SPIS TREŚCI
MACGUYVER CZY DRUŻYNA A?
KIEROWCA MINOTAUR
MAŁOMIASTECZKOWA MAŁPIARNIA
UPS!
NIE ZROBISZ TEGO
KOCI DRYFT
ZŁOTE MYŚLI
CZARODZIEJKA Z KSIĘŻYCA
I'M A FIRESTARTER!
TAJEMNICA TAJEMNICY
TO JUŻ NIE JEST ŚMIESZNE
CZEGO NIE WIEDZIELIŚMY
ZROBIŁEM COŚ ZŁEGO
SPRAWY POSZŁY ZA DALEKO
PAPIEROS W MAŁPIM GAJU
PIERWSZY WRZEŚNIA
PRZESZŁOŚĆ NA DRUGIM MIEJSCU
OSTATNIE STARCIE
SZKODA, ŻE TAK SIĘ STAŁO
BOHATEROWIE POWIEŚCI – GRAFIKA
MACGUYVER CZY DRUŻYNA A?
1.
MIAŁEM DWANAŚCIE LAT, gdy strzeliłem do swojego
przyjaciela. Gdy to się stało, a w pobliżu nie było nikogo, kto
mógłby pomóc, zacząłem obwiniać Szczepana. Zazwyczaj
wina leżała po jego stronie. Tym razem jednak to byłem ja.
2.
TO BYŁO NAJGORĘTSZE LATO, jakie do tej pory
przeżyłem.
Tak, chyba od tego mogę zacząć.
Lato tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego
roku.
Wraz ze Szczepanem szukaliśmy butelek w jego piwnicy.
Było ciemno i brudno. W padających przez małe, kwadratowe
okienka promieniach słońca latała galaktyka kurzu.
Szczepan Rykunowski był najgrubszym typem w naszej
paczce, o czym staraliśmy się mu przypominać przy każdej
okazji, gdy tylko denerwował któregoś z nas.
Teraz był przekonany, że gdzieś tutaj, w tym piwniczym
syfie, pomiędzy gratami, wala się kilkanaście butelek po
piwie EB. Chciał je sprzedać w osiedlowym spożywczaku,
czterdzieści groszy za każdą.
– Muszą tu gdzieś być, widziałem kiedyś – powiedział,
podnosząc kawał szmaty. Śmierdziała kocimi szczynami.
Nie byłem w humorze, więc milczałem. Byłem wściekły,
że dałem się namówić na te idiotyczne poszukiwania. Butelki
po piwie, jasne, chyba niewidzialne.
Podniosłem gruby, foliowy rulon.
– Ej, Rykun, co to jest? – spytałem. Nigdy nie lubił, gdy
mówiliśmy na niego Rykun, ale teraz mi to dyndało.
Chwilę trwało zanim dotarło do mnie, co trzymam.
– Nie wiem. Namiot chyba.
– Trzymasz tu namiot i zamiast go rozstawić szukamy
butelek, których tu nie ma?
– Zapomniałem, że go mam. Pewnie jest podarty w kilku
miejscach, ale powinien być dobry.
– To co, rozkładamy dzisiaj?
Nie potrzebował zachęty. Wróciliśmy do domu, by zmyć
z siebie syf z piwnicy.
W radiu zapowiadali przelotne burze w nocy, więc nie
byłem pewien, czy rodzice pozwolą mi nocować poza domem,
ale nie sięgałem myślami tak daleko. Byłem podekscytowany;
chciałem go rozstawić zaraz, teraz, już!
Wyszliśmy na dwór. Było jeszcze przed południem,
a słońce już parzyło. Minęła chwila zanim nasze oczy
przyzwyczaiły się do jasności.
Mieszkaliśmy niedaleko morza w niewielkim miasteczku
o nazwie Baskin Zachodnie. Nasze osiedle było dla nas całą
planetą. Kilkadziesiąt domków jednorodzinnych, w dużej
części jeszcze w stanie surowym, bez dachów i szyb.
Minęliśmy kilka z nich, dzierżąc dzielnie namiot. Wspólnie
ustaliliśmy, że ogród za domem Roberta Woźniaka będzie
idealnym miejscem na obóz.
Zapukaliśmy do jego drzwi.
Otworzył zaspany rudzielec z rozwichrzonymi włosami.
Miał na sobie tylko gacie.
– Co jest? – spytał, ziewając. W wakacje dla większości
dzieciaków każda godzina przed południem to środek nocy.
Oprzytomniał, gdy pokazaliśmy mu znalezisko. Wpuścił
nas na ogródek, a sam poszedł doprowadzić się do stanu
użyteczności.
3.
SZCZEPAN POWIEDZIAŁ, że namiot jest „podarty
w kilku miejscach”, ale to była nieprawda.
Tropik faktycznie wyglądał na jakby trochę
nadszarpnięty pazurem czasu, ale cała reszta to już tragedia;
cała reszta była tylko zestawem dziur różnych wielkości.
Brakowało też rurki konstrukcyjnej i kilku śledzi, a zamek
zamykał się tylko do połowy. I śmierdział, oczywiście, jak
wszystko w tamtej piwnicy.
Robert dołączył do nas, gdy siedzieliśmy na trawniku,
przyglądając się tej tragedii. Machnął ręką na te, jak to
delikatnie określił, małe niedociągnięcia.
– Tego użyjemy zamiast rurki, widzicie? – Podniósł
obgryziony kij od miotły, ulubioną zabawkę swojego psa. –
Proste. Zamiast śledzi wykombinujemy jakieś gwoździe
i będzie gites, zobaczycie.
Robert wpadł na jakiś pomysł, w dodatku dobry. Byliśmy
trochę oszołomieni tym faktem, bo żadne pomysły, a już na
pewno nie dobre, nie wpadały mu do głowy, więc
przytaknęliśmy tylko bez słowa.
Zabraliśmy się do roboty.
– Matko święta, co to? – usłyszeliśmy po kwadransie.
Łukasz Malinowski, Malina, stał przy płocie,
przyglądając się efektom naszej pracy. Pot lał się z nas
strumieniami.
– Namiot – powiedziałem.
– To jest namiot?
– No. Masz jakieś większe gwoździe na chacie?
– Gwoździe?
– No gwoździe – powiedział Szczepan. – Przynieś kilka to
załapiesz się na nockę. Jest jeszcze wolne miejsce.
4.
WBILIŚMY OSTATNIEGO śledzio-gwoździa.
Stanęliśmy we czwórkę, patrząc na to, co postawiliśmy.
Bez zbędnej poezji, namiot wyglądał potwornie. Tropik
kleił się z obydwu stron – woleliśmy nie wnikać, od czego.
Gdzieniegdzie wesoło kwitł zielono-biały grzyb (ale pieczarki
– powiedział Łukasz). Wnętrze przypominało sieć, którą utkał
wyjątkowo pijany pająk. Pełniący funkcję rurki wsporczej kij
od szczotki jakby modlił się o mocniejszy podmuch wiatru, by
skrócić jego męki. A jeżeli to by was nie zniechęciło, smród
nie pozostawiał żadnych złudzeń, że to przegrana sprawa.
– Jak w wylęgarni aligatorów – ocenił Szczepan.
– No – przytaknął Malina. – Ale i tak super.
Na to przytaknęliśmy wszyscy.
5.
RESZTĘ DNIA spędziliśmy na przygotowaniach.
Łukasz zgodził się przynieść na noc czarno-biały
telewizor ze swojego pokoju. Wymagało to nieco nacisku
z naszej strony, ale udało się.
Rozeszliśmy się do domów, by uciułać możliwie najwięcej
kasy od rodziców.
Przetrzepałem całe pranie w poszukiwaniu drobniaków
i nic, potem, z większym entuzjazmem, sprawdziłem
zakamarki wszystkich foteli. Kiedyś znalazłem tam
oszałamiającą sumę ponad pięciu złotych. Tym razem jednak
nic. Nie miałem też ani jednej butelki po piwie, którą
mógłbym sprzedać w sklepie, dałem zatem za wygraną –
poszedłem do szafy z bielizną, w której trzymałem trzy złote
w drobniakach.
6.
ŁĄCZNIE uzbieraliśmy zawrotną sumę ponad ośmiu
złotych i dwunastu groszy. Pozwalało to na kupno
najważniejszego – jakiegoś alkoholu na noc. Kwestię kto
pójdzie do sklepu i wciśnie sprzedawcy, że to dla taty,
pozostawiliśmy na potem.
– Szczepan, a pamiętasz rok temu? – spytał Malina.
– Wal się – rzekł Szczepan, ku naszej uciesze. Jedynie
Robert nie wiedział, o co chodzi.
Nocowaliśmy wtedy pod namiotem na terenie Damiana
Pietraszkiewicza, z którym kumplowaliśmy się od czasu do
czasu. Jego sześcioosobowe igloo jawiło mi się teraz
apartamentem na miarę Hiltona.
– Pamiętam, jak mówiłem wtedy Adasiowi, żeby zamknął
tego swojego wilczura w piwnicy albo gdzieś – ciągnął
Malina. – Już wcześniej ten zawszony wsiur próbował wejść
do środka.
– No – przytaknąłem, dusząc w sobie śmiech. Szczepan
też się uśmiechał, choć próbował grać wkurzonego. –
I poszliśmy spać, co nie. Budzę się pierwszy i czuję, że coś na
mnie leży, na moich nogach znaczy się. Myślałem, że to
Pietrucha, ale patrzę, a on leży obok, a na nogach ten wielki
kundel.
– I co? – spytał Robert.
– Nic. Tylko że pies leżał dupą na czole Szczepana.
Zostawił kleksa.
Śmialiśmy się już wszyscy.
7.
DRZEWO NA ROZPAŁKĘ leżało przy namiocie. Bo dla
nas spanie pod namiotem bez ogniska było
nieporozumieniem. Robert i Szczepan układali koce
i śpiwory, ja i Łukasz zajęliśmy się instalowaniem telewizora.
Z piwnicy pociągnęliśmy przedłużacz. Po krótkiej akrobacji
z anteną typu V znaleźliśmy Polsat i Polonię1. Bomba.
Szczepan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Na Polsacie lecą pornosy.
– Nie oglądam pornosów – powiedział Malina. Chciał
brzmieć pewnie, ale słabo mu wyszło.
Robert klepnął mnie w ramię.
– Ty, Chyra, może weźmiesz z chaty Pegasusa, co?
Reszta od razu podłapała temat. Delikatnie próbowałem
wybić im to z głowy, choć od razu wiedziałem, że to
bezcelowe. To nie działa w przypadku dobrych pomysłów,
a ten był dobry, ale wyciąganie konsoli, mojej konsoli, tak
konkretnie, niezbyt mi się spodobał. Chociaż pykanie
w „Contrę” przy nielegalnych papierosach i piwie faktycznie
brzmiało zachęcająco.
A skoro o alkoholu mowa – jego zorganizowanie
przypadło Szczepanowi. Nasz budżet nie zapewniał niczego
ekscytującego, nawet dla takich gówniarzy jak my, ale nie
narzekaliśmy. Spokojnie mogliśmy pozwolić sobie na jednego
konkretnego mózgojeba, jak mawialiśmy na wina tak tanie,
że taniej byłoby już za darmo.
8.
NADCHODZIŁ WIECZÓR, gdy wszedłem do mojego
pokoju. Rodzice siedzieli w salonie przed telewizorem,
powaleni ciężkim dniem w pracy i upałem.
Rzuciłem się plecami na łóżko, chcąc zapamiętać jego
przytulną miękkość. Dziś nie spędzę tu nocy, pomyślałem. To
było przyjemne.
W pokoju gościnnym, pod telewizorem, stał zaparkowany
Pegasus, niekwestionowany numer jeden polskiej rozrywki
lat dziewięćdziesiątych. Mimo ośmiu bitów, którymi
operował, wszyscy chcieli go mieć. Często zwalaliśmy się
u mnie całą paczką i godzinami łupaliśmy w „Mario”. Siedząc
po turecku przed telewizorem, skupieni na zbitce
poruszających się pikseli, świat za naszymi plecami
przestawał mieć znaczenie.
Przed kolacją spytałem rodziców o nocowanie pod
namiotem. Nie było problemu.
Potem, gdy szedłem już do Roberta, na niebie zbierały
się pierwsze ciemne chmury.
9.
ROBERT przyglądał się dwóm ciemno-czerwonym
butelkom. Etykietki przedstawiały wściekłego, gotowego do
walki byka.
– Wino byk – powiedział. – Jezusie, Rykun, niczego
tańszego już nie było?
– Będzie dobre, zobaczycie.
Schowaliśmy je pod kupą poduszek i śpiworów w rogu
namiotu.
Po szóstej po południu gorąc był już całkiem do
zniesienia. Kierujące się ku zachodowi słońce co chwila
zasłaniały nadciągające chmury.
Szczepan pomagał mi w podłączaniu Pegasusa, podczas
gdy Robert zabrał się za rozpalanie ogniska. Kiedyś
w zmowie wcisnęliśmy mu, że robi to najlepiej z nas
wszystkich. Od tej pory nie prosi nikogo o pomoc i robi to
sam, frajerek jeden.
Chwilę to trwało, ale w ciągu śnieg w telewizorze
zniknął. Pojawiło się czarno-białe logo „Contry”. Szczepan
klasnął z radości.
– Będzie zajebiście! Gram pierwszy!
Łukasz przybiegł zdyszany, taszcząc śpiwór i chyba
wszystkie koce, jakie znalazł w domu.
– Chłopaki, słyszeliście? – rzucił wszystko, opierając się
o kolana. – Kolejny zaginął.
Cisza. Nikt nic nie mówił. Od razu wiedzieliśmy, o co
chodzi.
– Kojarzycie tego młodego Walczaka? – spytał. – Mariusz
czy Michał, nie pamiętam. Rano matka wysłała go do sklepu
i tyle go widziano. Nigdy tam nie dotarł. Siostra powiedziała
mi, że ktoś niby widział go niedaleko wysypiska śmieci, ale
wiecie, nie ma pewności. Połowa miasta go teraz szuka.
– Ej, faktycznie. – Szczepan wyszedł z namiotu. –
Widziałem grupę ludzi niedaleko sklepu, tam gdzie
kupowałem wino.
W Baskin Zachodnim zaginione dzieciaki były... no, może
nie normą, ale czymś, do czego ludzie zdążyli przywyknąć.
Co kilka lat ginęło jedno, czasami dwójka, w różnym wieku.
Na kilka chwil zapadła posępna cisza.
Robertowi udało się w końcu rozpalić ogień. Łukasz
poszedł rozłożyć się w namiocie.
– Przecież tu już nie ma miejsca!
– Matka ziemia chętnie przyjmie cię na swojej ziemi –
doradził mu Szczepan, przetrzepując reklamówkę, którą
przytaszczył Łukasz. Z błyskiem w oczach wyciągnął z niej
cztery kiełbasy.
10.
ROBIŁO SIĘ coraz ciemniej. Matka Roberta zeszła do
nas, by sprawdzić, czy mamy wszystko, czego nam potrzeba.
Nieoczekiwanie zajrzała do namiotu, wywołując u nas
palpitację serc. Gdyby znalazła wina, bylibyśmy ugotowani.
Jednak smród podziałał na nią jak czosnek na wampira.
– Wiecie, że będzie burza?
Wszyscy spojrzeliśmy w górę. Faktycznie, zrobiło się
chłodniej, ale nie przyszło nam to do głowy. Niebo było już
ciemne, ale nadciągające smoliste chmury były doskonale
widoczne.
– To nic – powiedział Robert. – Jak by co przyjdziemy do
domu.
Gdy zostaliśmy już sami, zauważyłem, że przydrożne
lampy się nie palą. Burza prawdopodobnie narozrabiała
w elektrowni za miastem, ale nie odezwałem się ani słowem.
11.
IDEALNA PORA NA OGNISKO jest wtedy, gdy słychać
już koncert cykad i żab z pobliskiego stawu, a z daleka da się
słyszeć grzmoty nadciągającej burzy. Siedzieliśmy przy
ognisku, słuchając tego wszystkiego. Suche jak wiór drzewo
trzaskało co chwilę w ogniu, buchając iskrami.
Szczepan piekł kiełbasę i ćmił papierosa.
– Ciekawe, czy znajdą tego Walczaka. Jak on w ogóle
miał na imię?
– Dlaczego miał? – spytałem. – Może jeszcze się znajdzie.
Chciałem brzmieć pewnie, choć sam w to nie wierzyłem.
Żaden z zaginionych dzieciaków w naszym mieście się nie
odnalazł. Nigdy. Ludzie przeczesywali tereny wokół miasta,
policja przesłuchiwała, robiła naloty. Czasami korzystano
także z pomocy jasnowidzów. Prędzej czy później kurz
opadał, a sprawa cichła.
– Nigdy go nie odnajdą – powiedział Łukasz.
Powoli przytaknęliśmy wszyscy.
12.
MIJAŁY MINUTY, kwadranse, godzina, potem druga.
Płomienie ogniska oświetlały nasze twarze. Sprawa
zaginięcia tego dzieciaka wisiała nad nami wraz z ciemnymi
chmurami. Próbowaliśmy zająć nasze głowy tematami
najważniejszymi dla chłopaków w naszym wieku.
Czy MacGuyver jest lepszy od Drużyny A?
Kto nauczył się nowych trików z jojo?
Kto jest najtwardszym kolesiem w Baskin?
Kto wygra mistrzostwa?
Takie rozmowy są ważne dla każdego mężczyzny, który
do pierwszego kontaktu z maszynką do golenia ma jeszcze
kilka lat.
W którymś momencie Łukasz wyprostował rękę.
– Cholera, kapie już. Czujecie?
– Wcale nie – powiedziałem, czując krople na spalonym
od słońca karku. Nie chciałem jeszcze iść do namiotu; było
zbyt fajnie.
Rozmowy zeszły na temat szkoły, z którą rozstaliśmy się
prawie miesiąc temu. Omawialiśmy poziom wredoty, jaki
osiągnęła w minionym roku Żyrafa, najgroźniejsza polonistka
w całym uniwersum. To cholerne babsko, mimo dość
karykaturalnej postawy – długa szyja, krótkie nogi, nos długi
jak lotnisko – potrafiła kąsać mocniej niż kobra. Kiedyś
uderzyła Damiana Pietraszkiewicza gąbką w twarz za to, że
na końcu zdania nie postawił kropki.
– A pamiętacie, jak pojechaliśmy wtedy nad rzekę? –
spytał Robert.
To były pamiętne wagary.
W drodze do szkoły wspólnie ustaliliśmy, że dzień
zapowiada się zbyt pięknie, by przebimbać go na równaniach
matematycznych, których i tak nie zrozumiemy. A już
zwłaszcza ich znaczenia w naszym życiu. Pojechaliśmy
rowerem nad rzekę na jednym rowerze. We czwórkę. Na.
Jednym. Rowerze. Tak, owszem, daliśmy radę, wierzcie lub
nie.
Chwilę po północy przenieśliśmy się do namiotu.
Ciemność, smród i taka ciasnota, że bąka nie ma jak puścić.
Ale i tak zajebiście.
13.
GRALIŚMY na Pegasusie, kiedy Szczepan wyciągnął
wino. Piliśmy z gwinta, nerwowo nasłuchując, czy nikt nie
idzie. Już po drugim łyku poczułem przyjemny szmer pod
czachą. Nie był to pierwszy raz, kiedy piłem alkohol, ale tym
razem całe to picie, cała ta sytuacja, wydawała mi się
bardziej wyjątkowa niż zwykle. Siedzieliśmy ściśnięci jak
sardynki, wielkimi grzmotami zbliżała się burza,
żartowaliśmy sobie z tak zwanej szkoły, która teraz brzmiała
jak wielki żart.
I piliśmy.
Robiliśmy coś zakazanego, coś złego, wspólnie, jeden za
jednego. Czułem się częścią czegoś.
14.
DESZCZ ZACZĄŁ uderzać w tropik namiotu. Niebo
błysnęło, oślepiając nas wszystkich. Potem grzmot.
Spojrzeliśmy po sobie bladzi, wystraszeni, ale jednocześnie
podekscytowani. Ta noc będzie czymś, czym będzie można
chwalić się w szkole! O ile ją przeżyjemy, rzecz jasna.
Tymczasem zdążyliśmy się spić. Robert wymiotował tuż
przed końcem butelki, na szczęście na zewnątrz. Po chwili
dołączył do niego Łukasz.
Rozpadało się na dobre. Zerwał się silny wiatr, który
chwiał namiotem na wszystkie strony, a my, ściśnięci jak
owce, przeżywaliśmy każdy grzmot. Piorunobicie trwało
w najlepsze, kiedy zorientowałem się, że Robert i Łukasz leżą
jak zwłoki. Spali. Sam byłem zmęczony i kręciło mi się
w głowie, więc poległem wraz z nimi. Szczepan marudził
chwilę, że nie mogę, że jeszcze jedna butelka, że co taki ze
mnie cienias, ale z tego, co ustalaliśmy następnego dnia,
usnął chwilę potem.
Ostatnie, co zapamiętałem, to błysk i rozgniewany
grzmot kilka sekund później.
15.
OBUDZIŁ MNIE brak tchu.
Śniło mi się, że idę ulicą przez nasze osiedle i nagle, tak
po prostu, zabrakło mi powietrza. Gardło zwęziło się do
rozmiarów szpilki, łapczywie łapałem choćby odrobinkę
tlenu. Wpadałem już w panikę, aż obudziłem się z twarzą
wciśniętą w koc.
Gdzie ja, kurwa, jestem?
Chwilę trwało, zanim zorientowałem się w sytuacji.
Bolała mnie głowa, zmarzłem i było mi niedobrze. Zamiast na
ciepłym łóżku leżałem w mokrym, śmierdzącym czymś, co
kiedyś było namiotem.
Rozkleiłem oczy, patrząc na chłopaków. Ich upite ciała
tworzyły jedną, poplątaną masę. Znalazłem trampki
i wyszedłem na zewnątrz. Było chłodno, trawnik tonął
w deszczówce, a ptaki ćwierkały zadowolone.
Przyjrzałem się namiotowi, który po nocnej wichurze
definitywnie przestał być namiotem. Tropik był cały podarty,
brakowało też kilku śledzio-gwoździ.
Przeciągnąłem się z całej siły aż strzeliło kilka kości.
Wróciłem do namiotu – boże, smród można było czuć
oczami – po papierosy i Pegasusa. Łukasz otworzył oko.
– Co jest?
Wyglądał na bardziej zdezorientowanego niż ja.
– Nic, idę na chatę.
Na zewnątrz usiadłem na odwróconym do góry dnem
wiadrze. Odpaliłem papierosa i zaraz tego pożałowałem. Mój
komunijny Casio wyświetlał szóstą siedem.
Łukasz wyczołgał się z namiotu, łapiąc świeże powietrze.
– Fajnie było, nie?
Przytaknąłem.
– Musimy to powtórzyć.
– No, ale chyba dopiero za rok. Jestem taki śpiący, że
chyba dopiero wtedy się obudzę. I zaraz się porzygam.
Spaliliśmy na spółę papierosa i ruszyliśmy w stronę
domów. Na myśl o moim pokoju robiłem się śpiący jeszcze
bardziej. Po drodze wcieraliśmy mokrą trawę w palce – jej
sok w niezawodny sposób tłumił tytoniowy smród.
Z oddechem nie mogliśmy nic zrobić. Pozostała modlitwa, że
rodzice nadal będą spać.
16.
PO CICHU wszedłem do domu. Cisza, wszyscy spali. Mój
pokój wydawał się przytulny jak nigdy dotąd. Zrzuciłem
prześmierdłe ubrania i schowałem się pod kołdrą.
Tak, pomyślałem. Zajebista nocka, kiedyś musimy ją
powtórzyć. Wszyscy, cała nasza paczka.
Nie wiedziałem, że jeszcze w to lato jeden z nas zginie.
KIEROWCA MINOTAUR
1.
POLSKIE LATO to kapryśna pora roku – zresztą jak
każda inna w tej szerokości geograficznej.
W tym roku zdarzały się dni upalne tak bardzo, że
rodzice zabraniali wychodzenia z domu. Innym razem deszcz
lał z nieba kilka dni z rzędu; tworzyły się wtedy mętne
rzeczki wzdłuż krawężników i setki kałuż, po których
łaziliśmy w kaloszach.
Ale sam deszcz nie był przeszkodą.
Jeżeli z nieba nie sypały się pioruny, jak tamtej nocy,
a grzmoty nie trzęsły budynkami w posadach, siedzieliśmy
na dworze. Wakacje były zbyt krótkie.
Po nocy w namiocie nastało kilka takich właśnie dni.
Deszcze, mżawki, deszcze, pioruny, grzmoty, deszcze,
deszcze. Takie dni spędzaliśmy na czyszczeniu rowerów,
oglądaniu 30TON w telewizji, ćwiczyliśmy z jojo, czytaliśmy
komiksy z Kaczorem Donaldem, generalnie robiliśmy
wszystko, by wyjść z domu.
Tego dnia padło na pokera. Nie padało, ale wciąż było
mokro, wszędzie pełno brudnych kałuż. Szara katarakta
chmur zasłaniała całe niebo.
– Malina, do cholery, obstawiasz czy nie? – spytałem
Łukasza.
– Zamknij się.
Siedzieliśmy pod balkonem Szczepana. Jak każdy z nas,
mieszkał w domku jednorodzinnym, a balkon w tanie dnie
nadawał się idealnie.
Siedział z nami Maniek.
Maniek był bezpańskim, czarnym jak smoła
rottweilerem, który pojawił się na naszym osiedlu jakieś dwa
lata temu. Początkowo jego obecność wprawiała naszych
rodziców w panikę, bo przecież rottweiler, ale z czasem i oni
do niego przywykli. Mańka nie dało się nie lubić, tak po
prostu i zwyczajnie. Zawsze miał głupkowato uśmiechnięty
pysk, nie okazywał nawet pozorów agresji i – co dla nas było
najważniejsze – lizał cegłówki. Rzucałeś mu kawałek cegły
lub większego kamienia, krzycząc „Maniek, cegłówka!”, a on
doskakiwał i oblizywał jak maniak. Lizał ją ze wszystkich
stron, namiętnie i obleśnie. Widok ohydny, tak ogólnie, ale
zabawny.
W tej akurat chwili leżał znudzony i patrzył na nas.
Miałem dylemat. Trójka dziewiątek i postawione na to
trzydzieści cztery grosze. Tym rozdaniem mogłem zarobić na
oranżadę na miejscu w osiedlowym spożywczaku.
Szczepan odpadł już przy drugim podbiciu.
– Chyra, gdy myślisz masz minę jak kot srający na
pustyni, wiesz o tym?
Rozpraszanie innych było jego ulubioną zabawą, gdy
odpadał. A odpadał często, obstawiając przedtem
niemożliwie wysokie stawki rzędu złoty dwadzieścia.
Prawdziwy kamikadze.
Po kilku kolejnych podbiciach Malina pokazał karty.
Trójka króli.
– Kurwa.
Zarządziliśmy nowe rozdanie, gdy zjawił się Robert.
– Wiecie, że kot pani Ewy zniknął? Na słupie wisi
ogłoszenie.
Pani Ewa była samotną staruszką, która słynęła
z przygarniania wszystkich kotów, jakie trafiały w te okolice.
– Kogo to obchodzi? – Szczepan wzruszył ramionami. –
Ona ma ich z tysiąc, jeden lub mniej więcej, co za różnica?
– Może to był jej ulubiony?
– Sranie w banię.
– Jest nagroda za znalezienie, całe pięć dych.
Szczepan ożywił się.
– No, to teraz to jest mój ulubiony kot. Chociaż nie, walić
go. Pieprzone włochate fabryczki gówien. Kiedyś miałem
jednego, mama się uparła. Nic, tylko żarł, srał i szczał
wszędzie, dosłownie wszędzie, tylko nie do tej swojej kuwety.
– No tak, ale...
I tak rozmowa ciągnęła się w nieskończoność.
Wszyscy, łącznie z naszym rodzicami, wiedzieliśmy, że
nuda nie wpływa na nas zbyt dobrze. Wpadaliśmy wtedy na
pomysły typu płonący pas na ulicy.
2.
Rok temu Szczepanowi nie dawało spokoju pewne
pytanie. Jak długo może palić się kałuża benzyny? Nie wiem,
Szczepan jest po prostu typkiem, który często myślał o takich
rzeczach. Przyłączyliśmy się do teoretyzowania na ten temat
i po kwadransie wspólnie ustaliliśmy, że zamiast pieprzyć
o tym trzy po trzy, powinniśmy sprawdzić to w praktyce.
Szczepan wytargał z domu pełny kanister; zamiast
kałuży wylaliśmy pas benzyny w poprzek ulicy. Rzadko coś
po niej jeździło, więc pomyśleliśmy co tam. Gdy zapalona
zapałka została rzucona, a poetycka niesprawiedliwość losu
sprawiła, że to ja ją rzuciłem, zza rogu wyjechał policyjny
radiowóz. Zdążyliśmy schować się w pobliskich krzakach,
zanim mundurowi nas zauważyli. Ogień palił się jakieś pięć
minut, ale to już mnie nie interesowało. W tym momencie
zastanawiałem się, czy długość pasa będzie determinował
długość mojej odsiadki w poprawczaku. Policjanci czekali
przed samochodem, drapiąc się po głowach i zastanawiając
się, co tu się właściwie wydarzyło. Ogień zgasł, nie otrzymali
żadnej odpowiedzi, wsiedli zatem w samochód i odjechali.
Zimą zawsze rzucaliśmy śnieżkami w przejeżdżające
samochody. Co tam, że wypadek, ważne było się pośmiać.
Innym razem, znowu w lato, siedzieliśmy na opuszczonej
parceli. Było gorąco i potwornie nudno. Pomyśleliśmy, że
zabawnie będzie wypalić trochę trawy. Bo tak. Trawa sucha
jak siano, jakby sama prosiła się o choć jedną zapałkę.
Robert oznajmił, że dobra, zróbmy to, ale gasimy ogień jak
tylko zacznie wymykać się spod kontroli. Takich słów właśnie
użył. No cóż, ogień wymknął się spod kontroli nam i mało
E-book dostarczony przez: www.ebooks43.pl Tytuł: Zrobiłbym coś złego Plik do osobistego użytku dla: gracha40@op.pl
Zrobiłbym coś złego Michał Chmielewski Copyright © Michał Chmielewski 2014 Autor okładki: Jacek Pałka
SPIS TREŚCI MACGUYVER CZY DRUŻYNA A? KIEROWCA MINOTAUR MAŁOMIASTECZKOWA MAŁPIARNIA UPS! NIE ZROBISZ TEGO KOCI DRYFT ZŁOTE MYŚLI CZARODZIEJKA Z KSIĘŻYCA I'M A FIRESTARTER! TAJEMNICA TAJEMNICY TO JUŻ NIE JEST ŚMIESZNE CZEGO NIE WIEDZIELIŚMY ZROBIŁEM COŚ ZŁEGO SPRAWY POSZŁY ZA DALEKO PAPIEROS W MAŁPIM GAJU PIERWSZY WRZEŚNIA PRZESZŁOŚĆ NA DRUGIM MIEJSCU OSTATNIE STARCIE SZKODA, ŻE TAK SIĘ STAŁO
BOHATEROWIE POWIEŚCI – GRAFIKA
MACGUYVER CZY DRUŻYNA A? 1. MIAŁEM DWANAŚCIE LAT, gdy strzeliłem do swojego przyjaciela. Gdy to się stało, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby pomóc, zacząłem obwiniać Szczepana. Zazwyczaj wina leżała po jego stronie. Tym razem jednak to byłem ja. 2. TO BYŁO NAJGORĘTSZE LATO, jakie do tej pory przeżyłem. Tak, chyba od tego mogę zacząć. Lato tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Wraz ze Szczepanem szukaliśmy butelek w jego piwnicy. Było ciemno i brudno. W padających przez małe, kwadratowe okienka promieniach słońca latała galaktyka kurzu. Szczepan Rykunowski był najgrubszym typem w naszej paczce, o czym staraliśmy się mu przypominać przy każdej okazji, gdy tylko denerwował któregoś z nas. Teraz był przekonany, że gdzieś tutaj, w tym piwniczym syfie, pomiędzy gratami, wala się kilkanaście butelek po piwie EB. Chciał je sprzedać w osiedlowym spożywczaku, czterdzieści groszy za każdą.
– Muszą tu gdzieś być, widziałem kiedyś – powiedział, podnosząc kawał szmaty. Śmierdziała kocimi szczynami. Nie byłem w humorze, więc milczałem. Byłem wściekły, że dałem się namówić na te idiotyczne poszukiwania. Butelki po piwie, jasne, chyba niewidzialne. Podniosłem gruby, foliowy rulon. – Ej, Rykun, co to jest? – spytałem. Nigdy nie lubił, gdy mówiliśmy na niego Rykun, ale teraz mi to dyndało. Chwilę trwało zanim dotarło do mnie, co trzymam. – Nie wiem. Namiot chyba. – Trzymasz tu namiot i zamiast go rozstawić szukamy butelek, których tu nie ma? – Zapomniałem, że go mam. Pewnie jest podarty w kilku miejscach, ale powinien być dobry. – To co, rozkładamy dzisiaj? Nie potrzebował zachęty. Wróciliśmy do domu, by zmyć z siebie syf z piwnicy. W radiu zapowiadali przelotne burze w nocy, więc nie byłem pewien, czy rodzice pozwolą mi nocować poza domem, ale nie sięgałem myślami tak daleko. Byłem podekscytowany; chciałem go rozstawić zaraz, teraz, już! Wyszliśmy na dwór. Było jeszcze przed południem, a słońce już parzyło. Minęła chwila zanim nasze oczy przyzwyczaiły się do jasności. Mieszkaliśmy niedaleko morza w niewielkim miasteczku o nazwie Baskin Zachodnie. Nasze osiedle było dla nas całą planetą. Kilkadziesiąt domków jednorodzinnych, w dużej
części jeszcze w stanie surowym, bez dachów i szyb. Minęliśmy kilka z nich, dzierżąc dzielnie namiot. Wspólnie ustaliliśmy, że ogród za domem Roberta Woźniaka będzie idealnym miejscem na obóz. Zapukaliśmy do jego drzwi. Otworzył zaspany rudzielec z rozwichrzonymi włosami. Miał na sobie tylko gacie. – Co jest? – spytał, ziewając. W wakacje dla większości dzieciaków każda godzina przed południem to środek nocy. Oprzytomniał, gdy pokazaliśmy mu znalezisko. Wpuścił nas na ogródek, a sam poszedł doprowadzić się do stanu użyteczności. 3. SZCZEPAN POWIEDZIAŁ, że namiot jest „podarty w kilku miejscach”, ale to była nieprawda. Tropik faktycznie wyglądał na jakby trochę nadszarpnięty pazurem czasu, ale cała reszta to już tragedia; cała reszta była tylko zestawem dziur różnych wielkości. Brakowało też rurki konstrukcyjnej i kilku śledzi, a zamek zamykał się tylko do połowy. I śmierdział, oczywiście, jak wszystko w tamtej piwnicy. Robert dołączył do nas, gdy siedzieliśmy na trawniku, przyglądając się tej tragedii. Machnął ręką na te, jak to delikatnie określił, małe niedociągnięcia. – Tego użyjemy zamiast rurki, widzicie? – Podniósł obgryziony kij od miotły, ulubioną zabawkę swojego psa. –
Proste. Zamiast śledzi wykombinujemy jakieś gwoździe i będzie gites, zobaczycie. Robert wpadł na jakiś pomysł, w dodatku dobry. Byliśmy trochę oszołomieni tym faktem, bo żadne pomysły, a już na pewno nie dobre, nie wpadały mu do głowy, więc przytaknęliśmy tylko bez słowa. Zabraliśmy się do roboty. – Matko święta, co to? – usłyszeliśmy po kwadransie. Łukasz Malinowski, Malina, stał przy płocie, przyglądając się efektom naszej pracy. Pot lał się z nas strumieniami. – Namiot – powiedziałem. – To jest namiot? – No. Masz jakieś większe gwoździe na chacie? – Gwoździe? – No gwoździe – powiedział Szczepan. – Przynieś kilka to załapiesz się na nockę. Jest jeszcze wolne miejsce. 4. WBILIŚMY OSTATNIEGO śledzio-gwoździa. Stanęliśmy we czwórkę, patrząc na to, co postawiliśmy. Bez zbędnej poezji, namiot wyglądał potwornie. Tropik kleił się z obydwu stron – woleliśmy nie wnikać, od czego. Gdzieniegdzie wesoło kwitł zielono-biały grzyb (ale pieczarki – powiedział Łukasz). Wnętrze przypominało sieć, którą utkał wyjątkowo pijany pająk. Pełniący funkcję rurki wsporczej kij
od szczotki jakby modlił się o mocniejszy podmuch wiatru, by skrócić jego męki. A jeżeli to by was nie zniechęciło, smród nie pozostawiał żadnych złudzeń, że to przegrana sprawa. – Jak w wylęgarni aligatorów – ocenił Szczepan. – No – przytaknął Malina. – Ale i tak super. Na to przytaknęliśmy wszyscy. 5. RESZTĘ DNIA spędziliśmy na przygotowaniach. Łukasz zgodził się przynieść na noc czarno-biały telewizor ze swojego pokoju. Wymagało to nieco nacisku z naszej strony, ale udało się. Rozeszliśmy się do domów, by uciułać możliwie najwięcej kasy od rodziców. Przetrzepałem całe pranie w poszukiwaniu drobniaków i nic, potem, z większym entuzjazmem, sprawdziłem zakamarki wszystkich foteli. Kiedyś znalazłem tam oszałamiającą sumę ponad pięciu złotych. Tym razem jednak nic. Nie miałem też ani jednej butelki po piwie, którą mógłbym sprzedać w sklepie, dałem zatem za wygraną – poszedłem do szafy z bielizną, w której trzymałem trzy złote w drobniakach. 6. ŁĄCZNIE uzbieraliśmy zawrotną sumę ponad ośmiu złotych i dwunastu groszy. Pozwalało to na kupno
najważniejszego – jakiegoś alkoholu na noc. Kwestię kto pójdzie do sklepu i wciśnie sprzedawcy, że to dla taty, pozostawiliśmy na potem. – Szczepan, a pamiętasz rok temu? – spytał Malina. – Wal się – rzekł Szczepan, ku naszej uciesze. Jedynie Robert nie wiedział, o co chodzi. Nocowaliśmy wtedy pod namiotem na terenie Damiana Pietraszkiewicza, z którym kumplowaliśmy się od czasu do czasu. Jego sześcioosobowe igloo jawiło mi się teraz apartamentem na miarę Hiltona. – Pamiętam, jak mówiłem wtedy Adasiowi, żeby zamknął tego swojego wilczura w piwnicy albo gdzieś – ciągnął Malina. – Już wcześniej ten zawszony wsiur próbował wejść do środka. – No – przytaknąłem, dusząc w sobie śmiech. Szczepan też się uśmiechał, choć próbował grać wkurzonego. – I poszliśmy spać, co nie. Budzę się pierwszy i czuję, że coś na mnie leży, na moich nogach znaczy się. Myślałem, że to Pietrucha, ale patrzę, a on leży obok, a na nogach ten wielki kundel. – I co? – spytał Robert. – Nic. Tylko że pies leżał dupą na czole Szczepana. Zostawił kleksa. Śmialiśmy się już wszyscy. 7. DRZEWO NA ROZPAŁKĘ leżało przy namiocie. Bo dla
nas spanie pod namiotem bez ogniska było nieporozumieniem. Robert i Szczepan układali koce i śpiwory, ja i Łukasz zajęliśmy się instalowaniem telewizora. Z piwnicy pociągnęliśmy przedłużacz. Po krótkiej akrobacji z anteną typu V znaleźliśmy Polsat i Polonię1. Bomba. Szczepan wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Na Polsacie lecą pornosy. – Nie oglądam pornosów – powiedział Malina. Chciał brzmieć pewnie, ale słabo mu wyszło. Robert klepnął mnie w ramię. – Ty, Chyra, może weźmiesz z chaty Pegasusa, co? Reszta od razu podłapała temat. Delikatnie próbowałem wybić im to z głowy, choć od razu wiedziałem, że to bezcelowe. To nie działa w przypadku dobrych pomysłów, a ten był dobry, ale wyciąganie konsoli, mojej konsoli, tak konkretnie, niezbyt mi się spodobał. Chociaż pykanie w „Contrę” przy nielegalnych papierosach i piwie faktycznie brzmiało zachęcająco. A skoro o alkoholu mowa – jego zorganizowanie przypadło Szczepanowi. Nasz budżet nie zapewniał niczego ekscytującego, nawet dla takich gówniarzy jak my, ale nie narzekaliśmy. Spokojnie mogliśmy pozwolić sobie na jednego konkretnego mózgojeba, jak mawialiśmy na wina tak tanie, że taniej byłoby już za darmo. 8. NADCHODZIŁ WIECZÓR, gdy wszedłem do mojego
pokoju. Rodzice siedzieli w salonie przed telewizorem, powaleni ciężkim dniem w pracy i upałem. Rzuciłem się plecami na łóżko, chcąc zapamiętać jego przytulną miękkość. Dziś nie spędzę tu nocy, pomyślałem. To było przyjemne. W pokoju gościnnym, pod telewizorem, stał zaparkowany Pegasus, niekwestionowany numer jeden polskiej rozrywki lat dziewięćdziesiątych. Mimo ośmiu bitów, którymi operował, wszyscy chcieli go mieć. Często zwalaliśmy się u mnie całą paczką i godzinami łupaliśmy w „Mario”. Siedząc po turecku przed telewizorem, skupieni na zbitce poruszających się pikseli, świat za naszymi plecami przestawał mieć znaczenie. Przed kolacją spytałem rodziców o nocowanie pod namiotem. Nie było problemu. Potem, gdy szedłem już do Roberta, na niebie zbierały się pierwsze ciemne chmury. 9. ROBERT przyglądał się dwóm ciemno-czerwonym butelkom. Etykietki przedstawiały wściekłego, gotowego do walki byka. – Wino byk – powiedział. – Jezusie, Rykun, niczego tańszego już nie było? – Będzie dobre, zobaczycie. Schowaliśmy je pod kupą poduszek i śpiworów w rogu namiotu.
Po szóstej po południu gorąc był już całkiem do zniesienia. Kierujące się ku zachodowi słońce co chwila zasłaniały nadciągające chmury. Szczepan pomagał mi w podłączaniu Pegasusa, podczas gdy Robert zabrał się za rozpalanie ogniska. Kiedyś w zmowie wcisnęliśmy mu, że robi to najlepiej z nas wszystkich. Od tej pory nie prosi nikogo o pomoc i robi to sam, frajerek jeden. Chwilę to trwało, ale w ciągu śnieg w telewizorze zniknął. Pojawiło się czarno-białe logo „Contry”. Szczepan klasnął z radości. – Będzie zajebiście! Gram pierwszy! Łukasz przybiegł zdyszany, taszcząc śpiwór i chyba wszystkie koce, jakie znalazł w domu. – Chłopaki, słyszeliście? – rzucił wszystko, opierając się o kolana. – Kolejny zaginął. Cisza. Nikt nic nie mówił. Od razu wiedzieliśmy, o co chodzi. – Kojarzycie tego młodego Walczaka? – spytał. – Mariusz czy Michał, nie pamiętam. Rano matka wysłała go do sklepu i tyle go widziano. Nigdy tam nie dotarł. Siostra powiedziała mi, że ktoś niby widział go niedaleko wysypiska śmieci, ale wiecie, nie ma pewności. Połowa miasta go teraz szuka. – Ej, faktycznie. – Szczepan wyszedł z namiotu. – Widziałem grupę ludzi niedaleko sklepu, tam gdzie kupowałem wino. W Baskin Zachodnim zaginione dzieciaki były... no, może
nie normą, ale czymś, do czego ludzie zdążyli przywyknąć. Co kilka lat ginęło jedno, czasami dwójka, w różnym wieku. Na kilka chwil zapadła posępna cisza. Robertowi udało się w końcu rozpalić ogień. Łukasz poszedł rozłożyć się w namiocie. – Przecież tu już nie ma miejsca! – Matka ziemia chętnie przyjmie cię na swojej ziemi – doradził mu Szczepan, przetrzepując reklamówkę, którą przytaszczył Łukasz. Z błyskiem w oczach wyciągnął z niej cztery kiełbasy. 10. ROBIŁO SIĘ coraz ciemniej. Matka Roberta zeszła do nas, by sprawdzić, czy mamy wszystko, czego nam potrzeba. Nieoczekiwanie zajrzała do namiotu, wywołując u nas palpitację serc. Gdyby znalazła wina, bylibyśmy ugotowani. Jednak smród podziałał na nią jak czosnek na wampira. – Wiecie, że będzie burza? Wszyscy spojrzeliśmy w górę. Faktycznie, zrobiło się chłodniej, ale nie przyszło nam to do głowy. Niebo było już ciemne, ale nadciągające smoliste chmury były doskonale widoczne. – To nic – powiedział Robert. – Jak by co przyjdziemy do domu. Gdy zostaliśmy już sami, zauważyłem, że przydrożne lampy się nie palą. Burza prawdopodobnie narozrabiała w elektrowni za miastem, ale nie odezwałem się ani słowem.
11. IDEALNA PORA NA OGNISKO jest wtedy, gdy słychać już koncert cykad i żab z pobliskiego stawu, a z daleka da się słyszeć grzmoty nadciągającej burzy. Siedzieliśmy przy ognisku, słuchając tego wszystkiego. Suche jak wiór drzewo trzaskało co chwilę w ogniu, buchając iskrami. Szczepan piekł kiełbasę i ćmił papierosa. – Ciekawe, czy znajdą tego Walczaka. Jak on w ogóle miał na imię? – Dlaczego miał? – spytałem. – Może jeszcze się znajdzie. Chciałem brzmieć pewnie, choć sam w to nie wierzyłem. Żaden z zaginionych dzieciaków w naszym mieście się nie odnalazł. Nigdy. Ludzie przeczesywali tereny wokół miasta, policja przesłuchiwała, robiła naloty. Czasami korzystano także z pomocy jasnowidzów. Prędzej czy później kurz opadał, a sprawa cichła. – Nigdy go nie odnajdą – powiedział Łukasz. Powoli przytaknęliśmy wszyscy. 12. MIJAŁY MINUTY, kwadranse, godzina, potem druga. Płomienie ogniska oświetlały nasze twarze. Sprawa zaginięcia tego dzieciaka wisiała nad nami wraz z ciemnymi chmurami. Próbowaliśmy zająć nasze głowy tematami najważniejszymi dla chłopaków w naszym wieku.
Czy MacGuyver jest lepszy od Drużyny A? Kto nauczył się nowych trików z jojo? Kto jest najtwardszym kolesiem w Baskin? Kto wygra mistrzostwa? Takie rozmowy są ważne dla każdego mężczyzny, który do pierwszego kontaktu z maszynką do golenia ma jeszcze kilka lat. W którymś momencie Łukasz wyprostował rękę. – Cholera, kapie już. Czujecie? – Wcale nie – powiedziałem, czując krople na spalonym od słońca karku. Nie chciałem jeszcze iść do namiotu; było zbyt fajnie. Rozmowy zeszły na temat szkoły, z którą rozstaliśmy się prawie miesiąc temu. Omawialiśmy poziom wredoty, jaki osiągnęła w minionym roku Żyrafa, najgroźniejsza polonistka w całym uniwersum. To cholerne babsko, mimo dość karykaturalnej postawy – długa szyja, krótkie nogi, nos długi jak lotnisko – potrafiła kąsać mocniej niż kobra. Kiedyś uderzyła Damiana Pietraszkiewicza gąbką w twarz za to, że na końcu zdania nie postawił kropki. – A pamiętacie, jak pojechaliśmy wtedy nad rzekę? – spytał Robert. To były pamiętne wagary. W drodze do szkoły wspólnie ustaliliśmy, że dzień zapowiada się zbyt pięknie, by przebimbać go na równaniach matematycznych, których i tak nie zrozumiemy. A już zwłaszcza ich znaczenia w naszym życiu. Pojechaliśmy
rowerem nad rzekę na jednym rowerze. We czwórkę. Na. Jednym. Rowerze. Tak, owszem, daliśmy radę, wierzcie lub nie. Chwilę po północy przenieśliśmy się do namiotu. Ciemność, smród i taka ciasnota, że bąka nie ma jak puścić. Ale i tak zajebiście. 13. GRALIŚMY na Pegasusie, kiedy Szczepan wyciągnął wino. Piliśmy z gwinta, nerwowo nasłuchując, czy nikt nie idzie. Już po drugim łyku poczułem przyjemny szmer pod czachą. Nie był to pierwszy raz, kiedy piłem alkohol, ale tym razem całe to picie, cała ta sytuacja, wydawała mi się bardziej wyjątkowa niż zwykle. Siedzieliśmy ściśnięci jak sardynki, wielkimi grzmotami zbliżała się burza, żartowaliśmy sobie z tak zwanej szkoły, która teraz brzmiała jak wielki żart. I piliśmy. Robiliśmy coś zakazanego, coś złego, wspólnie, jeden za jednego. Czułem się częścią czegoś. 14. DESZCZ ZACZĄŁ uderzać w tropik namiotu. Niebo błysnęło, oślepiając nas wszystkich. Potem grzmot. Spojrzeliśmy po sobie bladzi, wystraszeni, ale jednocześnie podekscytowani. Ta noc będzie czymś, czym będzie można
chwalić się w szkole! O ile ją przeżyjemy, rzecz jasna. Tymczasem zdążyliśmy się spić. Robert wymiotował tuż przed końcem butelki, na szczęście na zewnątrz. Po chwili dołączył do niego Łukasz. Rozpadało się na dobre. Zerwał się silny wiatr, który chwiał namiotem na wszystkie strony, a my, ściśnięci jak owce, przeżywaliśmy każdy grzmot. Piorunobicie trwało w najlepsze, kiedy zorientowałem się, że Robert i Łukasz leżą jak zwłoki. Spali. Sam byłem zmęczony i kręciło mi się w głowie, więc poległem wraz z nimi. Szczepan marudził chwilę, że nie mogę, że jeszcze jedna butelka, że co taki ze mnie cienias, ale z tego, co ustalaliśmy następnego dnia, usnął chwilę potem. Ostatnie, co zapamiętałem, to błysk i rozgniewany grzmot kilka sekund później. 15. OBUDZIŁ MNIE brak tchu. Śniło mi się, że idę ulicą przez nasze osiedle i nagle, tak po prostu, zabrakło mi powietrza. Gardło zwęziło się do rozmiarów szpilki, łapczywie łapałem choćby odrobinkę tlenu. Wpadałem już w panikę, aż obudziłem się z twarzą wciśniętą w koc. Gdzie ja, kurwa, jestem? Chwilę trwało, zanim zorientowałem się w sytuacji. Bolała mnie głowa, zmarzłem i było mi niedobrze. Zamiast na ciepłym łóżku leżałem w mokrym, śmierdzącym czymś, co
kiedyś było namiotem. Rozkleiłem oczy, patrząc na chłopaków. Ich upite ciała tworzyły jedną, poplątaną masę. Znalazłem trampki i wyszedłem na zewnątrz. Było chłodno, trawnik tonął w deszczówce, a ptaki ćwierkały zadowolone. Przyjrzałem się namiotowi, który po nocnej wichurze definitywnie przestał być namiotem. Tropik był cały podarty, brakowało też kilku śledzio-gwoździ. Przeciągnąłem się z całej siły aż strzeliło kilka kości. Wróciłem do namiotu – boże, smród można było czuć oczami – po papierosy i Pegasusa. Łukasz otworzył oko. – Co jest? Wyglądał na bardziej zdezorientowanego niż ja. – Nic, idę na chatę. Na zewnątrz usiadłem na odwróconym do góry dnem wiadrze. Odpaliłem papierosa i zaraz tego pożałowałem. Mój komunijny Casio wyświetlał szóstą siedem. Łukasz wyczołgał się z namiotu, łapiąc świeże powietrze. – Fajnie było, nie? Przytaknąłem. – Musimy to powtórzyć. – No, ale chyba dopiero za rok. Jestem taki śpiący, że chyba dopiero wtedy się obudzę. I zaraz się porzygam. Spaliliśmy na spółę papierosa i ruszyliśmy w stronę domów. Na myśl o moim pokoju robiłem się śpiący jeszcze bardziej. Po drodze wcieraliśmy mokrą trawę w palce – jej
sok w niezawodny sposób tłumił tytoniowy smród. Z oddechem nie mogliśmy nic zrobić. Pozostała modlitwa, że rodzice nadal będą spać. 16. PO CICHU wszedłem do domu. Cisza, wszyscy spali. Mój pokój wydawał się przytulny jak nigdy dotąd. Zrzuciłem prześmierdłe ubrania i schowałem się pod kołdrą. Tak, pomyślałem. Zajebista nocka, kiedyś musimy ją powtórzyć. Wszyscy, cała nasza paczka. Nie wiedziałem, że jeszcze w to lato jeden z nas zginie.
KIEROWCA MINOTAUR 1. POLSKIE LATO to kapryśna pora roku – zresztą jak każda inna w tej szerokości geograficznej. W tym roku zdarzały się dni upalne tak bardzo, że rodzice zabraniali wychodzenia z domu. Innym razem deszcz lał z nieba kilka dni z rzędu; tworzyły się wtedy mętne rzeczki wzdłuż krawężników i setki kałuż, po których łaziliśmy w kaloszach. Ale sam deszcz nie był przeszkodą. Jeżeli z nieba nie sypały się pioruny, jak tamtej nocy, a grzmoty nie trzęsły budynkami w posadach, siedzieliśmy na dworze. Wakacje były zbyt krótkie. Po nocy w namiocie nastało kilka takich właśnie dni. Deszcze, mżawki, deszcze, pioruny, grzmoty, deszcze, deszcze. Takie dni spędzaliśmy na czyszczeniu rowerów, oglądaniu 30TON w telewizji, ćwiczyliśmy z jojo, czytaliśmy komiksy z Kaczorem Donaldem, generalnie robiliśmy wszystko, by wyjść z domu. Tego dnia padło na pokera. Nie padało, ale wciąż było mokro, wszędzie pełno brudnych kałuż. Szara katarakta chmur zasłaniała całe niebo. – Malina, do cholery, obstawiasz czy nie? – spytałem Łukasza.
– Zamknij się. Siedzieliśmy pod balkonem Szczepana. Jak każdy z nas, mieszkał w domku jednorodzinnym, a balkon w tanie dnie nadawał się idealnie. Siedział z nami Maniek. Maniek był bezpańskim, czarnym jak smoła rottweilerem, który pojawił się na naszym osiedlu jakieś dwa lata temu. Początkowo jego obecność wprawiała naszych rodziców w panikę, bo przecież rottweiler, ale z czasem i oni do niego przywykli. Mańka nie dało się nie lubić, tak po prostu i zwyczajnie. Zawsze miał głupkowato uśmiechnięty pysk, nie okazywał nawet pozorów agresji i – co dla nas było najważniejsze – lizał cegłówki. Rzucałeś mu kawałek cegły lub większego kamienia, krzycząc „Maniek, cegłówka!”, a on doskakiwał i oblizywał jak maniak. Lizał ją ze wszystkich stron, namiętnie i obleśnie. Widok ohydny, tak ogólnie, ale zabawny. W tej akurat chwili leżał znudzony i patrzył na nas. Miałem dylemat. Trójka dziewiątek i postawione na to trzydzieści cztery grosze. Tym rozdaniem mogłem zarobić na oranżadę na miejscu w osiedlowym spożywczaku. Szczepan odpadł już przy drugim podbiciu. – Chyra, gdy myślisz masz minę jak kot srający na pustyni, wiesz o tym? Rozpraszanie innych było jego ulubioną zabawą, gdy odpadał. A odpadał często, obstawiając przedtem niemożliwie wysokie stawki rzędu złoty dwadzieścia.
Prawdziwy kamikadze. Po kilku kolejnych podbiciach Malina pokazał karty. Trójka króli. – Kurwa. Zarządziliśmy nowe rozdanie, gdy zjawił się Robert. – Wiecie, że kot pani Ewy zniknął? Na słupie wisi ogłoszenie. Pani Ewa była samotną staruszką, która słynęła z przygarniania wszystkich kotów, jakie trafiały w te okolice. – Kogo to obchodzi? – Szczepan wzruszył ramionami. – Ona ma ich z tysiąc, jeden lub mniej więcej, co za różnica? – Może to był jej ulubiony? – Sranie w banię. – Jest nagroda za znalezienie, całe pięć dych. Szczepan ożywił się. – No, to teraz to jest mój ulubiony kot. Chociaż nie, walić go. Pieprzone włochate fabryczki gówien. Kiedyś miałem jednego, mama się uparła. Nic, tylko żarł, srał i szczał wszędzie, dosłownie wszędzie, tylko nie do tej swojej kuwety. – No tak, ale... I tak rozmowa ciągnęła się w nieskończoność. Wszyscy, łącznie z naszym rodzicami, wiedzieliśmy, że nuda nie wpływa na nas zbyt dobrze. Wpadaliśmy wtedy na pomysły typu płonący pas na ulicy. 2.
Rok temu Szczepanowi nie dawało spokoju pewne pytanie. Jak długo może palić się kałuża benzyny? Nie wiem, Szczepan jest po prostu typkiem, który często myślał o takich rzeczach. Przyłączyliśmy się do teoretyzowania na ten temat i po kwadransie wspólnie ustaliliśmy, że zamiast pieprzyć o tym trzy po trzy, powinniśmy sprawdzić to w praktyce. Szczepan wytargał z domu pełny kanister; zamiast kałuży wylaliśmy pas benzyny w poprzek ulicy. Rzadko coś po niej jeździło, więc pomyśleliśmy co tam. Gdy zapalona zapałka została rzucona, a poetycka niesprawiedliwość losu sprawiła, że to ja ją rzuciłem, zza rogu wyjechał policyjny radiowóz. Zdążyliśmy schować się w pobliskich krzakach, zanim mundurowi nas zauważyli. Ogień palił się jakieś pięć minut, ale to już mnie nie interesowało. W tym momencie zastanawiałem się, czy długość pasa będzie determinował długość mojej odsiadki w poprawczaku. Policjanci czekali przed samochodem, drapiąc się po głowach i zastanawiając się, co tu się właściwie wydarzyło. Ogień zgasł, nie otrzymali żadnej odpowiedzi, wsiedli zatem w samochód i odjechali. Zimą zawsze rzucaliśmy śnieżkami w przejeżdżające samochody. Co tam, że wypadek, ważne było się pośmiać. Innym razem, znowu w lato, siedzieliśmy na opuszczonej parceli. Było gorąco i potwornie nudno. Pomyśleliśmy, że zabawnie będzie wypalić trochę trawy. Bo tak. Trawa sucha jak siano, jakby sama prosiła się o choć jedną zapałkę. Robert oznajmił, że dobra, zróbmy to, ale gasimy ogień jak tylko zacznie wymykać się spod kontroli. Takich słów właśnie użył. No cóż, ogień wymknął się spod kontroli nam i mało