Map. Zesztywniała na moment, gdy ciemności skrywające schody przywołały niechciane wspomnienie poprzedniego wieczoru. Raz jeszcze poczuła, jak w jej ciało wbijają się odłamki szkła, jak zaciskają pazury, i ten obrzydliwy słodki zapach... Otrząsnęła się z tych myśli i ruszyła w dół wąskimi schodami.

W zbiorach instytutu znajdowały się niezliczone, bezcenne artefakty. Ale nic w całym campusie czy w jego rozległych kolekcjach nie było równie cenne, czy tak pilnie strzeżone, jak zawartość Krypty Map. Choć w krypcie nie spoczywały żadne kosztowności, mieściło się w niej coś znacznie bardziej wartościowego: lokalizacja każdego znanego stanowiska archeologicznego na południowym zachodzie. Istniało ponad trzysta tysięcy takich miejsc, od najbardziej niepozornych kamiennych rumowisk po olbrzymie ruiny składające się z setek pomieszczeń, a wszystko to zostało skrupulatnie naniesione na mapy topograficzne USGS, znajdujące się w kolekcji instytutu. [USGS (United States Geological Survey) — Amerykański Urząd Badań Geologicznych.] Nora wiedziała, że tylko w nieznacznej części owych stanowisk przeprowadzono kiedykolwiek prace wykopaliskowe — reszta leżała odłogiem, przykryta piaskiem lub schowana w jaskiniach. Numer każdego stanowiska odpowiadał pozycji w zabezpieczonej przez instytut bazie danych, zawierającej wszystko, od szczegółowych spisów inwentarza, przez badania, po cyfrowe rysunki i listy — elektroniczne mapy skarbów, prowadzące do wartych miliony dolarów prehistorycznych eksponatów. Jakie to dziwne, pomyślała jak zwykle, że takiego miejsca pilnuje Owen Smalls. Oszałamiający w swoich zniszczonych skórzanych ciuchach, dobrze zbudowany Smalls zawsze wyglądał jak ktoś, kto właśnie wrócił z wstrząsającej ekspedycji do najdalszych zakątków świata. Tylko nieliczni, którzy się z nim stykali, zdawali sobie sprawę z tego, że chłopak pochodzi z bogatej rodziny ze Wschodu, ma dyplom Brown University i zostawiony sam na pustyni, umarłby lub się zgubił — albo jedno i drugie — w przeciągu godziny. Stopnie kończyły się przy metalowych drzwiach z małym, podzielonym na kwatery okienkiem, nad którym lśniło czerwone światełko. Nora przetrząsnęła torbę, wyciągnęła z niej swoją kartę magnetyczną i wsunęła ją do szczeliny. Kiedy światło zmieniło kolor na zielony, pchnęła drzwi i weszła do środka. Smalls zajmował obsesyjnie uporządkowane nieduże biuro znajdujące się przed samą kryptą, z którego mógł obserwować czytelnię. Podniósł się, gdy zobaczył, że wchodzi, i z pedanterią odłożył książkę na biurko. — Doktor Kelly — powiedział. — Nora, prawda? — Dzień dobry — odparła Nora, starając się, by zabrzmiało to jak najzwyczajniej. — Nie widzieliśmy tu pani od jakiegoś czasu — stwierdził Smalls. — Szkoda. Oj, co się stało z pani ramieniem? Nora spojrzała na bandaż. — To tylko zadrapanie. Owen, muszę rzucić okiem na kilka map. Smalls popatrzył na nią przez zmrużone powieki. — Taak? — W kwadrantach C-3 i C-4, w Utah. Płaskowyż Kaiparowits.

Smalls, który wciąż się jej badawczo przyglądał, przestąpił z nogi na nogę. Odgłos skrzypienia skóry rozszedł się echem po pokoju. — Numer projektu? — Nie mamy jeszcze numeru projektu. To tylko wstępne badania. Smalls umieścił dwie olbrzymie, owłosione dłonie na biurku i nachylił się, spoglądając na nią jeszcze uważniej. — Przykro mi, doktor Kelly. Żeby czemukolwiek się przyjrzeć, musi mieć pani numer projektu. — Ale to dopiero wstępne badania. — Zna pani zasady — odparł Smalls z pogardliwym grymasem. Nora zaczęła błyskawicznie myśleć. Nie było mowy o tym, żeby Blakewood, prezes instytutu i jednocześnie jej szef, przydzielił jej numer projektu na podstawie tych mizernych informacji, jakie mogła mu przedstawić. Ale przypomniało jej się, że dwa lata temu pracowała w Utah nad innym projektem, który wciąż był aktualny, nawet jeśli trochę już przykurzony — miała zły nawyk niedoprowadzania spraw do końca. Jaki był ten cholerny numer? — J-40012 — wypaliła. Krzaczaste brwi Smallsa uniosły się ku górze. — Przepraszam, zapomniałam, że właśnie przyznano nam numer. Niech pan posłucha, jeśli mi pan nie wierzy, proszę dzwonić do profesora Blakewooda. — Wiedziała, że jej szef siedzi właśnie na konferencji w Window Rock. Smalls odwrócił się do stojącego na biurku komputera i zastukał klawiszami. Po chwili podniósł wzrok i spojrzał na Norę. — Zdaje się, że się zgadza. C-3 i C-4, tak? — Wrócił do klawiatury, śmiesznie małej pod jego łapskami. Potem oczyścił ekran i odsunął się od biurka. Nora ruszyła za nim, gdy poszedł w kierunku wejścia do krypty i otworzył drzwi. — Proszę tu poczekać — powiedział. — Znam procedurę. — Nora patrzyła, jak wchodzi do krypty. W środku, skąpane w bezlitosnym fluorescencyjnym świetle, spoczywały dwa rzędy metalowych sejfów z zamkniętymi drzwiami. Smalls podszedł do jednej ze skrytek, wystukał kod i podniósł drzwi. W sejfie wisiały niezliczone mapy poprzedzielane warstwami ochronnego plastyku. — Jest szesnaście map tych kwadrantów! — zawołał Smalls. — Które pani chce zobaczyć?

— Wszystkie, proszę. Smalls zamilkł na chwilę. — Wszystkie szesnaście? To razem osiemset osiemdziesiąt mil kwadratowych. — Jak już mówiłam, chodzi o badania. Zawsze może pan zadzwonić do prezesa... — Dobrze, dobrze. — Trzymając mapy za krawędzie ujęte w metalowe ramy, Smalls wyszedł z krypty i kiwnięciem głowy wskazał Norze czytelnię. Poczekał, aż zajmie miejsce, po czym delikatnie ułożył mapy na poznaczonej powierzchni stołu z formiki. — Proszę ich użyć — powiedział, pokazując pudełko z jednorazowymi bawełnianymi rękawiczkami. — Ma pani dwie godziny na przeprowadzenie studiów. Jak pani skończy, proszę mi dać znać, wtedy odłożę mapy na miejsce i wypuszczę panią. — Poczekał, aż włoży rękawiczki, potem uśmiechnął się i wrócił do krypty. Nora usiadła za stołem, natomiast Smalls najpierw zamknął sejf, a potem poszedł do swojego kantorka. Sam będziesz wiedział, kiedy skończę, pomyślała sobie. Czytelnia składała się z wielkiego stołu z pojedynczym krzesłem, umieszczonymi tak, by były dokładnie widoczne zza szyby w pomieszczeniu strażnika. Ciasna, wystawiona na widok salka zupełnie nie nadawała się do tego, co miała zamiar zrobić Nora. Wzięła głęboki wdech, zgięła odziane w białe rękawiczki palce. Potem ostrożnie rozpostarła mapy na stole. Szurała plastykiem, układając je obok siebie i dopasowując krawędziami. Seria siedmioipółminutowych map — najdokładniejszych, jakie sporządzał Amerykański Urząd Badań Geologicznych — obejmowała wyjątkowo odległe obszary południowej części stanu Utah, od południa i zachodu ograniczone jeziorem Powell, od wschodu kanionem Bryce. Był to teren niemal w całości należący do państwowego zarządu gruntami: ziemia federalna, z której nikt nie korzystał. Nora wiedziała dokładnie, jak wyglądało tam ukształtowanie powierzchni: kraina nagich, piaskowych skał, przepołowiona przekątną — ciągnący się labirynt głębokich kanionów i skarp, stromych ścian, nagi, pokryty strupami krajobraz. To właśnie w tym opustoszałym trójkącie szesnaście lat temu zaginął jej ojciec. Przypomniała sobie teraz z bolesną jaskrawością jak jako dwunastoletnia dziewczynka błagała, żeby móc ruszyć razem z ekipą poszukiwawczą. Ale matka odmówiła, szorstko, z suchymi oczami. Więc przez dwa tygodnie przeżywała męki, wsłuchując się w wiadomości radiowe, wpatrując w mapy topograficzne. Mapy takie jak ta przed nią. Ale nigdy nie znaleziono choćby jednego śladu. Potem matka wszczęła procedurę uznania ojca za zmarłego w świetle prawa. Od tamtej pory Nora nigdy nawet nie spojrzała na mapy tamtych okolic. Kolejny głęboki wdech. Teraz będzie ciężko. Nora, upewniwszy się, że do Owena Smallsa jest odwrócona plecami, wsunęła dwa palce do wnętrza kurtki i wyciągnęła list — ten sam, z którym nie rozstawała się od chwili jego znalezienia, czyli od koszmarnych wydarzeń poprzedniej nocy. Koperta była wypłowiała i wiotka, zaadresowana niewyraźnie ołówkiem. W miejscu adresu, tak samo jak w światłach reflektorów poprzedniej nocy, znalazła nazwisko swojej matki, nie żyjącej już

od sześciu miesięcy, oraz adres opuszczonego przed pięciu laty rancza. Powoli, niemal niechętnie, skierowała wzrok na adres zwrotny. Padraic Kelly, potwierdzały szerokie, zamaszyste litery, które tak dobrze pamiętała. Gdzieś na zachód od Kaiparowits. List od jej zmarłego ojca do jej zmarłej matki, napisany i opatrzony znaczkiem szesnaście lat temu. Powoli i ostrożnie, we fluorescencyjnej ciszy Krypty Map, wyjęła z koperty trzy arkusze pożółkłego papieru i rozłożyła obok map, zasłaniając przed wzrokiem Smallsa własnym ciałem. Raz jeszcze spojrzała na rzecz najdziwniejszą: świeży stempel pocztowy i pieczątkę, wskazujące, że list został nadany z Escalante w Utah zaledwie pięć tygodni temu. Przesunęła palcami po brudnym papierze, po napisie „opłata pocztowa” i wytartym dziesięciocentowym znaczku. Koperta sprawiała wrażenie, jak gdyby została zmoczona, a potem znów wysuszona. Może znaleziono ją w jeziorze Powell, po tym jak spłynęła w dół kanionami w czasie jednej z tych gwałtownych powodzi, z których tak słynęła tamta okolica. Chyba setny raz, odkąd przeczytała list poprzedniej nocy, stłumiła wzbierającą falę nadziei. To niemożliwe, żeby ojciec nadal żył. Oczywiste było, że ktoś znalazł list i go nadał. Ale kto? I dlaczego? I, co bardziej przerażające, czy to tego właśnie listu szukały tamte stworzenia na opuszczonym ranczu? Przełknęła ślinę, aż ją zabolało wyschnięte gardło. Musiało tak być — nie było innej możliwości. Ciszę rozcięło głośne skrzypnięcie, gdy Smalls uniósł się w swoim krześle. Nora drgnęła, po czym wsunęła kopertę pod najbliższą mapę. Spojrzała na list. Środa, 2 sierpnia (tak mi się zdaje), 1983 Najdroższa Liz, chociaż przebywam ze sto mil od najbliższej poczty, nie mogę już dłużej czekać z napisaniem do Ciebie. Nadam ten list zaraz, jak tylko dotrę do cywilizacji. A może jeszcze lepiej sam go dostarczę, a wraz z nim znacznie więcej. Wiem, iż uważasz, że byłem złym mężem i ojcem, i może masz rację. Ale proszę, przeczytaj ten list do końca. Zdaję sobie sprawę, że mówiłem to już wcześniej, ale teraz mogę Ci obiecać, że wszystko się zmieni. Znów będziemy razem, Nora i Skip odzyskają swojego ojca. I będziemy bogaci. Wiem to, wiem. Ale, kochane moje serce, tym razem naprawdę tak się stanie. Niedługo wejdę do zaginionego miasta Quivira. Czy pamiętasz pracę szkolną Nory na temat Coronado i jego poszukiwań Quiviry, legendarnego miasta ze złota ? Pomagałem jej zebrać wiadomości. Czytałem na ten temat sprawozdania i legendy niektórych plemion Indian Pueblo. I dało mi to do myślenia. A jeśli wszystkie opowieści, które zasłyszał Coronado, były prawdziwe? Spójrz na Troję Homera — archeologia pełna jest legend, które okazały się prawdą. Może istniało gdzieś tam prawdziwe miasto, nietknięte, zawierające fantastyczne skarby, srebro i złoto. Znalazłem pewne interesujące dokumenty, które naprowadziły mnie na nowy

trop. 1 przybyłem tutaj Nie spodziewałem się tak naprawdę nic tu znaleźć. A jednak, Lizo, znalazłem. Nora przeniosła wzrok na drugą stronę listu, najważniejszą Pismo stało się tu nieco rozbiegane, jak gdyby ojcu zabrakło tchu z podniecenia i nie starczało czasu na zapisanie wszystkich słów. Jadąc na wschód od Old Paria, trafiłem na koryto Hardscrabble Wash zaraz za Ramey 's Hole. Nie jestem pewny, którą stroną kanionu pojechałem — szedłem w zasadzie na nosa — może był to szlak Muleshoe. Tam znalazłem widmowy ślad starożytnej drogi Indian Anasazi i poszedłem tym tropem. Szlak był słabo widoczny, słabiej nawet niż droga do kanionu Chaco. Nora rzuciła okiem na mapy. Po namierzeniu Old Paria obok rzeki Paria, zaczęła badać wzrokiem pobliski teren kanionu. Były tam liczne kanały wyżłobione przez wodę i małe kaniony, wiele bez nazw. Po kilku minutach serce jej podskoczyło: znalazła Hardscrabble, krótki utworzony przez wodę kanał, który biegł do kanionu Scoop. Szybko przepatrując okolicę, trafiła na Ramey’s Hole, dużą okrągłą depresję, wyciętą przez zakręt kanału. Szlak prowadził na północny wschód. Wyszedłem z kanionu Muleshoe, nie jestem pewny, w którym dokładnie miejscu, na stary szlak wyryty w piaskowcu i przekroczyłem może jeszcze trzy kaniony w ten sam sposób, podążając starożytnymi drogami. Szkoda, że nie poświęciłem im więcej uwagi, ale byłem bardzo podekscytowany i robiło się coraz później. Nora prześledziła wyimaginowaną trasę prowadzącą na północny wschód od Ramey’s Hole, wciąż podążając tropem Muleshoe. W którym miejscu szlak wyskoczył z doliny? Postanowiła zgadywać i odliczyła trzy kaniony dalej. Znalazła się teraz w nie nazwanej dolince, bardzo wąskiej i głębokiej. Kolejny dzień spędziłem na wędrówce w górę kanionu, czasami tracąc z oczu szlak, czasami znów go odnajdując. Poruszanie się w nim było ogromnie utrudnione. Szlak przeskoczył do kolejnego kanionu przez rodzaj dziury. 1 tutaj, Liz, tutaj się zgubiłem. Oddychając szybko, Nora prześledziła bieg nie nazwanego kanionu, przechodząc przez kolejną mapę na trzecią i pokonując z każdym przesunięciem palca choćby o cal całe mile śmiertelnie wyczerpującej wędrówki. Jak daleko mógł iść za dnia? Nie było sposobu, żeby to stwierdzić, dopóki nie zobaczy kanionu na własne oczy. I gdzie była ta dziura? Palec Nory zatrzymał się pośród plątaniny dolin, rozpościerających się na przestrzeni niemal tysiąca mil kwadratowych. Poczuła, jak ogarnia ją uczucie frustracji. Wskazówki co do kierunków przedstawione w liście były tak mało konkretne, mógł właściwie pójść wszędzie. Kanion podzielił się, a potem jeszcze raz, Bóg jeden wie, ile razy. Szedłem nim dwa dni. Znalazłem się w niewiarygodnie odległej krainie, Liz, a kiedy się idzie po dnie kanionu, nie widać żadnych punktów orientacyjnych. To niemal tak, jakby wędrować pieszo tunelem. Pomimo szalonych skrętów i zmian kierunku, jakoś czułem, że podążam drogą Anasazi. Ale dopiero wtedy, gdy dotarłem do miejsca, które nazwałem Devil's Backbone, i do otwartego kanionu za nim, byłem pewien. [Devil's Backbone (ang.) — Grzbiet Diabła.]

Nora zaczęła czytać trzecią stronę. Widzisz, znalazłem to miasto. Nie bez powodu pozostało nieznane — ukryto je w iście szatański sposób. Otwarta dolina prowadziła do bardzo głębokiego, tajnego kanionu, położonego po drugiej stronie. Znajduje się tam szlak wiodący w górę, po skale, który musi dochodzić do ukrytej wnęki na klifach. Został zniszczony przez deszcz i wiatr, ale nadal widnieją na nim ślady użytkowania. Widziałem takie szlaki pod mieszkalnymi jaskiniami na klifach w Mesa Verde i Betatakin i jestem pewny, że ta droga również prowadzi do osady nad klifem, i to wielkiej. Spróbowałbym teraz nią wyruszyć, ale jest wyjątkowo stroma, a robi się coraz ciemniej. Jeśli uda mi się pokonać tę ścianę bez specjalistycznego sprzętu do wspinaczki, postaram się dotrzeć do miasta jutro. Jedzenia starczy mi jeszcze na kilka dni, i, dzięki Bogu, znalazłem tu wodę. Muszę być pierwszym człowiekiem w tym miejscu od ośmiuset lat. Wszystko to jest Twoje, jeśli tylko chcesz. Sprawę rozwodową można odkręcić, cojhąć wskazówki zegara. Wszystko należy już do przeszłości. Teraz pragnę tylko mojej rodziny. Moja kochana Liz, tak bardzo cię kocham. Ucałuj ode mnie Norę i Skipa milion razy. Pat Tu list się kończył. Nora ostrożnie wsunęła go na powrót do koperty. Wszystko zabrało więcej czasu, niż sądziła; zdała sobie sprawę, że drżą jej ręce. Oparła się na krześle, czując, jak wzbierają w niej sprzeczne uczucia. Zawsze wiedziała, że ojciec był w pewnym sensie graczem, dla którego liczyła się jedynie nagroda, ale poczuła wstyd, że brał pod uwagę możliwość złupienia tak niezwykłych ruin dla własnej, prywatnej korzyści. A przecież wiedziała, że nie był chciwy. Nie bardzo interesowały go pieniądze. Tym, co go pociągało, było samo polowanie. Ją zaś i Skipa kochał bardziej niż cokolwiek na świecie. Tego była pewna, niezależnie od wszystkiego, co opowiadała jej matka. Raz jeszcze rzuciła okiem na obszar naniesiony na mapy. Jeśli te ruiny były naprawdę aż tak ważne, jak to napisał, musiały również pozostać nieznane, ponieważ z map wynikało, że nie oznaczono żadnego tak daleko położonego stanowiska. Najbliższą ludzką osadą była wyjątkowo odosobniona indiańska wioska o nazwie Nankoweap, która znajdowała się przynajmniej kilka dni drogi od najdalej wysuniętego krańca plątaniny kanionów. Według mapy, do osady nie prowadziły żadne drogi, tylko szlak wydeptany przez zwierzaki. W jej duszy archeologa wezbrała fala podniecenia. Odnalezienie Quiviry byłoby sposobem na zrehabilitowanie ojca, a także pozwoliłoby, wreszcie, dowiedzieć się, co mu się przydarzyło. I, pomyślała z niejakim smutkiem, nie mogłoby zaszkodzić też jej karierze. Usiadła wyprostowana. Najwyraźniej określenie, gdzie poszedł, korzystając tylko z tych map, było niemożliwe. Jeśli chce odnaleźć Quivirę i być może rozwiązać tajemnicę zniknięcia ojca, będzie musiała sama tam pojechać.

Smalls podniósł wzrok znak książki, gdy zajrzała do jego kantorka. — Skończyłam, dziękuję — powiedziała. — Bardzo proszę — odpowiedział. — Hej, jest pora obiadu i jak zamknę, mam zamiar skoczyć gdzieś na burrito. Ma pani ochotę się przyłączyć? Nora pokręciła głową. — Muszę wracać do biura, dzięki. Dziś po południu mam dużo do zrobienia. — Uznaję to za przesunięcie spotkania na potem, jak będzie lepsza pogoda — stwierdził Smalls. — Szkoda, że mieszkamy na pustyni. — Nora wyszła z pomieszczenia, słysząc jego chropawy śmiech. Gdy tak wspinała się po ciemnych schodach, opatrunek na ramieniu zaczął ją uciskać, przypominając po raz kolejny o napaści z poprzedniego wieczoru. Wiedziała, że, logicznie rzecz biorąc, powinna była zawiadomić policję. Ale kiedy pomyślała o całym śledztwie, czasie, jaki by zabrało, nie była w stanie się do tego zmusić. Nic, nic nie mogło jej przeszkodzić w tym, co zamierzała teraz zrobić.

Murray Blakewood, prezes Instytutu Archeologii Santa Fe, zwrócił swoją zmierzwioną, siwą głowę w kierunku Nory. Na jego twarzy malował się, jak zwykle, wyraz powściągliwej kurtuazji, ręce, luźno splecione, spoczywały na stole z różanego drewna. Wpatrywał się w nią chłodnym, bacznym spojrzeniem. Biuro spowijało delikatne światło, jego ściany zapełniały rzędy dyskretnie podświetlonych szklanych gablot wypełnionych eksponatami z muzealnej kolekcji. Bezpośrednio za jego biurkiem stały szesnastowieczne srebrne meksykańskie parawany, reredos, na przeciwległej ścianie zaś znajdował się koc wodza z pierwszego okresu Indian Nawahów, utkany według oślepiającego wzoru — prawdopodobnie jeden z zaledwie dwóch wciąż istniejących egzemplarzy. Zazwyczaj Nora nie mogła wręcz oderwać oczu od bezcennych reliktów. Dzisiaj nawet na nie nie spojrzała. — Oto mapa tej okolicy — powiedziała, wyciągając ze swojej za dużej teczki czworokątny wycinek mapy płaskowyżu Kaiparowits, obejmujący 30 na 60 minut stopnia geograficznego, i wygładzając go przed Blakewoodem. — Jak pan widzi, zaznaczyłam istniejące na tym terenie stanowiska. Blakewood pokiwał głową, Nora zaś wzięła głęboki wdech. Nie było to łatwe. Pospiesznie zaczęła mówić: — Miasto Coronado, Quivira, znajduje się dokładnie w tym miejscu. W tych kanionach, na zachód od płaskowyżu Kaiparowits. Zapadła cisza, po czym Blakewood odchylił się w swoim fotelu i przemówił z lekka ironicznym tonem: — Brakuje mi tu kilku elementów, doktor Kelly, pogubiłem się. Nora sięgnęła do teczki i wyciągnęła skserowaną stronę. — Proszę mi pozwolić przeczytać sobie ten wyjątek z jednego z raportów ekspedycji Coronado, spisanego około 1540 roku. — Odchrząknęła. Indianie Cicuye przyprowadzili niewolnika, którego pochwycili w dalekich krajach, by pokazać go Generałowi. Generał przebadał niewolnika z pomocą tłumaczy. Niewolnik opowiedział mu o dalekim mieście zwanym Qui vira. To święte miasto, powiedział, gdzie mieszkają kapłani deszczu, strzegący zapisków swojej historii od początków czasu. Powiedział, że to miasto niezwykłego bogactwa. Najzwyklejsze przedmioty użytkowe zazwyczaj wykonane były z najczystszego polerowanego złota, dzbany zaś, naczynia i miski też wykonane były ze złota, wykwintne, wypolerowane i ozdobione. Na złoto niewolnik mówił „acochis”. Powiedział, że inne

surowcem pogardzali. Generał wypytał tego człowieka, gdzie położone jest miasto. Niewolnik odpowiedział, że podróż do niego zabrałaby wiele tygodni, przez najgłębsze kaniony i przez najwyższe góry. Były tam, w tym odległym kraju, żmije, powodzie, trzęsienia ziemi i burze pyłowe, i nikt, kto tam pojechał, nie powrócił. „Quivira” oznacza w ich języku „dom na krwawym klifie”. Włożyła kartkę na powrót do teczki. — W innym miejscu sprawozdania jest mowa o „starożytnych ludziach”. To jasne, że chodzi o Anasazi. Słowo „anasazi” oznacza... — Starożytne czasy — powiedział łagodnie Blakewood. — Właśnie. — Nora pokiwała głową. — Tak czy inaczej, określenie „dom na krwawym klifie” dowodziłoby, że jest to jakieś siedlisko na skałach, niewątpliwie w krainie kanionów z czerwonych skał w południowej części stanu Utah. Tamte klify lśnią niczym spłukane krwią, gdy tylko spadnie deszcz. — Postukała palcem w mapę. — I gdzie indziej z wyjątkiem tych dolin można by było ukryć wielkie miasto? Poza tym rejon ten słynie z gwałtownych powodzi, pojawiających się znikąd i dosłownie wypłukujących całą okolicę. I leży nad polem tektonicznym Kaibab, które wywołuje całą masę pomniejszych zjawisk sejsmicznych. Wszystkie pozostałe miejsca dokładnie zbadano. Ta kraina kanionów stanowiła twierdzę Anasazi. To musi być właśnie tam, doktorze Blakewood. Dysponuję też innym opisem, zgodnie z którym... — Nora zamilkła, gdy zobaczyła, że Blakewood zaczyna marszczyć brwi. — Jakie ma pani dowody? — zapytał. — To są moje dowody. — Rozumiem. — Blakewood wypuścił powietrze. — I chce pani zorganizować ekspedycję, by zbadać ten obszar, ekspedycję finansowaną przez instytut. — Właśnie. Będę szczęśliwa, mogąc przygotować wniosek o dotację. Blakewood popatrzył na nią. — Doktor Kelly, to — pomachał ręką w stronę mapy — to nie jest żaden dowód. To najczystszej postaci domysły. — Ale... Blakewood podniósł dłoń. — Proszę pozwolić mi skończyć. Obszar, o którym pani mówi, obejmuje być może tysiąc mil kwadratowych. Nawet jeśli znajdują się na nim olbrzymie ruiny, jak zamierza je pani odnaleźć? Nora zawahała się. Ile powinna mu powiedzieć? — Mam stary list — zaczęła — który opisuje drogę Anasazi biegnącą w tych kanionach. Uważam,

że prowadzi ona do ruin. List? — Blakewood uniósł brwi. — Tak. — Napisany przez archeologa? — W tej chwili wolałabym jeszcze tego nie mówić. Po twarzy Blakewooda przemknął cień poirytowania. — Doktor Kelly, Noro, niech mi pani pozwoli wyjaśnić kilka kwestii natury praktycznej. Nie ma wystarczających dowodów, nawet z uwzględnieniem pani tajemniczego listu, na to, żeby uzasadnić wydanie zezwolenie na przeprowadzenie badań, nie mówiąc już o wykopaliskach. Jak sama pani zauważyła, obszar ten słynie z niezwykle obfitych letnich burz i gwałtownych powodzi zalewowych. A co ważniejsze, płaskowyż Kaiparowits oraz kraina położona na zachód od niej obejmuje najbardziej złożony system kanionów na tej planecie. Idealne miejsce, żeby ukryć w nim miasto, pomyślała sobie Nora. Blakewood popatrzył na nią przez moment. Po czym odchrząknął. — Noro, chciałbym pani udzielić zawodowej porady. Nora przełknęła ślinę. Nie tak miała przebiegać ta rozmowa. — Dzisiaj archeologia różni się od tego, czym była sto lat temu. Wszystko, co słynne, już odkryto. Nasze zadanie polega teraz na poruszaniu się w wolniejszym terenie, na zbieraniu niewielkich szczegółów, analizowaniu. — Wychylił się do niej. — Zawsze nam się zdaje, że szukamy jakichś legendarnych ruin. Ale żadne ruiny już nie istnieją, Noro, nawet w okolicy płaskowyżu Kaiparowits. Od dnia, w którym Wetherills pierwszy raz zbadał tamte tereny, w rejon Kaiparowits wyruszyło przynajmniej pół tuzina archeologicznych wypraw badawczych. Słuchając go, Nora walczyła z własnymi wątpliwościami. Sama wiedziała, że nie było sposobu, by upewnić się, czyjej ojciec faktycznie dotarł do samego miasta. Ale nie miała żadnej wątpliwości co do tonu pewności emanującego z listu czy wrażenia głębokiego tryumfu. I było coś jeszcze: coś, o czym nie mogła przestać myśleć. W jakiś sposób ci mężczyźni, te stworzenia, które zaatakowały ją na farmie, dowiedziały się o liście. A to oznaczało, że również i one miały powód, by wierzyć w istnienie Quiviry. — Na południowym zachodzie jest wiele ruin — usłyszała swoje własne słowa — zagrzebanych w piasku lub ukrytych pod klifami, po których ślad zaginął. Na przykład zaginione miasto Senecu. Były to olbrzymie ruiny widziane przez Hiszpanów, które gdzieś znikły. Zapadła cisza, Blakewood postukiwał ołówkiem w blat biurka. — Noro, jest coś jeszcze, o czym miałem zamiar z panią porozmawiać — powiedział, z bardziej tym razem dostrzegalnym wyrazem poirytowania na twarzy. — Ile czasu już tu pani pracuje, pięć lat?

— Pięć i pół, doktorze Blakewood. — Gdy została pani zatrudniona na stanowisku asystenta akademickiego, zdawała sobie pani sprawę, jakie obowiązki łączą się z tą funkcją, zgadza się? — Tak. — Nora wiedziała, co teraz usłyszy. — Za sześć miesięcy pani kandydatura będzie ponownie rozpatrywana. I, szczerze mówiąc, nie jestem pewny, czy umowa zostanie przedłużona. Nora milczała. — O ile sobie przypominam, pani kariera na uczelni miała bardzo błyskotliwy przebieg. To dlatego zdecydowaliśmy się zaprosić panią na nasz pokład. Ale od momentu, gdy została pani zatrudniona, upłynęły trzy lata, zanim skończyła pani swoją dysertację. — Ale, doktorze Blakewood, nie pamięta pan, jak zaplątałam się w wykopaliska w Rio Puerco? — Zamilkła, widząc, że Blakewood znów unosi dłoń. — Tak. Jak wszystkie lepsze akademickie instytucje oferujemy stypendia obwarowane wymogami. Wymogami dotyczącymi publikacji. Skoro wspomniała pani o stanowisku w Rio Puerco, czy mogę zapytać, gdzie znajduje się dotyczący go raport? — No cóż, zaraz potem znaleźliśmy ten niezwykły wypalony szałas na Gallegos Divide... — Noro! — przerwał Blakewood, dość ostro. — Rzecz w tym — ciągnął w ciszy, jaka zapadła — że skacze pani z projektu na projekt. W ciągu najbliższych sześciu miesięcy musi pani opisać dwa poważne wykopaliska. Nie ma pani czasu na to, żeby uganiać się za jakimś urojonym miastem, które istniało wyłącznie w wyobraźni hiszpańskich konkwistadorów. — Ale ono naprawdę istnieje! — krzyknęła Nora. — Mój ojciec je znalazł! W oczach Blakewooda pojawiło się zdumienie, niezbyt pasujące do jego zazwyczaj spokojnej twarzy. — Pani ojciec? — Właśnie. Znalazł starożytną drogę Indian Anasazi, prowadzącą do tej krainy kanionów. Szedł nią do samego miasta, do samego naskalnego szlaku prowadzącego do miasta. Udokumentował całą trasę. Blakewood westchnął — Teraz rozumiem pani entuzjazm. Nie jest moją intencją krytykowanie pani ojca, ale nie należał on do najbardziej... — Zamilkł, ale Nora wiedziała, jakie miało być kolejne wypowiedziane przez niego słowo — wiarygodny. Poczuła, jak wszystko się w niej jeży. Ostrożnie, powiedziała sobie w duchu, albo stracisz pracę, właśnie tu i teraz. Z trudem przełknęła ślinę. Blakewood odezwał się już cichszym głosem:

— Noro, czy wiedziałaś, że znałem twojego ojca? Nora potrząsnęła przecząco głową. Wiele osób znało jej ojca: Santa Fe to małe miasto, przynajmniej dla kogoś, kto jest archeologiem. Pat Kelly nigdy nie miał ze środowiskiem archeologów najlepszych stosunków. Czasami podsuwał im cenną informację, czasem kopał samodzielnie. — Pod wieloma względami był to człowiek niezwykły, błyskotliwy, ale i marzyciel. Nikogo mniej nie obchodziły fakty niż jego. — Ale napisał, że znalazł to miasto... — Powiedziałaś, że znalazł stary szlak naskalny — przerwał jej Blakewood. — A takie szlaki istnieją w tysiącach miejsc w krainie kanionów. Czy napisał, że znalazł samo miasto? Nora przez chwilę milczała. — Niezupełnie, ale... — W takim razie powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia na temat tej ekspedycji i przedłużenia pani asystentury. — Ponownie splótł swoje stare dłonie, na których powstał piękny wzór zmarszczek, niemal półprzezroczysty na wypolerowanym blacie. — Czy jest coś jeszcze? — zapytał już łagodniej. — Nie — odparła Nora. — Nic więcej. — Wsunęła swoje papiery do teczki, odwróciła się na pięcie i wyszła.

Nora przyglądała się z konsternacją zaśmieconemu mieszkaniu. Prawdę mówiąc, wyglądało jeszcze gorzej, niż zapamiętała je z poprzedniej wizyty. Brudne naczynia w zlewie wyglądały na tak samo nie umyte jak miesiąc temu i tak szczelnie były upchane, że już nic nie dało się tam włożyć. Dolną warstwę porastała zielona pleśń. Skoro zabrakło miejsca w zlewie, lokator mieszkania najwyraźniej przestawił się na zamawianie pizzy i chińszczyzny w opakowaniach jednorazowych: tworzyły lekką piramidę wylewającą się z kubła ze śmieciami na podłogę, niczym welon panny młodej. Porysowane meble i wszystko wokół nich zaścielały pisma i gazety. Z kolumn, niemal niewidocznych spoza stosów skarpet i brudnych bluz, dochodziły dźwięki Comfortably Numb Pink Floydów. Na jednej z półek stało porzucone akwarium ze złotą rybką, pełne mętnej, brązowej wody. Nora odwróciła wzrok, nie paląc się do przeprowadzenia bliższej inspekcji zawartości szklanej kuli. Lokator mieszkania zakaszlał i pociągnął nosem. Jej brat Skip siedział oklapnięty na rozpadającej się pomarańczowej kanapie, zarzuciwszy bose nogi na stojący w pobliżu stolik, i patrzył na nią. Nadal miał te swoje nieduże brązowe loczki nad czołem i gładką twarz nastolatka. Byłby bardzo przystojny, pomyślała sobie Nora, gdyby nie ten nadąsany, niedojrzały wyraz twarzy i brudne ubranie. Ciężko jej było — wręcz bolało — gdy myślała o nim jako o osobie dorosłej, z zaledwie rocznym dyplomem z fizyki uniwersytetu w Stanford, pogrążonej w kompletnej bezczynności. Zdawało jej się, że dopiero tydzień temu opiekowała się, zastępując rodziców, tym dzikim, niefrasobliwym dzieciakiem z talentem do doprowadzania jej do szału. Ale teraz już się nie wściekała — teraz się o niego martwiła. W którymś momencie po śmierci mamy, sześć miesięcy temu, przerzucił się z piwa na tequilę — z pół tuzina pustych butelek walało się po podłodze. Teraz przelał świeżą porcję do kamiennego dzbanka, z ponurym wyrazem na rozpalonej twarzy. Z podniesionej butelki spadł do dzbanka mały żółty robak. Skip wyłowił go i zrzucił na popielniczkę, gdzie spoczywało już kilka takich samych okazów, wysuszonych na wiór po odparowaniu z nich alkoholu. — Obrzydliwość — powiedziała Nora. — Przykro mi, że nie doceniasz mojej kolekcji Nadomonas sonoraii — odparł Skip. — Gdybym sam docenił w porę zalety znajomości biologii bezkręgowców, nigdy nie robiłbym dyplomu z fizyki. — Sięgnął w stronę stołu, wyciągnął szufladę i wydobył z niej długą, płaską płytę ze sklejki. Podał ją Norze, pociągając nosem. Po jednej jej stronie została przymocowana kolekcja przypominająca zbiór łuskoskrzydłych. Ale zamiast motyli Nora zobaczyła trzydzieści do czterdziestu utopionych w alkoholu robaków, przyszpilonych do powierzchni sklejki niczym przerośnięte brązowe przecinki. Bez słowa oddała mu deskę. — Widzę, że po mojej ostatniej wizycie zabrałeś się do wystroju wnętrz — powiedziała. — Na przykład to pęknięcie jest świeże. — Skinęła głową w stronę olbrzymiej szczeliny biegnącej od podłogi do sufitu wzdłuż jednej ze ścian, przez którą widać było fragmenty tynku i łat. — Noga sąsiada — stwierdził Skip. — Nie podoba mu się mój gust muzyczny, filister. Powinnaś tu czasami przynieść swój obój, dopiero by się wściekł. A zatem, dlaczego tak szybko zmieniłaś zdanie? Sądziłem, że masz zamiar trzymać się tego rancza, aż skuje je cholerny lodowiec. — Pociągnął