AGATHA CHRISTIE
ZŁO CZAI SIĘ WSZĘDZIE
tłumaczył
Jan Tadeusz Dehnel
CZYTELNIK * 1971
Rozdział Pierwszy
Kapitan Roger Angmering zyskał opinię niebywałego
dziwaka, gdy w 1782 roku wybudował sobie dom na przy-
brzeżnej wysepce położonej naprzeciw osady Leathercombe
Bay. Człowiek z tak dobrej rodziny winien raczej zajmować
okazały dwór pośród łąk i rozległych pastwisk, przeciętych
szemrzącym strumieniem. Ale kapitan Roger Angmering miał
tylko jedną wielką miłość: morze. Wobec tego postawił
odpowiednio solidny dom na skalistej przybrzeżnej wysepce
smaganej wichrem i licznie nawiedzanej przez mewy, którą
każdorazowy przypływ odcinał od lądu. Morze było pierwszą i
ostatnią jego miłością, więc nie ożenił się, a gdy umarł,
wysepka wraz z domem przeszła na własność dalekiego
krewnego. Spadkobierca jak i jego potomkowie niewiele dbali
o zapis, ponieważ ich własne dobra kurczyły się stopniowo i z
pokolenia na pokolenie systematycznie ubożeli.
W roku 1922, kiedy dojrzał ostatecznie kult wypoczynku nad
morzem, a Devon i Kornwalia przestały uchodzić za okolice
zbyt upalne latem, Artur Angmering przekonał się, że
niepodobna sprzedać obszernego, lecz niewygodnego domu z
późnego okresu gregoriańskiego na prywatną rezydencję,
natomiast wcale niezłą cenę uzyskał za teren nabyty w swoim
czasie przez zakochanego w morzu kapitana. Stary, solidny
dom został przebudowany i upiększony. Betonowa grobla
połączyła wysepkę z lądem stałym, a na samej wysepce za-
projektowano i wykuto w skale liczne „zakątki” i „spacerowe
alejki”. Były tam dwa korty tenisowe oraz słoneczne tarasy
opadające ku plaży położonej nad miniaturową zatoczką i
zaopatrzonej w łodzie, tratwy oraz kajaki. Hotel Roger na
Wyspie Przemytników opodal Leathercombe Bay został po-
wołany do życia z wielką pompą. Od czerwca do września, a
także podczas krótkiego sezonu w okresie wielkanocnym pełno
tam było od parteru do poddasza. W 1934 roku budowlę
powiększono i uzupełniono koktajlbarem, obszerniejszą salą
restauracyjną oraz kilkoma nowymi łazienkami. Ceny za pobyt
rosły. Ludzie mawiali: „Byłeś w Leathercombe Bay? Nie? Na
czymś w rodzaju wyspy jest tam diablo przyjemny hotel.
Wygodny, dobra kuchnia, spokój. Nie zobaczysz tam łazęgów
ani wycieczkowych autokarów. Musisz pojechać do
Leathercombe Bay!”. No i ludzie jeździli.
W Hotelu Roger rezydowała pewna osobistość bardzo
wybitna - przynajmniej we własnym pojęciu. Herkules Poirot
- wytworny, w białym płóciennym garniturze, w panamie
ocieniającej oczy i z wąsami przepysznie podkręconymi -
siedział rozparty na wygodnym leżaku i z zainteresowaniem
obserwował plażę. Z hotelu schodziło się na nią po kilku ta-
rasach, a przy brzegu roiło się od łódek, kajaków oraz gu-
mowych i brezentowych tratw. Była tam również długa
trampolina i trzy pontony zakotwiczone w rozmaitych odle-
głościach od brzegu. Jedni plażowicze kąpali się w morzu, inni
leżeli rozciągnięci na piasku, jeszcze inni troskliwie na-
maszczali się rozmaitymi olejkami. Nieplażowicze zasiedli na
górnym tarasie i wymieniali uwagi tyczące pogody, widoku
roztaczającego się przed nimi, wiadomości z porannej prasy
lub innych aktualnych problemów.
Poirot słuchał dobywającego się nieustannie z ust pani
Gardener jednostajnego szemrzenia słów, którym wtórowało
niemniej jednostajnie pobrzękiwanie, ponieważ pani Gardener
mówiła i równocześnie pracowicie robiła na drutach. Obok niej
zajmował leżak małżonek, Odell C. Gardener, który zsunął
kapelusz na nos i od czasu do czasu, gdy bywał do tego
wezwany, wypowiadał krótkie zdanie. Para ta znajdowała się
po lewej stronie słynnego detektywa, po prawej panna
Brewster, atletycznie zbudowana osoba o sympatycznej,
ogorzałej twarzy i szpakowatych włosach, rzucała niekiedy
lapidarne uwagi. Miało się wrażenie, iż basowy głos owczarka
przerywa chwilami wytrwałe ujadanie szpica. Pani Gardener
rozprawiała właśnie:
- A więc powiedziałam mężowi, że turystyka to rzecz
wskazana i przyjemna, no i, jak powiedziałam, lubię każde
miejsce zwiedzić dokładnie. Ostatecznie jednak, jak powie-
działam, Anglię załatwiliśmy gruntownie, a teraz chciałabym
tylko trafić do jakiejś spokojnej miejscowości nad morzem i
odprężyć się, wytchnąć. Czuję potrzebę relaksu! Powiedziałam,
że muszę odpocząć. Prawda, Odell?
- Prawda, kochanie - mruknął zza kapelusza pan Gardener.
- Kiedy napomknęłam o tym panu Kelso od Cooka... -
rozwijała temat pani Gardener. - (Pan Kelso układał zawsze
nasze marszruty i był pod każdym względem nieoceniony. Nie
wiem doprawdy, jak radzilibyśmy sobie bez niego!) Kiedy więc
napomknęłam mu o tym, pan Kelso powiedział, że najlepsze,
co możemy zrobić, to właśnie wybrać się tutaj. Mówił, że jest to
miejsce wyjątkowo malownicze i ustronne, ale posiada
wszelkie wygody, no i jest pod każdym względem ekskluzywne.
Mój mąż wtrącił się naturalnie do rozmowy i zapytał o
urządzenia sanitarne. Bo proszę sobie wyobrazić - zwróciła się
do Herkulesa Poirota - pewnego razu siostra mojego męża
pojechała do pensjonatu, jak mówiono ekskluzywnego pod
każdym względem i położonego w sercu wrzosowisk i... Czy
pan uwierzy? Nie było tam kanalizacji! Rzecz jasna, że mój
mąż musi teraz odnosić się nieufnie do wszelkich miejsc
zabitych deskami. Prawda, Odell?
- Prawda, kochanie - przytaknął posłusznie pan Gardener.
- Ale pan Kelso uspokoił nas od razu. Zapewnił, że tutejsze
urządzenia sanitarne to ostatni krzyk komfortu, a kuchnia jest
rzeczywiście na poziomie. Przyznaję, że miał słuszność. A wie
pan, co mi najbardziej odpowiada? Panujący tu nastrój, że się
tak wyrażę, intymny. Hotel jest mały, więc wszyscy
rozmawiamy ze sobą, wszyscy się znamy. Bo, widzi pan,
największa wada Brytyjczyków polega na tym, że mają zwyczaj
trzymać na dystans ludzi, których nie znają przynajmniej od
kilku lat. A potem nie ma przyjemniejszych od nich ludzi! Pan
Kelso mówił także o zjeżdżających tu na wypoczynek
ciekawych ludziach, no i, jak widać, miał rację również w tej
kwestii. Jest tutaj pan, panie Poirot, i panna Darnley. Mało nie
zemdlałam, kiedy mi powiedziano, kim pan jest, panie Poirot.
Prawda, Odell?
- Prawda, kochanie.
- Ha! - wtrąciła zaczepnie panna Brewster. - To dopiero
sensacja! Żywy Herkules Poirot!
Słynny detektyw rozłożył ręce gestem uprzejmej przy- gany.
- Bo, proszę pana - zwróciła się doń pani Gardener płynnie i
gładko - wiele o panu słyszałam od Kornelii z domu Robson. W
maju, widzi pan, byliśmy z mężem w Badenhofie, no i, ma się
rozumieć, Kornelia opowiedziała nam wszystko o tej historii w
Egipcie, kiedy to został zamordowany Linnet Ridgeway.
Mówiła, jaki pan był cudowny, a ja od tamtej pory umierałam
wprost z pragnienia, by pana poznać. Prawda, Odell?
- Prawda, kochanie.
- No i panna Darnley! Ubierałam się u Rose Mond, a
przecież Rose Mond to ona! Jej modele są zawsze wyjątkowo
pomysłowe. Mają bajeczną linię! Suknia, w której wystąpiłam
wczoraj wieczorem, to właśnie jej kreacja. No i moim zdaniem
panna Darnley to osoba urocza pod każdym względem.
- Dziewczyna prezentuje się pierwszorzędnie! - wtrącił
major Barry, który siedząc za panną Brewster pochłaniał
plażowiczów wyłupiastymi oczami.
Pani Gardener żywiej poruszyła drutami i raz jeszcze
zwróciła się do Herkulesa. Poirota:
- Jedno muszę wyznać, proszę pana. Spotkanie z panem
tutaj wstrząsnęło mną nie tylko dlatego, że uważałam je za
swojego rodzaju sensację. To była naprawdę sensacja! Mój
mąż wie coś o tym. Ale to nie wszystko, proszę pana. Przyszło
mi również na myśl, że może pan bawić w tym hotelu, że się
tak wyrażę, zawodowo. Rozumie pan, co mam na myśli,
prawda? Otóż, ja jestem wyjątkowo wrażliwa, co mój mąż
może potwierdzić, więc nie wiem, co by się ze mną stało,
gdybym w jakikolwiek sposób była zamieszana w jakąś ponurą
zbrodnię. Widzi pan...
Pan Gardener odchrząknął głośno.
- Widzi pan, moja żona jest wyjątkowo wrażliwa - oznajmił.
Herkules Poirot ponownie rozłożył ręce.
- Ależ zaręczam, madame, że jestem tu w takim samym
charakterze jak państwo. Chcę wypocząć, przyjemnie spędzić
urlop. Nie w głowie mi żadna ponura zbrodnia.
- Na Wyspie Przemytników trudno byłoby odnaleźć ciało -
wtrąciła krótkim szczeknięciem panna Brewster.
- To twierdzenie niezupełnie ścisłe - podchwycił Poirot i
wskazał ręką w stronę plaży. - Proszę spojrzeć na leżące na
piasku szeregi. Co pani widzi? Nie mężczyzn i nie kobiety. Nie
ma w nich nic indywidualnego. To, mademoiselle, są ciała. Po
prostu ciała!
- Gdzieniegdzie ciała całkiem ładnych dziewcząt. Może tylko
trochę za chude - wtrącił tonem znawcy major Barry.
- Tak. Ale czy one do pana przemawiają? - zawołał Poirot. -
Jaki w nich urok? Jaka tajemniczość? Jestem już stary, należę
do starej szkoły. Za moich młodych lat dreszczem przejmował
widok kostki, rąbka falbanki halki, ba! miękkiego zaokrąglenia
łydki albo nawet podwiązki...
- Figlarz! Figlarz! - rzuci! ochrypłym głosem major Barry.
- Współczesne ubiory są bez porównania bardziej sensowne
- zawyrokowała panna Brewster.
- Racja! To, panie Poirot, święta racja! - zabrała znów głos
pani Gardener. - Wiadomo panu, jak sądzę, że w dzisiejszych
czasach dziewczęta i chłopcy prowadzą życie bardziej
naturalne, zdrowsze. Bez ceremonii dotrzymują sobie nawza-
jem towarzystwa no i... i... - pani Gardener zarumieniła się
lekko, bo była skromna z natury -... i nie robią wielkich rzeczy
z... z takich spraw. Wie pan, co mam na myśli?
- Wiem, wiem! - westchnął Herkules Poirot. - To poża-
łowania godne!
- Pożałowania godne? - zdziwiła się pani Gardener.
- Zaprzepaścić całą tajemniczość, cały romantyzm! -
podchwycił słynny detektyw. - Obecnie wszystko jest stan-
daryzowane! - Wskazał ciała prażące się na słońcu. - Przy-
pomina mi to La Morgue, paryską trupiarnię.
- Co też pan opowiada! - zawołała tonem zgorszenia pani
Gardener.
- Ciała. Tylko ciała. Ułożone równo, jak mięso w jatce!
- Czy to, proszę pana, nie nazbyt surowe słowa?
- Być może - przyznał z uległością Herkules Poirot.
- W każdym razie - podjęła pani Gardener migając szybko
drutami - pod jednym względem gotowa jestem przyznać panu
słuszność. Dziewczętom, które się tak wylegują na słońcu,
grozi pewne niebezpieczeństwo, to mianowicie, że ich ręce i
nogi pokryją się włoskami. Wciąż powtarzam Irenie... Irena,
proszę pana, to moja córka... Wciąż powtarzam Irenie: „Jak
będziesz się tak wylegiwać na słońcu, wszędzie wyrosną ci
włosy: na rękach, nogach, piersiach. No i jak będziesz
wyglądała, Ireno?”. Czy nie powtarzam tego wciąż? Powiedz,
Odell?
- Powtarzasz, kochanie.
Wszyscy umilkli. Być może wyobrazili sobie Irenę po
zapowiadanej katastrofie. Pani Gardener zwinęła robótkę.
- Myślę, że pora... - zaczęła.
- Tak, kochanie - podchwycił małżonek, dźwignął się z
leżaka i sięgając po koszyk do robót i książkę żony zwrócił się
do panny Brewster: - Wstąpi pani z nami do baru na
kieliszeczek?
- Dziękuję. Dla mnie za wcześnie.
Gardenerowie ruszyli ramię w ramię w stronę hotelu.
- Amerykańscy mężowie są niezrównani - powiedziała
panna Brewster.
Miejsce pani Gardener zajął wkrótce wielebny Stefan Lane -
dziarski, wysoki pastor, liczący sobie około pięćdziesiątki.
Twarz miał opaloną, a jego ciemnoszare flanelowe spodnie
sprawiały wrażenie ubioru zdecydowanie wakacyjnego i trochę
niestosownego.
- Cudowne okolice! - oznajmił entuzjastycznie. - Wróciłem
właśnie z przechadzki po skałach z Leathercombe Bay do
Harford i z powrotem.
- Trochę dziś gorąco na taki spacerek - bąknął major Barry,
który z zasady nie spacerował.
- Świetna zaprawa sportowa - odezwała się panna Brewster.
- Nie wiosłowałam dziś jeszcze. A dla mięśni brzucha nie ma
nic nad wiosłowanie.
Herkules Poirot zerknął żałośnie na znaczącą wypukłość
własnego brzucha. Panna Brewster zauważyła to i podjęła
krzepiącym tonem:
- Prędko pozbędzie się pan tego, korzystając każdego dnia z
łódki.
- Merci, mademoiselle! Nie cierpię łódek.
- Ma pan na myśli małe łódki?
- Nie! Mam na myśli łodzie, statki, okręty wszelkich
rozmiarów! - zawołał Poirot i wzdrygnął się przymknąwszy
oczy. - Kołysanie morza! Brr! To takie nieprzyjemne.
- Co pan wygaduje? - obruszył się major Barry. - Morze
spokojne dziś jak sadzawka.
- Nie istnieje morze idealnie spokojne - odparł nieufnie
detektyw. - Zawsze jest w jakimś ruchu.
- Moim zdaniem - podjął stary oficer - choroba morska to w
dziewięćdziesięciu przypadkach na sto tylko nerwy.
- Oto głos wytrawnego żeglarza! Co, majorze? - wtrącił
wielebny Stefan Lane z nikłym uśmiechem.
- Tylko raz chorowałem i to na kanale La Manche! Moje
motto brzmi: nie myśleć o tym.
- Z tą chorobą morską to rzeczywiście dziwna historia -
powiedziała panna Brewster. - Czemu cierpią na nią jedni, a
drudzy nie? To jest niesprawiedliwe, prawda? I taka skłonność
nie ma nic wspólnego z ogólnym stanem zdrowia. Cherlaki
bywają nieraz doskonałymi żeglarzami. Ktoś powiedział mi
kiedyś, że zależy to od rdzenia pacierzowego. Tak samo na
przykład niektórzy nie znoszą wysokości. Ja na to cierpię, ale
pani Redfern bije mnie na głowę. Parę dni temu, kiedy szłyśmy
ścieżką wśród skał do Harford, straciła panowanie nad sobą i
uczepiła się mnie kurczowo. Mówiła później, że raz utknęła w
pół drogi na zewnętrznych schodach katedry w Mediolanie.
Bez zastanowienia weszła jakoś na górę, ale zejść nie mogła.
- Lepiej wobec tego niech nie wchodzi po drabinie nad
Zatoczką Chochlika - wyraził zdanie duchowny.
Panna Brewster skrzywiła się z niesmakiem.
- Sama unikam tej drogi - powiedziała. To dobre dla
dzieciaków! Młodzi Cowanowie i Mastermanowie wciąż bie-
gają tam po drabinie w tę i z powrotem. Sprawia im to przy-
jemność.
- O, pani Redfern wyszła z kąpieli - oznajmił wielebny
Stefan Lane.
- Pan Poirot winien darzyć ją uznaniem - podchwyciła
panna Brewster. - Ta kobieta starannie wystrzega się słońca.
Młoda pani Redfern zdjęła czepek kąpielowy i potrząsnęła
właśnie popielątoblond włosami. Nie była opalona, a bardzo
jasna skóra, charakterystyczna dla tego typu kobiet, wydawała
się trupio blada.
- Wśród całej reszty towarzystwa wygląda na niedopieczoną,
co? - roześmiał się chrypliwie major Barry.
Krystyna Redfern narzuciła płaszcz kąpielowy i po schodach
jęła wspinać się ku siedzącej na tarasie grupce gości
hotelowych. Miała pozbawioną wyrazu ładną twarz o jasnej
cerze i drobne, kształtne dłonie oraz stopy. Uśmiechnęła się do
nich i usiadłszy obok otuliła się płaszczem kąpielowym.
- Zyskała pani dobrą markę u pana Poirota - odezwała się
panna Brewster. - Panu Poirot nie podoba się ta cała ogorzała
hałastra. Powiada, że ich ciała przypominają mu sklep
rzeźniczy. Nie pamiętam dokładnie słów, ale chyba tak się
wyraził.
- Szkoda, że nie mogę się opalać - westchnęła Krystyna
Redfern z niewesołym uśmiechem. - Ale cóż! Nigdy nie brą-
zowieję. Dostaję tylko bąbli i obrzydliwych piegów na ra-
mionach.
- Lepsze to niż włosy, które mają wyrosnąć Irenie, córce
pani Gardener - wtrąciła panna Brewster i ciągnęła od-
powiadając na pełne zdziwienia spojrzenie Krystyny: - Pani
Gardener była dziś w kapitalnej formie. Absolutny non stop,
powiadam pani! „Prawda, Odell?”. „Prawda, kochanie” -
umilkła, by po krótkiej pauzie zwrócić się do słynnego
detektywa: - Powinien pan jednak trochę sobie z niej po-
żartować. Czemu pan tego nie zrobił? Trzeba było powiedzieć,
że tropi pan tu groźnego zbrodniarza, maniaka o morderczych
skłonnościach, który z całą pewnością znajduje się wśród gości
hotelowych.
- Obawiam się, że mogłaby w to nie uwierzyć - westchnął
Herkules Poirot.
- Uwierzyłaby! Ma się rozumieć! - zarechotał major Barry.
- Nie - zaoponowała Emilia Brewster. - Nawet pani
Gardener nie potrafiłaby chyba uwierzyć w zbrodnię wśród
takiej oprawy. Wyspa Przemytników nie wygląda na miejsce, w
którym znajduje się trupy!
Herkules Poirot niespokojnie poruszył się na leżaku.
- Czemu, mademoiselle! - zapytał. - Dlaczego sądzi pani, że
Wyspa Przemytników to miejsce nieodpowiednie do, jak się
pani wyraziła, znajdowania trupów?
- Czy ja wiem? Są miejsca, gdzie zbrodnia wydaje się
bardziej nieprawdopodobna niż gdzie indziej. Taka jest wła-
śnie Wyspa Przemytników, więc... - panna Brewster urwała,
gdyż nie mogła znaleźć odpowiednich słów.
- Romantycznie tu. Zgoda! - zabrał głos Poirot. - Ro-
mantycznie i zacisznie. Słońce świeci. Morze jest lazurowe. Ale
zapomina pani, że zło czai się wszędzie.
Pastor wyprostował się, pochylił do przodu. Jego niebieskie
oczy zajaśniały fantastycznym blaskiem.
Panna Brewster wzruszyła ramionami.
- Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. Ale mimo
wszystko... - urwała znowu.
- Ale mimo wszystko, mademoiselle - podchwycił Herkules
Poirot - Wyspę Przemytników uważa pani za niestosowną
oprawę dla zbrodni, prawda? Tylko o jednym nie pamięta
pani...
- Pewnie o naturze ludzkiej?
- Oczywiście. Nie wolno zapominać o naturze ludzkiej. Ale
chciałem zwrócić uwagę na coś innego. Nie pamięta pani, że
wszyscy odpoczywamy tutaj, jesteśmy na wakacjach.
- Nie rozumiem, co to ma do rzeczy?
Słynny detektyw uśmiechnął się pobłażliwie i perorując
dalej zaznaczał takt palcem.
- Przypuśćmy, że pani ma wroga. Jeżeli pójdzie pani do jego
mieszkania, do biura albo zaaranżuje spotkanie na ulicy,
konieczny jest pretekst. Musi pani usprawiedliwić jakoś swoją
obecność w danym miejscu. Ale tutaj, nad morzem, nie
potrzeba usprawiedliwiać swojej obecności. Dlaczego
przebywa pani w Leathercombe Bay? Do licha! Jest przecież
sierpień. Wszyscy wyjeżdżają nad morze. Wszyscy urządzają
sobie wakacje. Rozumie pani? To rzecz zupełnie naturalna, że
pani jest na Wyspie Przemytników, że jest tu pan Lane i major
Barry, i pani Redfern z mężem. Przecież w Anglii panuje
obyczaj, że w sierpniu kto żyw wyjeżdża nad morze.
- Rzeczywiście. To bardzo pomysłowy punkt widzenia -
przyznała panna Brewster. - Ale co pan powie o Gardene-
rach, którzy są Amerykanami?
- Nawet pani Gardener, jak sama nam wyznała, czuje
potrzebę relaksu - uśmiechnął się Herkules Poirot. - No i
„załatwia" Anglię, więc musi spędzić dwa tygodnie w miej-
scowości nadmorskiej, chociażby jako poprawna turystka,
jeżeli nie w innym charakterze. Obserwowanie ludzi sprawia
jej satysfakcję.
- Pan również lubi obserwować ludzi, prawda? - wtrąciła
półgłosem Krystyna Redfern.
- Madame! - brzmiała odpowiedź. - Jestem zmuszony
przyznać pani słuszność.
- No i... i bardzo wiele pan widzi - dodała tonem zasta-
nowienia.
Na chwilę zapanowała cisza. Później wielebny Stefan Lane
odkaszlnął, przełknął ślinę i z nutą pewności siebie zwrócił się
do małego Belga:
- Żywo zainteresowało mnie coś, co pan powiedział przed
chwilą. Powiedział pan, że zło czai się wszędzie. To prawie
cytat z eklezjasty. - Umilkł, twarz zajaśniała mu fanatycznym
blaskiem i po krótkiej pauzie zacytował: - „Pełne zła jest serce
synów rodzaju człowieczego, a szaleństwo mieszka w ich sercu,
pokąd żyją”. Z satysfakcją wysłuchałem pańskich słów. Dziś,
proszę pana, nikt nie wierzy w prawdziwe zło. Zło bywa
powszechnie uważane za negację dobra. Zło - powiadają ludzie
- czynią zazwyczaj istoty nieoświecone, niedorozwinięte,
którym należy raczej współczuć, niż je winić. Ale zło, panie
Poirot, to przecież zjawisko realne. To fakt! Ja wierzę w zło tak
samo, jak wierzę w dobro. Ono istnieje! Jest potężne!
Przechadza się po naszej ziemi! - urwał podniecony i zdyszany;
chustką osuszył spocone czoło i nieoczekiwanie rozejrzał się
dokoła z wyrazem zawstydzenia w oczach. - Przepraszam...
Uniosłem się niepotrzebnie.
- Rozumiem sens pańskich słów i do pewnego stopnia
zgadzam się z nimi! - odrzekł spokojnie Herkules Poirot. - Zło
istotnie przechadza się po naszej ziemi i nietrudno dostrzec je
wszędzie.
- Skoro już o tym mowa - zabrał głos major Barry - w
Indiach są fakirzy...
Stary wojak bawił w Hotelu Roger dostatecznie długo, by
każdy mógł ubezpieczyć się przeciwko jego fatalnej skłonności
do zapuszczania się w rozwlekłe opowiadania indyjskie. Toteż
dwie osoby przerwały mu jednocześnie.
- To pani mąż tam pływa, prawda? - zwróciła się panna
Brewster do pani Redfern. - Co za kraul! Wyborny z niego
pływak.
W tejże chwili pani Redfern zaczęła swoje:
- Śliczna ta mała łódź z czerwonymi żaglami. Jol pana
Blatta, jeżeli się nie mylę?
Łódź o purpurowych żaglach wpływała właśnie do zatoczki.
- Czerwone żagle! Także pomysł - burknął gniewnie major
Barry, lecz groźba anegdoty o fakirach została zażegnana.
W tym czasie Herkules Poirot przypatrywał się z uznaniem
młodemu człowiekowi, który dopłynąwszy do brzegu stanął na
plaży. Patryk Redfern byt pięknym mężczyzną. Smukły,
opalony, szeroki w barach i wąski w biodrach, miał w sobie
zaraźliwy dobry humor i radość życia, a także wrodzoną
prostotę, która, zjednywała mu wielu mężczyzn i wszystkie bez
wyjątku kobiety. Stał na plaży i otrząsając się z wody unosił
rękę, by radośnie pozdrowić młodą żonę. Odpowiedziała mu
podobnym gestem.
- Chodź tutaj, Pat! - zawołała.
- Już idę! - odkrzyknął.
Przeszedł po piasku kilkadziesiąt kroków, do miejsca, gdzie
zostawił ręcznik. W tym czasie wyszła z hotelu kobieta i
minąwszy zgromadzone na tarasie towarzystwo, zaczęła
schodzić ku plaży. Poruszała się tak, że jej przybycie miało
wszelkie cechy „wejścia” w sensie teatralnym i zdawała sobie z
tego sprawę. Ale nie była zbyt ostentacyjnie pewna siebie.
Sądzić należało, że od dawna przywykła do wrażenia, jakie
nieuniknienie wywiera. Była wysoka i szczupła. Miała na sobie
prosty kostium kąpielowy, a każdy cal odkrytego ciała był
opalony w pięknym odcieniu brązu. Doskonałością kształtów
przywodziła na myśl posąg. Jej ognistorude włosy układały się
wdzięcznie i spływały na kark hojnymi falami. Rysy twarzy
nabrały już trochę ostrości, jak zwykle, gdy minie trzydziestka,
lecz cała postać sprawiała wrażenie młodzieńczej,
nieposkromionej żywotności. Nieruchoma twarz i lekko skośne
ciemnoszafirowe oczy miały w sobie coś chińskiego, a wrażenie
to potęgował jeszcze fantazyjny chiński kapelusz z
malachitowozielonej tektury. Jej pojawienie sprawiło, że inne
kobiety na plaży jak gdyby zblakły w jednej chwili, stały się
mało widoczne, a wszystkie męskie spojrzenia powędrowały w
jej kierunku i przylgnęły do niej.
Herkules Poirot szeroko otworzył oczy, a jego wąsy po-
ruszyły się z niemałą aprobatą. Major Barry wyprostował się
na leżaku i jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy z natury
wyłupiaste. Wielebny Stefan Lane, który siedział po lewej
stronie słynnego detektywa, poruszył się, zesztywniał i z ci-
chym stęknięciem wciągnął oddech przez zęby.
- Arlena Stuart... - szepnął major Barry. - Tak nazywała się,
nim wyszła za Marshalla. Widziałem ją w Przyjdź i odejdź.
Jest na co spojrzeć, hę?
- Tak... ładna - przyznała Krystyna Redfern głosem po-
wolnym i chłodnym. - Ale ma chyba w sobie coś z dzikiego
zwierzęcia.
- Niedawno, panie Poirot, padło tu słowo „zło” - rzuciła
szorstko Emilia Brewster. - Otóż wydaje mi się, że właśnie ta
kobieta może uchodzić za wcielenie zła! Jest zepsuta do
gruntu, do szpiku kości! Przypadkiem wiem o niej dużo.
- Przypominam sobie - rozpoczął major Barry gawę-
dziarskim tonem - pewną młodą osobę w Simla. Też była ruda.
Żona mojego podkomendnego. Powiadam państwu, cały
garnizon postawiła na uszach! Słowo daję! Mężczyźni
dostawali bzika. No, a panie, rzecz jasna, chętnie wydrapa-
łyby jej oczy. Narobiła zamieszania w niejednym domu -
parsknął śmiechem odświeżając stare wspomnienia. - Jej
mężem był spokojny, bardzo przyzwoity chłopiec. Uwielbiał ją.
Gotów był całować ziemię, po której stąpała. Nic nigdy nie
widział... albo udawał, że nie widzi.
- Takie niewiasty to groźba... groźba dla... - zaczął z
głębokim przekonaniem wielebny Stefan Lane i umilkł nagle.
Arlena Stuart przystanęła tuż nad wodą. Dwaj młodzi
ludzie, prawie chłopcy, poderwali się z piasku i żywo ruszyli w
jej stronę. Uśmiechnęła się do nich, lecz spojrzeniem
powędrowała ku nadchodzącemu plażą Redfernowi. Herkules
Poirot odniósł wrażenie, że w tym momencie obserwuje igłę
kompasu. Patryk Redfern zboczył z drogi; jego kroki zmieniły
kierunek. Igła kompasu musi zawsze i wszędzie ulegać sile
przyciągania i zwracać się na północ. Podobnie Patryk Redfern
zwrócił się ku Arlenie Stuart. Przez moment stała, uśmiechając
się do niego. Później z wolna ruszyła wzdłuż drobnych fal
atakujących plażę, a on dotrzymał jej towarzystwa. Po chwili
usiadła na piasku pod skałami. On przycupnął obok niej.
Krystyna Redfern szybko wstała z leżaka i pospieszyła w stronę
wejścia do hotelu.
Pewien czas panowało kłopotliwe milczenie, które przerwała
Emilia Brewster:
- Przykra historia - powiedziała. - To taka miła kobietka... Są
ledwie dwa lata po ślubie.
- Młoda osoba, o której mówiłem, ta z Simla - podchwycił
major Barry - rozbiła kilka naprawdę dobrych małżeństw.
Nieprzyjemne to sprawy, co?
- Są kobiety, które przepadają za rozbijaniem małżeństw -
podjęła panna Brewster i po krótkiej pauzie dodała: - Patryk
Redfern to skończony osioł!
Herkules Poirot milczał. Z zaciekawieniem obserwował
plażę, ale nie patrzył na Patryka Redferna i Arlenę Stuart.
- Pójdę chyba teraz na łódkę - oznajmiła panna Brewster.
Podniosła się i odeszła. Major Barry zwrócił wyłupiaste
wodniste oczy ku słynnemu detektywowi. Był w nich wyraz
umiarkowanego zainteresowania.
- No i co, panie Poirot! - przemówił. - Nad czym pan tak
medytuje? Od dawna ust pan nie otworzył. Co pan powie o tej
syrenie? Gorąca sztuka, hę?
- Być może - bąknął Herkules Poirot.
- Strasznie pan powściągliwy, stary zbereźniku! - roześmiał
się oficer. - Już ja znam was, Francuzów.
- Nie jestem Francuzem - padła chłodna odpowiedź.
- Ale niech pan nie gada, że nie lubi popatrzeć na fajną
dziewuszkę! Jak ta się panu podoba, co?
- Niemłoda - rzucił krótko Poirot.
- I co z tego? Kobieta ma tyle lat, na ile wygląda. A ta
wygląda pierwsza klasa!
- Tak - przyznał mały Belg. - Jest ładna. Ale w ostatecznym
rozrachunku liczy się nie uroda. To nie uroda sprawia, że
zwracają się ku niej wszystkie głowy na plaży. Wszystkie prócz
jednej.
- Właśnie, mój stary. Chodzi o to nieokreślone coś! - zawołał
major Barry i po chwili zapytał ciekawie: - Czemu, u licha,
przygląda się pan tak bystro?
- Przyglądam się temu wyjątkowi: jedynemu mężczyźnie,
który nie spojrzał w stronę Arleny Stuart, gdy go mijała.
Major podążył wzrokiem w kierunku, który tak interesował
słynnego detektywa. Zobaczył czterdziestoletniego mniej
więcej, ogorzałego mężczyznę o jasnej czuprynie i
sympatycznej twarzy, który siedział spokojnie i pykając fajkę
czytał „Timesa".
- Eee... To przecież jej mąż, mój panie! Marshall.
- Tak. Wiem - powiedział Herkules Poirot.
Major Barry parsknął krótkim śmiechem. Jako zatwardziały
stary kawaler przywykł oceniać mężów pod trojakim kątem
widzenia. Uważał ich za niedogodność, przeszkodę lub
krępujących swobodę działania strażników.
- Całkiem przyjemny facet - powiedział. - Spokojny.
Zobaczę, czy mój „Times“ już nadszedł.
Wstał i pomaszerował do hotelu.
Poirot z wolna przeniósł wzrok na twarz wielebnego Stefana
Lane’a, który pilnie przyglądał się Arlenie Stuart i Patrykowi
Redfernowi.
- Ta kobieta jest zła, do gruntu - powiedział pastor z
zawziętym błyskiem w oczach. - Ma pan wątpliwości?
- W takim przypadku trudno o całkowitą pewność - odparł z
namysłem Poirot.
- Ależ, człowieku! Nie czuje pan, że otacza ją atmosfera
grzechu? Nie czuje pan, że tu czai się zło?
Po krótkim namyśle Poirot przytaknął powolnym ski-
nieniem głowy.
Rozdział Drugi
Herkules Poirot nie usiłował kryć zadowolenia, kiedy
Rosamund Damley nadeszła i usadowiła się na sąsiednim le-
żaku. Jak rad przyznawał, podziwiał Rosamund Darnley
bardziej niż jakąkolwiek ze znanych sobie kobiet. Odpowiadały
mu jej dystyngowane maniery, kształtna i smukła sylwetka,
piękne osadzona głowa, bystry i pełen godności wyraz twarzy,
jej gładko uczesane włosy i uśmiech niepozbawiony subtelnej
ironii. Tego rana miała na sobie sukienkę granatową z białym -
skromną dzięki bardzo wytwornej, surowej prostocie linii.
Rosamund Darnley, jako „Rose Mond i S-ka”, była jedną z
najbardziej znanych w Londynie mistrzyń mody.
- Mam wrażenie - powiedziała - że coraz mniej podoba mi
się Wyspa Przemytników. Przyjechałam tu, ale słowo daję, nie
wiem po co.
- Przyjechała pani nie pierwszy raz, o ile mi wiadomo?
- Tak. Byłam tu dwa lata temu, w okresie Wielkiejnocy.
Wtedy nie było tak tłoczno.
Herkules Poirot spojrzał na nią uważnie.
- Musiało zajść coś, co wytrąciło panią z równowagi. Nie
mylę się, mademoiselle?
Skinęła głową twierdząco. Później zwróciła wzrok ku stopie,
którą poruszała rytmicznie.
- Rzeczywiście. Spotkałam widmo.
- Widmo?
- Aha.
- Wiadomo czego? Lub kogo?
- Swojej własnej osoby.
- Czy to spotkanie było przykre? - zapytał cicho Poirot.
- Nadspodziewanie przykre. Doznałam, widzi pan, wstrząsu
- umilkła, by po chwili zamyślenia podjąć: - Proszę sobie
wyobrazić moje dzieciństwo... Nie! Pan nie może sobie tego
wyobrazić. Nie jest pan Anglikiem.
- Wynika stąd, że miała pani bardzo angielskie dzieciństwo,
prawda? - zapytał.
- O tak! Na wskroś angielskie! Głucha prowincja... duży,
odrapany dom... konie... psy... spacery podczas deszczu...
polana na kominku... jabłka w sadzie... wieczny brak
pieniędzy... stare kostiumy z tweedu... wieczorowe suknie
przechowywane z roku na rok... zaniedbany ogród... marcinki
rozkwitające w jesieni, jak wielkie chorągiewki...
- Wróciłaby tam pani chętnie? - zapytał cicho Herkules
Poirot.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie wraca się nigdy. To niepodobieństwo. Ale chętnie
obrałabym... poszłabym inna drogą.
- To dziwne... - szepnął.
- Mówię serio - roześmiała się Rosamund.
- Za dni mojej młodości, a więc, mademoiselle, w czasach
naprawdę odległych, istniała gra pod nazwą: „Kim chciałbyś
być, gdybyś nie był sobą“. Odpowiedzi wpisywało się do
panieńskich sztambuchów. Sztambuchy oprawne w szafirowy
safian miały złocone brzegi. Ale, mademoiselle, odpowiedź na
takie pytanie wymyślić trudno.
- Niełatwo... - przyznała. - Z pewnością ma pan rację.
Niełatwo i... i ryzykownie. Nie chciałoby się przecież na
przykład zostać osobistością polityczną na świeczniku. A o
przyjaciołach też wie się zbyt dużo. Pewnego razu miałam
okazję zetknąć się z czarującą parą małżeńską. Mąż i żona byli
dla siebie uprzedzająco grzeczni i po latach małżeństwa czuli
się w swoim towarzystwie na pozór tak przyjemnie i wesoło, że
zazdrościłam szczerze tej pani. Chętnie zamieniłabym się z nią
na miejsce. Dopiero później dowiedziałam się od kogoś, że w
zaciszu domowym ci ludzie nie mówią do siebie od jedenastu
lat! - parsknęła znowu śmiechem. - Jakże często pozory mylą.
Nic nigdy nie wiadomo.
- Wiele osób, mademoiselle, musi zazdrościć pani - podjął
Poirot po krótkiej pauzie.
- Ma się rozumieć - rzuciła sucho i po chwili uśmiechnęła się
ironicznie. - Tak! Jestem idealnym przykładem kobiety, której
powiodło się w życiu! Naprawdę lubię projektować stroje, więc
mam satysfakcję twórczą, a na brak satysfakcji finansowej
również nie mogę narzekać. Powiodło mi się jako artystce i
jako przedsiębiorczej kobiecie interesu. Jestem zamożna, mam
dobrą figurę, zupełnie znośną twarz i nie zanadto cięty język...
— umilkła na moment, później uśmiechnęła się bardziej
pogodnie. - Naturalnie, nie mam męża. W tym względzie nie
dopisało mi szczęście.
- Mademoiselle - odrzekł szarmancko Poirot - jeżeli nie jest
pani mężatką, to stało się tak wyłącznie dlatego, że żaden z
przedstawicieli mojej płci nie okazał się godny pani. To,
mademoiselle, samotność z wyboru, nie życiowego musu.
-Ale mimo wszystko jestem przekonana, że pan, jak wszyscy
mężczyźni, hołduje w skrytości ducha poglądowi, że kobieta
nie może być naprawdę szczęśliwa, jeżeli nie wyda się za mąż i
nie ma dzieci.
Herkules Poirot wzruszył ramionami.
- Wydać się za mąż i mieć dzieci to normalny los kobiety.
Ale jedna na sto... nie, na tysiąc kobiet potrafi zyskać imię i
zająć pozycję taką, jaką pani zajmuje.
- Mimo wszystko jednak - uśmiechnęła się Rosamund
Darnley - jestem tylko nieszczęsną starą panną! W każdym
razie tak właśnie czuję się dzisiaj. Znacznie szczęśliwsza była-
bym mając mało pieniędzy z mężem, nawet mrukiem i pro-
stakiem, i w otoczeniu hordy dzieciaków. Nie sądzi pan?
- Niewątpliwie to prawda, mademoiselle, skoro pani tak
twierdzi - odrzekł dwornie Poirot, lecz raz jeszcze wzruszył
ramionami.
Rosamund roześmiała się i nagle odzyskała dobry humor.
Sięgnęła po papierosa, zapaliła.
Nie ulega wątpliwości, że wie pan, jak postępować z
kobietami - powiedziała. - Teraz gotowa jestem zająć przeciwną
pozycję i bronić wobec pana samodzielnych kobiet. Oczywiście
dobrze urządziłam się w życiu i zdaję sobie z tego sprawę.
- A więc, mademoiselle, w naszym ogródku... czy też nad
naszym morzem... wszystko jest cudowne?
- W zasadzie tak.
Z kolei Poirot sięgnął po papierośnicę zawierającą cieniutkie
papierosy, jakimi delektował się najchętniej. Zapalił i zerkając
spod oka na ulatujący kłąb dymu, mruknął jak gdyby do siebie:
- Pan... przepraszam... kapitan Marshall to pani dawny
znajomy. Nie mylę się, mademoiselle, prawda?
Rosamund Damley wyprostowała się nagle.
- Skąd pan wie?... Naturalnie! Ken musiał to panu po-
wiedzieć.
- Nikt nic mi nie powiedział, mademoiselle. Proszę nie
zapominać, że ostatecznie jestem detektywem. Potrafię wy-
ciągać oczywiste wnioski.
- Nic nie rozumiem!
- Proszę się zastanowić! - ciągnął gestykulując wymownie. -
Bawi tu pani od tygodnia ożywiona, swobodna, beztroska. A
dziś zaczyna pani spotykać widma i prawić o dawnych dobrych
czasach. Co się stać mogło? Od kilku dni nie przyjechał nikt
nowy. Wczoraj wieczorem zjechał kapitan Marshall z żoną i
córką. Dziś nastąpiła w pani nagła przemiana. Wniosek jest
oczywisty.
- Tak, to brzmi przekonywająco - zgodziła się Rosamund. -
Kenneth i ja znamy się od dzieciństwa. Jego rodzice mieszkali
w naszym najbliższym sąsiedztwie. Ken traktował mnie zawsze
życzliwie, chociaż ma się rozumieć, trochę z góry, ponieważ jest
o cztery lata starszy. Później straciłam go z oczu i nie widziałam
od lat... co najmniej od piętnastu lat.
- Kawał czasu... - mruknął Poirot, a gdy Rosamund przytak-
nęła skinieniem głowy, podjął: - Sympatyczny człowiek, co?
- O, tak! - potwierdziła gorąco. - Zawsze był uroczy. Taki
opanowany, powściągliwy. Jedyna jego wada to fatalna
skłonność do niefortunnych małżeństw.
- Aha... - wtrącił Poirot tonem głębokiego zrozumienia.
- To szalenie nieobliczalny człowiek - ciągnęła - przy-
najmniej tam, gdzie w grę wchodzi płeć piękna. Przypomina
pan sobie proces niejakiej Martingdale?
Poirot zmarszczył brwi.
- Martingdale? Martingdale? Arszenik, prawda?
- Tak. Siedemnaście lub osiemnaście lat temu. Stanęła przed
sądem oskarżona o morderstwo męża.
- Dowiedziono jednak, że mąż narkotyzował się arsze-
nikiem. Zapadł wyrok uniewinniający.
- Tak. No i zaraz po tym Ken poślubił tę kobietę. Niemądry
wybryk, akurat w jego stylu.
- Jeżeli jednak sąd ją uniewinnił? - bąknął półgłosem mały
Belg.
- Powiedzmy, że była niewinna - podchwyciła niecierpliwie.
- Całej prawdy nikt nie zna. A przecież jest na świecie pełno
kobiet nadających się na żony, kobiet, których nikt nie oskarżał
o morderstwo. Dlaczego szukać właśnie takiej?
Poirot milczał. Być może wiedział, że w ten sposób usłyszy
od panny Darnley coś więcej. Miał słuszność.
- Oczywiście Ken był wtedy bardzo młody - podjęła. -
Dopiero skończył dwadzieścia jeden lat. Szalał za tą kobietą.
Umarła w rok po ślubie, przy narodzinach Lindy. Na pewno
boleśnie odczuł tę stratę. Przez jakiś czas hulał dla zapomnie-
nia. Przynajmniej tak mi mówiono... - zrobiła krótką pauzę. -
Później wynikła sprawa z Arleną Stuart, aktorką rewiową.
Przypomina pan sobie proces rozwodowy Codringtonów? Lady
Codrington podała jako winną Arlenę Stuart. Podobno lord był
w niej po uszy zakochany. Wszyscy sądzili, że pobiorą się zaraz
po uprawomocnieniu wyroku. W rezultacie spodziewany
związek nie doszedł do skutku. Lord Codrington odprawił z
kwitkiem aktoreczkę.
O ile mi wiadomo, prawowała się z nim o niedotrzymanie
obietnicy małżeństwa. Cała sprawa narobiła w swoim czasie
nie lada szumu. No i co? To Ken ożenił się z Arleną Stuart!
Głupiec! Kompletny głupiec!
- Może głupstwo poniekąd usprawiedliwione? - wtrącił
cicho Poirot. - Pani Marshall jest piękną kobietą, ma-
demoiselle.
- Bez wątpienia, proszę pana. Trzy lata temu wydarzył się
jeszcze jeden skandal. Stary sir Roger Erskine zostawił jej w
spadku cały majątek, co do pensa. Należałoby sądzić, że ta
historia otworzy wreszcie Kenowi oczy.
- A nie otworzyła?
- Mówiłam przecież, że od lat go nie widziałam. Słyszałam,
że podobno przyjął to z olimpijskim spokojem. Dlaczego,
pytam? Czyżby wierzył jej absolutnie, ślepo?
- Mogą działać inne racje.
- Właśnie! Duma. Trzymać się! Mimo wszystko, głowa do
góry! Nie wiem, doprawdy, co on do niej czuje. Nikt nie wie.
- A ona? Co ona może czuć do niego? - zapytał Poirot.
Rosamund spojrzała nań ze zdziwieniem.
- Ona? Przecież to pierwsza w świecie awanturnica, na-
ciągaczka bogatych mężczyzn. No i wytrawna pożeraczka serc!
Każdą godną uwagi postać w spodniach, która zbliży się do niej
na sto kroków, Arlena uważa za potencjalną zdobycz! Taki z
niej numer!
Herkules Poirot wolno, z powagą pokiwał głową, jak gdyby
zgadzał się bez zastrzeżeń.
- Tak - powiedział. - To prawda... Jej oczy wypatrują
mężczyzn... tylko mężczyzn.
- Teraz wpadł jej w oko Patryk Redfern - podjęła panna
Darnley. - Bardzo przystojny i... rozumie pan, raczej
niewiniątko; zakochany we własnej żonie, bynajmniej nie
flirciarz. Taki typ to dla Arleny bułka z masłem! Podoba mi się
mała pani Redfern. Jest ładna, choć trochę bezbarwna. Nie
sądzę jednak, by miała jakiekolwiek szanse w walce z taką
tygrysicą jak Arłena.
- Nie ma najmniejszych szans - przyznał Poirot i zrobił
wielce zatroskaną minę. - Zgadzam się z panią.
- O ile mi wiadomo - podjęła - Krystyna Redfern była
nauczycielką. Zapewne wierzy w przewagę myśli nad materią.
Czeka ją bolesny cios.
Poirot jeszcze raz pokiwał głową, ze zrozumieniem i
współczuciem. Rosamund Darnley wstała.
- Ktoś winien jakoś zaradzić temu łajdactwu - dorzuciła.
Linda Marshall siedzi w swoim pokoju. Niezadowolona
studiuje własną twarz przed lustrem. Nie lubi tej twarzy, która
obecnie prezentuje się jej przede wszystkim pod postacią kości
i piegów. Z niesmakiem patrzy na niesforną plątaninę
kasztanowatorudych włosów (tę szopę, jak je nazywa w myśli),
na zielonawoszare oczy, wydatne kości policzkowe, długi, zbyt
mocno zarysowany podbródek. Usta i zęby są chyba nie
najgorsze... Ale co ostatecznie znaczą zęby? I czy to pryszcz
zaczyna robić się koło nosa? Nie, to nie pryszcz - rozstrzyga
Linda z ulgą i myśli: „To straszne mieć szesnaście lat, rzeczy-
wiście straszne! Nie wiadomo, na jakim się żyje świecie!”. To
prawda: Linda jest istotnie niezgrabna jak źrebię i jak jeż kol-
czasta. Bezstronnie szacuje swoje braki i świadomie bierze pod
uwagę fakt, że nie jest ni tym, ni owym. W szkole czuła się
nieźle. Niedawno jednak ukończyła szkołę i teraz nikt nie wie,
co właściwie powinna robić dalej. Ojciec napomyka mętnie o
wysłaniu jej do Paryża na przyszłą zimę. Nie chce jechać do
Paryża, ale nie chce też pozostać w domu. Do niedawna nie
potrafiła sobie uprzytomnić, jak nie cierpi Arleny.
Twarz jej nieruchomieje. Zimne błyski pojawiają się w
zielonych oczach. Arlena... „To bestia - myśli - złośliwa
bestia!”. Macochy! Każdy mówi, że to okropnie mieć macochę.
Szczera prawda! Trudno nawet powiedzieć, żeby Arlena
odnosiła się do niej z jakąś niechęcią. Najczęściej wcale nie
dostrzega podlotka. A jeżeli przypadkiem zwróci nań uwagę, w
tonie jej głosu, w słowach słychać zawsze nutę lekceważącej
ironii. Jak gdyby bawiła się kosztem Lindy! Doskonale
wystudiowany wdzięk, postawa i ruchy Arleny tym dobitniej
podkreślają młodocianą nieporadność jej pasierbicy. Gdzie-
kolwiek pojawi się Arlena, ona ze wstydem zdaje sobie sprawę
z własnej z gruba ciosanej niedojrzałości. Ale to nie tylko to.
Nic podobnego! Linda błądzi niepewnie w mrokach własnych
myśli. Nie potrafi przecież segregować swoich wzruszeń,
opatrywać etykietami. Chodzi chyba o wpływ, jaki Arlena
wywiera na ludzi... na dom... „To zła kobieta! - myśli z całym
przekonaniem. - Zła, z gruntu zła!”.
Ale trudno zakończyć tak sprawę. Zadrzeć nosa z poczuciem
moralnej wyższości i przejść do porządku dziennego. Tu chodzi
przecież o wpływ, jaki Arlena wywiera na ludzi. Taki na
przykład ojciec... Był dawniej całkiem inny... Linda zamyśla się
głęboko. Widzi ojca, który ze szkoły zabierał ją do domu.
Przypomina sobie wycieczkę morską w jego towarzystwie. A
teraz... Ojciec w domu z Arleną. Same przykrości i nic więcej...
Nic więcej! „I będzie tak wciąż - myśli Linda. - Dzień po dniu.
Miesiąc po miesiącu. Nie sposób czegoś takiego wytrzymać!”.
Przed nią rozpościera się życie i nieskończenie długi ciąg
ponurych dni, zatrutych stałą obecnością Arleny. Linda jest
jeszcze zbyt dziecinna, by mieć poczucie proporcji. Rok wydaje
jej się wiecznością. W głowie kłębią się mroczne myśli, pełne
gorącej nienawiści. „Gdybym mogła ją zabić - medytuje. - Och,
jakżebym chciała, żeby umarła!”.
Ponad lustrem spogląda na morze roztaczające się w dole.
Wyspa Przemytników jest przyjemna. A w każdym razie
mogłaby być przyjemna. Tyle tu plaż, zatoczek, odludnych
ścieżek. Jest gdzie myszkować i wyszukiwać miejsca stosowne
do wałęsania się w samotności. Są także groty, o których
mówili jej młodzi Covanowie. „Ach, gdyby tylko Arlena
wyjechała - myśli - bawiłabym się wybornie!”.
Przypomniała sobie wieczorny przyjazd do Hotelu Roger. Z
lądu wysepka wyglądała fascynująco. Przy wysokim przypływie
betonowa grobla zniknęła pod wodą. Musieli płynąć łodzią.
Sam hotel też przedstawiał się fascynująco, jakoś niezwykle,
Na tarasie wysoka, ciemnowłosa pani zerwała się z leżaka.
„Kenneth! To ty?” - wykrzyknęła.
Ojciec był strasznie zdziwiony. Zawołał: „Rosamund!”.
Linda szacuje pannę Darnley rzeczowo, krytycznie, w
sposób typowy dla nastolatków. Dochodzi do wniosku, że
podoba się jej Rosamund - osoba przyjemna, taktowna i do
rzeczy. Ma ładne włosy, które pasują do niej, a do większości
ludzi ich włosy wcale nie pasują. Ubiera się też z gustem.
Twarz ma sympatyczną, wesołą, tak jak gdyby bawiła się
własnym kosztem, nie cudzym. Dla niej, Lindy, jest uprzejma;
nie wtrąca się, nie mówi „takich tam rzeczy”. (Zwrot „takie tam
rzeczy" oznacza w pojęciu Lindy bogaty asortyment słów
niemiłych). Nie spogląda na nią, Lindę, niby na idiotkę. Krótko
mówiąc odnosi się do niej jak do istoty ludzkiej, a to zdarza się
tak rzadko. Cóż dziwnego, że Linda odczuwa głęboką
wdzięczność dla Rosamund?
Ojciec też jest chyba kontent z nieoczekiwanego spotkania.
Zabawna historia! Nagle wydał się... wydał się... Linda z
trudnością szuka stosownego określenia... Jak gdyby młodszy.
Oczywiście! Śmieje się teraz jakoś inaczej, niby niedorosły
chłopiec. Zabawna historia! Jak gdyby patrzyła się na całkiem
innego człowieka! „Ciekawa jestem, jaki był ojciec w moim
wieku?” - myśli Linda, lecz musi zrezygnować z odpowiedzi,
gdyż to przerasta jej możliwości.
Nagle doznaje olśnienia! Byłoby cudownie, gdyby przy-
jechali tu tylko we dwoje z ojcem i w hotelu zastali pannę
Darnley! Otwierają się przed nią wspaniałe perspektywy...
Ojciec młody i po chłopięcemu roześmiany, Rosamund... No i
ona, i wszelkie dostępne na wysepce rozrywki: kąpiele, groty...
Ale wszystko przesłoniła ciemna chmura.
Arlena... Niepodobna czuć się dobrze w towarzystwie Ar-
leny. Dlaczego?... No... w każdym razie ona tego nie potrafi.
Trudno o szczerą radość, gdy się kogoś nienawidzi. W tym
sedno sprawy! Ona nienawidzi Arleny. Z wolna znów powstają
fale gorącej, mrocznej nienawiści. Twarz Lindy blednie,
rozchylają się wargi, oczy raz jeszcze zaczynają lśnić zimnym
blaskiem. Dziewczyna rozprostowuje palce, aby wnet mocno,
mocno zacisnąć je w pięści.
AGATHA CHRISTIE ZŁO CZAI SIĘ WSZĘDZIE tłumaczył Jan Tadeusz Dehnel CZYTELNIK * 1971
Rozdział Pierwszy Kapitan Roger Angmering zyskał opinię niebywałego dziwaka, gdy w 1782 roku wybudował sobie dom na przy- brzeżnej wysepce położonej naprzeciw osady Leathercombe Bay. Człowiek z tak dobrej rodziny winien raczej zajmować okazały dwór pośród łąk i rozległych pastwisk, przeciętych szemrzącym strumieniem. Ale kapitan Roger Angmering miał tylko jedną wielką miłość: morze. Wobec tego postawił odpowiednio solidny dom na skalistej przybrzeżnej wysepce smaganej wichrem i licznie nawiedzanej przez mewy, którą każdorazowy przypływ odcinał od lądu. Morze było pierwszą i ostatnią jego miłością, więc nie ożenił się, a gdy umarł, wysepka wraz z domem przeszła na własność dalekiego krewnego. Spadkobierca jak i jego potomkowie niewiele dbali o zapis, ponieważ ich własne dobra kurczyły się stopniowo i z pokolenia na pokolenie systematycznie ubożeli. W roku 1922, kiedy dojrzał ostatecznie kult wypoczynku nad morzem, a Devon i Kornwalia przestały uchodzić za okolice zbyt upalne latem, Artur Angmering przekonał się, że niepodobna sprzedać obszernego, lecz niewygodnego domu z późnego okresu gregoriańskiego na prywatną rezydencję, natomiast wcale niezłą cenę uzyskał za teren nabyty w swoim czasie przez zakochanego w morzu kapitana. Stary, solidny dom został przebudowany i upiększony. Betonowa grobla połączyła wysepkę z lądem stałym, a na samej wysepce za- projektowano i wykuto w skale liczne „zakątki” i „spacerowe alejki”. Były tam dwa korty tenisowe oraz słoneczne tarasy opadające ku plaży położonej nad miniaturową zatoczką i zaopatrzonej w łodzie, tratwy oraz kajaki. Hotel Roger na
Wyspie Przemytników opodal Leathercombe Bay został po- wołany do życia z wielką pompą. Od czerwca do września, a także podczas krótkiego sezonu w okresie wielkanocnym pełno tam było od parteru do poddasza. W 1934 roku budowlę powiększono i uzupełniono koktajlbarem, obszerniejszą salą restauracyjną oraz kilkoma nowymi łazienkami. Ceny za pobyt rosły. Ludzie mawiali: „Byłeś w Leathercombe Bay? Nie? Na czymś w rodzaju wyspy jest tam diablo przyjemny hotel. Wygodny, dobra kuchnia, spokój. Nie zobaczysz tam łazęgów ani wycieczkowych autokarów. Musisz pojechać do Leathercombe Bay!”. No i ludzie jeździli. W Hotelu Roger rezydowała pewna osobistość bardzo wybitna - przynajmniej we własnym pojęciu. Herkules Poirot - wytworny, w białym płóciennym garniturze, w panamie ocieniającej oczy i z wąsami przepysznie podkręconymi - siedział rozparty na wygodnym leżaku i z zainteresowaniem obserwował plażę. Z hotelu schodziło się na nią po kilku ta- rasach, a przy brzegu roiło się od łódek, kajaków oraz gu- mowych i brezentowych tratw. Była tam również długa trampolina i trzy pontony zakotwiczone w rozmaitych odle- głościach od brzegu. Jedni plażowicze kąpali się w morzu, inni leżeli rozciągnięci na piasku, jeszcze inni troskliwie na- maszczali się rozmaitymi olejkami. Nieplażowicze zasiedli na górnym tarasie i wymieniali uwagi tyczące pogody, widoku roztaczającego się przed nimi, wiadomości z porannej prasy lub innych aktualnych problemów. Poirot słuchał dobywającego się nieustannie z ust pani Gardener jednostajnego szemrzenia słów, którym wtórowało niemniej jednostajnie pobrzękiwanie, ponieważ pani Gardener mówiła i równocześnie pracowicie robiła na drutach. Obok niej zajmował leżak małżonek, Odell C. Gardener, który zsunął kapelusz na nos i od czasu do czasu, gdy bywał do tego wezwany, wypowiadał krótkie zdanie. Para ta znajdowała się po lewej stronie słynnego detektywa, po prawej panna Brewster, atletycznie zbudowana osoba o sympatycznej, ogorzałej twarzy i szpakowatych włosach, rzucała niekiedy lapidarne uwagi. Miało się wrażenie, iż basowy głos owczarka
przerywa chwilami wytrwałe ujadanie szpica. Pani Gardener rozprawiała właśnie: - A więc powiedziałam mężowi, że turystyka to rzecz wskazana i przyjemna, no i, jak powiedziałam, lubię każde miejsce zwiedzić dokładnie. Ostatecznie jednak, jak powie- działam, Anglię załatwiliśmy gruntownie, a teraz chciałabym tylko trafić do jakiejś spokojnej miejscowości nad morzem i odprężyć się, wytchnąć. Czuję potrzebę relaksu! Powiedziałam, że muszę odpocząć. Prawda, Odell? - Prawda, kochanie - mruknął zza kapelusza pan Gardener. - Kiedy napomknęłam o tym panu Kelso od Cooka... - rozwijała temat pani Gardener. - (Pan Kelso układał zawsze nasze marszruty i był pod każdym względem nieoceniony. Nie wiem doprawdy, jak radzilibyśmy sobie bez niego!) Kiedy więc napomknęłam mu o tym, pan Kelso powiedział, że najlepsze, co możemy zrobić, to właśnie wybrać się tutaj. Mówił, że jest to miejsce wyjątkowo malownicze i ustronne, ale posiada wszelkie wygody, no i jest pod każdym względem ekskluzywne. Mój mąż wtrącił się naturalnie do rozmowy i zapytał o urządzenia sanitarne. Bo proszę sobie wyobrazić - zwróciła się do Herkulesa Poirota - pewnego razu siostra mojego męża pojechała do pensjonatu, jak mówiono ekskluzywnego pod każdym względem i położonego w sercu wrzosowisk i... Czy pan uwierzy? Nie było tam kanalizacji! Rzecz jasna, że mój mąż musi teraz odnosić się nieufnie do wszelkich miejsc zabitych deskami. Prawda, Odell? - Prawda, kochanie - przytaknął posłusznie pan Gardener. - Ale pan Kelso uspokoił nas od razu. Zapewnił, że tutejsze urządzenia sanitarne to ostatni krzyk komfortu, a kuchnia jest rzeczywiście na poziomie. Przyznaję, że miał słuszność. A wie pan, co mi najbardziej odpowiada? Panujący tu nastrój, że się tak wyrażę, intymny. Hotel jest mały, więc wszyscy rozmawiamy ze sobą, wszyscy się znamy. Bo, widzi pan, największa wada Brytyjczyków polega na tym, że mają zwyczaj trzymać na dystans ludzi, których nie znają przynajmniej od kilku lat. A potem nie ma przyjemniejszych od nich ludzi! Pan Kelso mówił także o zjeżdżających tu na wypoczynek
ciekawych ludziach, no i, jak widać, miał rację również w tej kwestii. Jest tutaj pan, panie Poirot, i panna Darnley. Mało nie zemdlałam, kiedy mi powiedziano, kim pan jest, panie Poirot. Prawda, Odell? - Prawda, kochanie. - Ha! - wtrąciła zaczepnie panna Brewster. - To dopiero sensacja! Żywy Herkules Poirot! Słynny detektyw rozłożył ręce gestem uprzejmej przy- gany. - Bo, proszę pana - zwróciła się doń pani Gardener płynnie i gładko - wiele o panu słyszałam od Kornelii z domu Robson. W maju, widzi pan, byliśmy z mężem w Badenhofie, no i, ma się rozumieć, Kornelia opowiedziała nam wszystko o tej historii w Egipcie, kiedy to został zamordowany Linnet Ridgeway. Mówiła, jaki pan był cudowny, a ja od tamtej pory umierałam wprost z pragnienia, by pana poznać. Prawda, Odell? - Prawda, kochanie. - No i panna Darnley! Ubierałam się u Rose Mond, a przecież Rose Mond to ona! Jej modele są zawsze wyjątkowo pomysłowe. Mają bajeczną linię! Suknia, w której wystąpiłam wczoraj wieczorem, to właśnie jej kreacja. No i moim zdaniem panna Darnley to osoba urocza pod każdym względem. - Dziewczyna prezentuje się pierwszorzędnie! - wtrącił major Barry, który siedząc za panną Brewster pochłaniał plażowiczów wyłupiastymi oczami. Pani Gardener żywiej poruszyła drutami i raz jeszcze zwróciła się do Herkulesa. Poirota: - Jedno muszę wyznać, proszę pana. Spotkanie z panem tutaj wstrząsnęło mną nie tylko dlatego, że uważałam je za swojego rodzaju sensację. To była naprawdę sensacja! Mój mąż wie coś o tym. Ale to nie wszystko, proszę pana. Przyszło mi również na myśl, że może pan bawić w tym hotelu, że się tak wyrażę, zawodowo. Rozumie pan, co mam na myśli, prawda? Otóż, ja jestem wyjątkowo wrażliwa, co mój mąż może potwierdzić, więc nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym w jakikolwiek sposób była zamieszana w jakąś ponurą zbrodnię. Widzi pan... Pan Gardener odchrząknął głośno.
- Widzi pan, moja żona jest wyjątkowo wrażliwa - oznajmił. Herkules Poirot ponownie rozłożył ręce. - Ależ zaręczam, madame, że jestem tu w takim samym charakterze jak państwo. Chcę wypocząć, przyjemnie spędzić urlop. Nie w głowie mi żadna ponura zbrodnia. - Na Wyspie Przemytników trudno byłoby odnaleźć ciało - wtrąciła krótkim szczeknięciem panna Brewster. - To twierdzenie niezupełnie ścisłe - podchwycił Poirot i wskazał ręką w stronę plaży. - Proszę spojrzeć na leżące na piasku szeregi. Co pani widzi? Nie mężczyzn i nie kobiety. Nie ma w nich nic indywidualnego. To, mademoiselle, są ciała. Po prostu ciała! - Gdzieniegdzie ciała całkiem ładnych dziewcząt. Może tylko trochę za chude - wtrącił tonem znawcy major Barry. - Tak. Ale czy one do pana przemawiają? - zawołał Poirot. - Jaki w nich urok? Jaka tajemniczość? Jestem już stary, należę do starej szkoły. Za moich młodych lat dreszczem przejmował widok kostki, rąbka falbanki halki, ba! miękkiego zaokrąglenia łydki albo nawet podwiązki... - Figlarz! Figlarz! - rzuci! ochrypłym głosem major Barry. - Współczesne ubiory są bez porównania bardziej sensowne - zawyrokowała panna Brewster. - Racja! To, panie Poirot, święta racja! - zabrała znów głos pani Gardener. - Wiadomo panu, jak sądzę, że w dzisiejszych czasach dziewczęta i chłopcy prowadzą życie bardziej naturalne, zdrowsze. Bez ceremonii dotrzymują sobie nawza- jem towarzystwa no i... i... - pani Gardener zarumieniła się lekko, bo była skromna z natury -... i nie robią wielkich rzeczy z... z takich spraw. Wie pan, co mam na myśli? - Wiem, wiem! - westchnął Herkules Poirot. - To poża- łowania godne! - Pożałowania godne? - zdziwiła się pani Gardener. - Zaprzepaścić całą tajemniczość, cały romantyzm! - podchwycił słynny detektyw. - Obecnie wszystko jest stan- daryzowane! - Wskazał ciała prażące się na słońcu. - Przy- pomina mi to La Morgue, paryską trupiarnię. - Co też pan opowiada! - zawołała tonem zgorszenia pani
Gardener. - Ciała. Tylko ciała. Ułożone równo, jak mięso w jatce! - Czy to, proszę pana, nie nazbyt surowe słowa? - Być może - przyznał z uległością Herkules Poirot. - W każdym razie - podjęła pani Gardener migając szybko drutami - pod jednym względem gotowa jestem przyznać panu słuszność. Dziewczętom, które się tak wylegują na słońcu, grozi pewne niebezpieczeństwo, to mianowicie, że ich ręce i nogi pokryją się włoskami. Wciąż powtarzam Irenie... Irena, proszę pana, to moja córka... Wciąż powtarzam Irenie: „Jak będziesz się tak wylegiwać na słońcu, wszędzie wyrosną ci włosy: na rękach, nogach, piersiach. No i jak będziesz wyglądała, Ireno?”. Czy nie powtarzam tego wciąż? Powiedz, Odell? - Powtarzasz, kochanie. Wszyscy umilkli. Być może wyobrazili sobie Irenę po zapowiadanej katastrofie. Pani Gardener zwinęła robótkę. - Myślę, że pora... - zaczęła. - Tak, kochanie - podchwycił małżonek, dźwignął się z leżaka i sięgając po koszyk do robót i książkę żony zwrócił się do panny Brewster: - Wstąpi pani z nami do baru na kieliszeczek? - Dziękuję. Dla mnie za wcześnie. Gardenerowie ruszyli ramię w ramię w stronę hotelu. - Amerykańscy mężowie są niezrównani - powiedziała panna Brewster. Miejsce pani Gardener zajął wkrótce wielebny Stefan Lane - dziarski, wysoki pastor, liczący sobie około pięćdziesiątki. Twarz miał opaloną, a jego ciemnoszare flanelowe spodnie sprawiały wrażenie ubioru zdecydowanie wakacyjnego i trochę niestosownego. - Cudowne okolice! - oznajmił entuzjastycznie. - Wróciłem właśnie z przechadzki po skałach z Leathercombe Bay do Harford i z powrotem. - Trochę dziś gorąco na taki spacerek - bąknął major Barry, który z zasady nie spacerował. - Świetna zaprawa sportowa - odezwała się panna Brewster.
- Nie wiosłowałam dziś jeszcze. A dla mięśni brzucha nie ma nic nad wiosłowanie. Herkules Poirot zerknął żałośnie na znaczącą wypukłość własnego brzucha. Panna Brewster zauważyła to i podjęła krzepiącym tonem: - Prędko pozbędzie się pan tego, korzystając każdego dnia z łódki. - Merci, mademoiselle! Nie cierpię łódek. - Ma pan na myśli małe łódki? - Nie! Mam na myśli łodzie, statki, okręty wszelkich rozmiarów! - zawołał Poirot i wzdrygnął się przymknąwszy oczy. - Kołysanie morza! Brr! To takie nieprzyjemne. - Co pan wygaduje? - obruszył się major Barry. - Morze spokojne dziś jak sadzawka. - Nie istnieje morze idealnie spokojne - odparł nieufnie detektyw. - Zawsze jest w jakimś ruchu. - Moim zdaniem - podjął stary oficer - choroba morska to w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto tylko nerwy. - Oto głos wytrawnego żeglarza! Co, majorze? - wtrącił wielebny Stefan Lane z nikłym uśmiechem. - Tylko raz chorowałem i to na kanale La Manche! Moje motto brzmi: nie myśleć o tym. - Z tą chorobą morską to rzeczywiście dziwna historia - powiedziała panna Brewster. - Czemu cierpią na nią jedni, a drudzy nie? To jest niesprawiedliwe, prawda? I taka skłonność nie ma nic wspólnego z ogólnym stanem zdrowia. Cherlaki bywają nieraz doskonałymi żeglarzami. Ktoś powiedział mi kiedyś, że zależy to od rdzenia pacierzowego. Tak samo na przykład niektórzy nie znoszą wysokości. Ja na to cierpię, ale pani Redfern bije mnie na głowę. Parę dni temu, kiedy szłyśmy ścieżką wśród skał do Harford, straciła panowanie nad sobą i uczepiła się mnie kurczowo. Mówiła później, że raz utknęła w pół drogi na zewnętrznych schodach katedry w Mediolanie. Bez zastanowienia weszła jakoś na górę, ale zejść nie mogła. - Lepiej wobec tego niech nie wchodzi po drabinie nad Zatoczką Chochlika - wyraził zdanie duchowny. Panna Brewster skrzywiła się z niesmakiem.
- Sama unikam tej drogi - powiedziała. To dobre dla dzieciaków! Młodzi Cowanowie i Mastermanowie wciąż bie- gają tam po drabinie w tę i z powrotem. Sprawia im to przy- jemność. - O, pani Redfern wyszła z kąpieli - oznajmił wielebny Stefan Lane. - Pan Poirot winien darzyć ją uznaniem - podchwyciła panna Brewster. - Ta kobieta starannie wystrzega się słońca. Młoda pani Redfern zdjęła czepek kąpielowy i potrząsnęła właśnie popielątoblond włosami. Nie była opalona, a bardzo jasna skóra, charakterystyczna dla tego typu kobiet, wydawała się trupio blada. - Wśród całej reszty towarzystwa wygląda na niedopieczoną, co? - roześmiał się chrypliwie major Barry. Krystyna Redfern narzuciła płaszcz kąpielowy i po schodach jęła wspinać się ku siedzącej na tarasie grupce gości hotelowych. Miała pozbawioną wyrazu ładną twarz o jasnej cerze i drobne, kształtne dłonie oraz stopy. Uśmiechnęła się do nich i usiadłszy obok otuliła się płaszczem kąpielowym. - Zyskała pani dobrą markę u pana Poirota - odezwała się panna Brewster. - Panu Poirot nie podoba się ta cała ogorzała hałastra. Powiada, że ich ciała przypominają mu sklep rzeźniczy. Nie pamiętam dokładnie słów, ale chyba tak się wyraził. - Szkoda, że nie mogę się opalać - westchnęła Krystyna Redfern z niewesołym uśmiechem. - Ale cóż! Nigdy nie brą- zowieję. Dostaję tylko bąbli i obrzydliwych piegów na ra- mionach. - Lepsze to niż włosy, które mają wyrosnąć Irenie, córce pani Gardener - wtrąciła panna Brewster i ciągnęła od- powiadając na pełne zdziwienia spojrzenie Krystyny: - Pani Gardener była dziś w kapitalnej formie. Absolutny non stop, powiadam pani! „Prawda, Odell?”. „Prawda, kochanie” - umilkła, by po krótkiej pauzie zwrócić się do słynnego detektywa: - Powinien pan jednak trochę sobie z niej po- żartować. Czemu pan tego nie zrobił? Trzeba było powiedzieć, że tropi pan tu groźnego zbrodniarza, maniaka o morderczych
skłonnościach, który z całą pewnością znajduje się wśród gości hotelowych. - Obawiam się, że mogłaby w to nie uwierzyć - westchnął Herkules Poirot. - Uwierzyłaby! Ma się rozumieć! - zarechotał major Barry. - Nie - zaoponowała Emilia Brewster. - Nawet pani Gardener nie potrafiłaby chyba uwierzyć w zbrodnię wśród takiej oprawy. Wyspa Przemytników nie wygląda na miejsce, w którym znajduje się trupy! Herkules Poirot niespokojnie poruszył się na leżaku. - Czemu, mademoiselle! - zapytał. - Dlaczego sądzi pani, że Wyspa Przemytników to miejsce nieodpowiednie do, jak się pani wyraziła, znajdowania trupów? - Czy ja wiem? Są miejsca, gdzie zbrodnia wydaje się bardziej nieprawdopodobna niż gdzie indziej. Taka jest wła- śnie Wyspa Przemytników, więc... - panna Brewster urwała, gdyż nie mogła znaleźć odpowiednich słów. - Romantycznie tu. Zgoda! - zabrał głos Poirot. - Ro- mantycznie i zacisznie. Słońce świeci. Morze jest lazurowe. Ale zapomina pani, że zło czai się wszędzie. Pastor wyprostował się, pochylił do przodu. Jego niebieskie oczy zajaśniały fantastycznym blaskiem. Panna Brewster wzruszyła ramionami. - Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. Ale mimo wszystko... - urwała znowu. - Ale mimo wszystko, mademoiselle - podchwycił Herkules Poirot - Wyspę Przemytników uważa pani za niestosowną oprawę dla zbrodni, prawda? Tylko o jednym nie pamięta pani... - Pewnie o naturze ludzkiej? - Oczywiście. Nie wolno zapominać o naturze ludzkiej. Ale chciałem zwrócić uwagę na coś innego. Nie pamięta pani, że wszyscy odpoczywamy tutaj, jesteśmy na wakacjach. - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy? Słynny detektyw uśmiechnął się pobłażliwie i perorując dalej zaznaczał takt palcem. - Przypuśćmy, że pani ma wroga. Jeżeli pójdzie pani do jego
mieszkania, do biura albo zaaranżuje spotkanie na ulicy, konieczny jest pretekst. Musi pani usprawiedliwić jakoś swoją obecność w danym miejscu. Ale tutaj, nad morzem, nie potrzeba usprawiedliwiać swojej obecności. Dlaczego przebywa pani w Leathercombe Bay? Do licha! Jest przecież sierpień. Wszyscy wyjeżdżają nad morze. Wszyscy urządzają sobie wakacje. Rozumie pani? To rzecz zupełnie naturalna, że pani jest na Wyspie Przemytników, że jest tu pan Lane i major Barry, i pani Redfern z mężem. Przecież w Anglii panuje obyczaj, że w sierpniu kto żyw wyjeżdża nad morze. - Rzeczywiście. To bardzo pomysłowy punkt widzenia - przyznała panna Brewster. - Ale co pan powie o Gardene- rach, którzy są Amerykanami? - Nawet pani Gardener, jak sama nam wyznała, czuje potrzebę relaksu - uśmiechnął się Herkules Poirot. - No i „załatwia" Anglię, więc musi spędzić dwa tygodnie w miej- scowości nadmorskiej, chociażby jako poprawna turystka, jeżeli nie w innym charakterze. Obserwowanie ludzi sprawia jej satysfakcję. - Pan również lubi obserwować ludzi, prawda? - wtrąciła półgłosem Krystyna Redfern. - Madame! - brzmiała odpowiedź. - Jestem zmuszony przyznać pani słuszność. - No i... i bardzo wiele pan widzi - dodała tonem zasta- nowienia. Na chwilę zapanowała cisza. Później wielebny Stefan Lane odkaszlnął, przełknął ślinę i z nutą pewności siebie zwrócił się do małego Belga: - Żywo zainteresowało mnie coś, co pan powiedział przed chwilą. Powiedział pan, że zło czai się wszędzie. To prawie cytat z eklezjasty. - Umilkł, twarz zajaśniała mu fanatycznym blaskiem i po krótkiej pauzie zacytował: - „Pełne zła jest serce synów rodzaju człowieczego, a szaleństwo mieszka w ich sercu, pokąd żyją”. Z satysfakcją wysłuchałem pańskich słów. Dziś, proszę pana, nikt nie wierzy w prawdziwe zło. Zło bywa powszechnie uważane za negację dobra. Zło - powiadają ludzie - czynią zazwyczaj istoty nieoświecone, niedorozwinięte,
którym należy raczej współczuć, niż je winić. Ale zło, panie Poirot, to przecież zjawisko realne. To fakt! Ja wierzę w zło tak samo, jak wierzę w dobro. Ono istnieje! Jest potężne! Przechadza się po naszej ziemi! - urwał podniecony i zdyszany; chustką osuszył spocone czoło i nieoczekiwanie rozejrzał się dokoła z wyrazem zawstydzenia w oczach. - Przepraszam... Uniosłem się niepotrzebnie. - Rozumiem sens pańskich słów i do pewnego stopnia zgadzam się z nimi! - odrzekł spokojnie Herkules Poirot. - Zło istotnie przechadza się po naszej ziemi i nietrudno dostrzec je wszędzie. - Skoro już o tym mowa - zabrał głos major Barry - w Indiach są fakirzy... Stary wojak bawił w Hotelu Roger dostatecznie długo, by każdy mógł ubezpieczyć się przeciwko jego fatalnej skłonności do zapuszczania się w rozwlekłe opowiadania indyjskie. Toteż dwie osoby przerwały mu jednocześnie. - To pani mąż tam pływa, prawda? - zwróciła się panna Brewster do pani Redfern. - Co za kraul! Wyborny z niego pływak. W tejże chwili pani Redfern zaczęła swoje: - Śliczna ta mała łódź z czerwonymi żaglami. Jol pana Blatta, jeżeli się nie mylę? Łódź o purpurowych żaglach wpływała właśnie do zatoczki. - Czerwone żagle! Także pomysł - burknął gniewnie major Barry, lecz groźba anegdoty o fakirach została zażegnana. W tym czasie Herkules Poirot przypatrywał się z uznaniem młodemu człowiekowi, który dopłynąwszy do brzegu stanął na plaży. Patryk Redfern byt pięknym mężczyzną. Smukły, opalony, szeroki w barach i wąski w biodrach, miał w sobie zaraźliwy dobry humor i radość życia, a także wrodzoną prostotę, która, zjednywała mu wielu mężczyzn i wszystkie bez wyjątku kobiety. Stał na plaży i otrząsając się z wody unosił rękę, by radośnie pozdrowić młodą żonę. Odpowiedziała mu podobnym gestem. - Chodź tutaj, Pat! - zawołała. - Już idę! - odkrzyknął.
Przeszedł po piasku kilkadziesiąt kroków, do miejsca, gdzie zostawił ręcznik. W tym czasie wyszła z hotelu kobieta i minąwszy zgromadzone na tarasie towarzystwo, zaczęła schodzić ku plaży. Poruszała się tak, że jej przybycie miało wszelkie cechy „wejścia” w sensie teatralnym i zdawała sobie z tego sprawę. Ale nie była zbyt ostentacyjnie pewna siebie. Sądzić należało, że od dawna przywykła do wrażenia, jakie nieuniknienie wywiera. Była wysoka i szczupła. Miała na sobie prosty kostium kąpielowy, a każdy cal odkrytego ciała był opalony w pięknym odcieniu brązu. Doskonałością kształtów przywodziła na myśl posąg. Jej ognistorude włosy układały się wdzięcznie i spływały na kark hojnymi falami. Rysy twarzy nabrały już trochę ostrości, jak zwykle, gdy minie trzydziestka, lecz cała postać sprawiała wrażenie młodzieńczej, nieposkromionej żywotności. Nieruchoma twarz i lekko skośne ciemnoszafirowe oczy miały w sobie coś chińskiego, a wrażenie to potęgował jeszcze fantazyjny chiński kapelusz z malachitowozielonej tektury. Jej pojawienie sprawiło, że inne kobiety na plaży jak gdyby zblakły w jednej chwili, stały się mało widoczne, a wszystkie męskie spojrzenia powędrowały w jej kierunku i przylgnęły do niej. Herkules Poirot szeroko otworzył oczy, a jego wąsy po- ruszyły się z niemałą aprobatą. Major Barry wyprostował się na leżaku i jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy z natury wyłupiaste. Wielebny Stefan Lane, który siedział po lewej stronie słynnego detektywa, poruszył się, zesztywniał i z ci- chym stęknięciem wciągnął oddech przez zęby. - Arlena Stuart... - szepnął major Barry. - Tak nazywała się, nim wyszła za Marshalla. Widziałem ją w Przyjdź i odejdź. Jest na co spojrzeć, hę? - Tak... ładna - przyznała Krystyna Redfern głosem po- wolnym i chłodnym. - Ale ma chyba w sobie coś z dzikiego zwierzęcia. - Niedawno, panie Poirot, padło tu słowo „zło” - rzuciła szorstko Emilia Brewster. - Otóż wydaje mi się, że właśnie ta kobieta może uchodzić za wcielenie zła! Jest zepsuta do gruntu, do szpiku kości! Przypadkiem wiem o niej dużo.
- Przypominam sobie - rozpoczął major Barry gawę- dziarskim tonem - pewną młodą osobę w Simla. Też była ruda. Żona mojego podkomendnego. Powiadam państwu, cały garnizon postawiła na uszach! Słowo daję! Mężczyźni dostawali bzika. No, a panie, rzecz jasna, chętnie wydrapa- łyby jej oczy. Narobiła zamieszania w niejednym domu - parsknął śmiechem odświeżając stare wspomnienia. - Jej mężem był spokojny, bardzo przyzwoity chłopiec. Uwielbiał ją. Gotów był całować ziemię, po której stąpała. Nic nigdy nie widział... albo udawał, że nie widzi. - Takie niewiasty to groźba... groźba dla... - zaczął z głębokim przekonaniem wielebny Stefan Lane i umilkł nagle. Arlena Stuart przystanęła tuż nad wodą. Dwaj młodzi ludzie, prawie chłopcy, poderwali się z piasku i żywo ruszyli w jej stronę. Uśmiechnęła się do nich, lecz spojrzeniem powędrowała ku nadchodzącemu plażą Redfernowi. Herkules Poirot odniósł wrażenie, że w tym momencie obserwuje igłę kompasu. Patryk Redfern zboczył z drogi; jego kroki zmieniły kierunek. Igła kompasu musi zawsze i wszędzie ulegać sile przyciągania i zwracać się na północ. Podobnie Patryk Redfern zwrócił się ku Arlenie Stuart. Przez moment stała, uśmiechając się do niego. Później z wolna ruszyła wzdłuż drobnych fal atakujących plażę, a on dotrzymał jej towarzystwa. Po chwili usiadła na piasku pod skałami. On przycupnął obok niej. Krystyna Redfern szybko wstała z leżaka i pospieszyła w stronę wejścia do hotelu. Pewien czas panowało kłopotliwe milczenie, które przerwała Emilia Brewster: - Przykra historia - powiedziała. - To taka miła kobietka... Są ledwie dwa lata po ślubie. - Młoda osoba, o której mówiłem, ta z Simla - podchwycił major Barry - rozbiła kilka naprawdę dobrych małżeństw. Nieprzyjemne to sprawy, co? - Są kobiety, które przepadają za rozbijaniem małżeństw - podjęła panna Brewster i po krótkiej pauzie dodała: - Patryk Redfern to skończony osioł! Herkules Poirot milczał. Z zaciekawieniem obserwował
plażę, ale nie patrzył na Patryka Redferna i Arlenę Stuart. - Pójdę chyba teraz na łódkę - oznajmiła panna Brewster. Podniosła się i odeszła. Major Barry zwrócił wyłupiaste wodniste oczy ku słynnemu detektywowi. Był w nich wyraz umiarkowanego zainteresowania. - No i co, panie Poirot! - przemówił. - Nad czym pan tak medytuje? Od dawna ust pan nie otworzył. Co pan powie o tej syrenie? Gorąca sztuka, hę? - Być może - bąknął Herkules Poirot. - Strasznie pan powściągliwy, stary zbereźniku! - roześmiał się oficer. - Już ja znam was, Francuzów. - Nie jestem Francuzem - padła chłodna odpowiedź. - Ale niech pan nie gada, że nie lubi popatrzeć na fajną dziewuszkę! Jak ta się panu podoba, co? - Niemłoda - rzucił krótko Poirot. - I co z tego? Kobieta ma tyle lat, na ile wygląda. A ta wygląda pierwsza klasa! - Tak - przyznał mały Belg. - Jest ładna. Ale w ostatecznym rozrachunku liczy się nie uroda. To nie uroda sprawia, że zwracają się ku niej wszystkie głowy na plaży. Wszystkie prócz jednej. - Właśnie, mój stary. Chodzi o to nieokreślone coś! - zawołał major Barry i po chwili zapytał ciekawie: - Czemu, u licha, przygląda się pan tak bystro? - Przyglądam się temu wyjątkowi: jedynemu mężczyźnie, który nie spojrzał w stronę Arleny Stuart, gdy go mijała. Major podążył wzrokiem w kierunku, który tak interesował słynnego detektywa. Zobaczył czterdziestoletniego mniej więcej, ogorzałego mężczyznę o jasnej czuprynie i sympatycznej twarzy, który siedział spokojnie i pykając fajkę czytał „Timesa". - Eee... To przecież jej mąż, mój panie! Marshall. - Tak. Wiem - powiedział Herkules Poirot. Major Barry parsknął krótkim śmiechem. Jako zatwardziały stary kawaler przywykł oceniać mężów pod trojakim kątem widzenia. Uważał ich za niedogodność, przeszkodę lub krępujących swobodę działania strażników.
- Całkiem przyjemny facet - powiedział. - Spokojny. Zobaczę, czy mój „Times“ już nadszedł. Wstał i pomaszerował do hotelu. Poirot z wolna przeniósł wzrok na twarz wielebnego Stefana Lane’a, który pilnie przyglądał się Arlenie Stuart i Patrykowi Redfernowi. - Ta kobieta jest zła, do gruntu - powiedział pastor z zawziętym błyskiem w oczach. - Ma pan wątpliwości? - W takim przypadku trudno o całkowitą pewność - odparł z namysłem Poirot. - Ależ, człowieku! Nie czuje pan, że otacza ją atmosfera grzechu? Nie czuje pan, że tu czai się zło? Po krótkim namyśle Poirot przytaknął powolnym ski- nieniem głowy. Rozdział Drugi Herkules Poirot nie usiłował kryć zadowolenia, kiedy Rosamund Damley nadeszła i usadowiła się na sąsiednim le- żaku. Jak rad przyznawał, podziwiał Rosamund Darnley bardziej niż jakąkolwiek ze znanych sobie kobiet. Odpowiadały mu jej dystyngowane maniery, kształtna i smukła sylwetka, piękne osadzona głowa, bystry i pełen godności wyraz twarzy, jej gładko uczesane włosy i uśmiech niepozbawiony subtelnej ironii. Tego rana miała na sobie sukienkę granatową z białym - skromną dzięki bardzo wytwornej, surowej prostocie linii. Rosamund Darnley, jako „Rose Mond i S-ka”, była jedną z najbardziej znanych w Londynie mistrzyń mody. - Mam wrażenie - powiedziała - że coraz mniej podoba mi się Wyspa Przemytników. Przyjechałam tu, ale słowo daję, nie wiem po co. - Przyjechała pani nie pierwszy raz, o ile mi wiadomo? - Tak. Byłam tu dwa lata temu, w okresie Wielkiejnocy. Wtedy nie było tak tłoczno. Herkules Poirot spojrzał na nią uważnie. - Musiało zajść coś, co wytrąciło panią z równowagi. Nie
mylę się, mademoiselle? Skinęła głową twierdząco. Później zwróciła wzrok ku stopie, którą poruszała rytmicznie. - Rzeczywiście. Spotkałam widmo. - Widmo? - Aha. - Wiadomo czego? Lub kogo? - Swojej własnej osoby. - Czy to spotkanie było przykre? - zapytał cicho Poirot. - Nadspodziewanie przykre. Doznałam, widzi pan, wstrząsu - umilkła, by po chwili zamyślenia podjąć: - Proszę sobie wyobrazić moje dzieciństwo... Nie! Pan nie może sobie tego wyobrazić. Nie jest pan Anglikiem. - Wynika stąd, że miała pani bardzo angielskie dzieciństwo, prawda? - zapytał. - O tak! Na wskroś angielskie! Głucha prowincja... duży, odrapany dom... konie... psy... spacery podczas deszczu... polana na kominku... jabłka w sadzie... wieczny brak pieniędzy... stare kostiumy z tweedu... wieczorowe suknie przechowywane z roku na rok... zaniedbany ogród... marcinki rozkwitające w jesieni, jak wielkie chorągiewki... - Wróciłaby tam pani chętnie? - zapytał cicho Herkules Poirot. Zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie wraca się nigdy. To niepodobieństwo. Ale chętnie obrałabym... poszłabym inna drogą. - To dziwne... - szepnął. - Mówię serio - roześmiała się Rosamund. - Za dni mojej młodości, a więc, mademoiselle, w czasach naprawdę odległych, istniała gra pod nazwą: „Kim chciałbyś być, gdybyś nie był sobą“. Odpowiedzi wpisywało się do panieńskich sztambuchów. Sztambuchy oprawne w szafirowy safian miały złocone brzegi. Ale, mademoiselle, odpowiedź na takie pytanie wymyślić trudno. - Niełatwo... - przyznała. - Z pewnością ma pan rację. Niełatwo i... i ryzykownie. Nie chciałoby się przecież na przykład zostać osobistością polityczną na świeczniku. A o
przyjaciołach też wie się zbyt dużo. Pewnego razu miałam okazję zetknąć się z czarującą parą małżeńską. Mąż i żona byli dla siebie uprzedzająco grzeczni i po latach małżeństwa czuli się w swoim towarzystwie na pozór tak przyjemnie i wesoło, że zazdrościłam szczerze tej pani. Chętnie zamieniłabym się z nią na miejsce. Dopiero później dowiedziałam się od kogoś, że w zaciszu domowym ci ludzie nie mówią do siebie od jedenastu lat! - parsknęła znowu śmiechem. - Jakże często pozory mylą. Nic nigdy nie wiadomo. - Wiele osób, mademoiselle, musi zazdrościć pani - podjął Poirot po krótkiej pauzie. - Ma się rozumieć - rzuciła sucho i po chwili uśmiechnęła się ironicznie. - Tak! Jestem idealnym przykładem kobiety, której powiodło się w życiu! Naprawdę lubię projektować stroje, więc mam satysfakcję twórczą, a na brak satysfakcji finansowej również nie mogę narzekać. Powiodło mi się jako artystce i jako przedsiębiorczej kobiecie interesu. Jestem zamożna, mam dobrą figurę, zupełnie znośną twarz i nie zanadto cięty język... — umilkła na moment, później uśmiechnęła się bardziej pogodnie. - Naturalnie, nie mam męża. W tym względzie nie dopisało mi szczęście. - Mademoiselle - odrzekł szarmancko Poirot - jeżeli nie jest pani mężatką, to stało się tak wyłącznie dlatego, że żaden z przedstawicieli mojej płci nie okazał się godny pani. To, mademoiselle, samotność z wyboru, nie życiowego musu. -Ale mimo wszystko jestem przekonana, że pan, jak wszyscy mężczyźni, hołduje w skrytości ducha poglądowi, że kobieta nie może być naprawdę szczęśliwa, jeżeli nie wyda się za mąż i nie ma dzieci. Herkules Poirot wzruszył ramionami. - Wydać się za mąż i mieć dzieci to normalny los kobiety. Ale jedna na sto... nie, na tysiąc kobiet potrafi zyskać imię i zająć pozycję taką, jaką pani zajmuje. - Mimo wszystko jednak - uśmiechnęła się Rosamund Darnley - jestem tylko nieszczęsną starą panną! W każdym razie tak właśnie czuję się dzisiaj. Znacznie szczęśliwsza była- bym mając mało pieniędzy z mężem, nawet mrukiem i pro-
stakiem, i w otoczeniu hordy dzieciaków. Nie sądzi pan? - Niewątpliwie to prawda, mademoiselle, skoro pani tak twierdzi - odrzekł dwornie Poirot, lecz raz jeszcze wzruszył ramionami. Rosamund roześmiała się i nagle odzyskała dobry humor. Sięgnęła po papierosa, zapaliła. Nie ulega wątpliwości, że wie pan, jak postępować z kobietami - powiedziała. - Teraz gotowa jestem zająć przeciwną pozycję i bronić wobec pana samodzielnych kobiet. Oczywiście dobrze urządziłam się w życiu i zdaję sobie z tego sprawę. - A więc, mademoiselle, w naszym ogródku... czy też nad naszym morzem... wszystko jest cudowne? - W zasadzie tak. Z kolei Poirot sięgnął po papierośnicę zawierającą cieniutkie papierosy, jakimi delektował się najchętniej. Zapalił i zerkając spod oka na ulatujący kłąb dymu, mruknął jak gdyby do siebie: - Pan... przepraszam... kapitan Marshall to pani dawny znajomy. Nie mylę się, mademoiselle, prawda? Rosamund Damley wyprostowała się nagle. - Skąd pan wie?... Naturalnie! Ken musiał to panu po- wiedzieć. - Nikt nic mi nie powiedział, mademoiselle. Proszę nie zapominać, że ostatecznie jestem detektywem. Potrafię wy- ciągać oczywiste wnioski. - Nic nie rozumiem! - Proszę się zastanowić! - ciągnął gestykulując wymownie. - Bawi tu pani od tygodnia ożywiona, swobodna, beztroska. A dziś zaczyna pani spotykać widma i prawić o dawnych dobrych czasach. Co się stać mogło? Od kilku dni nie przyjechał nikt nowy. Wczoraj wieczorem zjechał kapitan Marshall z żoną i córką. Dziś nastąpiła w pani nagła przemiana. Wniosek jest oczywisty. - Tak, to brzmi przekonywająco - zgodziła się Rosamund. - Kenneth i ja znamy się od dzieciństwa. Jego rodzice mieszkali w naszym najbliższym sąsiedztwie. Ken traktował mnie zawsze życzliwie, chociaż ma się rozumieć, trochę z góry, ponieważ jest o cztery lata starszy. Później straciłam go z oczu i nie widziałam
od lat... co najmniej od piętnastu lat. - Kawał czasu... - mruknął Poirot, a gdy Rosamund przytak- nęła skinieniem głowy, podjął: - Sympatyczny człowiek, co? - O, tak! - potwierdziła gorąco. - Zawsze był uroczy. Taki opanowany, powściągliwy. Jedyna jego wada to fatalna skłonność do niefortunnych małżeństw. - Aha... - wtrącił Poirot tonem głębokiego zrozumienia. - To szalenie nieobliczalny człowiek - ciągnęła - przy- najmniej tam, gdzie w grę wchodzi płeć piękna. Przypomina pan sobie proces niejakiej Martingdale? Poirot zmarszczył brwi. - Martingdale? Martingdale? Arszenik, prawda? - Tak. Siedemnaście lub osiemnaście lat temu. Stanęła przed sądem oskarżona o morderstwo męża. - Dowiedziono jednak, że mąż narkotyzował się arsze- nikiem. Zapadł wyrok uniewinniający. - Tak. No i zaraz po tym Ken poślubił tę kobietę. Niemądry wybryk, akurat w jego stylu. - Jeżeli jednak sąd ją uniewinnił? - bąknął półgłosem mały Belg. - Powiedzmy, że była niewinna - podchwyciła niecierpliwie. - Całej prawdy nikt nie zna. A przecież jest na świecie pełno kobiet nadających się na żony, kobiet, których nikt nie oskarżał o morderstwo. Dlaczego szukać właśnie takiej? Poirot milczał. Być może wiedział, że w ten sposób usłyszy od panny Darnley coś więcej. Miał słuszność. - Oczywiście Ken był wtedy bardzo młody - podjęła. - Dopiero skończył dwadzieścia jeden lat. Szalał za tą kobietą. Umarła w rok po ślubie, przy narodzinach Lindy. Na pewno boleśnie odczuł tę stratę. Przez jakiś czas hulał dla zapomnie- nia. Przynajmniej tak mi mówiono... - zrobiła krótką pauzę. - Później wynikła sprawa z Arleną Stuart, aktorką rewiową. Przypomina pan sobie proces rozwodowy Codringtonów? Lady Codrington podała jako winną Arlenę Stuart. Podobno lord był w niej po uszy zakochany. Wszyscy sądzili, że pobiorą się zaraz po uprawomocnieniu wyroku. W rezultacie spodziewany związek nie doszedł do skutku. Lord Codrington odprawił z
kwitkiem aktoreczkę. O ile mi wiadomo, prawowała się z nim o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa. Cała sprawa narobiła w swoim czasie nie lada szumu. No i co? To Ken ożenił się z Arleną Stuart! Głupiec! Kompletny głupiec! - Może głupstwo poniekąd usprawiedliwione? - wtrącił cicho Poirot. - Pani Marshall jest piękną kobietą, ma- demoiselle. - Bez wątpienia, proszę pana. Trzy lata temu wydarzył się jeszcze jeden skandal. Stary sir Roger Erskine zostawił jej w spadku cały majątek, co do pensa. Należałoby sądzić, że ta historia otworzy wreszcie Kenowi oczy. - A nie otworzyła? - Mówiłam przecież, że od lat go nie widziałam. Słyszałam, że podobno przyjął to z olimpijskim spokojem. Dlaczego, pytam? Czyżby wierzył jej absolutnie, ślepo? - Mogą działać inne racje. - Właśnie! Duma. Trzymać się! Mimo wszystko, głowa do góry! Nie wiem, doprawdy, co on do niej czuje. Nikt nie wie. - A ona? Co ona może czuć do niego? - zapytał Poirot. Rosamund spojrzała nań ze zdziwieniem. - Ona? Przecież to pierwsza w świecie awanturnica, na- ciągaczka bogatych mężczyzn. No i wytrawna pożeraczka serc! Każdą godną uwagi postać w spodniach, która zbliży się do niej na sto kroków, Arlena uważa za potencjalną zdobycz! Taki z niej numer! Herkules Poirot wolno, z powagą pokiwał głową, jak gdyby zgadzał się bez zastrzeżeń. - Tak - powiedział. - To prawda... Jej oczy wypatrują mężczyzn... tylko mężczyzn. - Teraz wpadł jej w oko Patryk Redfern - podjęła panna Darnley. - Bardzo przystojny i... rozumie pan, raczej niewiniątko; zakochany we własnej żonie, bynajmniej nie flirciarz. Taki typ to dla Arleny bułka z masłem! Podoba mi się mała pani Redfern. Jest ładna, choć trochę bezbarwna. Nie sądzę jednak, by miała jakiekolwiek szanse w walce z taką tygrysicą jak Arłena.
- Nie ma najmniejszych szans - przyznał Poirot i zrobił wielce zatroskaną minę. - Zgadzam się z panią. - O ile mi wiadomo - podjęła - Krystyna Redfern była nauczycielką. Zapewne wierzy w przewagę myśli nad materią. Czeka ją bolesny cios. Poirot jeszcze raz pokiwał głową, ze zrozumieniem i współczuciem. Rosamund Darnley wstała. - Ktoś winien jakoś zaradzić temu łajdactwu - dorzuciła. Linda Marshall siedzi w swoim pokoju. Niezadowolona studiuje własną twarz przed lustrem. Nie lubi tej twarzy, która obecnie prezentuje się jej przede wszystkim pod postacią kości i piegów. Z niesmakiem patrzy na niesforną plątaninę kasztanowatorudych włosów (tę szopę, jak je nazywa w myśli), na zielonawoszare oczy, wydatne kości policzkowe, długi, zbyt mocno zarysowany podbródek. Usta i zęby są chyba nie najgorsze... Ale co ostatecznie znaczą zęby? I czy to pryszcz zaczyna robić się koło nosa? Nie, to nie pryszcz - rozstrzyga Linda z ulgą i myśli: „To straszne mieć szesnaście lat, rzeczy- wiście straszne! Nie wiadomo, na jakim się żyje świecie!”. To prawda: Linda jest istotnie niezgrabna jak źrebię i jak jeż kol- czasta. Bezstronnie szacuje swoje braki i świadomie bierze pod uwagę fakt, że nie jest ni tym, ni owym. W szkole czuła się nieźle. Niedawno jednak ukończyła szkołę i teraz nikt nie wie, co właściwie powinna robić dalej. Ojciec napomyka mętnie o wysłaniu jej do Paryża na przyszłą zimę. Nie chce jechać do Paryża, ale nie chce też pozostać w domu. Do niedawna nie potrafiła sobie uprzytomnić, jak nie cierpi Arleny. Twarz jej nieruchomieje. Zimne błyski pojawiają się w zielonych oczach. Arlena... „To bestia - myśli - złośliwa bestia!”. Macochy! Każdy mówi, że to okropnie mieć macochę. Szczera prawda! Trudno nawet powiedzieć, żeby Arlena odnosiła się do niej z jakąś niechęcią. Najczęściej wcale nie dostrzega podlotka. A jeżeli przypadkiem zwróci nań uwagę, w tonie jej głosu, w słowach słychać zawsze nutę lekceważącej ironii. Jak gdyby bawiła się kosztem Lindy! Doskonale
wystudiowany wdzięk, postawa i ruchy Arleny tym dobitniej podkreślają młodocianą nieporadność jej pasierbicy. Gdzie- kolwiek pojawi się Arlena, ona ze wstydem zdaje sobie sprawę z własnej z gruba ciosanej niedojrzałości. Ale to nie tylko to. Nic podobnego! Linda błądzi niepewnie w mrokach własnych myśli. Nie potrafi przecież segregować swoich wzruszeń, opatrywać etykietami. Chodzi chyba o wpływ, jaki Arlena wywiera na ludzi... na dom... „To zła kobieta! - myśli z całym przekonaniem. - Zła, z gruntu zła!”. Ale trudno zakończyć tak sprawę. Zadrzeć nosa z poczuciem moralnej wyższości i przejść do porządku dziennego. Tu chodzi przecież o wpływ, jaki Arlena wywiera na ludzi. Taki na przykład ojciec... Był dawniej całkiem inny... Linda zamyśla się głęboko. Widzi ojca, który ze szkoły zabierał ją do domu. Przypomina sobie wycieczkę morską w jego towarzystwie. A teraz... Ojciec w domu z Arleną. Same przykrości i nic więcej... Nic więcej! „I będzie tak wciąż - myśli Linda. - Dzień po dniu. Miesiąc po miesiącu. Nie sposób czegoś takiego wytrzymać!”. Przed nią rozpościera się życie i nieskończenie długi ciąg ponurych dni, zatrutych stałą obecnością Arleny. Linda jest jeszcze zbyt dziecinna, by mieć poczucie proporcji. Rok wydaje jej się wiecznością. W głowie kłębią się mroczne myśli, pełne gorącej nienawiści. „Gdybym mogła ją zabić - medytuje. - Och, jakżebym chciała, żeby umarła!”. Ponad lustrem spogląda na morze roztaczające się w dole. Wyspa Przemytników jest przyjemna. A w każdym razie mogłaby być przyjemna. Tyle tu plaż, zatoczek, odludnych ścieżek. Jest gdzie myszkować i wyszukiwać miejsca stosowne do wałęsania się w samotności. Są także groty, o których mówili jej młodzi Covanowie. „Ach, gdyby tylko Arlena wyjechała - myśli - bawiłabym się wybornie!”. Przypomniała sobie wieczorny przyjazd do Hotelu Roger. Z lądu wysepka wyglądała fascynująco. Przy wysokim przypływie betonowa grobla zniknęła pod wodą. Musieli płynąć łodzią. Sam hotel też przedstawiał się fascynująco, jakoś niezwykle, Na tarasie wysoka, ciemnowłosa pani zerwała się z leżaka. „Kenneth! To ty?” - wykrzyknęła.
Ojciec był strasznie zdziwiony. Zawołał: „Rosamund!”. Linda szacuje pannę Darnley rzeczowo, krytycznie, w sposób typowy dla nastolatków. Dochodzi do wniosku, że podoba się jej Rosamund - osoba przyjemna, taktowna i do rzeczy. Ma ładne włosy, które pasują do niej, a do większości ludzi ich włosy wcale nie pasują. Ubiera się też z gustem. Twarz ma sympatyczną, wesołą, tak jak gdyby bawiła się własnym kosztem, nie cudzym. Dla niej, Lindy, jest uprzejma; nie wtrąca się, nie mówi „takich tam rzeczy”. (Zwrot „takie tam rzeczy" oznacza w pojęciu Lindy bogaty asortyment słów niemiłych). Nie spogląda na nią, Lindę, niby na idiotkę. Krótko mówiąc odnosi się do niej jak do istoty ludzkiej, a to zdarza się tak rzadko. Cóż dziwnego, że Linda odczuwa głęboką wdzięczność dla Rosamund? Ojciec też jest chyba kontent z nieoczekiwanego spotkania. Zabawna historia! Nagle wydał się... wydał się... Linda z trudnością szuka stosownego określenia... Jak gdyby młodszy. Oczywiście! Śmieje się teraz jakoś inaczej, niby niedorosły chłopiec. Zabawna historia! Jak gdyby patrzyła się na całkiem innego człowieka! „Ciekawa jestem, jaki był ojciec w moim wieku?” - myśli Linda, lecz musi zrezygnować z odpowiedzi, gdyż to przerasta jej możliwości. Nagle doznaje olśnienia! Byłoby cudownie, gdyby przy- jechali tu tylko we dwoje z ojcem i w hotelu zastali pannę Darnley! Otwierają się przed nią wspaniałe perspektywy... Ojciec młody i po chłopięcemu roześmiany, Rosamund... No i ona, i wszelkie dostępne na wysepce rozrywki: kąpiele, groty... Ale wszystko przesłoniła ciemna chmura. Arlena... Niepodobna czuć się dobrze w towarzystwie Ar- leny. Dlaczego?... No... w każdym razie ona tego nie potrafi. Trudno o szczerą radość, gdy się kogoś nienawidzi. W tym sedno sprawy! Ona nienawidzi Arleny. Z wolna znów powstają fale gorącej, mrocznej nienawiści. Twarz Lindy blednie, rozchylają się wargi, oczy raz jeszcze zaczynają lśnić zimnym blaskiem. Dziewczyna rozprostowuje palce, aby wnet mocno, mocno zacisnąć je w pięści.