Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Od autora
Eugeniusz Bodo / Pomnik w Kotłasie
Mieczysława Ćwiklińska / Pani Miecia
Stefan Jaracz / Buntownik i marzyciel
Fryderyk Járosy / Książę konferansjerów
Jan Kiepura / Gardło złote i stalowe
Pola Negri / Z Lipna do Hollywood
Hanka Ordonówna / Wykolejona baśń
Juliusz Osterwa / Natchniony czaruś
Ludwik Sempoliński / Wodzirej podkasanej muzy
Jadwiga Smosarska / Gwiazda mimo woli
Ludwik Solski / Fenomenalne zjawisko przyrody
Mira Zimińska / Chaplin w spódnicy
Aleksander Żabczyński / Amant nienaganny
Józef Beck / Nie za wszelką cenę
Bolesław Wieniawa-Długoszowski / Dlaczego?
Roman Dmowski / Ikona endecji
Władysław Grabski / Ojciec złotówki
Henryk Józewski / Strażak wołyński
Wacław Kostek-Biernacki / Odium Brześcia, swąd Berezy
Eugeniusz Kwiatkowski / Wizjoner strategiczny
Ignacy Paderewski / Interludium polityczne
Józef Piłsudski / Gorycz wielkości
Edward Rydz-Śmigły / Hańba czy niekoniecznie?
Sławoj Składkowski / Na baczność i pod pręgierzem
Stefan Starzyński / Nieugięty
Wincenty Witos / Cyncynat z Wierzchosławic
Tadeusz Dołęga-Mostowicz / Śmierć nad Czeremoszem
Juliusz Kaden-Bandrowski / W meandrach polityki
Kornel Makuszyński / Nie pasował do śmierci
Antoni Marczyński / Nadwiślański Karol May
Helena Mniszkówna / Potęga kiczu
Ferdynand Ossendowski / Gąszcz przygód, tryby historii
Stanisław Rembek / Żarna wojny
Maria Rodziewiczówna / Mała Orzeszkowa
Andrzej Strug / Czerwony sztandar i Pierwsza brygada
Zbigniew Uniłowski / Życie jedzone łyżkami
Melchior Wańkowicz / Hetman reportażu
Tadeusz Boy-Żeleński / Obrazoburca
Stefan Żeromski / W sidłach niedoli
Zbyszko Cyganiewicz / Herkules spod Jasła
Jadwiga Jędrzejowska / W mikście z królem Gustawem
Antoni Kolczyński / Piorun w pięści
Halina Konopacka / Harmonia ciała i duszy
Wacław Kuchar / Sportowa filharmonia
Janusz Kusociński / Pokaleczone stopy
Maria Kwaśniewska / Fotka z Hitlerem
Stanisław Marusarz / Dziesięć tysięcy skoków
Władysław Pytlasiński / Dżentelmen, patriota, Kropiciel
Władysław Wagner / Odys znad Bałtyku
Stanisława Walasiewiczówna / Polska nade wszystko
Ernest Wilimowski / Dwubarwny orzeł
Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura / Tryumf i rozpacz
Franciszek Fiszer / Poeta biesiady, maestro absurdu
Stefan Ossowiecki / Za progiem czasu i przestrzeni
Od autora
Pomysł tej książki wziął się z zaciekawienia czasem dojrzałej
młodości moich rodziców, a także z jesiennego sentymentu do lat
własnego dzieciństwa.
Druga Rzeczpospolita była nadzwyczajnym podarunkiem losu
rzuconym Polakom fortunnym trafem, ale na grunt przygotowany
zawczasu przez Piłsudskiego. On też czujnie podejrzewał, że jej
egzystencja może być krucha i z tą myślą umierał. Ale na samym
początku wdychano beztrosko tlen niepodległości i nic w tym nie
było dziwnego.
Boy napisał wtedy, że aby zrozumieć szczęście, jakie nas
spotkało, trzeba wspomnieć to, co minęło. Szczęście tak wielkie,
że uświadomiwszy je sobie po przebudzeniu, ma się ochotę
tańczyć w nocnej koszuli po pokoju (piżama jeszcze się wtenczas
w męskich sypialniach na dobre nie zadomowiła).
Ale po nacieszeniu się wolnością upomniała się o swoje proza
życia. Międzywojenne państwo polskie, ubogie, otoczone przez
nieprzyjaciół, pod stałą presją napięć społecznych – nie mogło być
idyllą. Blaskom towarzyszyły cienie, bywało chlubnie, ale i
niechlubnie.
W PRL jeżdżono na Dwudziestoleciu jak na łysej kobyle, acz z
upływem czasu zaczęły pobrzmiewać łagodniejsze tony. Zakradała
się cichaczem melancholia. Lata dwudzieste, lata trzydzieste,
wracały piosenką, sukien szelestem, błękitnym cieniem nad talią
kart...
Naturalną przewagę w tych retrowestchnieniach miała rozrywka
z akcentem na kobiety, wino i śpiew. Czyli fragment dużo większej
i mniej efektownej całości, która dopiero w obecnej dobie nabiera
wyraźniejszych kształtów. I frapuje inaczej. Wychodzi na jaw, że
ów archiwalny odcinek naszej historii pod wieloma względami
nie zestarzał się całkowicie i może budzić zdrową ciekawość. I
prowokować pouczające odniesienia do teraźniejszości.
Dwudziestolecie wyróżnia się także mnogością kolorowych,
niezwyczajnych ludzi. Niektórzy osiągnęli wielką popularność, a
nawet rozgłos sięgający daleko poza rodzime podwórko i wciąż
się o nich pamięta. Inni, mniej znani, idą w zapomnienie, ale są tak
mocno wpisani w tło tamtego krajobrazu, że zasługują na
wydobycie z cienia. Jednych i drugich miałem na uwadze,
układając karcianą talię, w której znalazły się postacie z czterech
profesji – artyści, politycy, pisarze oraz sportowcy z dodatkiem
dwóch uniwersalnych dżokerów spoza tego grona.
Wybór wizerunków do tej talii oraz sposób ich przedstawienia
są oczywiście subiektywne, lecz inaczej być nie mogło.
Podkowa Leśna, maj 2013
Eugeniusz Bodo
1899–1943
Pomnik w Kotłasie
Moja niania nad kołyską / tak śpiewała mi co dzień,
Że zdobędę w życiu wszystko / i usunę wszystkich w cień
– śpiewał Eugeniusz Bodo w filmie Pieśniarz Warszawy.
Są lata trzydzieste i wygląda na to, że niania się nie myliła.
Bodo to jedna z najmocniej świecących gwiazd w ówczesnej
konstelacji artystycznej. Śpiewa prawie w każdym nowym filmie i
prawie zawsze jest to szlagier. Umówiłem się z nią na dziewiątą,
Ach, te baby, Zimny drań, Całuję twoją dłoń, madame, Ach, śpij
kochanie – to wykonywane do dziś, odporne na upływ czasu
evergreeny.
Bodo bryluje zresztą na wszystkich polach lekkiej muzy i
wszędzie styka się z aplauzem. Wystawiona we Lwowie leciwa
angielska farsa Ciotka Karola Thomasa Brandona (inscenizowana
zresztą chętnie do dziś) tylko dzięki jego gościnnemu udziałowi
przynosi dziennie 1600 złotych. A zacny Pan Jowialski Fredry
zaledwie 114 złotych.
Dyrektor teatru Arnold Szyfman mawiał z żalem, że
„publiczność jest jak kobieta i przemawia do niej tylko to, co
chętnie słyszy”, toteż z bólem komponował swój repertuar
„kulinarnie” – z dań pod gust widowni. Jedno z nich – komedyjka
muzyczna Jim i Jill (z Bodo i Marią Modzelewską), mimo
ogólnego kryzysu idzie sto razy. Wszystko, co poważniejsze,
robiło klapę, za to do kabaretów i na operetki walono drzwiami i
oknami.
Bodo próbował sił i w operetce, ale w tym akurat wypadku bez
powodzenia. Był muzykalny, świetnie tańczył, miał ciepły,
przyjemny głos – zdaniem Ludwika Sempolińskiego: dobry do
piosenek – ale partii operetkowej nie mógł podołać, co się
wyraźnie ujawniło w Zemście nietoperza. Była to jednak tylko
przelotna chmurka na świetlistym szlaku jego dalszych tryumfów.
Kariera Bodo jest zdumiewająca o tyle, że nie ukończył on
żadnej szkoły aktorskiej. Wystarczał mu wrodzony talent i zmysł
obserwacyjny – uczył się od dziecka, podpatrując popisy innych i
od każdego coś przejmując.
Daje sobie radę nawet w rewiach quasi-cyrkowych, bo jest
wysportowany i sprawny fizycznie, ale na ekranie czaruje przede
wszystkim jako amant. Dość nietypowy zresztą, bo o ciężkawej
figurze, szerokiej fizys, nieregularnych rysach. Nie ma takich
warunków, jak Aleksander Żabczyński, Adam Brodzisz czy Jerzy
Pichelski. Z uśmiechem mawia, że ma może ładną i ciekawą twarz,
ale raczej dla życzliwych znajomych niż dla szerokiej
publiczności. Nadrabia jednak te mankamenty osobistym
wdziękiem, elegancją i galanterią. Zawsze szarmancki,
wykwintnie ubrany, zostaje nawet Królem Mody na jednym z
dorocznych balów w hotelu „Europejskim”. Zadaje szyku w
lśniącym chevrolecie, często w towarzystwie kolosalnego doga
arlekina o imieniu Sambo. Są nierozłączni, lubią się wspólnie
fotografować, chodzą razem do restauracji. Sambo dostaje nawet
rólki w dwóch filmach i wywiązuje się z zadań bez zarzutu.
Oczywiście kobiety wzdychają do Bodo, przyciąga je
magnetycznie, miewa przygody, ale powodów do skandali nie
daje. Na kilka lat zaanektuje go smagła, czarnooka Nora Ney.
Naprawdę nazywała się Sonia vel Zosia Nejman i uciekła
(dosłownie) spod Białegostoku od rodziców, aby zostać w stolicy
artystką, co jej się udało. Ta zapomniana już zupełnie gwiazdka
przedwojennego kina zagrała w dwunastu filmach, głównie jako
femme fatale. Wróżono jej karierę Poli Negri, a i mariaż z Bodo
podobno był bliski, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Wojna
rzuciła ją poza kraj, do którego nigdy nie wróciła (zmarła w
Kalifornii w wieku 97 lat).
Wyraźniejsze zamiary małżeńskie miał Bodo względem pięknej
Tahitanki Reri. Była to głośna romantyczna historia, prasa długo
się nią karmiła. Owa Reri, w rzeczywistości Anne Chevalier, była
córką mera Papeete, miasteczka będącego stolicą (do dziś zresztą
jest) Polinezji Francuskiej. Miała 17 lat, gdy przypadkiem
wypatrzył ją pracujący dla Hollywood sławny niemiecki reżyser
filmowy Friedrich Murnau, twórca Nosferatu.
Obsadza ją szybko w głównej roli w filmie Tabu „opowieści z
mórz południowych”. Po zdjęciach na Tahiti zabiera dziewczynę
do Stanów, gdzie jest popyt na tego rodzaju egzotykę i Reri ma
widoki na karierę. Na tydzień przed premierą Tabu Murnau ginie
w wypadku samochodowym, co bardzo wzmaga zainteresowanie
filmem. Producenci organizują wkrótce promocyjny objazd Tabu
po Europie, wzbogacany wokalno-tanecznymi występami Reri,
które wszędzie budzą sensację.
W marcu roku 1933 Reri przybywa z Berlina do Warszawy na
jeden tylko występ w „Alhambrze” na Karowej. Na widowni jest
Bodo, który spontanicznie zakochuje się w Reri, a ona dla niego
pozostaje w Polsce. Na dzień dobry ofiarowuje jej pięć tysięcy
złotych plus futro, żeby nie marzła. Niebawem we własnej
wytwórni (Urania) Bodo kręci specjalnie dla niej Czarną perłę,
mroczny dramat, w którym Reri gra Polinezyjkę Moanę, on zaś
ciemnego typa, którego ona kocha do szaleństwa. Moana ginie od
kuli dla niego przeznaczonej.
On ją uwielbia, a na ekranie pyta: „Powiedz, czego pragnie
serce twoje?”, ona śpiewa (po polsku): „Dla ciebie chcę być
biała, bielutka tak jak ty”. Ich miłość kwitnie także poza ekranem.
Zamieszkują razem z jego matką, Anną Jadwigą Dorotą Dylewską,
która dawno już pogodziła się z tym, że Bodo nie zostanie
lekarzem, jak to sobie wymarzyła. Podobno bez oporów
zaakceptowała wybrankę syna, mimo jej kakaowej karnacji, choć
niektórzy uważają, że jej nie znosiła i dlatego właśnie doszło z
czasem do rozpadu ich związku, bo mamusia była dla Bodo
najważniejsza, a na drugim miejscu był Sambo.
Natomiast Arkady Fiedler twierdził, że Bodo, „gładysz i
letkiewicz”, zwyczajnie znudził się dziewczyną i porzucił ją, gdy
„minęła burza krwi”. Prawda może leżeć gdzieś pośrodku, bo już
w Ameryce Reri nabrała zamiłowania do alkoholu, którego Bodo
nie tykał. Lansując różne rzeczy (kapelusze, zegarki, pastę do
zębów, krawaty, tweedowe marynarki), odmawiał reklamowania
Wyborowej Baczewskiego, tłumacząc to „nałogową abstynencją”.
Tak czy owak, idylla nie trwała długo. W 1935 roku Reri na
zawsze opuszcza Polskę. Po wielu latach natknął się na nią
podczas swych reporterskich wypraw na południe globu Lucjan
Wolanowski i opisał to w książce Księżyc nad Tahiti. Dożyła 65
lat.
Wiosną 1939 roku Bodo udziela odpłatnie swego imienia
luksusowej kawiarni na ulicy Pierackiego (dziś Foksal), kupuje
tamże obszerny apartament, szykuje kolejny film, podpisuje
kontrakt z nowo powstałym teatrem Tip-Top. Przyszłość rysuje się
różowo, scenariusz niani nadal się sprawdza.
Druzgocze go kompletnie wybuch wojny. Za namową matki
Bodo ucieka z Warszawy. Boi się zemsty hitlerowców, bo
dworował sobie z nich na estradzie, jego ostatni film też miał mieć
wymowę antyniemiecką. Ląduje we Lwowie, okupowanym już
przez bolszewików, gdzie schroniło się wielu innych popularnych
artystów (między innymi Mieczysław Fogg, Kazimierz „Lopek”
Krukowski, Konrad Tom, Zofia Terné, Wiera Gran, Andrzej
Bogucki).
Angażuje się tam do teatrzyku Tea-Jazz Henryka Warsa, gdzie
występuje też Renata Bogdańska, późniejsza generałowa
Andersowa. Jest konferansjerem i śpiewa po rosyjsku (tytuł
piosenki Tylko we Lwowie cenzura sowiecka zmienia złowieszczo
na Praszczalnaja piesienka lwowskowo dżaza).
Po ataku Hitlera na ZSRR Bodo nagle znika i wszelki słuch o
nim ginie. Krążą pogłoski, że nie żyje, że zastrzelili go Niemcy.
Nie wierzy w to jego matka – i ma rację. Po dziesięcioleciach
dopiero wychodzi stopniowo na jaw cała okropna prawda,
odnajdują się świadkowie, powstają filmy.
Co się okazało? Kiedy zespół Warsa ma znów wyruszyć w
długie tournée po miastach ZSRR, Bodo nagle odmawia wyjazdu.
Oświadcza, że będzie się starał dostać do Ameryki. Jakim
sposobem? A takim, że ma szwajcarskie obywatelstwo. Nie
wszyscy wiedzą, że urodził się w Genewie, że naprawdę nazywa
się Bohdan Eugène Junod, że jest synem zadomowionego w Polsce
Szwajcara, nieżyjącego już Teodora Junoda, że „Bodo” to pseudo
artystyczne, sklejone z dwu pierwszych liter jego imienia i
trzeciego imienia matki.
Po ujawnieniu swej szwajcarskiej tożsamości Bodo wpada
bezpowrotnie w sidła NKWD. Przesłuchiwany, nie ukrywa, że
bywał często w Niemczech i gdzie indziej na Zachodzie, że zna
niemiecki i inne obce języki. Nie tai, że ostatni film, który
przygotowywał w Polsce, miał nosić tytuł Uwaga – szpieg! I że
wcielał się w nim w oficera Dwójki, czyli polskiego wywiadu
wojskowego. Wszystko to w logice NKWD przesądza, że aktor
musiał być agentem wrogiego wywiadu. Niczego mu, rzecz jasna,
nie udowodniono, stwierdzając tylko, że kłamał podczas śledztwa,
i jako „element społecznie niebezpieczny” został skazany na pięć
lat ciężkich robót w „obozie poprawczym”.
Po układzie Sikorski-Majski (lipiec 1941), przywracającym
stosunki dyplomatyczne między rządem RP na uchodźstwie a
ZSRR, ambasada polska w Moskwie zabiega o uwolnienie Bodo,
ale na próżno. Tak zwana amnestia, dzięki której wypuszczono z
łagrów dziesiątki tysięcy Polaków, formalnie go nie dotyczy, bo
ma paszport szwajcarski. Zainteresowanie nim Polaków tylko mu
zaszkodziło, umocniło bowiem NKWD w słuszności oskarżeń o
szpiegostwo.
Po udręce więzień na Butyrkach w Moskwie i w poduralskiej
Ufie w połowie maja 1943 roku trafia Bodo do łagru pod
Kotłasem (obwód archangielski). Jest w stanie skrajnego
wycieńczenia, chory na pelagrę i gruźlicę płuc. Na dwóch
fotografiach więziennych, przesłanych (za rządów Gorbaczowa)
jego krewnej przez rosyjski Czerwony Krzyż, trudno go rozpoznać.
Miał wyjść na wolność 26 czerwca 1946 roku. Skonał po
niecałych pięciu miesiącach, 7 października 1943 roku. Miał 43
lata.
Sambo przeżył go o niecały rok, padł ofiarą walk podczas
Powstania Warszawskiego. Pani Dylewska już wtedy nie żyła.
W roku 1991 ustawą Federacji Rosyjskiej Bodo został
zrehabilitowany. Po dalszych 20 latach – 2 października 2011 roku
– na cmentarzu w Kotłasie odsłonięto jego symboliczny pomnik w
formie płyty nagrobnej nakrytej kratą. Własnego grobu Bodo nie
miał, jego zwłoki wrzucono do zbiorowego grzebalnego dołu.
Mieczysława Ćwiklińska
1879–1972
Pani Miecia
Nazywano ją również „Ćwikłą” i było to określenie bogatsze w
podteksty, na ogół jednak życzliwe. „Panią Miecią” zaś stała się w
wieku mocno dojrzałym, jako otoczona szacunkiem ulubienica
publiczności i pupilka krytyki. Niewątpliwie była jedną z
najbardziej kasowych przedwojennych aktorek. Grywała w
operetkach i na deskach teatrów, głównie w farsach, ale
największą popularność przyniosły jej, siłą rzeczy, role filmowe.
Na ekranie pojawiła się po raz pierwszy, mając już lat 54 (Jego
ekscelencja subiekt), ale wystąpiła aż w trzydziestu sześciu
filmach i całkiem słusznie uchodzi za ikonę kinematografii
Dwudziestolecia. Na ulicy rozpoznawano ją natychmiast, a
Kazimierz Wierzyński na jej widok zawołał pewnego razu:
„Czapki z głów, Ćwikła idzie!”. Po wojnie zagrała tylko w jednym
filmie – Ulicy Granicznej Aleksandra Forda.
Pochodziła ze znanego aktorskiego klanu Trapszów i od dziecka
towarzyszyła rodzinnej trupie w cygańskich wędrówkach po całej
Polsce. Debiutowała rolą Helenki w komedii Grube ryby Michała
Bałuckiego, ale pod pseudonimem Mieczysława Gryf, gdyż nie
chciała być jedną z wielu Trapszówien.
Wyszła za mąż w wieku 17 lat, za dziennikarza i pisarza
Zygmunta Bartkiewicza (autora powieści Historia jednego
podwórza), sporo od niej starszego. Był to birbant, kobieciarz,
pojedynkowicz i despota domowy. Zabronił żonie aktorstwa i
odgrażał się, że zastrzeli ją jak kaczkę, jeśli znów pokaże się na
scenie, bo w jego rodzinie komediantek nigdy nie było. Ona już po
roku ma go dosyć. Ucieka do mamy i wraca na scenę jako
Ćwiklińska – to panieńskie nazwisko jej babki. Mąż dał jej w
końcu rozwód, ale pod warunkiem, że nie wyjdzie ponownie za
mąż przed upływem sześciu lat.
Ale romansować jej wolno i nie wzdraga się przed tym.
Rozchodzą się pogłoski, że jej paryskie lekcje śpiewu
sponsorował baron Kronenberg. Popada też w prawdziwie gorącą
miłość. Obiekt – Henryk Mader, nieco młodszy od niej, zamożny i
zabójczo przystojny syn hotelarzy warszawskich. Planują ślub, ale
on, niestety, musi wyjechać w interesach do Ameryki Południowej.
Zostaje tam dość długo, a osamotniona Ćwiklińska wpada w sidła
uroczego Jana Pawłowskiego, aktora, piosenkarza, a także
hazardzisty i malwersanta. Aby spłacić długi, wykorzystuje
kilkudniową nieobecność kochanki i ogołaca jej wytwornie
urządzone mieszkanko ze stylowych mebelków, sreber, obrazów i
w ogóle z wszystkiego, co przedstawia jakąś wartość.
Z nadzieją na powetowanie sobie finansowej straty rusza
Ćwiklińska na występy zagraniczne (Niemcy, Francja, w końcu
Rosja). W trakcie francuskiego tournée ma romansową przygodę z
akompaniującym jej pianistą. Pod koniec tych wojaży niezwykłym
zbiegiem okoliczności spotykają się w Moskwie z Maderem.
Wciąż w sobie zakochani, postanawiają się pobrać i czynią to po
powrocie do Warszawy w roku 1919. Ślub był ewangelicki, bo już
wcześniej, aby rozwieść się z Bartkiewiczem, aktorka musiała
zmienić wyznanie. Przez następne dwa lata Pani Miecia udziela
się w klasycznych operetkach; na tym polu królują jednak
ówczesne primadonny – Lucyna Messal i Wiktoria Kawecka, toteż
Ćwiklińska, niezaprzeczalnie słabsza głosowo, pozostaje w ich
cieniu.
Pozbywa się tego dyskomfortu, zrywając całkowicie z operetką
po przejściu do teatrów prowadzonych przez Arnolda Szyfmana,
gdzie jej talent komediowy znajduje radosne ujście przy pełnych
salach i to mimo szalejącego kryzysu. Zachwycił się nią także sam
Boy-Żeleński, pisząc w „Kurierze Porannym”, że „jest jednym z
owych stworzeń zesłanych po to, aby rozjaśniać ten padół smutku i
głupoty; urocze zjawisko, subtelna artystka, wzór gry inteligentnej,
pełnej uśmiechów i życia”.
Olga Niewska, modna wtedy, dziś zapomniana rzeźbiarka
(pozował jej również Piłsudski), wykonuje popiersie Pani Mieci
w brązie. Portretuje także Madera, który ulega przy tym magii jej
demonicznych oczu i, wynika z tego gwałtowny romans. Tego już
Ćwikła nie ścierpi. Wystawi mężowi walizki za drzwi. Mader
zamieszkał z Niewską i po rozwodzie z Miecią ożenił się z
kochanką, ale potem i jednego, i drugiego żałował. Nadal czerpał
z życia pełnymi garściami, co skończyło się raptownie –
śmiertelnym zawałem.
W prywatną pustkę Pani Mieci wdziera się później ktoś
drastycznie różny od jej poprzednich mężczyzn, przede wszystkim
fizycznie. Jest po prostu brzydki, w dodatku niski, pyzaty, grubawy,
o śniadej cerze. To Marian Sztajnberg, były subiekt księgarski, a
teraz wydawca, który po przejęciu znanej firmy Ferdynand
Hoesick i S-ka zachował jej stary szyld.
Przyjaciel poetów, biesiaduje z nimi w najlepszych lokalach,
płacąc słone rachunki. Wydają u niego swoje utwory same tuzy
literackie – Iwaszkiewicz, Słonimski, Wierzyński, Tuwim,
Broniewski – mimo że zwykle ociąga się z wypłatą honorariów.
Wydrukował także książkę Witkacego, Pożegnanie jesieni.
Zachował się jego portretowy pastel autorstwa Stanisława
Ignacego Witkiewicza.
Ćwiklińską zdobył nieustępliwą adoracją, poza tym
przekroczyła już wtedy pięćdziesiątkę i po wielu uczuciowych
perypetiach czuła się samotna. Sztajnberg zaś nie ustawał w
konkurach, fortyfikując je naręczami kwiatów, furą bombonierek i
potokiem miłosnych listów. W końcu artystka ulega i Sztajnberg
zabiera ją w podróż poślubną do Włoch. Ona go jednak nie kocha,
małżeństwo okazuje się niewypałem, w dodatku on coraz częściej
sięga po jej pieniądze z honorariów filmowych i teatralnych.
Mimo zupełnego rozłamu, w dalszym ciągu mieszkają razem, gdyż
Sztajnberg nie chce się wyprowadzić.
Robi to dopiero podczas okupacji, bo musi ukrywać się przed
Niemcami. Traci księgarnię i wydawnictwo, jest bez grosza.
Próbuje razem z bratem uciec do Szwajcarii, używając fałszywych
dokumentów, ale rzecz się nie udaje. W 1943 roku umiera z głodu
w warszawskim getcie.
Po zajęciu Warszawy przez Niemców Pani Miecia sprzedaje
papierosy w „Cafe Bodo”, później jest kelnerką w kawiarni „U
aktorek”, w której ma założycielski udział. Po eksmisji z
mieszkania w dzielnicy zastrzeżonej dla Niemców przenosi się do
podwarszawskiej Podkowy Leśnej, gdzie ma willę „Irambo” (już
nie istnieje), w której czekają na nią tęsknie dwa pekińczyki –
Ciuńcia i Migdał.
Nadal zarabia kelnerowaniem „U Aktorek”, tyle że już w innym
lokalu. Jest akurat w Podkowie, gdy wybucha Powstanie, dzięki
czemu unika całej grozy tamtych dni, a może i śmierci.
Po wojnie zaczyna grać w Krakowie(Podstolina w Zemście),
potem peregrynuje po całej Polsce jako Lulu w Skizie Zapolskiej
(Ćwik-ćwik, ćwik-ćwik, Ćwiklińska / Od Skierniewic aż do
Mińska / Wciąż publiczka na mnie lizie / Gdy przyjeżdżam i gram
w „Skizie” – żartował satyryk Janusz Minkiewicz do spółki z
Brzechwą).
Później, już z warszawskim Teatrem Polskim pojechała do
Londynu, by wzruszać tamtejszą Polonię, co się jej – mimo
pewnych obaw – w zupełności udało. Gra tam w Mężu i żonie
Fredry oraz w Domu kobiet Nałkowskiej.
Marian Hemar napisze potem: „Mówi tym samym głosem,
zuchwałym i kpiącym, tą samą nieskazitelną dykcją, której humor
rzeźbi zdania, prześwietla słowa, na policzkach te same dołeczki!
Jak nikt inny, jak żadna inna aktorka, ona, Pani Miecia, Ćwikła,
była uosobieniem Warszawy (...) Widzę w niej jakiś głęboki
symbol. Po wszystkich bombach i ogniach, burzach i zmorach, ona
właśnie, żywa, tryumfująco młoda, rozżarzona uśmiechem błyska
do nas oczyma (...) sam już nie wiem – Ćwiklińska czy nasza
prawdziwa Warszawa”.
Ostatnią, popisową rolą Pani Mieci – gdy już była chora i
prawie niewidoma – była Babka w sztuce Drzewa umierają
stojąc hiszpańskiego autora Alejandro Casony. Wystąpiła w niej
ponad 1500 razy, w tym także na czternastu scenach Kanady i
Stanów Zjednoczonych, dając świadectwo fenomenalnej
żywotności. Miała już wtedy 91 lat, a żyła jeszcze dwa. Ktoś
powiedział, że zawarła pakt nieagresji z czasem.
Stefan Jaracz
1883–1945
Buntownik i marzyciel
Pogodny majowy świt. Rok 1904. Z legowiska na stancji zrywa
się, po bezsennej nocy, student filozofii Uniwersytetu
Jagiellońskiego Stefan Jaracz. Krzycząc: „Wstępuję do teatru”,
wybiega na ulicę i maszeruje za miasto, gdzie na wzgórku
gorączkowo deklamuje urywki jakichś „nienazwanych ról” – bez
sensu i składu.
Do powzięcia – i to z taką mocą – tej decyzji pchnęło Jaracza
posępne uświadomienie sobie sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie
miał środków na czesne, a brakowało mu sił, żeby jednocześnie
uczyć się i pracować, zwłaszcza z ledwie zaleczonymi
zwapnieniami w płucach.
Zresztą o każde zajęcie było wtedy, w austriackiej jeszcze
Galicji, bardzo trudno. Raz dostał pracę jako korektor w
socjalistycznym pisemku „Naprzód”, które redagował Ignacy
Daszyński (pierwszy premier II RP), ale z powodu dwóch
fatalnych błędów został wyrzucony. W słowach „niebo usłane
gwiazdami” nie dostrzegł, że chochlik drukarski zamienił literę „ł”
na „r”. I przeoczył, że zamiast „dwugłowego orła”, wydrukowało
się „osła”.
Powrót na podtarnowską wieś, gdzie jego ojciec, chłopski
nauczyciel w szkółce ludowej, boryka się z galicyjską biedą, nie
wchodzi w rachubę. Nie po to Stefan wydobywał się z nizin, żeby
znów tam się znaleźć.
Pomysł pójścia do teatru, który dawał szanse na stały zarobek,
nie jest pozbawiony podstaw. Zamiłowanie do aktorstwa ujawnia
się w Jaraczu bardzo wcześnie, jeszcze w szkole. Udzielał się w
jasełkach, często deklamował (głównie Słowackiego), pod koniec
gimnazjum zagrał w uczniowskim Weselu – i to trzy role, wyróżnił
się też w amatorskim przedstawieniu jednej z jednoaktówek
Fredry. A jako akademik biegał do Teatru Miejskiego, który akurat
wtedy eksplodował wielką poezją polską od Mickiewicza po
Wyspiańskiego.
Z takim kontem, wspartym estymą studenta UJ, zgłasza się do
Teatru Ludowego i po przesłuchaniu recytatorskim dostaje tak
zwane wolnonajemne engagement, płatne koronę od występu.
Debiutuje jako Opryszek w Karpackich góralach Józefa
Korzeniowskiego. Dostał do wypowiedzenia tylko jedną kwestię:
„A co jemu się stało?”.
Jednakże nie pokutuje długo w czyśćcu statystów, mimo że tak
zwane warunki ma niepowabne: niski, krępy, kanciasty, o twarzy
raczej pospolitej, niezgrabny ruchowo, do ról amantów aspirować
nie mógł. Za to zabłysnął jako Napoleon w Bogu wojny Adolfa
Nowaczyńskiego, a potem w wielu innych sztukach „z udziałem”
Bonapartego, między innymi w popularnej Madame Sans Gêne.
Zagrał go nawet na ekranie w batalistycznym Panu Tadeuszu,
nakręconym na dziesięciolecie odzyskania niepodległości, ale film
niemy odbierał Jaraczowi jego ogromny atut – charakterystyczny,
nieco chrapliwy głos. Zresztą nawet i w dźwiękowych
produkcjach – jak pisał jego biograf Edward Krasiński –
„sprawiał wrażenie tygrysa w klatce”. Nie umiano odpowiednio
wykorzystać jego możliwości.
Natomiast świetnie sprawdził się w nowym medium, jakim było
radio. Zainauguruje radiowy Teatr Wyobraźni, czytając urywki
Popiołów. Potem już stale będzie współpracował z radiem. Akurat
w dniu napaści Hitlera na Polskę nagrywał w warszawskim studiu
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Od autora Eugeniusz Bodo / Pomnik w Kotłasie Mieczysława Ćwiklińska / Pani Miecia Stefan Jaracz / Buntownik i marzyciel Fryderyk Járosy / Książę konferansjerów Jan Kiepura / Gardło złote i stalowe Pola Negri / Z Lipna do Hollywood Hanka Ordonówna / Wykolejona baśń Juliusz Osterwa / Natchniony czaruś Ludwik Sempoliński / Wodzirej podkasanej muzy Jadwiga Smosarska / Gwiazda mimo woli Ludwik Solski / Fenomenalne zjawisko przyrody Mira Zimińska / Chaplin w spódnicy Aleksander Żabczyński / Amant nienaganny Józef Beck / Nie za wszelką cenę Bolesław Wieniawa-Długoszowski / Dlaczego? Roman Dmowski / Ikona endecji
Władysław Grabski / Ojciec złotówki Henryk Józewski / Strażak wołyński Wacław Kostek-Biernacki / Odium Brześcia, swąd Berezy Eugeniusz Kwiatkowski / Wizjoner strategiczny Ignacy Paderewski / Interludium polityczne Józef Piłsudski / Gorycz wielkości Edward Rydz-Śmigły / Hańba czy niekoniecznie? Sławoj Składkowski / Na baczność i pod pręgierzem Stefan Starzyński / Nieugięty Wincenty Witos / Cyncynat z Wierzchosławic Tadeusz Dołęga-Mostowicz / Śmierć nad Czeremoszem Juliusz Kaden-Bandrowski / W meandrach polityki Kornel Makuszyński / Nie pasował do śmierci Antoni Marczyński / Nadwiślański Karol May Helena Mniszkówna / Potęga kiczu Ferdynand Ossendowski / Gąszcz przygód, tryby historii Stanisław Rembek / Żarna wojny Maria Rodziewiczówna / Mała Orzeszkowa Andrzej Strug / Czerwony sztandar i Pierwsza brygada Zbigniew Uniłowski / Życie jedzone łyżkami Melchior Wańkowicz / Hetman reportażu Tadeusz Boy-Żeleński / Obrazoburca Stefan Żeromski / W sidłach niedoli Zbyszko Cyganiewicz / Herkules spod Jasła
Jadwiga Jędrzejowska / W mikście z królem Gustawem Antoni Kolczyński / Piorun w pięści Halina Konopacka / Harmonia ciała i duszy Wacław Kuchar / Sportowa filharmonia Janusz Kusociński / Pokaleczone stopy Maria Kwaśniewska / Fotka z Hitlerem Stanisław Marusarz / Dziesięć tysięcy skoków Władysław Pytlasiński / Dżentelmen, patriota, Kropiciel Władysław Wagner / Odys znad Bałtyku Stanisława Walasiewiczówna / Polska nade wszystko Ernest Wilimowski / Dwubarwny orzeł Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura / Tryumf i rozpacz Franciszek Fiszer / Poeta biesiady, maestro absurdu Stefan Ossowiecki / Za progiem czasu i przestrzeni
Redakcja: ARTUR SZREJTER Korekta: DOROTA RING Projekt okładki, opracowanie typograficzne oraz skład: TOMASZ KĘDZIERSKI + ALEKSANDRA NAŁĘCZ-JAWECKA – to/studio Fotografie na okładce: Copyright © NAC, fot. Pola Negri, Ignacy Paderewski Fotografie użyte w książce: s. [1], [2], [3], [4], [6], [7], [8], [10], [11], [12], [13], [14], [16], [17], [18], [20], [21], [24], [25], [26], [28], [30], [32], [34], [35], [36], [37], [39], [41], [42], [43], [45], [46], [47], [48], [49], [40], [41], [42], [38]: © NAC / s. [44]: © PAP / s. [15], [40]: © Polona / s. [9], [19], [27], [31], [33], [43]: © East News / s. [5]: autor: Wanda von Debschitz-Kunowski, fot. http://commons.wikimedia.org/wiki/ File:Jan_Kiepura_1933.jpg / s. [23]: autor: Harris & Ewing, fot. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Marshal_Rydz-Smigly_LOC_hec_27123.jpg / s. [29]: fot. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Kornel_Makuszynski_Polish_poet_1931. jpg?uselang=pl / s. [22]: © Muzeum Wojska Polskiego Copyright © by Jerzy Chociłowski, 2013 Copyright © by Instytut Wydawniczy ERICA, 2013 ISBN: 978-83-64185-84-7 Wydanie I, Warszawa 2013 Instytut Wydawniczy ERICA e-mail: wydawnictwoerica@wp.pl www.WydawnictwoErica.pl Oficjalny sklep www.tetraErica.pl Konwersja: eLitera s.c.
Od autora Pomysł tej książki wziął się z zaciekawienia czasem dojrzałej młodości moich rodziców, a także z jesiennego sentymentu do lat własnego dzieciństwa. Druga Rzeczpospolita była nadzwyczajnym podarunkiem losu rzuconym Polakom fortunnym trafem, ale na grunt przygotowany zawczasu przez Piłsudskiego. On też czujnie podejrzewał, że jej egzystencja może być krucha i z tą myślą umierał. Ale na samym początku wdychano beztrosko tlen niepodległości i nic w tym nie było dziwnego. Boy napisał wtedy, że aby zrozumieć szczęście, jakie nas spotkało, trzeba wspomnieć to, co minęło. Szczęście tak wielkie, że uświadomiwszy je sobie po przebudzeniu, ma się ochotę tańczyć w nocnej koszuli po pokoju (piżama jeszcze się wtenczas w męskich sypialniach na dobre nie zadomowiła). Ale po nacieszeniu się wolnością upomniała się o swoje proza życia. Międzywojenne państwo polskie, ubogie, otoczone przez nieprzyjaciół, pod stałą presją napięć społecznych – nie mogło być idyllą. Blaskom towarzyszyły cienie, bywało chlubnie, ale i niechlubnie. W PRL jeżdżono na Dwudziestoleciu jak na łysej kobyle, acz z upływem czasu zaczęły pobrzmiewać łagodniejsze tony. Zakradała się cichaczem melancholia. Lata dwudzieste, lata trzydzieste, wracały piosenką, sukien szelestem, błękitnym cieniem nad talią kart... Naturalną przewagę w tych retrowestchnieniach miała rozrywka
z akcentem na kobiety, wino i śpiew. Czyli fragment dużo większej i mniej efektownej całości, która dopiero w obecnej dobie nabiera wyraźniejszych kształtów. I frapuje inaczej. Wychodzi na jaw, że ów archiwalny odcinek naszej historii pod wieloma względami nie zestarzał się całkowicie i może budzić zdrową ciekawość. I prowokować pouczające odniesienia do teraźniejszości. Dwudziestolecie wyróżnia się także mnogością kolorowych, niezwyczajnych ludzi. Niektórzy osiągnęli wielką popularność, a nawet rozgłos sięgający daleko poza rodzime podwórko i wciąż się o nich pamięta. Inni, mniej znani, idą w zapomnienie, ale są tak mocno wpisani w tło tamtego krajobrazu, że zasługują na wydobycie z cienia. Jednych i drugich miałem na uwadze, układając karcianą talię, w której znalazły się postacie z czterech profesji – artyści, politycy, pisarze oraz sportowcy z dodatkiem dwóch uniwersalnych dżokerów spoza tego grona. Wybór wizerunków do tej talii oraz sposób ich przedstawienia są oczywiście subiektywne, lecz inaczej być nie mogło. Podkowa Leśna, maj 2013
Eugeniusz Bodo 1899–1943 Pomnik w Kotłasie Moja niania nad kołyską / tak śpiewała mi co dzień, Że zdobędę w życiu wszystko / i usunę wszystkich w cień – śpiewał Eugeniusz Bodo w filmie Pieśniarz Warszawy. Są lata trzydzieste i wygląda na to, że niania się nie myliła. Bodo to jedna z najmocniej świecących gwiazd w ówczesnej konstelacji artystycznej. Śpiewa prawie w każdym nowym filmie i prawie zawsze jest to szlagier. Umówiłem się z nią na dziewiątą, Ach, te baby, Zimny drań, Całuję twoją dłoń, madame, Ach, śpij kochanie – to wykonywane do dziś, odporne na upływ czasu evergreeny. Bodo bryluje zresztą na wszystkich polach lekkiej muzy i wszędzie styka się z aplauzem. Wystawiona we Lwowie leciwa angielska farsa Ciotka Karola Thomasa Brandona (inscenizowana zresztą chętnie do dziś) tylko dzięki jego gościnnemu udziałowi przynosi dziennie 1600 złotych. A zacny Pan Jowialski Fredry zaledwie 114 złotych. Dyrektor teatru Arnold Szyfman mawiał z żalem, że „publiczność jest jak kobieta i przemawia do niej tylko to, co chętnie słyszy”, toteż z bólem komponował swój repertuar „kulinarnie” – z dań pod gust widowni. Jedno z nich – komedyjka muzyczna Jim i Jill (z Bodo i Marią Modzelewską), mimo ogólnego kryzysu idzie sto razy. Wszystko, co poważniejsze, robiło klapę, za to do kabaretów i na operetki walono drzwiami i
oknami. Bodo próbował sił i w operetce, ale w tym akurat wypadku bez powodzenia. Był muzykalny, świetnie tańczył, miał ciepły, przyjemny głos – zdaniem Ludwika Sempolińskiego: dobry do piosenek – ale partii operetkowej nie mógł podołać, co się wyraźnie ujawniło w Zemście nietoperza. Była to jednak tylko przelotna chmurka na świetlistym szlaku jego dalszych tryumfów. Kariera Bodo jest zdumiewająca o tyle, że nie ukończył on żadnej szkoły aktorskiej. Wystarczał mu wrodzony talent i zmysł obserwacyjny – uczył się od dziecka, podpatrując popisy innych i od każdego coś przejmując. Daje sobie radę nawet w rewiach quasi-cyrkowych, bo jest wysportowany i sprawny fizycznie, ale na ekranie czaruje przede wszystkim jako amant. Dość nietypowy zresztą, bo o ciężkawej figurze, szerokiej fizys, nieregularnych rysach. Nie ma takich warunków, jak Aleksander Żabczyński, Adam Brodzisz czy Jerzy Pichelski. Z uśmiechem mawia, że ma może ładną i ciekawą twarz, ale raczej dla życzliwych znajomych niż dla szerokiej publiczności. Nadrabia jednak te mankamenty osobistym wdziękiem, elegancją i galanterią. Zawsze szarmancki, wykwintnie ubrany, zostaje nawet Królem Mody na jednym z dorocznych balów w hotelu „Europejskim”. Zadaje szyku w lśniącym chevrolecie, często w towarzystwie kolosalnego doga arlekina o imieniu Sambo. Są nierozłączni, lubią się wspólnie fotografować, chodzą razem do restauracji. Sambo dostaje nawet rólki w dwóch filmach i wywiązuje się z zadań bez zarzutu. Oczywiście kobiety wzdychają do Bodo, przyciąga je magnetycznie, miewa przygody, ale powodów do skandali nie daje. Na kilka lat zaanektuje go smagła, czarnooka Nora Ney. Naprawdę nazywała się Sonia vel Zosia Nejman i uciekła (dosłownie) spod Białegostoku od rodziców, aby zostać w stolicy
artystką, co jej się udało. Ta zapomniana już zupełnie gwiazdka przedwojennego kina zagrała w dwunastu filmach, głównie jako femme fatale. Wróżono jej karierę Poli Negri, a i mariaż z Bodo podobno był bliski, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Wojna rzuciła ją poza kraj, do którego nigdy nie wróciła (zmarła w Kalifornii w wieku 97 lat). Wyraźniejsze zamiary małżeńskie miał Bodo względem pięknej Tahitanki Reri. Była to głośna romantyczna historia, prasa długo się nią karmiła. Owa Reri, w rzeczywistości Anne Chevalier, była córką mera Papeete, miasteczka będącego stolicą (do dziś zresztą jest) Polinezji Francuskiej. Miała 17 lat, gdy przypadkiem wypatrzył ją pracujący dla Hollywood sławny niemiecki reżyser filmowy Friedrich Murnau, twórca Nosferatu. Obsadza ją szybko w głównej roli w filmie Tabu „opowieści z mórz południowych”. Po zdjęciach na Tahiti zabiera dziewczynę do Stanów, gdzie jest popyt na tego rodzaju egzotykę i Reri ma widoki na karierę. Na tydzień przed premierą Tabu Murnau ginie w wypadku samochodowym, co bardzo wzmaga zainteresowanie filmem. Producenci organizują wkrótce promocyjny objazd Tabu po Europie, wzbogacany wokalno-tanecznymi występami Reri, które wszędzie budzą sensację. W marcu roku 1933 Reri przybywa z Berlina do Warszawy na jeden tylko występ w „Alhambrze” na Karowej. Na widowni jest Bodo, który spontanicznie zakochuje się w Reri, a ona dla niego pozostaje w Polsce. Na dzień dobry ofiarowuje jej pięć tysięcy złotych plus futro, żeby nie marzła. Niebawem we własnej wytwórni (Urania) Bodo kręci specjalnie dla niej Czarną perłę, mroczny dramat, w którym Reri gra Polinezyjkę Moanę, on zaś ciemnego typa, którego ona kocha do szaleństwa. Moana ginie od kuli dla niego przeznaczonej. On ją uwielbia, a na ekranie pyta: „Powiedz, czego pragnie
serce twoje?”, ona śpiewa (po polsku): „Dla ciebie chcę być biała, bielutka tak jak ty”. Ich miłość kwitnie także poza ekranem. Zamieszkują razem z jego matką, Anną Jadwigą Dorotą Dylewską, która dawno już pogodziła się z tym, że Bodo nie zostanie lekarzem, jak to sobie wymarzyła. Podobno bez oporów zaakceptowała wybrankę syna, mimo jej kakaowej karnacji, choć niektórzy uważają, że jej nie znosiła i dlatego właśnie doszło z czasem do rozpadu ich związku, bo mamusia była dla Bodo najważniejsza, a na drugim miejscu był Sambo. Natomiast Arkady Fiedler twierdził, że Bodo, „gładysz i letkiewicz”, zwyczajnie znudził się dziewczyną i porzucił ją, gdy „minęła burza krwi”. Prawda może leżeć gdzieś pośrodku, bo już w Ameryce Reri nabrała zamiłowania do alkoholu, którego Bodo nie tykał. Lansując różne rzeczy (kapelusze, zegarki, pastę do zębów, krawaty, tweedowe marynarki), odmawiał reklamowania Wyborowej Baczewskiego, tłumacząc to „nałogową abstynencją”. Tak czy owak, idylla nie trwała długo. W 1935 roku Reri na zawsze opuszcza Polskę. Po wielu latach natknął się na nią podczas swych reporterskich wypraw na południe globu Lucjan Wolanowski i opisał to w książce Księżyc nad Tahiti. Dożyła 65 lat. Wiosną 1939 roku Bodo udziela odpłatnie swego imienia luksusowej kawiarni na ulicy Pierackiego (dziś Foksal), kupuje tamże obszerny apartament, szykuje kolejny film, podpisuje kontrakt z nowo powstałym teatrem Tip-Top. Przyszłość rysuje się różowo, scenariusz niani nadal się sprawdza. Druzgocze go kompletnie wybuch wojny. Za namową matki Bodo ucieka z Warszawy. Boi się zemsty hitlerowców, bo dworował sobie z nich na estradzie, jego ostatni film też miał mieć wymowę antyniemiecką. Ląduje we Lwowie, okupowanym już przez bolszewików, gdzie schroniło się wielu innych popularnych
artystów (między innymi Mieczysław Fogg, Kazimierz „Lopek” Krukowski, Konrad Tom, Zofia Terné, Wiera Gran, Andrzej Bogucki). Angażuje się tam do teatrzyku Tea-Jazz Henryka Warsa, gdzie występuje też Renata Bogdańska, późniejsza generałowa Andersowa. Jest konferansjerem i śpiewa po rosyjsku (tytuł piosenki Tylko we Lwowie cenzura sowiecka zmienia złowieszczo na Praszczalnaja piesienka lwowskowo dżaza). Po ataku Hitlera na ZSRR Bodo nagle znika i wszelki słuch o nim ginie. Krążą pogłoski, że nie żyje, że zastrzelili go Niemcy. Nie wierzy w to jego matka – i ma rację. Po dziesięcioleciach dopiero wychodzi stopniowo na jaw cała okropna prawda, odnajdują się świadkowie, powstają filmy. Co się okazało? Kiedy zespół Warsa ma znów wyruszyć w długie tournée po miastach ZSRR, Bodo nagle odmawia wyjazdu. Oświadcza, że będzie się starał dostać do Ameryki. Jakim sposobem? A takim, że ma szwajcarskie obywatelstwo. Nie wszyscy wiedzą, że urodził się w Genewie, że naprawdę nazywa się Bohdan Eugène Junod, że jest synem zadomowionego w Polsce Szwajcara, nieżyjącego już Teodora Junoda, że „Bodo” to pseudo artystyczne, sklejone z dwu pierwszych liter jego imienia i trzeciego imienia matki. Po ujawnieniu swej szwajcarskiej tożsamości Bodo wpada bezpowrotnie w sidła NKWD. Przesłuchiwany, nie ukrywa, że bywał często w Niemczech i gdzie indziej na Zachodzie, że zna niemiecki i inne obce języki. Nie tai, że ostatni film, który przygotowywał w Polsce, miał nosić tytuł Uwaga – szpieg! I że wcielał się w nim w oficera Dwójki, czyli polskiego wywiadu wojskowego. Wszystko to w logice NKWD przesądza, że aktor musiał być agentem wrogiego wywiadu. Niczego mu, rzecz jasna, nie udowodniono, stwierdzając tylko, że kłamał podczas śledztwa,
i jako „element społecznie niebezpieczny” został skazany na pięć lat ciężkich robót w „obozie poprawczym”. Po układzie Sikorski-Majski (lipiec 1941), przywracającym stosunki dyplomatyczne między rządem RP na uchodźstwie a ZSRR, ambasada polska w Moskwie zabiega o uwolnienie Bodo, ale na próżno. Tak zwana amnestia, dzięki której wypuszczono z łagrów dziesiątki tysięcy Polaków, formalnie go nie dotyczy, bo ma paszport szwajcarski. Zainteresowanie nim Polaków tylko mu zaszkodziło, umocniło bowiem NKWD w słuszności oskarżeń o szpiegostwo. Po udręce więzień na Butyrkach w Moskwie i w poduralskiej Ufie w połowie maja 1943 roku trafia Bodo do łagru pod Kotłasem (obwód archangielski). Jest w stanie skrajnego wycieńczenia, chory na pelagrę i gruźlicę płuc. Na dwóch fotografiach więziennych, przesłanych (za rządów Gorbaczowa) jego krewnej przez rosyjski Czerwony Krzyż, trudno go rozpoznać. Miał wyjść na wolność 26 czerwca 1946 roku. Skonał po niecałych pięciu miesiącach, 7 października 1943 roku. Miał 43 lata. Sambo przeżył go o niecały rok, padł ofiarą walk podczas Powstania Warszawskiego. Pani Dylewska już wtedy nie żyła. W roku 1991 ustawą Federacji Rosyjskiej Bodo został zrehabilitowany. Po dalszych 20 latach – 2 października 2011 roku – na cmentarzu w Kotłasie odsłonięto jego symboliczny pomnik w formie płyty nagrobnej nakrytej kratą. Własnego grobu Bodo nie miał, jego zwłoki wrzucono do zbiorowego grzebalnego dołu.
Mieczysława Ćwiklińska 1879–1972 Pani Miecia Nazywano ją również „Ćwikłą” i było to określenie bogatsze w podteksty, na ogół jednak życzliwe. „Panią Miecią” zaś stała się w wieku mocno dojrzałym, jako otoczona szacunkiem ulubienica publiczności i pupilka krytyki. Niewątpliwie była jedną z najbardziej kasowych przedwojennych aktorek. Grywała w operetkach i na deskach teatrów, głównie w farsach, ale największą popularność przyniosły jej, siłą rzeczy, role filmowe. Na ekranie pojawiła się po raz pierwszy, mając już lat 54 (Jego ekscelencja subiekt), ale wystąpiła aż w trzydziestu sześciu filmach i całkiem słusznie uchodzi za ikonę kinematografii Dwudziestolecia. Na ulicy rozpoznawano ją natychmiast, a Kazimierz Wierzyński na jej widok zawołał pewnego razu: „Czapki z głów, Ćwikła idzie!”. Po wojnie zagrała tylko w jednym filmie – Ulicy Granicznej Aleksandra Forda. Pochodziła ze znanego aktorskiego klanu Trapszów i od dziecka towarzyszyła rodzinnej trupie w cygańskich wędrówkach po całej Polsce. Debiutowała rolą Helenki w komedii Grube ryby Michała Bałuckiego, ale pod pseudonimem Mieczysława Gryf, gdyż nie chciała być jedną z wielu Trapszówien. Wyszła za mąż w wieku 17 lat, za dziennikarza i pisarza Zygmunta Bartkiewicza (autora powieści Historia jednego podwórza), sporo od niej starszego. Był to birbant, kobieciarz, pojedynkowicz i despota domowy. Zabronił żonie aktorstwa i odgrażał się, że zastrzeli ją jak kaczkę, jeśli znów pokaże się na
scenie, bo w jego rodzinie komediantek nigdy nie było. Ona już po roku ma go dosyć. Ucieka do mamy i wraca na scenę jako Ćwiklińska – to panieńskie nazwisko jej babki. Mąż dał jej w końcu rozwód, ale pod warunkiem, że nie wyjdzie ponownie za mąż przed upływem sześciu lat. Ale romansować jej wolno i nie wzdraga się przed tym. Rozchodzą się pogłoski, że jej paryskie lekcje śpiewu sponsorował baron Kronenberg. Popada też w prawdziwie gorącą miłość. Obiekt – Henryk Mader, nieco młodszy od niej, zamożny i zabójczo przystojny syn hotelarzy warszawskich. Planują ślub, ale on, niestety, musi wyjechać w interesach do Ameryki Południowej. Zostaje tam dość długo, a osamotniona Ćwiklińska wpada w sidła uroczego Jana Pawłowskiego, aktora, piosenkarza, a także hazardzisty i malwersanta. Aby spłacić długi, wykorzystuje kilkudniową nieobecność kochanki i ogołaca jej wytwornie urządzone mieszkanko ze stylowych mebelków, sreber, obrazów i w ogóle z wszystkiego, co przedstawia jakąś wartość. Z nadzieją na powetowanie sobie finansowej straty rusza Ćwiklińska na występy zagraniczne (Niemcy, Francja, w końcu Rosja). W trakcie francuskiego tournée ma romansową przygodę z akompaniującym jej pianistą. Pod koniec tych wojaży niezwykłym zbiegiem okoliczności spotykają się w Moskwie z Maderem. Wciąż w sobie zakochani, postanawiają się pobrać i czynią to po powrocie do Warszawy w roku 1919. Ślub był ewangelicki, bo już wcześniej, aby rozwieść się z Bartkiewiczem, aktorka musiała zmienić wyznanie. Przez następne dwa lata Pani Miecia udziela się w klasycznych operetkach; na tym polu królują jednak ówczesne primadonny – Lucyna Messal i Wiktoria Kawecka, toteż Ćwiklińska, niezaprzeczalnie słabsza głosowo, pozostaje w ich cieniu. Pozbywa się tego dyskomfortu, zrywając całkowicie z operetką
po przejściu do teatrów prowadzonych przez Arnolda Szyfmana, gdzie jej talent komediowy znajduje radosne ujście przy pełnych salach i to mimo szalejącego kryzysu. Zachwycił się nią także sam Boy-Żeleński, pisząc w „Kurierze Porannym”, że „jest jednym z owych stworzeń zesłanych po to, aby rozjaśniać ten padół smutku i głupoty; urocze zjawisko, subtelna artystka, wzór gry inteligentnej, pełnej uśmiechów i życia”. Olga Niewska, modna wtedy, dziś zapomniana rzeźbiarka (pozował jej również Piłsudski), wykonuje popiersie Pani Mieci w brązie. Portretuje także Madera, który ulega przy tym magii jej demonicznych oczu i, wynika z tego gwałtowny romans. Tego już Ćwikła nie ścierpi. Wystawi mężowi walizki za drzwi. Mader zamieszkał z Niewską i po rozwodzie z Miecią ożenił się z kochanką, ale potem i jednego, i drugiego żałował. Nadal czerpał z życia pełnymi garściami, co skończyło się raptownie – śmiertelnym zawałem. W prywatną pustkę Pani Mieci wdziera się później ktoś drastycznie różny od jej poprzednich mężczyzn, przede wszystkim fizycznie. Jest po prostu brzydki, w dodatku niski, pyzaty, grubawy, o śniadej cerze. To Marian Sztajnberg, były subiekt księgarski, a teraz wydawca, który po przejęciu znanej firmy Ferdynand Hoesick i S-ka zachował jej stary szyld. Przyjaciel poetów, biesiaduje z nimi w najlepszych lokalach, płacąc słone rachunki. Wydają u niego swoje utwory same tuzy literackie – Iwaszkiewicz, Słonimski, Wierzyński, Tuwim, Broniewski – mimo że zwykle ociąga się z wypłatą honorariów. Wydrukował także książkę Witkacego, Pożegnanie jesieni. Zachował się jego portretowy pastel autorstwa Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ćwiklińską zdobył nieustępliwą adoracją, poza tym przekroczyła już wtedy pięćdziesiątkę i po wielu uczuciowych
perypetiach czuła się samotna. Sztajnberg zaś nie ustawał w konkurach, fortyfikując je naręczami kwiatów, furą bombonierek i potokiem miłosnych listów. W końcu artystka ulega i Sztajnberg zabiera ją w podróż poślubną do Włoch. Ona go jednak nie kocha, małżeństwo okazuje się niewypałem, w dodatku on coraz częściej sięga po jej pieniądze z honorariów filmowych i teatralnych. Mimo zupełnego rozłamu, w dalszym ciągu mieszkają razem, gdyż Sztajnberg nie chce się wyprowadzić. Robi to dopiero podczas okupacji, bo musi ukrywać się przed Niemcami. Traci księgarnię i wydawnictwo, jest bez grosza. Próbuje razem z bratem uciec do Szwajcarii, używając fałszywych dokumentów, ale rzecz się nie udaje. W 1943 roku umiera z głodu w warszawskim getcie. Po zajęciu Warszawy przez Niemców Pani Miecia sprzedaje papierosy w „Cafe Bodo”, później jest kelnerką w kawiarni „U aktorek”, w której ma założycielski udział. Po eksmisji z mieszkania w dzielnicy zastrzeżonej dla Niemców przenosi się do podwarszawskiej Podkowy Leśnej, gdzie ma willę „Irambo” (już nie istnieje), w której czekają na nią tęsknie dwa pekińczyki – Ciuńcia i Migdał. Nadal zarabia kelnerowaniem „U Aktorek”, tyle że już w innym lokalu. Jest akurat w Podkowie, gdy wybucha Powstanie, dzięki czemu unika całej grozy tamtych dni, a może i śmierci. Po wojnie zaczyna grać w Krakowie(Podstolina w Zemście), potem peregrynuje po całej Polsce jako Lulu w Skizie Zapolskiej (Ćwik-ćwik, ćwik-ćwik, Ćwiklińska / Od Skierniewic aż do Mińska / Wciąż publiczka na mnie lizie / Gdy przyjeżdżam i gram w „Skizie” – żartował satyryk Janusz Minkiewicz do spółki z Brzechwą). Później, już z warszawskim Teatrem Polskim pojechała do Londynu, by wzruszać tamtejszą Polonię, co się jej – mimo
pewnych obaw – w zupełności udało. Gra tam w Mężu i żonie Fredry oraz w Domu kobiet Nałkowskiej. Marian Hemar napisze potem: „Mówi tym samym głosem, zuchwałym i kpiącym, tą samą nieskazitelną dykcją, której humor rzeźbi zdania, prześwietla słowa, na policzkach te same dołeczki! Jak nikt inny, jak żadna inna aktorka, ona, Pani Miecia, Ćwikła, była uosobieniem Warszawy (...) Widzę w niej jakiś głęboki symbol. Po wszystkich bombach i ogniach, burzach i zmorach, ona właśnie, żywa, tryumfująco młoda, rozżarzona uśmiechem błyska do nas oczyma (...) sam już nie wiem – Ćwiklińska czy nasza prawdziwa Warszawa”. Ostatnią, popisową rolą Pani Mieci – gdy już była chora i prawie niewidoma – była Babka w sztuce Drzewa umierają stojąc hiszpańskiego autora Alejandro Casony. Wystąpiła w niej ponad 1500 razy, w tym także na czternastu scenach Kanady i Stanów Zjednoczonych, dając świadectwo fenomenalnej żywotności. Miała już wtedy 91 lat, a żyła jeszcze dwa. Ktoś powiedział, że zawarła pakt nieagresji z czasem.
Stefan Jaracz 1883–1945 Buntownik i marzyciel Pogodny majowy świt. Rok 1904. Z legowiska na stancji zrywa się, po bezsennej nocy, student filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego Stefan Jaracz. Krzycząc: „Wstępuję do teatru”, wybiega na ulicę i maszeruje za miasto, gdzie na wzgórku gorączkowo deklamuje urywki jakichś „nienazwanych ról” – bez sensu i składu. Do powzięcia – i to z taką mocą – tej decyzji pchnęło Jaracza posępne uświadomienie sobie sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie miał środków na czesne, a brakowało mu sił, żeby jednocześnie uczyć się i pracować, zwłaszcza z ledwie zaleczonymi zwapnieniami w płucach. Zresztą o każde zajęcie było wtedy, w austriackiej jeszcze Galicji, bardzo trudno. Raz dostał pracę jako korektor w socjalistycznym pisemku „Naprzód”, które redagował Ignacy Daszyński (pierwszy premier II RP), ale z powodu dwóch fatalnych błędów został wyrzucony. W słowach „niebo usłane gwiazdami” nie dostrzegł, że chochlik drukarski zamienił literę „ł” na „r”. I przeoczył, że zamiast „dwugłowego orła”, wydrukowało się „osła”. Powrót na podtarnowską wieś, gdzie jego ojciec, chłopski nauczyciel w szkółce ludowej, boryka się z galicyjską biedą, nie wchodzi w rachubę. Nie po to Stefan wydobywał się z nizin, żeby znów tam się znaleźć. Pomysł pójścia do teatru, który dawał szanse na stały zarobek,
nie jest pozbawiony podstaw. Zamiłowanie do aktorstwa ujawnia się w Jaraczu bardzo wcześnie, jeszcze w szkole. Udzielał się w jasełkach, często deklamował (głównie Słowackiego), pod koniec gimnazjum zagrał w uczniowskim Weselu – i to trzy role, wyróżnił się też w amatorskim przedstawieniu jednej z jednoaktówek Fredry. A jako akademik biegał do Teatru Miejskiego, który akurat wtedy eksplodował wielką poezją polską od Mickiewicza po Wyspiańskiego. Z takim kontem, wspartym estymą studenta UJ, zgłasza się do Teatru Ludowego i po przesłuchaniu recytatorskim dostaje tak zwane wolnonajemne engagement, płatne koronę od występu. Debiutuje jako Opryszek w Karpackich góralach Józefa Korzeniowskiego. Dostał do wypowiedzenia tylko jedną kwestię: „A co jemu się stało?”. Jednakże nie pokutuje długo w czyśćcu statystów, mimo że tak zwane warunki ma niepowabne: niski, krępy, kanciasty, o twarzy raczej pospolitej, niezgrabny ruchowo, do ról amantów aspirować nie mógł. Za to zabłysnął jako Napoleon w Bogu wojny Adolfa Nowaczyńskiego, a potem w wielu innych sztukach „z udziałem” Bonapartego, między innymi w popularnej Madame Sans Gêne. Zagrał go nawet na ekranie w batalistycznym Panu Tadeuszu, nakręconym na dziesięciolecie odzyskania niepodległości, ale film niemy odbierał Jaraczowi jego ogromny atut – charakterystyczny, nieco chrapliwy głos. Zresztą nawet i w dźwiękowych produkcjach – jak pisał jego biograf Edward Krasiński – „sprawiał wrażenie tygrysa w klatce”. Nie umiano odpowiednio wykorzystać jego możliwości. Natomiast świetnie sprawdził się w nowym medium, jakim było radio. Zainauguruje radiowy Teatr Wyobraźni, czytając urywki Popiołów. Potem już stale będzie współpracował z radiem. Akurat w dniu napaści Hitlera na Polskę nagrywał w warszawskim studiu