I
Jr rzeprowadzka. Najbardziej podniecająca przygoda
dzieciństwa, zwłaszcza gdy człowiek się przenosi do
większego, ładniejszego mieszkania. Te same graty po
przeniesieniu z klitki do trzech p o k o i z k u c h n i ą
awansują na meble. — Jak je ustawimy, czy będę mieć
swój kącik? — więc będzie balkon? to nic, że od
strony kuchni, balkon jest balkonem; będzie mój, do
brze? — teraz będziemy mogli mieć nareszcie psa —
o, rzeczywiście, jeszcze tylko psa nam do szczęścia
brak, dosyć jest z wami zamętu!
Kotłowanie, mijanie się na schodach, podniecone gło
sy, radosne okrzyki dzieci. Wszyscy się uwijają. Ojca
jeszcze nie ma, zaraz nadjedzie z wozem po meble. Ula
marzy, żeby to był prawdziwy, duży, elegancki wóz
meblowy, z wielkim napisem MEBLE, ze ścianami wy
łożonymi wewnątrz wojłokiem. Coś takiego zwiększy
łoby jeszcze atrakcyjność przeprowadzki. Dziewczynka
wierci się przy oknie, wypatrując pojazdu. Już wszy
stko spakowane, upchane w walizki, kosze, cebry —
tylko znosić! Matka z ciotką i starszą siostrą jeszcze
coś poprawiają, przekładają. Co chwila któraś z nich
spogląda na zegar, a raczej na miejsce, w którym przed
chwilą wisiał, a potem zerka przez okno, czy już... Nie,
wciąż jeszcze nie.
5
Ula zaczyna się niepokoić. A może coś cię stało i prze
prowadzki w ogóle nie będzie?
U wylotu ulicy pojawia się platforma zaprzężona w
dwa rosłe konie. Gdy przystaje pod bramą, mama z cio
tką nagle odrywają się od szyby z okrzykiem ulgi:
JEST! Ula patrzy w dół — rozczarowanie — nie ma
wozu meblowego, jest tylko platforma, na którą na
pewno nie da się rady wtłoczyć wszystkiego. Jest i oj
ciec. — Znosimy! — rzuca rozkaz. Nagła radość opano
wuje dziewczynkę. Nareszcie! Porywa klatkę z kanar
kiem i pędzi do drzwi. Ojciec porywczo osadza ją w
miejscu: — Gdzie się pchasz z tą klatką! — To weź
miemy na samym końcu, córeczko — wyjaśnia mama.
Ula odstawia kanarka i chwyta ucho wielkiego cebra
wyładowanego garnkami. — Nie to, nie to! — krzyczą
na mą.—Najpierw meble!
Do mieszkania wkraczają obcy mężczyźni, mocują
się z długachnym staromodnym fortepianem. Z postę
kiwaniem i sapaniem znoszą go na dół. Potem odpły
wają za fortepianem szafy i wreszcie cały dom po ka
wałku.
Rośnie powoli góra gratów na platformie. Wszystko
się zmieściło, nie do wiary! Gdzieś z boku między sprzę
ty wtłaczają się kobiety, ojciec zasiada na koźle przy
woźnicy, a Ula przykuca u nóg mamy.
Jest upojona tą powolną uroczystą jazdą przez uli
ce. Podróż w Szczęśliwę-Nieznane. Nowy dom jest nie
daleko, w ulicy cichej, ładnej, ocienionej wysokimi
drzewami. Obszerne, na wysokim parterze mieszkanie
z miłą, jasną kuchnią i balkonem wiszącym nad niedu
żym sympatycznym podwórkiem. Za wysokimogrodze-
niem podwórka rozległa parcela. Choć to dopiero po
czątek kwietnia — ile zieleni! A z drugiej strony ka
mienicy, za jezdnią, nie ma w ogóle domów, tylko nie
kończący się wspaniały park.
6
— W tym parku podobno śpiewają słowiki... — do
daje mama z uśmiechem.
— Doprawdy? Nigdy nie słyszałam śpiewu słowika,
jak to wspaniale — cieszy się mała.
Obiadu oczywiście nie ma w taki dzień, ale to nie
ważne, wystarczy parówka i trochę kawy. A wieczo
rem, gdy dom już jako tako urządzony, dziewczynki
leżąc w łóżkach wdychają z rozkoszą świeżą woń ziele
ni, wdzierającą się przez uchylone okna, i słuchają szu
mu drzew rosnących parę metrów za domem. Ten szum,
ten zapach to jakby zapowiedź nowego, wspaniałego
życia...
Iza myśli o chłopcach z nowej ulicy, kogo tu pozna,
może ktoś się w niej zakocha — Ula o nowych koleżan
kach, o dziewczynce, którą spotkała dziś przed domem,
czarnulce z kręconymi włosami w śmiesznej dorosłej
sukience. Nieznajoma przygląda jej się z zaciekawie
niem, ale bez uśmiechu. Gdy Ula wyjrzała potem przez
okno pokoju, spostrzegła, że dziewczynka uderza piłką
o ścianę sąsiedniej kamienicy. „Jaki wspaniały jest ten
kawałek muru do zabawy piłką" — myśli Ula i zasy
pia usiłując sobie jeszcze przypomnieć, gdzie schowana
jest jej piłka i tenisowa rakieta.
Nazajutrz nowe cudowne odkrycie. Dziewczynki za
trzymane w domu cieszą się podwójną gratką — „labą"
i możnością smakowania uroków nowego mieszkania.
Mają wreszcie własny pokój! Przed południem miesz
kanie ma piękne, nastrojowe oświetlenie: słońce prze
siane przez zieleń liści napełnia je migotliwym, seledy
nowym światłem. Wieko fortepianu błyszczy jak świe
żo politurowane. Mama zawiesza nad fortepianem ma
skę Chopina, Iza stawia na parapecie glinianą miskę
z kaczeńcami.
8
— Skąd je masz?
— Rosną na łące, zaraz za naszym domem.
— Niemożliwe!
Ula wybiega z domu. Jej kamienica jest przedostat
nia, za nią... olbrzymia trawiasta parcela, usiana żółty
mi plamami kaczeńców.
— Ale boskie miejsce, będzie gdzie uganiać! — Ula
puszcza się pędem przez młode, zielone trawy, przez
kępki chrzanu. Warkocz bębni jej po plecach, a ona
gna zachłystując się świeżym rannym powietrzem. Tra
wa już ciepła od słońca. Lekko zdyszaina rzuca się w
nią, po chwili podrywa się znów do galopu, kierując się
w stronę domu.
Na skraju parceli widzi czarnowłosą dziewczynkę,
więc zwalnia biegu. Zatrzymuje się przy niej. Stoją
przez chwilę w milczeniu, obserwując się uważnie,
wreszcie czarnula pyta: — Zagrasz ze mną w piłkę? —
Dobrze — odpowiada Ula i zaczyna się zabawa. Szty
wna i sztuczna. Piłka to tylko pretekst, żeby dokonać
dokładnych oględzin.
Ten ważny wstęj* psuje Iza, która przychodzi, żeby
zabrać Ulę na śniadanie.
Jedzą bułki z miodem, popijając kawą.
— Po śniadaniu wieszamy firanki — oznajmia Iza
dość stanowczo.
— Ale ja... — zaczyna Ula — ona tam pewnie na
mnie czeka...
— Kto?
— No, ta dziewczynka. Muszę teraz iść na łąkę!
Za moment już jej nie ma.
Dziewczynka rzeczywiście siedzi na łące, wyraźnie
czekając na towarzyszkę. Ula przycupnęła obok. Za
czynają się pytania:
9
— Gdzie mieszkasz?
— Za tobą, na pierwszym piętrze.
— A jak ci na imię?
— Daniela, Dania.
— Mnie Urszula. Do której klasy chodzisz?
— Do szóstej. A ty?
— Ja do piątej. Masz tutaj jakieś koleżanki?
— Nie. Właściwie nie... No, ale tera? ty już jesteś!
— Rzeczywiście! Już po kłopocie — cieszy się Ula.
— W co sią lubisz bawić?
— Ach, w różne rzeczy! Lubię grać w tenisa, wiesz,
za tym murem w parku jest kort tenisowy. Czasem
tam chodzę. I w pisanie listów.
— Jak się w to gra?
~ To nie jest gra, tylko zabawa. Jak przyjdziesz
dziś do mnie, zabawimy sią. Robi sią tak; wybierasz
jakiś list z książki — mama ma taki stary wzornik li
stów miłosnych — i przepisujesz go na czysto atra
mentem na jakimś porządnym papierze, najlepiej na
różowym albo niebieskim. Potem się go adresuje i wy
syła. Fantastyczna zabawa! Jest w mojej kamienicy
śliczna lokatorka na drugim piętrze, a na pierwszym
jeden młody wdowiec z małym synkiem Tytuskiem.
Oni naprawdę powinni się ożenić ze sobą. Panna Ja
dzia miałaby ładnego męża, a Tytus mamę. No i tata
Tytusa nie byłby już samotnym wdowcem, więc napi
sałam list od taty Tytusa do panny Jadzi i wyzna
łam jej, że ją kocham, że jest piękna i na pewno dobra
i że byłaby wymarzoną żoną dla mnie.
— Dla ciebie? — zdziwiła się Ula. ^
— Ach, nie, dla Tytusowego taty. Już w ten sposób
dwie pary połączyłam na tej ulicy. Zobaczysz je. Zby
szek i Danka. Wiesz, tak jak w „Krzyżakach" — do
brałam ich imionami. I już Zbyszek (on jest w drugiej
klasie gimnazjalnej) wciąż sterczy z Niuniusieni pod
10
oknem Danki: ona w oknie, oni pod i gruchają godzi
nami.^
— A Niuniuś? Nie jest zazdrosny?
— Niuniuś to pinczerek Zbyszka, zawsze razem
chodzą.
— A druga para?
— Druga to Zygmunt i Hela. Też się zakochali
w sobie po tych listach. Ale rodzice im utrudniają,
bo Zygmunt przez tę miłość na samych dwójach je
dzie. Od obiadu do kolacji nic tylko spaceruje z kole
gami za Helą. Hela spaceruje z koleżankami, niby to
dla zdrowia, a Zygmunt z kolegami krok w krok za ni
mi. A jak Zyga zobaczy mamę na początku ulicy, to od
razu daje szczupaka przez okno do mieszkania. Bo ma
ma go zamyka, kiedy wychodzi z domu. Żeby się uczył.
A ty masz jakieś koleżanki?
— Mam jedną, przyjaciółkę. To moja kuzynka, Ada
Mayer. Chodzimy do tej samej klasy. Przyjdzie dziś
do mnie, to ją poznasz. Ona też ma sieroce dzieciństwo.
Tata jej umarł. Ma jeszcze mamę, siostrę i brata. Stra
sznie się męczy, ale dobrze się uczy. Lepiej ode mnie.
Mój tata mówi, że gdyby Ada miała takie warunki jak
ja, to ho, ho...
— Niemożliwe...
— No! Z matematyki same piątki, wprost trudno po
jąć! Ja tylko z rysunków, z gimnastyki, ze śpiewu
i z polskiego mam zawsze piątki. Mama mówi, że je
stem zdolny leń, to znaczy dyrektorka tak mamie po
wiedziała O; mnie. Bo mnie zawsze szkoda czasu na
naukę. Chyba że jest brzydka pogoda. Wtedy nawet
lubię się pouczyć. Ale jak jest ładnie — nie mogę! Za
dania tylko odwalę i do babci! Babcia mieszka nieda
leko, z całą rodziną. Razem dziewięć osób i kury na
dodatek. U babci są dwa ogrody (nie babcine, tylko
babcinych gospodarzy), cztery podwórza, dwie stajnie,
11
wozownie, lamus i stodoła. Wyobrażasz sobie, jakie
tam miejsca i kryjówki! W sianie, za wialnią, pod wo
zem, na drzewach, w drewutni, w lamusie! Kiedy nam
gorąco, to do rzeki, a jak zgłodniejemy — na grządki
po kalarepę, marchew, pomidory! A krzyczeć można
do zachrypnięcia.
Najlepsza do zabawy jest łączka za stodołą, gdzie pły
nie Młynówka... Tam teraz zaczął chodzić jeden malarz,
mój znajomy, wiesz? Rozkłada na stojaku obraz i ma
luje Młynówkę i drzewa nad nią.
...Niby ta sama rzeczka, a właściwie jakby się przy
śniła... Za dużo złotej farbki do niej nakładł — w drze
wa też. A niebo u niego robi się takie, jakby tę złotą
farbkę wymieszał z popiołem. Strasznie dziwny obra
zek, ale mnie on się nawet podoba...
Ten malarz jest narzeczonym mojej ciotki, Krasiny.
Ona też mieszka u babci i ma już tyle swoich portre
tów, że je musi składać za szafę. Mnie on też malo
wał, kiedy byłam mała. Kiedyś malował mnie tak dłu
go, że się ze zmęczenia posiusiałam na dywan, Ale to
mnie uratowało, bo mi potem już dali spokój z tym
portretowaniem.
Słońce przygrzewało, dziewczynki ogarnęło rozleni
wienie. Przysiadły na kamieniu, uniosły twarze do słoń
ca i tak trwały chwilę bez ruchu.
Ula przypomniała sobie, że jeszcze nie nacieszyła się
swoim nowym domem i że warto by tam wpaść i zoba
czyć, co się w nim dzieje. Już po chwili w podskokach
wracała do domu. Zelektryzowała ją myśl: BALKON!
Przecież jeszcze się na nim nie bawiła! Puściła się bie
giem i dopadłszy drzwi, z energią nacisnęła dzwonek.
Wystrzeliła w otwarte drzwi balkonowe i jednym
susem dopadła balustrady. Wsuwała i wysuwała nogi
12
z żelaznych krat pokonując odległość jednego końca
balustrady do drugiego w tempie wyścigowym. Nagle
wyślizgany sandał zjechał z pręta i nogi Uli błyska
wicznie zsunęły się w dół, w wąski otwór kratki, któ
ra złupiła skórę na całej długości goleni, w najwypu-
klejszym miejscu raniąc do kości. Dziewczynka krzyk
nęła dziko.
Matka z ciotką równocześnie wpadły na balkon i po
rażone widokiem zwisających za balustradą okaleczo
nych nóg Uli wykrztusiły: JEZUSMARIA! Zaczęły się
mocować z nimi usiłując je wciągnąć z powrotem. Da
remnie. Stopy dziewczynki, zesztywiniałe od bólu, nie
chciały się ułożyć w odpowiedni sposób, aby można je
wywlec z otworów. Krew ściekała strużką na skar
petki, a mama z ciotką, spotniałe z wysiłku, wyszarpy-
wały Ulę z potrzasku bez najmniejszego powodzenia.
Najprzytomniejsza z rodziny Iza skoczyła po dozor
cę, który przy pomocy łomu odgiął pręty balustrady
oswobadzając nieszczęśnicę z żelaznych paści. Teraz do
akcji przystąpiła mama, nerwowo przymierzając do ran
córki bandaże, nie mogąc się zdecydować, od czego za
cząć opatrunek. Iza chlusnęła z butelki jodyną, ciotka
wodą utlenioną, mama nareszcie przyłożyła gazę i po
chwili zaryczana Ula spoczywała na tapczanie z opar
tymi na poduszkach zabandażowanymi odnóżami.
Teraz zaczęła się sypać lawina wymówek i napom
nień: „a widzisz, a mówiłam, nie wariuj, ale oczywiście,
kto by to mamy słuchał, teraz masz!" A ciotka kończy
ła niezmiennie sentencją: „Żeby kózka nie skakała, toby
nóżki nie złamała". Ula zawsze w podobnych sytua
cjach dodawała w myśli: „ale gdyby nie skakała, toby
smutne życie miała", jednak tym razem nazbyt obo
lała i zrozpaczona powtarzała tylko w kółko: — No to
koniec zabawy, koniec zabawy...
13
II
o której ty właściwie kończysz lekcje? — zapytała
mama Ulę pewnego popołudnia.
— Różnie: czasem o pierwszej, czasem o drugiej —
bąknęła rzucając teczkę z książkami na krzesło.
— Więc dlaczego przychodzisz tak późno do domu?
Dochodzi już czwarta! Co dzień wracasz później, gdzie
się pętasz po wyjściu ze szkoły?
— Wcale się nie pętam, tylko bawię się u babci.
— „Bawisz się" — jak to grzecznie brzmi. A skąd
te poobijane kolana, podrapane łokcie! Ledwie zdjęte
bandaże z nóg, a ty już szukasz nowego guza. Kolana
masz po prostu wycerowane bliznami, wyglądasz z ni
mi jak koń dorożkarski, a nie jak przyzwoita panien
ka! TO się musi skończyć, od zaraz, od jutra! Chcę
cię widzieć w domu najpóźniej kwadrans po drugiej.
Żebyś mi nie wstępowała na Krowodrzę, pamiętaj!
Buzia Uli posmutniała. Nie wyobrażała sobie zupeł
nie, jak zrealizuje polecenie. Przecież to ponad siły
opuścić duszną klasę, znaleźć się zaraz po tym vis
a vis* babcinego zielonega domu i nie popędzić przez
rozległe podwórza na ganek obrośnięty dzikim winem,
by w cieniui chłodzie wydyszeć swój pośpiech i z ul
gą stwierdzić, że jest się już po lekcjach i przed nie-
* naprzeciw
14
zmiennie wspaniałą, co dzień równie podniecającą za
bawą: gonitwą po bezmiarach ogrodu, łażeniem po drze
wach lub walką narodów, rozgrywaną pomiędzy dzie
ciarnią z czterech sąsiednich podwórek.
Jakie to cudowne, że można tu krzyczeć, brudzić się,
chlapać pod studnią, jeździć wozem w pole, a jak się
zgłodnieje, dostać talerz pysznej kartoflanki i kromkę
jałowego chleba, o wiele smaczniejszego niż domowe
bułki z wędliną. Można też zawsze upiec sobie ziemnia
czanych talarków na małym żelaznym piecyku.
Te wszystkie wspaniałości istnieją już zaledwie trzy
dzieści metrów od szkolnej bramy, czyż można więc
przejść obok nich obojętnie? Po prostu tylko przejść
i grzecznie powracać do domu?
Jednak nazajutrz, już o pierwszej, Ula przykładnie
stanęła na progu mieszkania. Ale nie sama. Przyszła
z Adą, swoją cioteczną siostrą, która mieszkała u bab
ki na Krowodrzy i mogła dzień w dzień zażywać tych
boskich przyjemności. Tym razem wracały najwyraź
niej wprost ze szkoły, bo i Ada taszczyła swoją szkol
ną teczkę.
Zanim matka podała im obiad, dziewczynki zdążyły
rozwiązać wszystkie zadania matematyczne na jutrzej
szy dzień. Po obiedzie odklepały inne lekcje, coś tam
pomruczały nad atlasem i Ula zwróciła się do matki
z pokornym pytaniem: — Czy teraz mogę iść do babci?
Matka nie umiała być długo surowa, więc kiwnęła
głową na znak zgody. — Tylko nie wracaj późno —-
dodała.
Ten koncert punktualności trwał około tygodnia.
Ada jak cień szła za Ulą i nie opuszczała jej, gdy nie
dało się umknąć na Krowodrzę. Wtedy wychodziły na
łąkę za. domem i próbowały bawić się z Danią. Ale ja
koś to nie wychodziło. Brak im było krowoderskich
zuchów, wrzasku podwórka. Toteż często zabawa prze-
15
chodziła w rozmowę i oczywiście rozmowę o Krowo
drzy. Wspominały szczególnie chętnie letnie wieczory,
spędzane przy łuskaniu bobu. Zbierała się wtedy cała
szóstka Grochalów, trójka Mayerów, kumy z oficyny
Grochalów z chrzestną Ady na czele. Opowiadało się
różne niesamowite zmyślone i prawdziwe legendy
krowoderskie: o pięknej i złej Mańce, która własnego
męża na tamten świat wyprawiła, o Ratajowej, jak to
ukazał jej się na ganku matka nieboszczka, o zacza
dzeniu się Cudków i o tym, jak ich wołanie usłyszał
w stajni koń Grochalów i obudził rżeniem babkę Ma
ciejowską tak, że zdążyła z wujkiem Marysiem odrato
wać zaczadzonych, i tak bez końca bajało się i wspo
minało, a „dziecka" słuchały tych gadek z przejęciem,
bo nieraz można się było przy tym czegoś ciekawego
o życiu dowiedzieć. Pyskata zgraja przycichała wtedy
i tylko chrobot wrzucanego do wiader bobu wypełniał
szarzejącą o zmroku kuchnię. W sionce piszczały kocię
ta, przy piecu stara babcia Grochalów podbijała trepem
kołyskę z najmłodszym siódmym Grochalątkiem.
Ulę ogarniało w takich chwilach uczucie dziwnego
smutku — niesmutku, tęsknoty za czymś niewypowie
dzianym, za urokiem prostego życia, ale prostego^ na
wzór baśni, klechdy, gdzie jest miejsce na dobro i zło,
bez żadnych dwuznaczności, na zabawę i smutek, mi
łość i złość — choć raczej miłość... Tutaj było jej do
brze, w tym prostym otoczeniu, wśród prymitywnych
sprzętów, zwyczajnych ludzi, wiejskich zapachów i od-
- głosów. Ze stajni dolatywało muczenie krów, gospodyni
z latarnią i skopkiem na mleko sunęła przez podwórze,
na zwalistym piecu kipiała pasza dla bydła.
Nie chciało się Uli odchodzić. Chętnie zostałaby a|^
do wieczornych pacierzy gospodarzy, aż do zgaśzenp^
lampy... Wracały z Adą przez ciemniejące podWófi$8;
do skromnego mieszkania babki, pachnącego maciejką
16
:».-
i kwiatem lipowym. Na odrapanych z lakieru
drzwiach błyszczała mosiądzem wizytówka z ozdob
nym secesyjnym napisem: Jan i Marianna Maciejow
scy. Przed progiem leżała zdarta wycieraczka, na któ
rej tylko Ula wycierała nogi. W kuchni babka regulo
wała cierpliwie stary stuletni zegar pociągając w górę
i w dół żelazne „wagi" zawieszone na łańcuchach. Ada
ziewając wysuwała zza kredensu swoje sfatygowane
rozkładane łóżko i zaścielała je spłowiałymi kocami. Na
szerokim legowisku w rogu pokoju układał się już do
snu brat Ady Olek, czyli Olalaj, a jej młodsza siostra
Irka, zwana Mycą, składała na brzegu łóżka swoje skar
by — lśniące fotosy gwiazd ekranu kupowane za gro
siki zarobione na posyłkach i usługach dla kum sąsia
dek.
Jedynym bogactwem tego domu były niezliczone ilo
ści kwiatów doniczkowych, różne kaktusy, fikusy, lipki,
\ paprotki, amarylisy i Bóg wie co jeszcze oraz stary gra
mofon z tubą i kompletem płyt firmy His Master Voice
z nagraniami walców Straussa i arii operowych Kie
pury. Był jeszcze patefon na korbkę, ale ten częściej
przebywał u sąsiadów zza ściany, Cudków.
Ula, skulona na kozetce pod oknem, wodziła wzro
kiem po ściągających do domu ciotkach i wujkach.
Babka przysiadała czasem na krótką chwilę przy niej,
głaskała po głowie i pytała: — Chcesz zajrzeć do kró
lików? — albo: — Chcesz sobie zabrać kwiatków? —
i wręczyła Uli przy pożegnaniu granatowy bukiecik
bratków lub parę łodyżek złotookich narcyzów.
Czasem na prośbę wnuczki otwierała babka drewnia*
ną czerwoną skrzynkę z żelaznymi okuciami i wyjmo
wała z niej różne rodzinne pamiątki: fotografie, zasu
szone kwiaty, kotyliony, pukle włosów... Wtedy oży
wiała się i teściowa babki, staruszeńka drzemiąca w ką
cie pokoju, cicha, zapatrzona we własną przeszłość ps§-
18 -
babka Cecylia. Jej to portret z młodych lat górował
nad pokojem — piękna i dumna twarz przenikliwymi
siwymi oczami przypominała domownikom czasy świe
tności rodu. Gdy wreszcie przychodziła pora powrotu
do domu, zwykle Ada z „Julitą" odprowadzali Ulę do
połowy drogi.
Przy końcu długachnej i ciemnej ulicy Mazowiec
kiej zaczynał się inny świat — Krowodrza drugiej kla
sy z półkomfortowymi mieszkaniami, miniaturowymi
balkonikami i wreszcie nieoczekiwanie, bez jakiego
kolwiek przejścia wyrastały nowoczesne, kilkupiętrowe
kamienice, z których wychodziły wymuskane dzieci,
nie mające pojęcia o raju szumiącym za spleśniałą zie
lenią starych krowoderskich parkanów.
Rodowici krowodrzanie gardzili lalusiami z nowych
kamienic, a te klanowe przekonania dzieliły ze star
szymi i wyrostki. Pogarda zresztą była obustronna,
gdyż i lalusie nie zniżali się do znajomości z krowo
derską „agarią" — jak się popularnie określało tutej
szych młokosów.
Ula lubiła swoją ulicę. Czyste, komfortowe mieszka
nie, eleganckie sylwetki rodziców sprawiały jej przy
jemność. Cieszyła się też ładnymi sukienkami — ale...
ale gdy przychodziła na podwórko babcinego obejścia,
wtedy dopiero stawała się sobą.
I gdyby matka mogła ją zobaczyć, jak z dzikim okrzy
kiem skacze z krokwi stodoły na klepisko lub ugania
z bandą umorusanych wyrostków po podwórzach, wa
ląc ich „w imieniu prawa" kukurydzianą pałką po ło
patkach — straciłaby chyba z wrażenia mowę.
Ale do domu Ula wracała z porządnie zaplecionym
warkoczem, z rękami wyszorowanymi pod studnią sło
necznikową szczotką, w wyczyszczonej, często świeżo
odprasowanej sukience, z błyszczącymi oczami i... no
gami niemiłosiernie poharatanymi, pozalepianymi liść-
2«
19
mi z babki. I tylko te nogi dawały świadectwo, że czas
na Krowodrzy nie upływał jej bynajmniej na spokoj
nych przechadzkach i poważnych rozmowach. Od wio
sny do jesieni zmieniała się tylko topografia plastrów
i bandaży. Najgorsze były rany kolan, wciąż odnawia
ne, czasem ropiejące — które doprowadzały matkę do
szału. „Przywiążę cię do krzesła, nigdzie nie puszczę,
dokąd kolana się nie zagoją!" — krzyczała.
Przez jakiś czas Ula znów była grzeczną panienką
wygrywającą popołudniami moderato* sonatiny Cle-
mentiego. Kolana dotkliwie bolały, zmiana opatrunków,
lapisowanie to była dodatkowa męka przydana do gorz
kiej świadomości „uwiązania" w domu. Na szczęście
była rozsądna i dość prędko przestawała się dręczyć
tym problemem. Zdawała sobie z tego sprawę, że oka
leczone nogi nawet przy najlepszych chęciach kwalifi
kują ją na trzeciorzędnego partnera zabaw na Krowo
drzy, gdzie sprawność fizyczna była wysoko ceniona.
W tymstanie kondycji mogła piastować najwyżej sta
nowisko sędziego w walce narodów, a to nie miałoby
se^isu. „Wobec tego, że Krowodrza i tak odpada — ro
zumowała — trzeba popracować przy lekcjach".
Ponieważ lubiła muzykę, więc przymusowe ćwiczenia
fortepianowe coraz mniej ją denerwowały. Doszła na
wet do tego na ostatnim etapie gojenia się kolan, że
polubiła te śpiewne sonatinki. Biegłość techniczna
zwiększała się z dnia na dzień, żeby już nie powiedzieć
z godziny na godzinę — przynajmniej ciotka Stefa by
ła tego zdania. Dla niej to Ula co dzień wieczorem po
obowiązujących ćwiczeniach grała ulubione „kawałki"
ciotki: „Palomę" i „Wróć do Sorrento". Gdy ciotką
chwaliła jej grę, Ula zaczynała się zastanawiać, czy
aby nie poświęcić się muzyce? Byłaby pewnie sławną
* w tempie umiarkowanym
20
pianistką... Widziała już siebie jako czarującą młodo
cianą wirtuozkę, kłaniającą się z wdziękiem przed roz
entuzjazmowaną jej grą publicznością: suknia z sele
dynowego tiulu, czarne bujne włosy wysoko upięte, na
estradę padają wiązanki róż...
Te marzenia przecina nagła myśl, że do tak wycza
rowanego przez fantazję momentu trzeba byłoby od
siedzieć przy fortepianie ileś tam tysięcy, a może i mi
lionów godzin! Nie, wszystko, tylko nie to! A więc ta
niec! Taniec jest jej przeznaczeniem. Będzie wielką
tancerką, będzie płynąć po scenie w obłoku tiulowej
spódniczki, będzie ruch i muzyka, a w niej barwa
i świegot ptaków, plusk wody i światło księżyca... Ach,
zatańczyć Odettę w „Jeziorze łabędzim"!
Zapominając o kolanach, Ula zrywa się od fortepia
nu i stając na czubkach palców zaczyna z uniesionymi
rękami okręcać się w rytmie nuconej melodii: tara,
tarara, tara-tarara-tara, tarara-tara... zastępie mięśnie
nóg dają o sobie znać, tancerka sycząc z bólu dokuszty-
kuje do patefonu i kładzie na nim płytę z ulubionym
fragmentem z baletu Czajkowskiego. Potem rozkłada
się wygodnie na dywanie i wsparta plecami o nogę for
tepianu, znów marzy...
Skoro tylko pogoiły się rany, Krużlina, jak zdrob
niano jej nazwisko na Krowodrzy, już w dobrej kon
dycji, wracała na babcine podwórko, wstępując tam
co dzień po lekcjach.
W domu nikt nigdy nie widział jej przy książkach —
ale rzecz dziwna, stopnie miała dobre i zaliczano ją do
lepszych uczennic. Była poza tym primabaleriną szkol
nego baletu uświetniającego imprezy szkolne — a więc
właściwie nie ma powodu zakazywać jej kontaktu
z krowoderskimi zuchami.
21
A jednak matka postanowiła od dawna odsunąć ją
radykalnie od. tego środowiska, które przypominało jej
czas własnej nędzy i poniżenia, wojennego dzieciństwa,
chodzenia w dziurawych butach, ze ściśniętym z głodu
żołądkiem, niańczenia cudzych dzieci, żeby zarobić na
lichy obiad lub tylko kubek kawy z gliniastą kromką
chleba.
Do tej pory wzdragała się na myśl o tym, co prze
żyła, będąc w wieku Uli. Raziło ją zawsze wszystko,
łącznie z ulicą Mazowiecką i domem jej dzieciństwa:
wulgarny język sąsiadów, awantury, pijaństwa, rozjaz-
gotane gospodynie przed bramami domostw, rynsztoki,
nędza i niemożność życia w ludzki sposób — uczenia
się, czytania, spokojnej rozmowy.
Wolała widzieć rodzinę z Mazowieckiej u siebie na
Odrowąża, bo w takiej sytuacji krowoderski „styl by
cia" zostawał znacznie ograniczony.
Mąż jej, obecnie już ceniony inżynier, zaprzyjaźnio
ny z bogatymi kamienicznikami, lekarzami, sędziami,
odwokatami, m u s i a ł mieć dom na poziomie. Za
strzegał sobie prawo decydowania o tym, kto z krowo
derskiej rodziny żony może być przyjmowany na Odro
wąża w uroczyste dni roku, kto zaś pozbawiony tego
przywileju.
Córki miały być starannie wychowywane według
tradycji jego mieszczańskiego środowiska, a tym sa
mym odcięte bezwzględnie od starej drewnianej Kro
wodrzy. Domy nowej Krowodrzy, kamienice projekto- '
wane i budowane przez inżyniera Krużla, wysłane by
ły dobrobytem drugiej i trzeciej kategorii; zamieszkane
przez średnich urzędników państwowych i prywatnych,
przez kupców i nauczycieli, przez niższych oficerów,
radców — ludzi żyjących raczej skromnie, ale pragną
cych uchodzić za takich, którym się dobrze powodzi.
Nowym ulicom nowej Krowodrzy przybywało co
22
MMM
roku po parę eleganckich kamienic autorstwa Emila
Krużia, a jego żonie przybywało tyleż nowych toalet
w szafie. Na dorocznych mieszczańskich balach pani
Krużlowa zczęła pojawiać się w sukniach z pra~
cowni madame Raaf, krawcowej dysponującej au
tentycznymi paryskimi tekstyliami, żurnalami oraz
iście francuską fantazją i szykiem. I chociaż w ciągu
roku nieraz ratowało się budżet domowy zastawianiem
skromnej biżuterii pani Wichy w lombardzie — na
takie reprezentacje zawsze musiały się znaleźć pienią
dze. Tego wymagała polityka szefów inżyniera Krużia'
i jego własna kariera zawodowa.
Można było dusić się przez całe lato z dziećmi w mie
ście, żałować pieniędzy na ich wypoczynek, ale nie mo- \
żna było nie b y w a ć . Emil Krużel znał dobrze twar—
de prawa świata, w który zaczął wrastać, i przestrzega
jąc ich, piął się coraz wyżej. Stawał się znanym nazwi- f
skiem wśród dorabiających się kamieniczników — był
poszukiwany, gdyż nie stawiał zbyt wygórowanych żą
dań co do honorarium, był solidny, szybki i niezawo
dny w zdobywaniu najlepszych materiałów budowla
nych. Wiele udanych operacji budowlanych umożliwi
ło mu w końcu przeskoczenie z krzesła kierownika śre
dniej prywatnej firmy budowlanej na krzesło kierowni
ka potężnego towarzystwa akcyjnego „Continental".
O tych sukcesach ojca córki niewiele wiedziały; tra
ktowano je jak dzieci i nie dopuszczano do dzielenia
radości czy zmartwień rodziców. Wiedziały tylko, że
na grupowych fotografiach wykonywanych z okazji
pokonferenćyjnych bankietów — ojciec szybko przy
bliża się z ostatniego s t o j ą c e g o rzędu wyfraczo-
nych jegomościów do pierwszego s i e d z ą c e g o rzę
du nobilów miejskich. Wprawdzie siedział na ostatnim
krześle z brzegu, ale s i e d z i a ł , już nie stał, jak inni,
starsi nawet od niego dżentelmeni.
24
Córki z pełnym szacunku zdziwieniem oglądały ojca
w tak dystyngowanym towarzystwie. Twarze z s i e
d z ą c e g o rzędu budziły respekt: były majestatyczne,
dumne; ręce ruchein pełnym wykwintu obejmowały
poręcze krzeseł, nogi w nienagannie lśniących lakier
kach lekko dotykały marmuru posadzki. Piękna, męska
twarz ojca nie nosiła jeszcze znamion dumy i wyniosło
ści jak twarze jego sąsiadów, ale jego ręce już oplatały
poręcze fotela ruchem niedbale eleganckim, przypomi
nającym pozy bogaczy z „Continentalu".
Chociaż w domu nigdy dotąd nie ogłoszono formal
nie zakazu kontaktów z Krowodrzą, to jednak i pani
domu, i jej córki rozumiały, że istnieje między nimi
a rodziną z Krowodrzy po prostu przepaść. W dni świą
teczne i imieninowe już od pewnego czasu prawie nikt
z Maciejowskich nie pojawiał się u Krużlów, chociaż
dom na Odrowąża oddzielały od Mazowieckiej tylko
dwie krótkie ulice. Jeszcze na poprzednim mieszkaniu
przy Rzecznej, uliczce przyrośniętej płotami do podwó
rek gospodarstw ulicy Mazowieckiej, dom pani Wichy
szumiał w uroczyste dni gwarem stłoczonej licznej
i hałaśliwej rodziny Maciejowskich, która wkraczała
w progi domu Krużlów z patefonem, z kartami do
„zechcyka", z mandoliną i staroświeckim pudłem apa
ratu fotograficznego, Przy dźwiękach Straussa i Leha-
ra, przy oślepiających błyskach magnezji wuj Janek —
najstarszy syn babki Marianny — uwieczniał rodzinkę
w malowniczych pozach. Często gęsto bractwo przebie
rało się cudacznie do tych familijnych portretów, więc
przyjęcia zamieniały się w wesołą kotłowaninę. Gdy
towarzystwo było jtfż po paru toastach, ktoś brał do
ręki mandolinę, wuj Maryś chwytał drugą i zaczynał
się koncert na krowoderską nutę. Gdy pani Wicha by
ła w humorze, wtórowała im na fortepianie, ale ponie
waż umiała grać tylko serenadę Schuberta, więc kon-
25
l\ Olga Chrobra • ' • > : Dwie/ulice
Olga Chrobra • Dwie ulice * .T— 3^ 1:^2^i *—
OLGA CHROBRA DWIE ULICE Ilustrowała JULITTA KARWOWSKA-WNUCZAK NASZA KSIĘGARNIA 1979
Text © Copyright by Olga Chrobra, Warszawa 1968 Illustrations © Copyright by Julitta Karwowska-Wnuczak, Warszawa 1968
I Jr rzeprowadzka. Najbardziej podniecająca przygoda dzieciństwa, zwłaszcza gdy człowiek się przenosi do większego, ładniejszego mieszkania. Te same graty po przeniesieniu z klitki do trzech p o k o i z k u c h n i ą awansują na meble. — Jak je ustawimy, czy będę mieć swój kącik? — więc będzie balkon? to nic, że od strony kuchni, balkon jest balkonem; będzie mój, do brze? — teraz będziemy mogli mieć nareszcie psa — o, rzeczywiście, jeszcze tylko psa nam do szczęścia brak, dosyć jest z wami zamętu! Kotłowanie, mijanie się na schodach, podniecone gło sy, radosne okrzyki dzieci. Wszyscy się uwijają. Ojca jeszcze nie ma, zaraz nadjedzie z wozem po meble. Ula marzy, żeby to był prawdziwy, duży, elegancki wóz meblowy, z wielkim napisem MEBLE, ze ścianami wy łożonymi wewnątrz wojłokiem. Coś takiego zwiększy łoby jeszcze atrakcyjność przeprowadzki. Dziewczynka wierci się przy oknie, wypatrując pojazdu. Już wszy stko spakowane, upchane w walizki, kosze, cebry — tylko znosić! Matka z ciotką i starszą siostrą jeszcze coś poprawiają, przekładają. Co chwila któraś z nich spogląda na zegar, a raczej na miejsce, w którym przed chwilą wisiał, a potem zerka przez okno, czy już... Nie, wciąż jeszcze nie. 5
Ula zaczyna się niepokoić. A może coś cię stało i prze prowadzki w ogóle nie będzie? U wylotu ulicy pojawia się platforma zaprzężona w dwa rosłe konie. Gdy przystaje pod bramą, mama z cio tką nagle odrywają się od szyby z okrzykiem ulgi: JEST! Ula patrzy w dół — rozczarowanie — nie ma wozu meblowego, jest tylko platforma, na którą na pewno nie da się rady wtłoczyć wszystkiego. Jest i oj ciec. — Znosimy! — rzuca rozkaz. Nagła radość opano wuje dziewczynkę. Nareszcie! Porywa klatkę z kanar kiem i pędzi do drzwi. Ojciec porywczo osadza ją w miejscu: — Gdzie się pchasz z tą klatką! — To weź miemy na samym końcu, córeczko — wyjaśnia mama. Ula odstawia kanarka i chwyta ucho wielkiego cebra wyładowanego garnkami. — Nie to, nie to! — krzyczą na mą.—Najpierw meble! Do mieszkania wkraczają obcy mężczyźni, mocują się z długachnym staromodnym fortepianem. Z postę kiwaniem i sapaniem znoszą go na dół. Potem odpły wają za fortepianem szafy i wreszcie cały dom po ka wałku. Rośnie powoli góra gratów na platformie. Wszystko się zmieściło, nie do wiary! Gdzieś z boku między sprzę ty wtłaczają się kobiety, ojciec zasiada na koźle przy woźnicy, a Ula przykuca u nóg mamy. Jest upojona tą powolną uroczystą jazdą przez uli ce. Podróż w Szczęśliwę-Nieznane. Nowy dom jest nie daleko, w ulicy cichej, ładnej, ocienionej wysokimi drzewami. Obszerne, na wysokim parterze mieszkanie z miłą, jasną kuchnią i balkonem wiszącym nad niedu żym sympatycznym podwórkiem. Za wysokimogrodze- niem podwórka rozległa parcela. Choć to dopiero po czątek kwietnia — ile zieleni! A z drugiej strony ka mienicy, za jezdnią, nie ma w ogóle domów, tylko nie kończący się wspaniały park. 6
— W tym parku podobno śpiewają słowiki... — do daje mama z uśmiechem. — Doprawdy? Nigdy nie słyszałam śpiewu słowika, jak to wspaniale — cieszy się mała. Obiadu oczywiście nie ma w taki dzień, ale to nie ważne, wystarczy parówka i trochę kawy. A wieczo rem, gdy dom już jako tako urządzony, dziewczynki leżąc w łóżkach wdychają z rozkoszą świeżą woń ziele ni, wdzierającą się przez uchylone okna, i słuchają szu mu drzew rosnących parę metrów za domem. Ten szum, ten zapach to jakby zapowiedź nowego, wspaniałego życia... Iza myśli o chłopcach z nowej ulicy, kogo tu pozna, może ktoś się w niej zakocha — Ula o nowych koleżan kach, o dziewczynce, którą spotkała dziś przed domem, czarnulce z kręconymi włosami w śmiesznej dorosłej sukience. Nieznajoma przygląda jej się z zaciekawie niem, ale bez uśmiechu. Gdy Ula wyjrzała potem przez okno pokoju, spostrzegła, że dziewczynka uderza piłką o ścianę sąsiedniej kamienicy. „Jaki wspaniały jest ten kawałek muru do zabawy piłką" — myśli Ula i zasy pia usiłując sobie jeszcze przypomnieć, gdzie schowana jest jej piłka i tenisowa rakieta. Nazajutrz nowe cudowne odkrycie. Dziewczynki za trzymane w domu cieszą się podwójną gratką — „labą" i możnością smakowania uroków nowego mieszkania. Mają wreszcie własny pokój! Przed południem miesz kanie ma piękne, nastrojowe oświetlenie: słońce prze siane przez zieleń liści napełnia je migotliwym, seledy nowym światłem. Wieko fortepianu błyszczy jak świe żo politurowane. Mama zawiesza nad fortepianem ma skę Chopina, Iza stawia na parapecie glinianą miskę z kaczeńcami. 8
— Skąd je masz? — Rosną na łące, zaraz za naszym domem. — Niemożliwe! Ula wybiega z domu. Jej kamienica jest przedostat nia, za nią... olbrzymia trawiasta parcela, usiana żółty mi plamami kaczeńców. — Ale boskie miejsce, będzie gdzie uganiać! — Ula puszcza się pędem przez młode, zielone trawy, przez kępki chrzanu. Warkocz bębni jej po plecach, a ona gna zachłystując się świeżym rannym powietrzem. Tra wa już ciepła od słońca. Lekko zdyszaina rzuca się w nią, po chwili podrywa się znów do galopu, kierując się w stronę domu. Na skraju parceli widzi czarnowłosą dziewczynkę, więc zwalnia biegu. Zatrzymuje się przy niej. Stoją przez chwilę w milczeniu, obserwując się uważnie, wreszcie czarnula pyta: — Zagrasz ze mną w piłkę? — Dobrze — odpowiada Ula i zaczyna się zabawa. Szty wna i sztuczna. Piłka to tylko pretekst, żeby dokonać dokładnych oględzin. Ten ważny wstęj* psuje Iza, która przychodzi, żeby zabrać Ulę na śniadanie. Jedzą bułki z miodem, popijając kawą. — Po śniadaniu wieszamy firanki — oznajmia Iza dość stanowczo. — Ale ja... — zaczyna Ula — ona tam pewnie na mnie czeka... — Kto? — No, ta dziewczynka. Muszę teraz iść na łąkę! Za moment już jej nie ma. Dziewczynka rzeczywiście siedzi na łące, wyraźnie czekając na towarzyszkę. Ula przycupnęła obok. Za czynają się pytania: 9
— Gdzie mieszkasz? — Za tobą, na pierwszym piętrze. — A jak ci na imię? — Daniela, Dania. — Mnie Urszula. Do której klasy chodzisz? — Do szóstej. A ty? — Ja do piątej. Masz tutaj jakieś koleżanki? — Nie. Właściwie nie... No, ale tera? ty już jesteś! — Rzeczywiście! Już po kłopocie — cieszy się Ula. — W co sią lubisz bawić? — Ach, w różne rzeczy! Lubię grać w tenisa, wiesz, za tym murem w parku jest kort tenisowy. Czasem tam chodzę. I w pisanie listów. — Jak się w to gra? ~ To nie jest gra, tylko zabawa. Jak przyjdziesz dziś do mnie, zabawimy sią. Robi sią tak; wybierasz jakiś list z książki — mama ma taki stary wzornik li stów miłosnych — i przepisujesz go na czysto atra mentem na jakimś porządnym papierze, najlepiej na różowym albo niebieskim. Potem się go adresuje i wy syła. Fantastyczna zabawa! Jest w mojej kamienicy śliczna lokatorka na drugim piętrze, a na pierwszym jeden młody wdowiec z małym synkiem Tytuskiem. Oni naprawdę powinni się ożenić ze sobą. Panna Ja dzia miałaby ładnego męża, a Tytus mamę. No i tata Tytusa nie byłby już samotnym wdowcem, więc napi sałam list od taty Tytusa do panny Jadzi i wyzna łam jej, że ją kocham, że jest piękna i na pewno dobra i że byłaby wymarzoną żoną dla mnie. — Dla ciebie? — zdziwiła się Ula. ^ — Ach, nie, dla Tytusowego taty. Już w ten sposób dwie pary połączyłam na tej ulicy. Zobaczysz je. Zby szek i Danka. Wiesz, tak jak w „Krzyżakach" — do brałam ich imionami. I już Zbyszek (on jest w drugiej klasie gimnazjalnej) wciąż sterczy z Niuniusieni pod 10
oknem Danki: ona w oknie, oni pod i gruchają godzi nami.^ — A Niuniuś? Nie jest zazdrosny? — Niuniuś to pinczerek Zbyszka, zawsze razem chodzą. — A druga para? — Druga to Zygmunt i Hela. Też się zakochali w sobie po tych listach. Ale rodzice im utrudniają, bo Zygmunt przez tę miłość na samych dwójach je dzie. Od obiadu do kolacji nic tylko spaceruje z kole gami za Helą. Hela spaceruje z koleżankami, niby to dla zdrowia, a Zygmunt z kolegami krok w krok za ni mi. A jak Zyga zobaczy mamę na początku ulicy, to od razu daje szczupaka przez okno do mieszkania. Bo ma ma go zamyka, kiedy wychodzi z domu. Żeby się uczył. A ty masz jakieś koleżanki? — Mam jedną, przyjaciółkę. To moja kuzynka, Ada Mayer. Chodzimy do tej samej klasy. Przyjdzie dziś do mnie, to ją poznasz. Ona też ma sieroce dzieciństwo. Tata jej umarł. Ma jeszcze mamę, siostrę i brata. Stra sznie się męczy, ale dobrze się uczy. Lepiej ode mnie. Mój tata mówi, że gdyby Ada miała takie warunki jak ja, to ho, ho... — Niemożliwe... — No! Z matematyki same piątki, wprost trudno po jąć! Ja tylko z rysunków, z gimnastyki, ze śpiewu i z polskiego mam zawsze piątki. Mama mówi, że je stem zdolny leń, to znaczy dyrektorka tak mamie po wiedziała O; mnie. Bo mnie zawsze szkoda czasu na naukę. Chyba że jest brzydka pogoda. Wtedy nawet lubię się pouczyć. Ale jak jest ładnie — nie mogę! Za dania tylko odwalę i do babci! Babcia mieszka nieda leko, z całą rodziną. Razem dziewięć osób i kury na dodatek. U babci są dwa ogrody (nie babcine, tylko babcinych gospodarzy), cztery podwórza, dwie stajnie, 11
wozownie, lamus i stodoła. Wyobrażasz sobie, jakie tam miejsca i kryjówki! W sianie, za wialnią, pod wo zem, na drzewach, w drewutni, w lamusie! Kiedy nam gorąco, to do rzeki, a jak zgłodniejemy — na grządki po kalarepę, marchew, pomidory! A krzyczeć można do zachrypnięcia. Najlepsza do zabawy jest łączka za stodołą, gdzie pły nie Młynówka... Tam teraz zaczął chodzić jeden malarz, mój znajomy, wiesz? Rozkłada na stojaku obraz i ma luje Młynówkę i drzewa nad nią. ...Niby ta sama rzeczka, a właściwie jakby się przy śniła... Za dużo złotej farbki do niej nakładł — w drze wa też. A niebo u niego robi się takie, jakby tę złotą farbkę wymieszał z popiołem. Strasznie dziwny obra zek, ale mnie on się nawet podoba... Ten malarz jest narzeczonym mojej ciotki, Krasiny. Ona też mieszka u babci i ma już tyle swoich portre tów, że je musi składać za szafę. Mnie on też malo wał, kiedy byłam mała. Kiedyś malował mnie tak dłu go, że się ze zmęczenia posiusiałam na dywan, Ale to mnie uratowało, bo mi potem już dali spokój z tym portretowaniem. Słońce przygrzewało, dziewczynki ogarnęło rozleni wienie. Przysiadły na kamieniu, uniosły twarze do słoń ca i tak trwały chwilę bez ruchu. Ula przypomniała sobie, że jeszcze nie nacieszyła się swoim nowym domem i że warto by tam wpaść i zoba czyć, co się w nim dzieje. Już po chwili w podskokach wracała do domu. Zelektryzowała ją myśl: BALKON! Przecież jeszcze się na nim nie bawiła! Puściła się bie giem i dopadłszy drzwi, z energią nacisnęła dzwonek. Wystrzeliła w otwarte drzwi balkonowe i jednym susem dopadła balustrady. Wsuwała i wysuwała nogi 12
z żelaznych krat pokonując odległość jednego końca balustrady do drugiego w tempie wyścigowym. Nagle wyślizgany sandał zjechał z pręta i nogi Uli błyska wicznie zsunęły się w dół, w wąski otwór kratki, któ ra złupiła skórę na całej długości goleni, w najwypu- klejszym miejscu raniąc do kości. Dziewczynka krzyk nęła dziko. Matka z ciotką równocześnie wpadły na balkon i po rażone widokiem zwisających za balustradą okaleczo nych nóg Uli wykrztusiły: JEZUSMARIA! Zaczęły się mocować z nimi usiłując je wciągnąć z powrotem. Da remnie. Stopy dziewczynki, zesztywiniałe od bólu, nie chciały się ułożyć w odpowiedni sposób, aby można je wywlec z otworów. Krew ściekała strużką na skar petki, a mama z ciotką, spotniałe z wysiłku, wyszarpy- wały Ulę z potrzasku bez najmniejszego powodzenia. Najprzytomniejsza z rodziny Iza skoczyła po dozor cę, który przy pomocy łomu odgiął pręty balustrady oswobadzając nieszczęśnicę z żelaznych paści. Teraz do akcji przystąpiła mama, nerwowo przymierzając do ran córki bandaże, nie mogąc się zdecydować, od czego za cząć opatrunek. Iza chlusnęła z butelki jodyną, ciotka wodą utlenioną, mama nareszcie przyłożyła gazę i po chwili zaryczana Ula spoczywała na tapczanie z opar tymi na poduszkach zabandażowanymi odnóżami. Teraz zaczęła się sypać lawina wymówek i napom nień: „a widzisz, a mówiłam, nie wariuj, ale oczywiście, kto by to mamy słuchał, teraz masz!" A ciotka kończy ła niezmiennie sentencją: „Żeby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała". Ula zawsze w podobnych sytua cjach dodawała w myśli: „ale gdyby nie skakała, toby smutne życie miała", jednak tym razem nazbyt obo lała i zrozpaczona powtarzała tylko w kółko: — No to koniec zabawy, koniec zabawy... 13
II o której ty właściwie kończysz lekcje? — zapytała mama Ulę pewnego popołudnia. — Różnie: czasem o pierwszej, czasem o drugiej — bąknęła rzucając teczkę z książkami na krzesło. — Więc dlaczego przychodzisz tak późno do domu? Dochodzi już czwarta! Co dzień wracasz później, gdzie się pętasz po wyjściu ze szkoły? — Wcale się nie pętam, tylko bawię się u babci. — „Bawisz się" — jak to grzecznie brzmi. A skąd te poobijane kolana, podrapane łokcie! Ledwie zdjęte bandaże z nóg, a ty już szukasz nowego guza. Kolana masz po prostu wycerowane bliznami, wyglądasz z ni mi jak koń dorożkarski, a nie jak przyzwoita panien ka! TO się musi skończyć, od zaraz, od jutra! Chcę cię widzieć w domu najpóźniej kwadrans po drugiej. Żebyś mi nie wstępowała na Krowodrzę, pamiętaj! Buzia Uli posmutniała. Nie wyobrażała sobie zupeł nie, jak zrealizuje polecenie. Przecież to ponad siły opuścić duszną klasę, znaleźć się zaraz po tym vis a vis* babcinego zielonega domu i nie popędzić przez rozległe podwórza na ganek obrośnięty dzikim winem, by w cieniui chłodzie wydyszeć swój pośpiech i z ul gą stwierdzić, że jest się już po lekcjach i przed nie- * naprzeciw 14
zmiennie wspaniałą, co dzień równie podniecającą za bawą: gonitwą po bezmiarach ogrodu, łażeniem po drze wach lub walką narodów, rozgrywaną pomiędzy dzie ciarnią z czterech sąsiednich podwórek. Jakie to cudowne, że można tu krzyczeć, brudzić się, chlapać pod studnią, jeździć wozem w pole, a jak się zgłodnieje, dostać talerz pysznej kartoflanki i kromkę jałowego chleba, o wiele smaczniejszego niż domowe bułki z wędliną. Można też zawsze upiec sobie ziemnia czanych talarków na małym żelaznym piecyku. Te wszystkie wspaniałości istnieją już zaledwie trzy dzieści metrów od szkolnej bramy, czyż można więc przejść obok nich obojętnie? Po prostu tylko przejść i grzecznie powracać do domu? Jednak nazajutrz, już o pierwszej, Ula przykładnie stanęła na progu mieszkania. Ale nie sama. Przyszła z Adą, swoją cioteczną siostrą, która mieszkała u bab ki na Krowodrzy i mogła dzień w dzień zażywać tych boskich przyjemności. Tym razem wracały najwyraź niej wprost ze szkoły, bo i Ada taszczyła swoją szkol ną teczkę. Zanim matka podała im obiad, dziewczynki zdążyły rozwiązać wszystkie zadania matematyczne na jutrzej szy dzień. Po obiedzie odklepały inne lekcje, coś tam pomruczały nad atlasem i Ula zwróciła się do matki z pokornym pytaniem: — Czy teraz mogę iść do babci? Matka nie umiała być długo surowa, więc kiwnęła głową na znak zgody. — Tylko nie wracaj późno —- dodała. Ten koncert punktualności trwał około tygodnia. Ada jak cień szła za Ulą i nie opuszczała jej, gdy nie dało się umknąć na Krowodrzę. Wtedy wychodziły na łąkę za. domem i próbowały bawić się z Danią. Ale ja koś to nie wychodziło. Brak im było krowoderskich zuchów, wrzasku podwórka. Toteż często zabawa prze- 15
chodziła w rozmowę i oczywiście rozmowę o Krowo drzy. Wspominały szczególnie chętnie letnie wieczory, spędzane przy łuskaniu bobu. Zbierała się wtedy cała szóstka Grochalów, trójka Mayerów, kumy z oficyny Grochalów z chrzestną Ady na czele. Opowiadało się różne niesamowite zmyślone i prawdziwe legendy krowoderskie: o pięknej i złej Mańce, która własnego męża na tamten świat wyprawiła, o Ratajowej, jak to ukazał jej się na ganku matka nieboszczka, o zacza dzeniu się Cudków i o tym, jak ich wołanie usłyszał w stajni koń Grochalów i obudził rżeniem babkę Ma ciejowską tak, że zdążyła z wujkiem Marysiem odrato wać zaczadzonych, i tak bez końca bajało się i wspo minało, a „dziecka" słuchały tych gadek z przejęciem, bo nieraz można się było przy tym czegoś ciekawego o życiu dowiedzieć. Pyskata zgraja przycichała wtedy i tylko chrobot wrzucanego do wiader bobu wypełniał szarzejącą o zmroku kuchnię. W sionce piszczały kocię ta, przy piecu stara babcia Grochalów podbijała trepem kołyskę z najmłodszym siódmym Grochalątkiem. Ulę ogarniało w takich chwilach uczucie dziwnego smutku — niesmutku, tęsknoty za czymś niewypowie dzianym, za urokiem prostego życia, ale prostego^ na wzór baśni, klechdy, gdzie jest miejsce na dobro i zło, bez żadnych dwuznaczności, na zabawę i smutek, mi łość i złość — choć raczej miłość... Tutaj było jej do brze, w tym prostym otoczeniu, wśród prymitywnych sprzętów, zwyczajnych ludzi, wiejskich zapachów i od- - głosów. Ze stajni dolatywało muczenie krów, gospodyni z latarnią i skopkiem na mleko sunęła przez podwórze, na zwalistym piecu kipiała pasza dla bydła. Nie chciało się Uli odchodzić. Chętnie zostałaby a|^ do wieczornych pacierzy gospodarzy, aż do zgaśzenp^ lampy... Wracały z Adą przez ciemniejące podWófi$8; do skromnego mieszkania babki, pachnącego maciejką 16
:».-
i kwiatem lipowym. Na odrapanych z lakieru drzwiach błyszczała mosiądzem wizytówka z ozdob nym secesyjnym napisem: Jan i Marianna Maciejow scy. Przed progiem leżała zdarta wycieraczka, na któ rej tylko Ula wycierała nogi. W kuchni babka regulo wała cierpliwie stary stuletni zegar pociągając w górę i w dół żelazne „wagi" zawieszone na łańcuchach. Ada ziewając wysuwała zza kredensu swoje sfatygowane rozkładane łóżko i zaścielała je spłowiałymi kocami. Na szerokim legowisku w rogu pokoju układał się już do snu brat Ady Olek, czyli Olalaj, a jej młodsza siostra Irka, zwana Mycą, składała na brzegu łóżka swoje skar by — lśniące fotosy gwiazd ekranu kupowane za gro siki zarobione na posyłkach i usługach dla kum sąsia dek. Jedynym bogactwem tego domu były niezliczone ilo ści kwiatów doniczkowych, różne kaktusy, fikusy, lipki, \ paprotki, amarylisy i Bóg wie co jeszcze oraz stary gra mofon z tubą i kompletem płyt firmy His Master Voice z nagraniami walców Straussa i arii operowych Kie pury. Był jeszcze patefon na korbkę, ale ten częściej przebywał u sąsiadów zza ściany, Cudków. Ula, skulona na kozetce pod oknem, wodziła wzro kiem po ściągających do domu ciotkach i wujkach. Babka przysiadała czasem na krótką chwilę przy niej, głaskała po głowie i pytała: — Chcesz zajrzeć do kró lików? — albo: — Chcesz sobie zabrać kwiatków? — i wręczyła Uli przy pożegnaniu granatowy bukiecik bratków lub parę łodyżek złotookich narcyzów. Czasem na prośbę wnuczki otwierała babka drewnia* ną czerwoną skrzynkę z żelaznymi okuciami i wyjmo wała z niej różne rodzinne pamiątki: fotografie, zasu szone kwiaty, kotyliony, pukle włosów... Wtedy oży wiała się i teściowa babki, staruszeńka drzemiąca w ką cie pokoju, cicha, zapatrzona we własną przeszłość ps§- 18 -
babka Cecylia. Jej to portret z młodych lat górował nad pokojem — piękna i dumna twarz przenikliwymi siwymi oczami przypominała domownikom czasy świe tności rodu. Gdy wreszcie przychodziła pora powrotu do domu, zwykle Ada z „Julitą" odprowadzali Ulę do połowy drogi. Przy końcu długachnej i ciemnej ulicy Mazowiec kiej zaczynał się inny świat — Krowodrza drugiej kla sy z półkomfortowymi mieszkaniami, miniaturowymi balkonikami i wreszcie nieoczekiwanie, bez jakiego kolwiek przejścia wyrastały nowoczesne, kilkupiętrowe kamienice, z których wychodziły wymuskane dzieci, nie mające pojęcia o raju szumiącym za spleśniałą zie lenią starych krowoderskich parkanów. Rodowici krowodrzanie gardzili lalusiami z nowych kamienic, a te klanowe przekonania dzieliły ze star szymi i wyrostki. Pogarda zresztą była obustronna, gdyż i lalusie nie zniżali się do znajomości z krowo derską „agarią" — jak się popularnie określało tutej szych młokosów. Ula lubiła swoją ulicę. Czyste, komfortowe mieszka nie, eleganckie sylwetki rodziców sprawiały jej przy jemność. Cieszyła się też ładnymi sukienkami — ale... ale gdy przychodziła na podwórko babcinego obejścia, wtedy dopiero stawała się sobą. I gdyby matka mogła ją zobaczyć, jak z dzikim okrzy kiem skacze z krokwi stodoły na klepisko lub ugania z bandą umorusanych wyrostków po podwórzach, wa ląc ich „w imieniu prawa" kukurydzianą pałką po ło patkach — straciłaby chyba z wrażenia mowę. Ale do domu Ula wracała z porządnie zaplecionym warkoczem, z rękami wyszorowanymi pod studnią sło necznikową szczotką, w wyczyszczonej, często świeżo odprasowanej sukience, z błyszczącymi oczami i... no gami niemiłosiernie poharatanymi, pozalepianymi liść- 2« 19
mi z babki. I tylko te nogi dawały świadectwo, że czas na Krowodrzy nie upływał jej bynajmniej na spokoj nych przechadzkach i poważnych rozmowach. Od wio sny do jesieni zmieniała się tylko topografia plastrów i bandaży. Najgorsze były rany kolan, wciąż odnawia ne, czasem ropiejące — które doprowadzały matkę do szału. „Przywiążę cię do krzesła, nigdzie nie puszczę, dokąd kolana się nie zagoją!" — krzyczała. Przez jakiś czas Ula znów była grzeczną panienką wygrywającą popołudniami moderato* sonatiny Cle- mentiego. Kolana dotkliwie bolały, zmiana opatrunków, lapisowanie to była dodatkowa męka przydana do gorz kiej świadomości „uwiązania" w domu. Na szczęście była rozsądna i dość prędko przestawała się dręczyć tym problemem. Zdawała sobie z tego sprawę, że oka leczone nogi nawet przy najlepszych chęciach kwalifi kują ją na trzeciorzędnego partnera zabaw na Krowo drzy, gdzie sprawność fizyczna była wysoko ceniona. W tymstanie kondycji mogła piastować najwyżej sta nowisko sędziego w walce narodów, a to nie miałoby se^isu. „Wobec tego, że Krowodrza i tak odpada — ro zumowała — trzeba popracować przy lekcjach". Ponieważ lubiła muzykę, więc przymusowe ćwiczenia fortepianowe coraz mniej ją denerwowały. Doszła na wet do tego na ostatnim etapie gojenia się kolan, że polubiła te śpiewne sonatinki. Biegłość techniczna zwiększała się z dnia na dzień, żeby już nie powiedzieć z godziny na godzinę — przynajmniej ciotka Stefa by ła tego zdania. Dla niej to Ula co dzień wieczorem po obowiązujących ćwiczeniach grała ulubione „kawałki" ciotki: „Palomę" i „Wróć do Sorrento". Gdy ciotką chwaliła jej grę, Ula zaczynała się zastanawiać, czy aby nie poświęcić się muzyce? Byłaby pewnie sławną * w tempie umiarkowanym 20
pianistką... Widziała już siebie jako czarującą młodo cianą wirtuozkę, kłaniającą się z wdziękiem przed roz entuzjazmowaną jej grą publicznością: suknia z sele dynowego tiulu, czarne bujne włosy wysoko upięte, na estradę padają wiązanki róż... Te marzenia przecina nagła myśl, że do tak wycza rowanego przez fantazję momentu trzeba byłoby od siedzieć przy fortepianie ileś tam tysięcy, a może i mi lionów godzin! Nie, wszystko, tylko nie to! A więc ta niec! Taniec jest jej przeznaczeniem. Będzie wielką tancerką, będzie płynąć po scenie w obłoku tiulowej spódniczki, będzie ruch i muzyka, a w niej barwa i świegot ptaków, plusk wody i światło księżyca... Ach, zatańczyć Odettę w „Jeziorze łabędzim"! Zapominając o kolanach, Ula zrywa się od fortepia nu i stając na czubkach palców zaczyna z uniesionymi rękami okręcać się w rytmie nuconej melodii: tara, tarara, tara-tarara-tara, tarara-tara... zastępie mięśnie nóg dają o sobie znać, tancerka sycząc z bólu dokuszty- kuje do patefonu i kładzie na nim płytę z ulubionym fragmentem z baletu Czajkowskiego. Potem rozkłada się wygodnie na dywanie i wsparta plecami o nogę for tepianu, znów marzy... Skoro tylko pogoiły się rany, Krużlina, jak zdrob niano jej nazwisko na Krowodrzy, już w dobrej kon dycji, wracała na babcine podwórko, wstępując tam co dzień po lekcjach. W domu nikt nigdy nie widział jej przy książkach — ale rzecz dziwna, stopnie miała dobre i zaliczano ją do lepszych uczennic. Była poza tym primabaleriną szkol nego baletu uświetniającego imprezy szkolne — a więc właściwie nie ma powodu zakazywać jej kontaktu z krowoderskimi zuchami. 21
A jednak matka postanowiła od dawna odsunąć ją radykalnie od. tego środowiska, które przypominało jej czas własnej nędzy i poniżenia, wojennego dzieciństwa, chodzenia w dziurawych butach, ze ściśniętym z głodu żołądkiem, niańczenia cudzych dzieci, żeby zarobić na lichy obiad lub tylko kubek kawy z gliniastą kromką chleba. Do tej pory wzdragała się na myśl o tym, co prze żyła, będąc w wieku Uli. Raziło ją zawsze wszystko, łącznie z ulicą Mazowiecką i domem jej dzieciństwa: wulgarny język sąsiadów, awantury, pijaństwa, rozjaz- gotane gospodynie przed bramami domostw, rynsztoki, nędza i niemożność życia w ludzki sposób — uczenia się, czytania, spokojnej rozmowy. Wolała widzieć rodzinę z Mazowieckiej u siebie na Odrowąża, bo w takiej sytuacji krowoderski „styl by cia" zostawał znacznie ograniczony. Mąż jej, obecnie już ceniony inżynier, zaprzyjaźnio ny z bogatymi kamienicznikami, lekarzami, sędziami, odwokatami, m u s i a ł mieć dom na poziomie. Za strzegał sobie prawo decydowania o tym, kto z krowo derskiej rodziny żony może być przyjmowany na Odro wąża w uroczyste dni roku, kto zaś pozbawiony tego przywileju. Córki miały być starannie wychowywane według tradycji jego mieszczańskiego środowiska, a tym sa mym odcięte bezwzględnie od starej drewnianej Kro wodrzy. Domy nowej Krowodrzy, kamienice projekto- ' wane i budowane przez inżyniera Krużla, wysłane by ły dobrobytem drugiej i trzeciej kategorii; zamieszkane przez średnich urzędników państwowych i prywatnych, przez kupców i nauczycieli, przez niższych oficerów, radców — ludzi żyjących raczej skromnie, ale pragną cych uchodzić za takich, którym się dobrze powodzi. Nowym ulicom nowej Krowodrzy przybywało co 22
MMM
roku po parę eleganckich kamienic autorstwa Emila Krużia, a jego żonie przybywało tyleż nowych toalet w szafie. Na dorocznych mieszczańskich balach pani Krużlowa zczęła pojawiać się w sukniach z pra~ cowni madame Raaf, krawcowej dysponującej au tentycznymi paryskimi tekstyliami, żurnalami oraz iście francuską fantazją i szykiem. I chociaż w ciągu roku nieraz ratowało się budżet domowy zastawianiem skromnej biżuterii pani Wichy w lombardzie — na takie reprezentacje zawsze musiały się znaleźć pienią dze. Tego wymagała polityka szefów inżyniera Krużia' i jego własna kariera zawodowa. Można było dusić się przez całe lato z dziećmi w mie ście, żałować pieniędzy na ich wypoczynek, ale nie mo- \ żna było nie b y w a ć . Emil Krużel znał dobrze twar— de prawa świata, w który zaczął wrastać, i przestrzega jąc ich, piął się coraz wyżej. Stawał się znanym nazwi- f skiem wśród dorabiających się kamieniczników — był poszukiwany, gdyż nie stawiał zbyt wygórowanych żą dań co do honorarium, był solidny, szybki i niezawo dny w zdobywaniu najlepszych materiałów budowla nych. Wiele udanych operacji budowlanych umożliwi ło mu w końcu przeskoczenie z krzesła kierownika śre dniej prywatnej firmy budowlanej na krzesło kierowni ka potężnego towarzystwa akcyjnego „Continental". O tych sukcesach ojca córki niewiele wiedziały; tra ktowano je jak dzieci i nie dopuszczano do dzielenia radości czy zmartwień rodziców. Wiedziały tylko, że na grupowych fotografiach wykonywanych z okazji pokonferenćyjnych bankietów — ojciec szybko przy bliża się z ostatniego s t o j ą c e g o rzędu wyfraczo- nych jegomościów do pierwszego s i e d z ą c e g o rzę du nobilów miejskich. Wprawdzie siedział na ostatnim krześle z brzegu, ale s i e d z i a ł , już nie stał, jak inni, starsi nawet od niego dżentelmeni. 24
Córki z pełnym szacunku zdziwieniem oglądały ojca w tak dystyngowanym towarzystwie. Twarze z s i e d z ą c e g o rzędu budziły respekt: były majestatyczne, dumne; ręce ruchein pełnym wykwintu obejmowały poręcze krzeseł, nogi w nienagannie lśniących lakier kach lekko dotykały marmuru posadzki. Piękna, męska twarz ojca nie nosiła jeszcze znamion dumy i wyniosło ści jak twarze jego sąsiadów, ale jego ręce już oplatały poręcze fotela ruchem niedbale eleganckim, przypomi nającym pozy bogaczy z „Continentalu". Chociaż w domu nigdy dotąd nie ogłoszono formal nie zakazu kontaktów z Krowodrzą, to jednak i pani domu, i jej córki rozumiały, że istnieje między nimi a rodziną z Krowodrzy po prostu przepaść. W dni świą teczne i imieninowe już od pewnego czasu prawie nikt z Maciejowskich nie pojawiał się u Krużlów, chociaż dom na Odrowąża oddzielały od Mazowieckiej tylko dwie krótkie ulice. Jeszcze na poprzednim mieszkaniu przy Rzecznej, uliczce przyrośniętej płotami do podwó rek gospodarstw ulicy Mazowieckiej, dom pani Wichy szumiał w uroczyste dni gwarem stłoczonej licznej i hałaśliwej rodziny Maciejowskich, która wkraczała w progi domu Krużlów z patefonem, z kartami do „zechcyka", z mandoliną i staroświeckim pudłem apa ratu fotograficznego, Przy dźwiękach Straussa i Leha- ra, przy oślepiających błyskach magnezji wuj Janek — najstarszy syn babki Marianny — uwieczniał rodzinkę w malowniczych pozach. Często gęsto bractwo przebie rało się cudacznie do tych familijnych portretów, więc przyjęcia zamieniały się w wesołą kotłowaninę. Gdy towarzystwo było jtfż po paru toastach, ktoś brał do ręki mandolinę, wuj Maryś chwytał drugą i zaczynał się koncert na krowoderską nutę. Gdy pani Wicha by ła w humorze, wtórowała im na fortepianie, ale ponie waż umiała grać tylko serenadę Schuberta, więc kon- 25