Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Rozdział 1. Jak się masz, kochanie?
Rozdział 2. Daj mi tę noc
Rozdział 3. Nie liczę godzin i lat
Rozdział 4. Karuzela co niedziela
Rozdział 5. Przeżyj to sam, czyli cinkciarski sznyt
Rozdział 6. Tacy sami, a ściana między nami
Rozdział 7. Windą do nieba
Przypisy
Inne książki Wydawnictwa Od Deski Do Deski
.
Czytelniku, korzystaj legalnie!
Nad książką ciężko pracował autor i wiele innych osób. Uszanuj ich trud i korzystaj z książki w legalny sposób. Dzięki temu bę‐
dziemy mogli sobie pozwolić, by przygotować dla Ciebie kolejne znakomite lektury.
Tacie i Mamie, w podziękowaniu
za opowieści dancingowe i gastronomiczne
oraz Babci Basi za opowieści z wypraw po tureckie kożuchy
.
W książce wykorzystano tytuły, teksty bądź cytaty z następujących dancingowych hitów:
Andrzej Dąbrowski, Szał by night
Andrzej Rybiński, Nie liczę godzin i lat
Bolter, Daj mi tę noc
Catalin Josan, Oglinda Mea
Dwa Plus Jeden, Winda do nieba
Franek Kimono, Dysk dżokej i King Bruce Lee Karate Mistrz
Happy End, Jak się masz, kochanie?
Kaczki z Nowej Paczki, Piosenka wariata i Roll-niczyj blues
Krystyna Prońko, Psalm stojących w kolejce
Lady Pank, Tacy sami
Lombard, Przeżyj to sam
Maria Koterbska, Karuzela
Stanisław Grzesiuk, Komu dzwonią
Tercet Egzotyczny, Pamelo, żegnaj
oraz
Pierwsza kadrowa, autor nieznany
(Raz w przelocie sezonowym...), autor nieznany
Rozdział 1
Jak się masz, kochanie?
HALO, TO JA.
Słyszycie głos, a nie widzicie, kto do was gada? Przyzwyczajcie się do zdziwienia, bo niejedno jesz‐
cze przed wami. Kiedy obcy facet opowiada wam swoje życie, to jedyne, co możecie zrobić, to nalać mu
kielicha i milczeć. Niech się chłopina wygada. Dajcie mu szansę, żeby raz jeszcze przeżył to, co przeżył.
Ze mną to było tak. Kiedy skończyłem dwadzieścia dziewięć lat, zostałem cinkciarzem. Zajmowałem
się tym, co bank, ale bardziej bezpośrednio. Walutę wymieniałem, kursy naliczałem. Wcześniej trudniłem
się różnymi interesami, długo by gadać. Ale nigdy od nikogo forsy nie żebrałem i zawsze coś w portfelu
dźwięczało, nawet jeśli ledwo starczyło na zupę w mlecznym. Nie narzekałem nigdy, bo to się trzeba ota‐
czać odpowiednim towarzystwem, które zginąć nie da i w razie czego przysłowiową kromkę wódki pod‐
sunie.
Czy zdajecie sobie sprawę, jaka to ciężka praca zarabiać pieniądze na pieniądzach? Ile to ludzkich
uczuć wymaga, aby żyć między hotelem a dancingiem, łapać klientów wysiadających z samochodów na
zagranicznych blachach? Tanio kupić, drogo sprzedać? Harować na rodzinę, co niewdzięcznie potem no‐
sem będzie kręcić nad szynką HAM z peweksu?
Całe życie robiłem, co mogłem, aby rodzina głodna nie chodziła. Aby żona miała na szminkę, a dzie‐
ciaki na dżinsy. Całe życie tyrałem, ręce sobie brudziłem szemranymi interesami. Oczy zasnuwał widok
podejrzanych facetów przemykających pod oddziałem banku. I w głowie tylko słowa: „Cieńdź many, do‐
lary, obce waluty, bony sprzedam, kupię, warto”. Było warto starać się całe życie. I choć jego koniec na‐
stąpił nagle i niezapowiedzianie, to nigdy niczego nie żałowałem. Niczegusieńko.
Jestem z Bielan, to wiele wyjaśnia. Nasza nacja uwielbia zabawę, pewnie przez tę tradycję z karuzela‐
mi i piknikami. A skoro się lubi potańczyć i popić, to należy sobie znaleźć taką pracę, żeby w tym nie
przeszkadzała i jeszcze dawała fundusze. Zresztą do pracy zwykłej to raczej mi nie było po drodze, po‐
nieważ jestem osobą wrażliwą i nad sobą szefów mieć nie mogę, gdyż mnie drażnią i niepokoją.
Raz poszedłem na budowę. Jakoś wtedy nie szedł przemyt z RFN-u, trzeba było załatać dziurę w bu‐
dżecie i pozbierać na nowe inwestycje. Ojciec mi zawsze powtarzał: „Fach w ręku – życie bez lęku”.
Coś tam więc umiałem murować, przypiłować, zwykłe czynności męskie. Przyjął mnie majster w wieku
przedgrobowym. Wielki, spasły i z wyraźną chorobą alkoholową przejawiającą się delirką i trzęsiawką.
Kazał mi wejść na dach. Tak jak stałem, bez zabezpieczenia.
Biorę drabinę, a tam co drugi szczebelek. Myślę sobie: „Sprawdza mnie, staruch. Patrzy, czy dam
radę”. Wchodzę więc i czuję, jak pode mną uginają się spróchniałe deseczki. Jakoś chwyciłem się gzym‐
su i wlazłem na górę. Tam jak na patelni. Cały dzień w słońcu kładłem papę. Zszedłem ledwo na ziemię
zmęczony i głodny, a facet mi mówi, że się nie nadaję do roboty i nawet na dniówkę nie zasługuję. Popa‐
trzyłem mu głęboko w oczy, strzyknąłem śliną na piach i jak nie kopnę tej, pożal się Boże, drabinki, jak
mu wiąchy nie poślę. Tyle mnie widzieli!
Po prostu do pracy się zwykłej nie nadaję, bo nie lubię, jak mnie kto w bambuko robi. Za cwany jestem
na dymanie. Wolę własne wałki kręcić i w niepewności na odpowiedni moment czekać niż się prosić
o uczciwie zarobioną forsę. Ja jestem z Marymonckiej, ja mam swój honor.
O pracy już mówiłem, to może teraz tak zwana sytuacja rodzinna. W domu miałem dwójkę dzieci:
chłopca i dziewczynkę, jak pewnie wszyscy w Polsce. Jacek – syn pierworodny, ukochany. Agatka – cór‐
ka, bardziej do matki się kleiła. Ale syn to po prostu ja, syn to ojcowskie przedłużenie i cała duma, którą
w ogóle mężczyzna może posiadać względem innego człowieka. Za synem skoczę w ogień. Jak tak na nie‐
go patrzyłem, kiedy siedział po robocie i wcinał schaboszczaka, to aż łzy męskości na brodę mi skapywa‐
ły. Takie to uczucia człowiek wewnątrz serca odczuwa. Takie to odczucia głębokie.
Rodzina, ciepło, miłość. To są moje obecne na dzień dzisiejszy wartości. Kiedyś było inaczej. Moja
droga do ojcostwa nie była taka chwalebna i raczej jako przykład służyć nie mogę. Mówiąc wprost:
wstyd aż o tym mówić, ale Jacek miał mieć inną matkę i prawie zostałby bez ojca. Jeśli chodzi o matkę,
to też trochę wstydu w mówieniu, co człowiek czuje, bo ja najpierw kochałem się w Zośce. Na miłość
nie poradzisz, mądrego na te burze nie znalazł nikt. Ale obecnie Zośka to inna kobieta niż kiedyś.
Uważam, że powinienem państwu o niej opowiedzieć. Mężczyźni w ogóle za mało gadają, aj, to teraz
z wiekiem widzę, że za mało o naszych emocjach rozmawiamy. A to przecież nie ma nic niewłaściwego,
że się chłop zakocha czy coś.
Tak więc Zośka. To jest teraz taka lokalna wariatka – no, ktoś tę funkcję musi zawsze pełnić. Jak niko‐
mu nie szkodzi, nikogo nie zabija, to czemu nie być szalonym? Niech sobie każdy żyje, jak chce.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten smród i robale. Po pierwsze, w ogóle się od lat nie myła, bo
nie miała w czym. Cała wanna zawalona była starymi torbami, szmatami i Bóg wie, czym jeszcze. Jak ja‐
kieś muzeum bez dotacji, co to człowiek wchodzi, szurając specjalnymi papuciami, i zaraz wychodzi, bo
nudno. Wanna niczym współczesne dzieło sztuki, którego nikt nie rozumie, więc na wszelki wypadek nie
rusza.
Smród ciała. Do tego smród włosów. Nie wiedzieć czemu baba smarowała sobie codziennie głowę
naftą czy jakimś dziwnym olejem. Nakładała na tłuste strąki chusteczkę i czasami na to czapkę. Specyfik
parował w środku, niemal wgryzał się w jej czaszkę, a przy okazji w nozdrza osób, które stały najbliżej.
Raz się sąsiad spytał, czym ona tak śmierdzi.
– Bo to się po korytarzu chodzić nie da, od razu czuć, że tu pani łaziła. Do sklepu też nie da rady
wejść, powietrze jeszcze długo utrzymuje te wonie.
Baba na to odpowiedziała, że jak się cała wysmaruje olejem, to obce siły jej się nie imają i od razu
jest bardziej bezpieczna.
– Chcą mnie zniszczyć, chcą mnie zabić, ale ich psy mnie nie wytropią, bo zaraz ich zapach zmyli. Za‐
raz ich zgubię.
I co było robić, przecież wariatce nie przetłumaczysz, bo łeb głupi i gadaj jak do ściany. Ona tam swo‐
je wie i tyle. Poza tym obcej kobity na siłę nie umyjesz. Jadwiga jej kiedyś skropiła wycieraczkę perfu‐
mami z kiosku, to tylko gorzej było, bo te słodkawe zgniłki wymieszały się z kiepskiej jakości kosmetyka‐
mi i ledwo było wytrzymać. Dozorca się darł, żeby do niego pretensji nie było, że nie do wytrzymania na
klatce.
Bo na końcu należy dodać jeszcze smród z mieszkania i okolic. W samym lokalu było duszno i czło‐
wiek musiał w nim oddychać jak ryba na brzegu. Listonosz kiedyś mówił, że jak mu drzwi otworzyła po
emeryturę po rodzicach, to aż buchnęło zjełczałym powietrzem. Powietrzem trzymanym na specjalne oka‐
zje i dla specjalnych gości.
Nie wiadomo, jak ona tam całe dnie spędzała, jak ona się tam przemieszczała. Wychodziła tylko
w nocy, kiedy nikt nie patrzył. Twarz smarowała olejami rzepakowymi albo majonezem, bo to niby na
cerę i ogólne wzmocnienie tkanki nerwowej.
Grzebała w śmieciach całą sobą. Przechylała się jak żuraw, drżała chwilę nad czeluścią kosza, po
czym jednym zgięciem zanurzała się w odpadkach i wyciągała z nich zdobycz, trzymając ją w zaciśniętej
pięści. Bała się, że zaraz ktoś przyczajony wyrwie jej skarb i pryśnie w mrok nieprzyjaznej nocy.
Emerytura po rodzicach i własna renta szły na kawę i papierosy, te dwa trzymające wielu ludzi przy
życiu smakołyki. Te nektary, te tleny dostarczane łapczywie do płuc na podobieństwo komina, tylko na
odwrót – z góry leci na dół i tam już zostaje. Wszystko do środka, wszystko zakurzone, w dymie rozsma‐
kowanym na języku. Przemielonym między zębami. Dymie zjedzonym na śniadanie, dymie strawionym na
kolację. Zośka piła też sypką herbatę, gryzła fusy z pasją. Za każdym razem pobudzała sztucznie swój or‐
ganizm. Żeby krew w nim pulsowała po całym ciele niczym woda w rurach.
Czasami ktoś ją widział idącą od Lasku Bielańskiego, mruczącą do siebie. Hrabiny osiedlowe odwra‐
cały się wtedy teatralnie i rzucały tylko:
– Nie patrzymy w tamtą stronę, gdyż aż wstyd!
Jak trędowatą traktowali, jak niewidoczny wrzód, problem nie do rozwiązania. Jak dziwaczkę, wariat‐
kę, świrusa, brudasa, idiotkę, Głupią Zośkę, śmieciarę. Jak śmiecia sfiksowanego i tyle.
A ona kroczyła przed siebie wyprostowana jak struna, co jej po licznych lekcjach baletu zostało. Zda‐
wało się, że nie widzi nikogo, tych wszystkich ukradkowych spojrzeń i zatykania nosa. Tych filowań spod
kąta oka, tych pukań w czoło. Na co wy mi, na co ja wam!
Mieszkała w bloku od początku, najpierw z rodzicami, a po ich śmierci sama ze swoimi skarbami.
Z całą rodziną zrobioną z gazet i szmat. Ze świtą królewską stworzoną z plastikowych pudełek po maśle
i ludzkich resztek typu kołtun włosów ze szczotki. I z prusakami. Ile ich tam było! Setki, tysiące brązo‐
wych pancerzy tworzących armię gotową na wszystko.
Ludzie denerwowali się na nią, że je hoduje, a te rozprzestrzeniają się po całym bloku, ale z drugiej
strony przyzwyczaili się do tego. Kładli pod jej drzwiami papierzyska, czasem nawet książki. Traktowali
jak prywatne wysypisko. Woleli wjechać z tym na dziewiąte piętro niż zjeżdżać windą na sam dół i jesz‐
cze kluczykiem otwierać starą klapę.
Obrastała więc Zośka w resztki i coraz bardziej pogrążała się w sobie. Uważała, że jest kolekcjoner‐
ką. Że zbiera oryginalne dzieła sztuki. Nie pozwalała nic wyrzucić, bo to cenne.
Czasami wydawało mi się, że ja też jestem kolekcjonerem. Ktoś powie: „pieniędzy”. Ale to nie tak.
Wolałbym siebie widzieć jako kolekcjonera szczęśliwych chwil. Takich, które aż bolą, przechodzą prosto
do żołądka i zostają w nim do strawienia. Chwil, które są raz na jakiś czas, dozowane przez los z czuło‐
ścią i dbaniem o to, aby nie przedawkować i nie zmylić nas. Żebyśmy nie pomyśleli, że życie jest świet‐
ne. Ot, takie w sam raz.
...przepraszam, troszeczkę się roztkliwiłem. Co to ja chciałem?
Kiedy zapadał zmrok, a w bloku migotały światełka telewizorów, Zośka zaczynała tańczyć i śpiewać.
Na początku cicho i powściągliwie, a zaraz potem obłąkańczo i desperacko. Bez oddechu. Chciała lu‐
dziom wyśpiewać swoje żale i zapomnieć je, ale oni tylko stukali miotłą w sufit albo walili młotkiem
w kaloryfer i uciszali ją.
– Czy pani może, jako administracja, zrobić coś z tą wariatką? Bo nie dość, że znosi pół okolicy do
mieszkania, to jeszcze tupie po nocach nad głową i nie wiadomo, czy ma padaczkę, czy te sterty gazet na
nią spadają.
Czynszu nie płaciła, ale zawsze jakoś administracja, a to zagubiła jej papiery, a to pukała, ale nikt nie
otworzył. Siłą baby nie chcieli wynosić. Podobno jej matka współzakładała spółdzielnię. Bali się jej zza
grobu.
– Lepiej zostawić w spokoju, już trudno. Niedługo umrze, to sama ze sobą zrobi porządek.
Tak w biurze gadały między sobą urzędniczki.
– Podobno prezes to się kiedyś kochał w tej Głupiej Zośce, zanim zwariowała. I za każdym razem, jak
ona po podwórku przechodzi, to jemu serce pęka, bo miała zostać jego żoną. Ale by miał teraz na głowie
problemów!
Czyli nie tylko ja po osiedlu chodzę ze złamanym sercem. Może to przez igranie z ludzkimi uczuciami
Zośka oszalała? Kara musi być, na wszystkich przyjdzie kryska na matyska. Chociaż z drugiej strony może
i jej życie potoczyłoby się inaczej, gdyby nie samotność. I duma, że dawna artystka Teatru Wielkiego tak
kończy swoje życie. Taka to primadonna śmieciowa, taka to solistka z robalowego teatru.
Bo Zośka była kiedyś piękna. Nigdy nie było po niej widać wieku, zmęczenia. Również emocji. Nie
chodziła, tylko jakby sunęła nad chodnikiem. Była cienka i eteryczna, nadgarstek zamierał nad jej głową,
kiedy nagle przeciągała się gdzieś przy klatce schodowej. I wszyscy zamierali w oczekiwaniu na allonge.
A ona nieobecnym wzrokiem błądziła po brudnych ścianach i do piruetów się szykowała. W bloku był
prywatny teatr, jak nic. Występy bezpłatne dla tych, co chcieli przez chwilę w szarym bloku, w szarym
mieście zobaczyć okruch piękna.
Jak ja kochałem Zośkę. Teraz, jak się na nią patrzy, to wychodzi na to, że kochałem wariatkę w szma‐
tach mamroczącą do siebie. Ja jestem człowiekiem poważnym, przecież jestem biznesmenem. To nie
uchodzi mieć uczucia względem kobity trąconej na umyśle. Ale kiedyś... ech, kiedyś! Może opowiem po
krótce.
Wprowadziła się na Podleśną w roku 1963 z rodzicami, jak i ja. Byłem dwudziestoletnim kawalerem.
Matka goniła do roboty, a ja pomagałem prywaciarzom sprowadzać plastikowe opaski i kubełki. Jeździ‐
łem po okolicznych wsiach, coś tam od chłopów skupowałem. Raz jednego tirowca prosiłem o transport
aż z Holandii. Niby to szło do handlu oficjalnego, ale po jednym transporcie się kradło i do prywatnej
inicjatywy na pawilony. Jakoś pieniądze szły, było i na dołożenie się do mieszkania i na imprezy. Matce
dwa razy takie ciuchy kupiłem, że nie wiedziała, jak mi dziękować. Od stóp do głów ubrałem, stać mnie
było. Wszystko za ten plastik.
Kiedy pierwszy raz na klatce zobaczyłem Zośkę, to mnie po prostu rąbnęło. Pierwsza myśl: „Zostanie
moją żoną i dam jej wszystko, czego będzie chciała”. Piękna była jak nie z tego osiedla. Na całym Mary‐
moncie takiej nie znajdziesz i Wrzeciona nie starczy na szukanie jej podobizny. No jak nimfa z kanałku, co
się wyłoniła i machała do mnie dłonią szczupłą. Te dłonie to jej zostały do teraz, takie od lalki.
Głowę trzymała prosto i nie patrzyła w oczy takim śmieciom jak ja. Miałem ledwo co wyleczony trą‐
dzik, maskowałem wżery od krost bujnym wąsem. W moim osobistym mniemaniu byłem królem życia, ale
spotkanie z Zośką uzmysłowiło mi, że jestem nikim. Nie podobało mi się to odkrycie, ale jednocześnie
powziąłem decyzję o zrobieniu wszystkiego – rozumiecie, wszystkiego – żeby jej było na świecie dobrze.
I żeby ze mną była.
Kładłem kwiaty na wycieraczkę, pisałem kulfonami: I law ju, żeby wiedziała, że nie jestem byle kmio‐
tem. Ale nic. Z jej strony bezreakcyjne mijania i niezauważanie mych zabiegów. Boże, jak ja cierpiałem!
Nocami krążyłem po korytarzach, nasłuchiwałem. Marzyłem, aby wracała skądś i żebym mógł odprowa‐
dzić ją do drzwi. Nic z tego. Zaborczy rodzice byli przy niej niemal zawsze. Pilnowali jedynaczki, balet‐
niczki, ślicznotki. Pilnowali przed takimi nygusami jak ja.
Podobno byli Żydami. W bloku tak na nich mówili. Dozorczyni coś tam opowiadała i wtrącała:
– To u tych Żydów byłam. Myłam im okna, nieźle płacili. Stałam na parapecie, a ona siedziała przy
stole. Obok niej córka. Wyglądały jak z domku dla lalek. Wyglądały jak zaczarowane. No pewnie, takie
laleczki szmaty do łap nie wezmą, bo to za niskie progi na żydowskie nogi. Pewnie i złoto gdzieś w rega‐
le trzymają. Ale kto ich tam wie!
Mi tam to nie przeszkadzało. Dla mnie to ona mogłaby być Cyganką. Co za różnica.
Pewnego dnia jechałem z nią tramwajem. Ona siedziała, ja nad nią stałem. Niestety po kilku głębszych.
Okropnie się wstydziłem, że wyczuje ode mnie wódkę i wyjdę na menela. Przełykałem ślinę, żeby się
otrzeźwić. Skupiałem wszelką wolę na tym, że jadę, że stoję, że wiem, gdzie góra, a gdzie dół.
Ona trwała w sobie, wyprostowana, patrząca w okno. Jechała tramwajem, a jakby była w innym fil‐
mie, jakby zupełnie nie przystawała do miejsca, w którym się znalazła. Nieobecna, piękna, o matko, ile
bym dał, żeby na mnie spojrzała.
I wtedy wsiadło dwóch typów, gdzieś przy Hali Marymonckiej. No ewidentnie narąbanych. Zlustrowa‐
li wagon, zobaczyli ją. Od razu zorientowałem się, że ją namierzyli, że wyczuli w niej ofiarę. Ścisnąłem
poręcz, drugą ręką sięgnąłem do kieszeni po scyzoryk. Przyszła widocznie chwila, w której będę musiał
walczyć o Zosię. Rozstawiłem nogi, wszystkie zmysły były w pogotowiu.
– Co jest, kurewko, sama tak jedziesz?
Dwóch odrażających troglodytów, już gorzej być nie mogło. Znałem ich trochę, wałęsali się po okoli‐
cy. Nie wiem, z kim trzymali, ale kojarzyłem te mordy. Byłem gotowy je pociąć, byle tylko uratować ho‐
nor dziewczyny. Byłem gotów rzucić im się do gardła. Alkohol wyparował, byłem teraz częścią swoich
mięśni, częścią żył, które wręcz wychodziły zza skóry i plątały się wokół moich nadgarstków i ramion.
– Niemowa jakaś czy co? Patrz na panów, jak grzecznie do ciebie mówią, suko!
Postać dziewczyny ani drgnęła. Może to ten balet, a może strach, co paraliżuje ścięgna i sprawia, że
stajemy się podobni do zająca na polu, którego trop złapały psy.
Nie chciałem czekać na ciąg dalszy, chciałem jak najszybciej skrócić tę scenę. Z głębi siebie, starając
się panować nad głosem, starając się imitować ton lwa czy smoka, wycedziłem:
– Zostawcie ją, ale już!
Potem było tak. Oni coś krzyknęli, poczułem cios w głowę i mokrą falę, która zasłoniła mi wzrok. Po‐
czułem, że osuwam się na ziemię i że tramwaj nagle hamuje. Kątem oka zobaczyłem tylko, że Zosia ucie‐
ka przez drzwi, ale nikt jej nie goni. Gnoje skupili się na mnie. Bili mnie i kopali wszędzie, gdzie się da.
Na następnym przystanku chyba znudzili się katowaniem, bo wysiedli.
W tramwaju panowała cisza. Dość sporo ludzi, ale jakby nikogo. Jechałem jeszcze trochę i wysiadłem.
Musiałem leżeć na ławce i łapać oddech, aby nabrać sił do wstania. Uśmiechałem się mimo wszystko.
Obroniłem ją. Ona mnie zauważyła. Byłem odważny. Czego jeszcze facet potrzebuje do szczęścia?
Odpowiedź dostałem kilka dni później, kiedy – jeszcze kulejąc – szedłem w stronę bloku. Dogoniła
mnie, delikatnie dotknęła ramienia i spojrzała w oczy:
– Bardzo panu dziękuję.
Co ja wam będę mówił. No wtedy to mogłoby już nic wokoło nie istnieć i tylko ja bym tak stał i ona by
tak stała, dotykając mnie, i po prostu dziękuję za uwagę, mogę umrzeć.
Coś tam odchrząknąłem, coś tam wymamrotałem. Ona uśmiechnęła się, poszła. Ja zostałem. Z zakrzep‐
niętym strupem na czole, poobijany, szczęśliwy, zakochany. Najlepszy rycerz w mieście, który dostał me‐
dal. Wydawało mi się, że to dopiero początek.
Ale nic więcej nie nastąpiło. Było jak dotychczas. Ona nieobecna, prawie w ogóle niepojawiająca się
w okolicy. Jej rodzice, którzy teraz wozili ją wszędzie i pilnowali nawet w sklepie. I ja – kombinujący
forsę, marzący o miłości i opierdalany przez kolegów, że jestem taki nieskupiony i że kiedyś to mogli na
mnie liczyć, a teraz to o babach myślę ciągle i kiedyś to się źle skończy.
– Kosa w żebro i pa, pa! – tak ciągle gadali mi na ucho.
Nie dbałem o to. Uważałem, że stanie się, co ma się stać, i nie mam na to wpływu. Lubiłem życie, ale
w ograniczony sposób. Nie miałem wielkich planów i nie oczekiwałem zbyt wiele. Zosia mnie ignorowa‐
ła, zaczynałem wątpić w to, że mógłbym z nią być. Byłem młody, chciałem się bawić. Poznawałem inne
kobiety. Na chwilę, na zapomnienie, na słodkie uniesienia.
Rodzice coraz częściej mówili, że budowa domu pochłania wszystkie oszczędności, ale nieoczekiwana
śmierć babci i spadek po niej przyspieszyły wykończenie bliźniaka w Otwocku. Już nie wspomnę, że oj‐
ciec przed śmiercią przegrał dom w karty. To długa historia. Podobno wrzucili mu coś do drinka, stracił
zupełnie rozum. Wpadł w szał, że przegrywał. W jakimś szaleństwie zastawił dosłownie wszystko, co
miał. Potem chciał się wycofać, ale grał z profesjonalistami. Przyjechali do jego domu, straszyli. Oddał
im oszczędności, przepisał dom. Dobrze, że mieszkanie na Podleśnej było formalnie moje.
To nie jego wina, naprawdę. On nie z tych, co przegrywają. To tamci go oskubali, tamci wszystkiemu,
chuje, winni.
Matka musiała do swej siostry uciekać, a ojciec zniknął na jakiś czas po całej aferze.
Po wyjeździe rodziców do Otwocka zostałem w dwóch pokojach sam. Lepiej być nie mogło. Myśla‐
łem o moim starszym bracie, który utopił się w Gliniankach, kiedy miał szesnaście lat. Gdyby żył, miesz‐
kałby ze mną. Brakowało mi go, ale byłem też na tyle głupi, żeby ból zamienić w ekscytację. Cieszyłem
się, że jestem sam na włościach, że nikt nie będzie mi się plątał po chałupie.
W wakacje rodzice się wyprowadzili, a ja zrobiłem parapetówkę. Ech, starsi sąsiedzi to pewnie do tej
pory ją wspominają. Kiedy mnie widzieli na korytarzu, to czasem zachciewało im się wspominek. Kręcili
głowami i wzdychali:
– Wiesiu, Wiesiu, pamiętamy, jak żeś pół bloku zalał i milicja wszystkich musiała rozganiać.
Starsi ludzie koloryzują, ich pamięć lubi poskręcać, przeinaczać, demonizować i robić anegdotki
z byle gówna. Faktem jednak było, że impreza była udana, a myśmy sobie niczego nie żałowali. Doba na
dołku w pełni wystarczyła, aby wytrzeźwieć, wrócić i kontynuować szaleństwa.
Wtedy też poznałem Jadźkę. Była z jednym kumplem, przezwisko miał Słoń czy Szympans, już teraz nie
pamiętam. Pracował w zoo, to stąd. Śmierdział odchodami, ale zawsze miał co opowiadać. Dziewczyny
to lubiły. Popisywał się przed nimi, obrazując życie zwierząt. Ile zmyślał, ile w tym prawdy przemycał –
nieistotne. Laski zawsze wzruszały się przy opowieściach o zwierzętach, no co zrobić.
Ja bym co najwyżej mógł przytaczać historie z kombinowania transportu przed celnikami, ale to fascy‐
nowało tylko tych, co sami siedzieli w takiej robocie. Dla innych to była czarna magia i ożywiali się tyl‐
ko, kiedy padały konkretne sumy, które kosiłem na takich zabawach. Cała reszta to były nudne podróby
sensacyjnych filmów nadawanych w kinie.
Jadźka była trochę ładna, trochę zabawna. Baba-kumpel. Lubiłem takie, bo nie trzeba się było przy
nich starać i nie robiły tych wszystkich fochów i achów. Chcesz wódki? Chcesz do kina? Chcesz zrobić
loda? Wszystko proste, bez niepotrzebnych gierek, które mnie irytowały i których nie rozumiałem. Nosiła
się dość elegancko, była zadbana i nieszpetna. Pomyślałem sobie: „Zostań na noc, to zobaczymy”.
I tak została raz, drugi. A to na tańce poszliśmy, a to do knajpy z muzyczką. Fajna była, bezproblemo‐
wa. Jak mówiłem, że dziś nie mam czasu, to tylko kwitowała to wzruszeniem ramion i zajmowała się
sobą. Nie było żadnych wyrzutów czy oczekiwań.
W tym czasie starałem się nie myśleć o Zośce, aby niepotrzebnie nie komplikować uczuć. Postanowi‐
łem raczej nie odczuwać zbyt wiele, bo to tylko wprowadzało zawirowania i wywoływało uczucie nie‐
pokoju. A wtedy nie umiałem skupić się na robocie.
W tamtych czasach powoli zaczynałem interesować się pieniędzmi – jak wyglądają poszczególne
banknoty, jak je fałszują, jakie są zabezpieczenia. Patrzyłem na obcą walutę, godzinami mogłem się w nią
wgapiać. Brałem paczkę papierosów, kartkę papieru i kładłem wyprostowany pieniądz pod lampką. Śle‐
dziłem zawijasy, czcionkę, portrety. Było coś hipnotyzującego w pogniecionym świstku papieru, który był
w tylu dłoniach, w tylu portfelach, wędrował po świecie, przynosił ludziom radość. Mogli sobie za ten
papierek kupić jedzenie, porządne portki. Wypić, zabawić się, żyć. Pieniądze to fascynujący temat, długo
mogę na ten temat rozmawiać.
W każdym razie zaczynałem kombinować, co tu zrobić, aby na pieniądzach zarabiać. Szczyl byłem,
wiadomo, że wtedy człowiek wyobraźnię ma dużą, ale kompletnie ograniczoną na ewentualne niebezpie‐
czeństwa. Może to i dobrze, fantazja niosła mnie ku dziwnym biznesom, szemranym interesom, wymianom
i szmuglowi. Miałem poczucie, że dobrze robię, że mi ręka szczęście przynosi.
Nie zarabiałem dużo, ale też pracowałem na własnych zasadach, nie byłem leniem. Wstawałem rano
i kręciłem się trochę po okolicy. A to postałem pod bankiem, a to z kimś pogadałem. Czasami trzeba było
wsiąść, ot tak, do pociągu i na granicę jechać, bo coś się kroiło. I człowiek jak stał, tak jechał na Główny
i kołował bilet.
Wtedy wiele się nie myślało, bardziej czekało się na okazję. Ale to na tymczasowość, na chwilę, rap‐
tem kilka dni. Potem przychodziła jakaś refleksja, jakiś moment zastygnięcia w tym, co przynosił kolejny
dzień. Jednak to chwilowe były zawieszki. Na obiedzie matka z obawą patrzyła w oczy jedynego już syna
i pytała:
– Dziecko, co ty będziesz w życiu robił? Przecież na dłuższą metę takie kombinactwa to się zawsze
kryminałem kończą.
Ten jeden raz ojciec się włączył, że on paczek do kicia nosić nie będzie i w ogóle wydziedziczy, i na
zbity łeb wyrzuci.
– Pamiętaj, skąd to mieszkanie masz. To nadal nasze jest i w każdej chwili tysiąc osób na twoje miej‐
sce znajdziemy. A ty zostaniesz z niczym, słyszysz?
To wspomnienie bolało mnie, że mieszkam nie na swoim, chociaż na mnie przepisane i tam zameldo‐
wany byłem. Ale niezarobione przeze mnie, nie przeze mnie wychodzone w spółdzielni. Niby, że ktoś mi
coś za darmo dał i do końca będzie mi wypominał. A ten ktoś to starzy. Okropne uczucie. Wtedy sobie
obiecałem, że jak tylko zarobię, to oddam im kasę za chawirę. Niech se w dupę wsadzą. Nie miałem za‐
miaru wysłuchiwać tego ciągłego przypominania.
A przecież projekty miałem wielkie. A to, że pojadę na rok na statek i będę pracował po dwadzieścia
godzin dziennie i przywiozę cały sejf dolarów. A to, że wyjadę za granicę i będę na budowie harował
i przyniosę walizę dolarów. Zawsze te dolary, zielone, waluta zaczarowana, którą cały świat poważa
i cały świat się dzięki niej obraca.
Tymczasem kombinowałem w polskich złotych i nie było źle. Dryg miałem, znajomości i chęci też. To
najważniejsze. Ryzykowałem o tyle, o ile, w sam raz. Wszystko szło dobrze, no aż do czasu.
Bo Jadźka zaciążyła.
– Słuchaj – mówi – bo ja chyba dziecko będę miała.
– No i? – tak nieuprzejmie trochę, pamiętam to dobrze, odburknąłem.
Po co mnie dziecko w tamtych czasach? Ludzie, przecież ja sam ledwo dorosły byłem.
– I co ty planujesz? – nie odpuszcza. – Bo chyba musimy wziąć ślub.
No jeszcze czego! Na co mi to? A ile to pieniędzy w ogóle kosztuje? Nie ma co, jeszcze mi tu będą po
mieszkaniu pieluchy zasrane rozkładać i nad głową gadać, żeby dać pieniądze. A na co mi taka kotwica?
Kazałem jej usunąć i mi dupy nie zawracać, ale ona w płacz, że chce urodzić, bo ona wierząca. Ale so‐
bie w porę przypomniała, katoliczka za dwa gorsze. Wywaliłem ją z domu i przez kilka tygodni w ogóle
nie chciałem gadać.
Mi się w ogóle wydaje, że te późniejsze z synem kłopoty były konsekwencją mojego przyjęcia wiado‐
mości o ciąży niezaplanowanej. Były konsekwencją mojego odrzucenia dziecka na etapie nienarodzenia.
Ale to sobie zawsze człowiek tłumaczy magią różne swoje problemy. A to, że roboty nie może znaleźć,
gdyż w szkole ściągał matmę. A to, że w miłości brak szczęścia, bo matkę oszukiwał swą i podkradał jej
drobniaki z portmonetki. Różne takie głupoty i wróżki w to miesza, kiedy w życiu zwykle jest, jak jest.
Bez powodu i bez logiki.
Ze mną było tak, że miałem na siebie inny plan. Właściwie to codziennie nowy plan, ja byłem jak
skarbnica różnych wariantów! Rozkręcę jakiś biznes, kupię samochód, będę podróżował. No i w planach
tych nie było stagnacji i rodziny do wykarmienia. Była zamiast tego wolność. O Zośce nie wspominam,
bo ją skreśliłem w swojej głowie. Zawód miłosny nauczył mnie, że za wysokie progi na moje pijackie
nogi. Że są dziewczyny nie do zdobycia, dziewczyny do wzdychania tylko, a nie do podrywania. Jakoś się
z tym pogodziłem, chociaż starałem się unikać sąsiadki i odwracałem głowę, kiedy przechodziła obok.
Serca nie można drażnić, serce trzeba szanować.
Jadwigę spotkałem nieco później w sklepie i zobaczyłem lekko zaokrąglony brzuch. Aż mi dech w gar‐
dle się zatrzymał i dziwne wzruszenie do oczu nabiegło. Mój Boże, moje dziecko! Jak ona zresztą wyglą‐
dała! Tak dostojnie, z powiększonymi piersiami, z bluzką obciskającą wypukłości. Oczy jej świeciły,
skóra błyszczała. No gdybym ja wtedy wiedział, że tak pokocham swoje dzieci.
Patrzyłem w tym społem między półkami, podglądałem, jak kupuje i chowa wszystko do koszyka. My‐
ślę sobie: „Nie można tak rodziny porzucać. Co ze mnie za facet. Muszę wziąć na siebie to, co się wyda‐
rzyło, i to jakoś rozwiązać. Baba w porządku, przeszkadzać nie będzie w robocie. Samodzielna, zabaw‐
na, no przecież w ciąży nie wywalę”.
Podszedłem, mówię, że przemyślałem sprawę, że wtedy w szoku byłem i że no chyba musimy się po‐
brać. No bo jest wyjście? No nie ma wyjścia. Wszyscy tak robią, to i my czemu nie.
Ona udawała obrażoną, ale się uśmiechała. Odbył się więc ślub.
Potem synowi wielokrotnie wyjawiałem różne sekrety. O mojej robocie, o oszczędnościach. On był
mną, tak to odbierałem. Był moim następcą.
Nie rozumiał tego, ranił mnie.
Chłopak miał smykałkę do techniki, narzędzia to była jego ulubiona zabawka już od maleńkości. Jak
coś tylko rozkładałem w przedpokoju, żeby przykręcić czy przystukać, to malec brał w ręce i mi pomagał.
Mówiłem mu: „Klucz francuski”, i on, skubany, wiedział, który to, i mi podawał. Dryg taki wrodzony, no
co poradzić. Dar od losu. A fach w ręku najważniejszy. To go do samochodówki posłaliśmy i pilnowali‐
śmy, żeby wreszcie skończył.
Bo on lubił się zabawić, dziewczynki jakieś, koledzy od rana w bramach ciągnęli. Trzeba było chłopa‐
kowi wciąż tłumaczyć, że jeśli w życiu chce dojść do samodzielności i szczęścia, to musi znaleźć swoje
powołanie. A u niego ewidentnie to smar i podjazd na koła. Żeby był konsekwentny w naukach, to go wuj
do siebie przyjmie i na początek będzie od razu na swoim. Już mu nie mówiłem, że od kilku lat oszczę‐
dzam na samochód, żeby mu kupić i żeby chłopak swoje miał, to się będzie uczył na własnej maszynie
i pewnie podpicuje brykę aż strach. No nie mówiłem, bo gdzieś czułem, że nie wszystko gówniarz musi
na tacy dostać i żeby sam też się postarał i coś od siebie dał względem swojej przyszłości.
Byłem surowy, mocnym głosem się wydzierałem, jak nawalony do domu przychodził i matkę denerwo‐
wał. Nieraz go przez łeb zdzieliłem, bo trzeba generalnie krótko trzymać ludzi. Ale w głębi siebie kocha‐
łem go tak, jak nie kochałem nikogo. Syn skończył Wyższą Szkołę Samochodową z wyróżnieniem w wie‐
ku lat dwudziestu czterech. Potem wyfrunął na praktyki do szwagra w warsztacie, dzielnica Wola.
Mówi się, że człowiek czuje różne miłości. A to do ciotki, a to do matki, do zwierzęcia jakiegoś czy
do Boga. Tak pewnie jest, ja tam w rozmowy filozoficzne nie wchodzę, bo nie jestem od tego, ale fakt, że
najważniejszą miłość to ja miałem w stronę syna. Co ja zrobię, no mówię, jak jest, jak na spowiedzi.
Przecież nie będę kłamał, bo i po co, i komu? Syna kochałem najmocniej. I on o tym wiedział. Wielokrot‐
nie mówiłem mu:
– Spójrz mi w oczy, bo cię kocham. Jednego ciebie mam i ty będziesz wicemną, kiedy odejdę. Pamię‐
taj: matkę i siostrę chroń, bo rodzina to jest jak armia z dowódcą, jak mafia, gdzie każdy na policzku
sznyty na czerwono farbuje. Rodzina to jest obca waluta o najlepszym kursie, to jest darmowa wódka
w pięciogwiazdkowym hotelu, to jest sztos. Rozumiesz? Spójrz mi w oczy, dwa razy powtarzać nie będę.
Kiedy się rodził, to ja gniotłem mankiety od koszuli i tylko w głowie Kyrie eleison i żeby on zdrowy
był. Żeby on był w pełni sił do życia. Podchodzi pielęgniarka i mnie za ramię ściska. Jest, jest! Syn!
No ludzie, jak ja się cieszyłem. W kieszeń jej włożyłem zwitek i na chwilę zobaczyłem ciebie, takie
chucherko w tobołku jakimś, w pieluchach. Ale zostać nie można było. Wróciłem do domu i tak: ani tele‐
wizora włączyć, ani gazety poczytać. Myśli latają, serce drży z emocji. Poleciałem do kolegi, wypiłem
z nim pół litra. Wyszliśmy przed blok.
– Ty to, Wiesiek, masz szczęście – powiedział. – Masz pracę, masz rodzinę. Jesteś prawdziwy chłop.
A ja taki szczęśliwy byłem, nie wiedziałem, gdzie te łzy pochować. Złapałem kamień i z radości zbi‐
łem latarnię. Ciemno się zrobiło, zapaliłem papierosa i patrzyłem w gwiazdy, ciężko oddychając.
W gwiazdy betlejemskie zwiastujące nowiny. Do rana tak stałem otumaniony i tylko co jakiś czas kolega
schodził do mnie, przynosił butelkę i podpalał mi papierosa. Do rana tak stałem.
Pierwszy raz ciebie dotknąłem trzy dni później. Bałem się, że uszkodzę te kostki, tę skórę cieniutką jak
rajstopy. Łapy mi zgrabiały od roboty, nagle się stały nieporadne, kalekie. Oczy mrużyłeś, ziewałeś dzią‐
słami, na ciemiączko padał cień. Sam nie wiedziałem, jak być ojcem, jak być dobrym człowiekiem. Gła‐
skałem małe paluszki i chciałem ciebie i żonę ukryć najdalej, jak się da. Przed ludźmi, przed tymi skur‐
wysynami i lebiegami. Żeby na nas nawet nie patrzyli, żeby nam dali spokój.
Kiedy twoja siostra się rodziła to też były emocje, ale już mniejsze. Już nie takie pierwsze. To taka po‐
wtórka z oszołomienia mózgowego, zupełnie inaczej człowiek się zachowuje niż na początku.
Pierwszy spacer z tobą po osiedlu. Ludzie przystawali i jak króla witali. Kacper, Melchior i Baltazar
wieczorem zapukali i przynieśli pół świniaka, spirytus i czekoladowe cukierki. Do rana żeśmy śpiewali
otumanieni cudem narodzin. Na chrzcie ksiądz mówi:
– Czyście wiedzieli, że w każdym domu Jezus mieszka? W każdziusieńkim gospodarstwie domowym
typu wersalka z regałem na błysk malutki Jezusik siedzi na taboreciku i ogryza paznokcie. Przyjmijcie do
siebie Zbawcę, dajcie mu pajdę z dżemem, włączcie dobranockę. Miłujcie! Na horyzoncie zło wysyła
swoje floty, a wy weselcie się Odkupicielem w przedpokoju. Dzidzią prosto z nieba, która w kącie stoło‐
wego ssie kciuk i przygląda się waszym poczynaniom.
I ty byłeś takim moim Jezuskiem prywatnym. W rajstopkach po wykładzinie pełzałeś do kontaktu. Stój,
uważaj na paluszki! Nikt mi ciebie nie zabierze, nikt. Matka to w głowę się pukała i uśmiechała rozba‐
wiona, że ja, taki silny chłop, a tkliwy przy dziecku jak baba. Koledzy na piwo zapraszali, a ja, że nie
mogę, dziecko kąpię. Że gotuję zupę z przetartą marchewką. Że pieluchy piorę i wieszam na sznurku na
balkonie jak flagę niepodległości naszego domu. Nikt nas nie najedzie, nikt złego nic nie zrobi, bo jeste‐
śmy jak niepokonana armia.
– Synu, pamiętaj. Kiedyś będziesz tej armii generałem.
Tak do niego ciągle gadałem. Jacek się tylko uśmiechał tymi swoimi krzywymi zębami (ileśmy się
z matką namęczyli, żeby mu aparat ortodontyczny wyrobić) i cedził pod nosem:
– Oj, tatoooo. No weź, tatoooo.
Ściskałem pięści z bezradności i tarłem z całej siły oczy.
– O, coś mi wpadło pod powieki, muszę mocno mrugać, żeby wypłynęło.
Potem szedłem pustą drogą i paliłem resztki złudzeń, że ktokolwiek odwzajemni moje uczucia wzglę‐
dem tego świata. Że ktokolwiek zrozumie serce wyciśnięte z krwi, bijące tuż pod skórzaną kurtką przy‐
wiezioną przez Beńka z RFN-u. Dwa badyle mnie kosztował ten ciuch, serce dołożyłem za darmo.
Kiedy się budziłem, to tylko żona chleba kroiła i masłem smarowała. I zawsze taka sama rozmowa
była między nami co rano, jak msza od księdza sklerotyka. Jak zardzewiała płyta na gramofonie. W kółko,
w kółko. Można było dostać jasnej cholery!
– Nie żałuj, kobieto, masła. Szpachluj na bogato, facet potrzebuje tłuszczu, żeby mu się wszystkie mię‐
śnie porządnie naoliwiły.
– Już ja wiem, czym ty sobie naoliwiasz te mięśnie. Wódką w Kamieniołomach. Aż ci bęben rośnie od
tej gorzały.
– Nie żałuj mi rozrywki, ciężką mam pracę, to i potem muszę odpoczywać. Zresztą w nocy też interesy
robię, wtedy też ciągle stoję na czatach, ciągle uszu nadstawiam i oczami filuję. To mi nie wypominaj ro‐
boty ciężkiej, za którą stać nas na masło.
– Filujesz oczami, już ja wiem za kim! Za tymi lampucerami, tymi czuczłami spod baru, co to majtek
zapominają i świecą ludziom porządnym wszystkimi skarbami świata. Darmowe kino tam masz! A zresztą
– czy ja wiem, czy darmowe? Ostatnio coś mniej do domu pieniędzy przynosisz, kto cię tam wie!
Nie lubiłem takich rozmów. Zazdrość żony kierowana była zwykle w niewłaściwą stronę. Poczułem
się urażony.
– Trochę szacunku, babo, do moich koleżanek z pracy! One ciężki chleb w życiu mają. Praca ryzykow‐
na i trudna.
Jadźka aż się zachłysnęła herbatą:
– No, ale orka na ugorze, ale siódme poty! Trzepać lowelasów na drinki i walutę, a potem w peweksie
tylko mieć problemy, który kolor szminki wybrać. Rzeczywiście, ciężka robota, myślałby kto!
– Jesteś niesprawiedliwa i głupia względem tego fachu. Nie znasz się na meandrach, nie rozumiesz
niuansów, jesteś na to zbyt mało wrażliwa. Jeździj se na te wycieczki i kotłuj swetry ze złotem od Ara‐
bów, tyle to potrafisz. Ale nie mów o kurwach, bo to porządny zawód!
Żona zrywała się ze stołka obrażona. W tej swojej podomce. Tyle razy mówiłem: „Kupię ci nową ko‐
szulkę, jedwabną, z koronką. Zaoszczędzę i w sklepie porządną kupię”. Bo to kumple czasami wpadali
niezapowiedziani i Jadźka w tej szmacie drzwi im otwierała jak kuchta, był wstyd. Kiedyś jakiś nawet
skomentował, że nam się nieźle powodzi, skoro sprzątaczkę przysposabiamy.
No ale zawsze, kiedy ja o tych strojach zaczynam, to ona wybucha, że jej babka tak chodziła, jej matka
tak chodziła i ona też chodzić tak będzie, bo to tradycja domowa kobiet i ona stroić się do mycia kibla nie
ma zamiaru. I weź gadaj z taką. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy.
Kiedy wybieraliśmy się czasem do lokalu, to umiała się odpierdzielić, ale w domu nas miała za kuchty,
nikogo nie szanowała. Zwoziła z handlu od Turka mnóstwo szmat, baby przychodziły do chałupy i kotło‐
wały na naszym łóżku góry gałganów. Ale sobie zostawiała co najwyżej jakieś majtki, czasem bluzkę.
W sumie podobało mi się to, że była oszczędna, ale elegancka mogłaby bywać częściej.
Mówiła, że to dla naszych dzieci, że im odkładać trzeba, bo nas już nic w życiu nie czeka i wszystko
żeśmy przeżyli.
– Komu ja mam się przypodobać? Tobie? Toś już mnie wziął, widziały gały, co brały, nic innego ze
mnie nie będzie. A każdy taki fatałach można spieniężyć i odłożyć na książeczkę, żeby dzieciakom dać na
przyszłość, na życie. To najważniejsze.
Ja tam myślałem podobnie, a jednak więcej we mnie było upodobania do zabawy. Kiedy trzeba było na
dancingu komu postawić gorzałę czy opłacić orkiestrę i ulubioną piosenkę, to nie żałowałem. Zawsze
swoje oszczędności miałem, ale chciałem też trochę pożyć. A jak mnie jutro samochód rozjedzie? A jak
mnie za rogiem nożem przedziurawią za te wszystkie akcje, co je odstawiłem? I kto mi to wynagrodzi?
I co ja z tego życia będę po śmierci miał?
Nacinałem więc ludzi, ile wlazło, potem szedłem z gotówką w kieszeniach i bucie do domu i dzieliłem
na cztery kupki: jedna na sprawy bieżące, druga do oszczędzania, trzecia na kolejne zarobki, a czwarta na
rozrywki. Działkowanie dzionka było jak święto, bo człowiek się musi szanować i coś od losu dostać.
Ja lubiłem na przykład się zabawić. Lubiłem niezłą zabawę wpuszczać do swojego organizmu, bo to
dla mnie było jak tlen. Bez dancingu przynajmniej raz w tygodniu – podkreślam: przynajmniej raz w tygo‐
dniu, to w ogóle minimum z minimum! – to ja chodziłem po ścianach, aż się stara nade mną litowała
i wzdychała:
– Co, żeś się ostatnio nie wybawił? Nosi cię? A idź mi z domu się wytańczyć, bo patrzeć nie mogę, jak
tak chodzisz i się snujesz. Tylko na czworaka nie wracaj jak ostatnio, bo pogonię i na wycieraczce za‐
śniesz.
I nieraz tak zresztą było. Przychodziłem, do domofonu się dobijałem z błaganiem. Pod oknami się dar‐
łem:
– Jaaaaadźka, no wpuść! Sumienia nie masz? Wpuść!
To się nieraz inne baby z okien wychylały i do Jadźki też, żeby wpuściła, bo się będę darł i spać lu‐
dziom nie dawał, a rano do roboty. Ale ona była charakterna, zawzięta. Jak raz powiedziała, że pijaka
w łóżku trzymać nie będzie, to tak trwała w tym i nikt jej tego z głowy wybić nie mógł. Skórkowana taka,
siekiera.
Kiedyś obudziłem się za progiem z odciśniętym na gębie wzorkiem z wycieraczki i mlekiem gasiłem
kaca. Nowy dzień każdego ranka boli tak samo. Wreszcie Jadźka otworzyła dolny zamek, do którego nie
miałem klucza, i wpuściła mnie do środka. Zaczerpnąłem obitym kubkiem trochę wody z wanny, bo zno‐
wu rury reperowali i trzeba było od strażaków brać. Nachyliłem się nad umywalką i oblewałem głowę,
parskając przy tym jak nazbyt porywczy źrebak. Zawsze tak robiłem, w wojsku się tego nauczyłem. Ha,
ha, to żart był, w żadnym wojsku nie byłem. Ojciec mi zwolnienie załatwił.
Bo ojciec... ale to o nim może później.
Jeszcze się tak dobrze nie znamy, żebym o nim mówił. Nie jestem jeszcze na to gotowy.
W każdym razie opłukiwałem się w lodowatej wodzie koloru rdzy, zarzucałem ręcznik na włosy
i wstawiałem kawiarkę na gaz. Po kilku minutach przyjemny zapach kofeinowego nektaru rozszedł się po
kuchennej wnęce. Zapach, który sprawił, że to zniszczone pomieszczenie z obdrapanymi ścianami i smęt‐
ną firanką stało się całkiem znośne, a wręcz przytulne. Byliśmy wtedy przed remontem, każdy dodatkowy
pieniądz odkładałem na szpanerskie pufy i zasłonki. Już wtedy dzieciaki były odrośnięte. Pamiętam, bo
właśnie piłem z Zenkiem z okazji wpłacenia pierwszej raty na regał.
Zamieszałem hałaśliwie łyżką w kubku z czarnym płynem i sięgnąłem po wczorajsze pieczywo. Twar‐
da skórka dobrze smakowała, kiedy rwało się ją zachłannie zębami, a potem powoli rozpuszczało między
językiem a podniebieniem. Z pokoju obok słychać było miarowe chrapanie żony. Powinna była iść na
ósmą, miało być przyjęcie towaru w społem, ale wyjątkowo poprosiła koleżankę, aby ją zastąpiła. Nie
czuła się dobrze, odkąd zmieniła leki na nadciśnienie.
Oczywiście wszystkie problemy na tle nerwowości były przez męża, tego safandułę! Tak zawsze mó‐
wiła. Stękała, błagała:
– Weź coś odłóż na remont. Będzie na farbę, zestaw wypoczynkowy, jakieś zasłony. Ale nie, ty jak
zwykle najmądrzejszy na świecie! Pojechałeś do Trójmiasta i z całą zarobioną gotówką zniknąłeś na kil‐
ka dni. Włóczyłeś się po Polsce z kolesiami i szukaj wiatru w polu, myślisz, że ja nie wiem, z kim ty żeś
tak pił! Skaranie boskie z tym chłopem. Wracasz poobijany, nieświeży. Jęczysz już od progu, że cię napa‐
dli. I ja mam w to uwierzyć, jeszcze czego! Od tylu lat tniesz klientów na waluty, wcześniej wałki żeś ro‐
bił wszędzie. Byś papieża namówił do kupna lewej kanapki z pociętych gazet. Już ja ciebie znam!
I tak gadała, trudno. Ja tam miałem zawsze jedno pocieszenie. Jak dzieciaki były nieznośne, jak stara
darła się od rana i wypytywała o pijaństwa, to ja w przedpokoju kurtkę zakładałem i tylko:
– Chcesz, żebym naprawdę pił? Żebym naprawdę szalał? Proszę uprzejmie. Idę na dancing!
I zaczynałem zawodzić:
Jak się masz? Kochanie, jak się masz?
Powiedz mi, kiedy znowu cię zobaczę?
Jak się masz? Kochanie, jak się masz?
Powiedz mi, co zostało z naszych marzeń?
Jak się masz? Kochanie, jak się masz?
Życzę ci, abyśmy byli razem już...[1]
Trzaskałem drzwiami i tyle mnie widzieli. Jeszcze mnie pół bloku uciszało, że wyję na klatce, a ludzie
chcą spać. A ja tylko baju-baj i taryfą do Słonecznej czy do Mozaiki.
To było moje drugie życie. Pierwsze to rodzina, zarabianie, trudy życia codziennego. I drugie – nocne,
bajeczne. Obsypane brokatem podświetlonym światłami znad sceny. Muzyka, występy, spocony tłum na‐
cierający na siebie wokół parkietu. Raj dla zmysłów i wspaniałe zapomnienie.
Czasami chodziłem z Jadźką, żeby zobaczyła i poznała moich znajomych, ale zwykle bywałem sam. To
znaczy z kumplami, wiadomo, ale bez bliskich. Miało to związek również z częstym robieniem wałków
przy okazji i podtrzymywaniem różnych znajomości. A to kurwy mi sprzedawały walutę, a to z kierowni‐
kiem sali różne interesy na alkoholu się kombinowało. Nocne życie inspirowało, że tak się wyrażę, do
różnych pomysłów.
Ale wiadomo, zabawa była najważniejsza. Wychylałem ją do dna jak dewizowy alkohol. Wchodziłem
do baru czy restauracji i tylko: „Serwus! Jak tam, co dobrego?”. Znałem wszystkich, wszyscy znali mnie.
Siadałem do stolika i od razu kelner niósł siwuchę.
Pierwszy kielonek i tak: najpierw uczucie, jakby ktoś usiadł na klatkę piersiową. Oczy szkliły się od
nagłego ciosu, krew stłaczała się w skroniach. Palce u dłoni przebierały bezradnie w powietrzu, ale zu‐
pełnie nie wiedziały, co mają złapać i co potem z tym zrobić. Trzeba było zapijać dalej, żeby organizm
mógł pławić się w ekstazie. Nie chodziło przecież o procenty, tylko o emocje. Głośna muzyka, tłum, za‐
powiedź czegoś nie z tej ziemi. Wódka była tylko dodatkiem, taką kropką nad „i”.
Najważniejsze to były dancingowe noce.
Rozdział 2
Daj mi tę noc
NIE MÓW NIC – ZABAWA TRWA![2]
Otwierałem drzwi i od razu czułem, czy ludzie dobrze się bawią. Buchało potem, dymem papieroso‐
wym i oparami. A to flaczki, a to wódka pomieszana z bigosem. Zajmowałem miejsce przy stoliku, ma‐
chałem na kelnerkę i zamawiałem. Z kolegami piątka, siema, jak tam. Dyskotekowa kula wirowała, zosta‐
wiając na naszych twarzach srebrną poświatę.
Putany siadały z podwiniętymi kieckami na barowych stołkach i pokazywały resztki majtek. Mrugały
oczkiem na znak pokoju. Niczego się nie bały. Kochane kurwy, arystokracja nocy.
Pogardzałem innymi ludźmi. Uważałem zawsze, że to ja i moi koledzy potrafimy bawić się najlepiej.
Mieszczuchy przekręcały się na bok w brudnej pościeli, a my na parkiecie wywijaliśmy marynarą i darli‐
śmy się, aż nam oczy wychodziły na wierzch:
Daj mi tę noc,
Tę jedną noc!
Zapomnijmy jeszcze raz
O tym, że nam było źle
Na to przecież przyjdzie czas,
Kiedy wstanie dzień
Dyskotekowa kula wirowała tysiącem łusek, zdzierałem cholewy na parkiecie, a dyskdżokej z szel‐
mowskim błyskiem w oku podkręcał muzykę do oporu.
Zanim jednak dzień wstał na dobre, to ja miałem tyle przygód, co większość nudziarzy przez całe życie
nie zbierze. Sam sobie zazdrościłem. Kochałem tych wszystkich muzyków, muzykantów i klezmerów.
Tych od chałtury i z prawdziwego powołania do bawienia ludzi.
Ja tam na parkiecie inaczej oddychałem, miałem chód spokojny, luźny. Uśmiech na tak zwaną szóstkę,
czyli w pełnej krasie. Estradowy!
Postawcie przede mną pół litra, to wam poopowiadam o niezłych numerach. Bo ilekroć się zdarzało,
że umoczyłem na interesach czy noga powinęła mi się na sztosie, to tylko taryfę brałem i migiem do loka‐
lu. Przy stoliku:
– Maleńka, przynieś co trzeba.
Noga na nogę, mokasyn na sztorc i hulaj dusza!
Ile ja miałem anegdotek z tego bywania, z rękawa nimi sypałem. Mówiłeś jakiś wyraz, a ja zaraz:
– To mi przypomina, kiedy...
I już snuła się historia. Bo życie to poszczególne momenty z puentą.
Dajmy na to hazard. Jaka to była straszna dziura bez dna. Ile to ludzie majątków i życia potracili na
grach wszelakich, zakładach. A to karty, a to automaty, a to wyścigi. Sam czasami łapałem się w pułapkę,
chociaż raczej skłonności do ryzyka na tym polu nie miałem. Nie to, co mój ojciec. Zbyt szanowałem
swoją robotę i w pocie zdobywane waluty.
Pamiętam, że na zapleczu restauracji Sofia znajdował się bilard, w który grała cała obsługa lokalu plus
osoby wtajemniczone: jakaś prostytutka, cinkciarze, złodzieje, alfonsi. Raz przegrałem tam cały utarg –
niepotrzebnie założyłem się z nieznajomym doliniarzem, bo nie wiedziałem, że ten znany jest z ogrywania
frajerów w całej Polsce. Wszyscy naokoło o tym wiedzieli, ale nic nie mówili, czekali tylko w napięciu
na przypał. Nawet jednego znajomego alfonsa to potem sumienie ruszyło i oddał mi część przegranej, że
niby był mi coś winien.
Kelner Gieniek z restauracji tak wpadał w wir grania w bilard, że parę razy klienci, nie mogąc się go
doczekać, po prostu wychodzili, nie płacąc rachunku, za co hazardzista musiał za karę pracować następ‐
nego dnia na zmywaku. Ale to go nie zatrzymywało. Grał, aż go w końcu musieli zwolnić. Stoczył się
chłopak, podobno wylądował na dnie. Szkoda go było, ale nie znał umiaru i musiał ponieść konsekwen‐
cje.
Pewnego razu przyszedł Krzysiek Perkusista na bilard ze swoim tatą. Mówił na niego „ojciec”, więc
wszyscy myśleli, że to jego ksywka. Nawet wołali:
– E, Ojciec! Twoja kolej.
A ojciec bardzo charakternie podchodził do gry. Nie kombinował. Jak mu doradzali, żeby lekko ude‐
rzył w bok stołu, bo tam jest rów na powierzchni, i bila zdobędzie dodatkowe punkty, to ze stoickim spo‐
kojem odpowiadał, że „rów to jest w dupie”. Grał szczerze i uczciwie.
Ja tam nigdy nie rozumiałem tej całej uczciwości. Owszem, kochałem Boga i swoją kobitę, ale do‐
prawdy nie mieszajmy pojęć. Z jednej strony jest szczere oddanie, ale z drugiej kwestia forsy, znaczy biz‐
nes. Tu emocje są złym doradcą. Przekonałem się o tym kiedyś, kiedy zauroczyłem się w pewnej stripti‐
zerce.
Jezus Maria, co to była za historia. Na samo jej wspomnienie robi mi się wstyd. Że też stary chłop,
a za babami jak małolat ganiał.
To było tak. W pewnym lokalu na tyłach pawilonów przy Królewskiej występowała striptizerka o ta‐
jemniczym pseudonimie Emma. Cały program estradowy przeważnie odbywał się około północy i trwał
z godzinę. Wszyscy czekali na rozbierające się panie, to był gwóźdź programu, po którym zwykle impreza
zmierzała ku końcowi.
Niektóre dziewczyny, jak były obrotne, to i z trzy lokale potrafiły zaliczyć jednego wieczoru. Ale
Emma pozostawała wierna Paradiso. Może dlatego, że posiadała dość specyficzną klatkę piersiową, mia‐
nowicie zupełnie płaską. Ten ważny element ciała w jej zawodzie zasłaniała wstydliwie stanikiem z wy‐
ciętymi dziurkami na sutki. Że niby cała reszta kryje się za falbankami.
Niektórzy stali bywalcy w trakcie jej występu krzyczeli:
– Ej, Emma, co nic nie maaa!
Ale ja doceniałem pewnego rodzaju artyzm w występie tej damy. Jakiś dziwny koci ruch, kiedy zdej‐
mowała majtki i wiła się po brudnawej posadzce. W godzinach jej występów trudno było oczekiwać
aplauzu czy jakiegokolwiek entuzjazmu ze strony gawiedzi. Połowa była narąbana, druga połowa nad tym
pracowała. A ja po całym dniu roboty siedziałem, ćmiąc papierosa kupionego od szatniarza, i patrzyłem
głęboko w oczy Emmy. Snułem marzenia o lepszym świecie. Że zarobię wystarczająco tyle, aby stać mnie
było na egzotyczną podróż.
Pewnego razu po powrocie do domu krzyknąłem do starej:
– Rób kanapki z szynką i serem, ino zawiń w papier, gdyż wychodzę!
I z prowiantem chciałem iść po narzeczoną. Co dalej? Któż to wie? Byłem tak nawalony, że Jadźka tyl‐
ko wzruszyła ramionami i poszła do pracy. A mnie serce krwawiło, bo Emma to było jakieś czułe wspo‐
mnienie Zośki i niespełnionych miłości. Każdemu z nas ckni się od czasu do czasu za innym życiem.
Gadałem o tym kiedyś z tym kelnerem od bilarda, Gienkiem. On też tak raz na miesiąc rzucał robotę
i marzył, że zaciągnie się na statek i będzie patrzył na horyzont, który zlewa się z niebem. A potem wił się
przed szefem, przepraszał i obiecywał poprawę. Wracał jak niepyszny do restauracji i znowu przegrywał
forsę. Ze mną było podobnie.
W każdym razie Emma na mój widok parsknęła tylko i kazała łeb pod kran włożyć i wytrzeźwieć.
W sumie dobra była z niej dziewczyna. Mogła mnie przecież wykorzystać i okraść. Poza tym rozumiałem
kobiety jak nikt inny i striptizerki wzbudzały we mnie jakieś ojcowskie uczucia.
Bardzo dużo towarów decydowało się na ten fach, bo nie załapały się jako tancerki. Choć chciały
w życiu tańczyć kankana, to z różnych przyczyn nie trafiały do rewii. Chęć sławy i ogrzewania się
w świetle reflektorów była jednak zbyt silna. Rozbierały się więc na parkiecie, nazywając to często te‐
atrem czy sztuką.
Te, co były bardziej obrotne, potrafiły zarobić naprawdę dużo. Inne zaś prędzej czy później szły
w miasto, czyli zostawały prostytutkami. Granica między rozbieraniem się a dotykaniem była czasami
zbyt cienka.
Chodziło również o pieniądze. Część z nich była samotnymi matkami. Kładły dziecko spać, cmok-cmok
w czoło i do baru na robotę. Patrzyły z zazdrością na tancerki, które zwykle znały swoją wartość i lubiły
przyszpanować jako wielkie gwiazdy. Okropnie się oburzały, kiedy ktoś je mylił z tymi prymitywnymi
„gołymi babami”.
Mimo animozji obie grupy zawodowe miały dość ciężkie życie w czasach, kiedy należało mieć doku‐
menty z informacją o miejscu pracy. Poza tym od razu można było zauważyć, z kim ma się do czynienia,
kiedy widziało się odpalone na dziko piękne kobiety idące po ulicy o piątej rano.
Kiedyś przed Kaukaską obyczajówka zatrzymała Elizę i Sabrinę. Obie w lisach, obcas do nieba, czer‐
wień ust i torebki ze złotymi łańcuszkami.
– Dokumenty prosimy.
– Ależ proszę bardzo. I nie tym tonem do dam, myślałby kto!
– Gdzie panie pracują?
– Ja osobiście pracuję w kwiaciarni – odpowiedziała z wyższością Eliza. – A koleżanka natomiast – tu
wskazała kompletnie pijaną Kruszynę, która właśnie wymiotowała do śmietnika – jest ratownikiem na
basenie.
Co było robić. Papiery sfałszowane, ale były. Damy zostały puszczone wolno.
Około północy odbywał się tak zwany Program Artystyczny, którego organizatorem była Stołeczna Es‐
trada lub Zjednoczone Przedsiębiorstwo Rozrywkowe. W restauracji Kamieniołomy na dole Hotelu Eu‐
ropejskiego striptizerka rzucała za siebie stanik i majtki tak niefortunnie, że obie te części garderoby lą‐
dowały na pałeczkach perkusisty, kompletnie uniemożliwiając mu granie.
Innym razem w Kaukaskiej pijana na umór striptizerka wyszła co prawda na parkiet, ale od razu się
położyła i usnęła. W tym czasie orkiestra przez pięć minut grała Woman in Love, no bo czymś należało
zabawić publiczność. W końcu wyniesiono pijaną artystkę, zresztą przy akompaniamencie braw gości.
Początki striptizu w Polsce były bardzo ciekawe. Nie było zbyt dużo chętnych. Jednak latanie na golasa
przed obcymi ludźmi to nie jest element naszej polskiej kultury. Dziewczyny miały opory. Mówiłem już,
że ta, która nie została tancerką, to się rozbierała, ale ta, co się rozbierać nie miała gdzie, szła w miasto.
Opowiadała mi moja koleżanka z lokalu, taka tleniona Jolka, że jeździła w trasy z pedałem, który uda‐
wał kobitkę. Był wygolony i umalowany. W przyciemnionej sali, gdzie wszyscy kopcili, plus puszczali te
dymy i różne efekty świetlne, to w ogóle nikt się nie poznawał, czy to baba, czy chłop. Problem polegał
jednak na tym, że jak się jechało do innych miast, to nie zawsze grafik był wypełniony. Czasami zdarzało
się, że zamiast zarabiać ci ludzie z nudów wydawali ostatnie grosze na automaty czy jedzenie. Po paru ty‐
godniach takiego przestoju facet zadzwonił do Estrady Poznańskiej, organizatora tego tournée.
Monolog przebiegał mniej więcej tak:
– Co to, kurwa, ma znaczyć?! Ja tu z podklejonym chujem siedzę cały tydzień, a imprez jak nie ma, tak
nie ma!
Co było robić, facet się zapuścił na klacie i wrócił z długami do Warszawy.
A znowuż kolega, jeden cinkciarz, opowiadał mi, że gdzieś na prowincji striptizerka miała czarny sta‐
nik i białe majtki, które zdejmowała tak, jak się normalnie majtki przez nogi zdejmuje. Ze stanikiem miała
problem, bo była otyła i nie mogła sięgnąć z tyłu do zapięcia. To kiedyś kolega się zlitował, wszedł na
scenę i ją po prostu rozebrał. Wdzięczna artystka oddała mu się potem na zapleczu. Bo jak się nie miało
klienta, czyli boyka, to się z nudów oddawało lub w nagrodę. Mówiło się wówczas, że się idzie na love‐
story. I taka striptizerka, jak się oddawała, to szybko stawała się regularną putką. Czyli prostytutką. Linia
podziału była drżąca.
Takie były początki tego fachu. Podrzędne lokale, dziwne spelunki. Faceci, alkohol i dziwki. Tak to
zwykle szło. Potem cały ten biznes, że się tak wyrażę, się sprofesjonalizował. Dziewczyny pokupowały
sobie majtki i staniki na specjalne zapięcia. Nawet prosiły krawcowe, żeby im szyły na wymiar. Moja
Jadźka jednej kobitce załatwiała fajny materiał, gdzieś z komisu. Jadźka kurew nie lubiła, ale w gruncie
rzeczy zawsze dobra z niej była kobita i litowała się nad innymi.
Oczywiście striptizerki były gwoździem show i klientela płci męskiej z wywieszonym jęzorem pożera‐
ła rozbierające się baby.
Ech, putki kochane! Ile ja dzięki nim pogoniłem waluty po dobrych cenach. To były koleżanki z pracy,
uśmiechnięte, odpierdzielone non stop w najlepsze ciuchy, zrobione od góry do dołu. One były jak po‐
wiew katalogu zza granicy. Na ulicach szaro i buro, ludzie w kolejkach tłoczą się jak robaki, a my tu przy
barze bajerę odstawiamy. Dla samego szczęścia, dla wolności. Ona rękę wystawia z marlboro, ja jej od‐
palam. Śmiejemy się. Żadnego seksu, czysty luz. Dudni muzyka, ludzie się kręcą. Chce się żyć. A jakie hi‐
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1. Jak się masz, kochanie? Rozdział 2. Daj mi tę noc Rozdział 3. Nie liczę godzin i lat Rozdział 4. Karuzela co niedziela Rozdział 5. Przeżyj to sam, czyli cinkciarski sznyt Rozdział 6. Tacy sami, a ściana między nami Rozdział 7. Windą do nieba Przypisy Inne książki Wydawnictwa Od Deski Do Deski
Zarys fabuły książki Smutek cinkciarza jest oparty na prawdziwych zdarzeniach. Trzeba jednak pamiętać, że tekst nie jest reportażem, tylko dziełem fikcji literackiej. Nie należy go traktować jak dokumentu. Wypowiedzi i myśli bohaterów, ich charakterystyka, a także opisy szczegó‐ łów miejsc i wydarzeń nie mogą stanowić źródła wiedzy o faktach. Redakcja: PAWEŁ WIELOPOLSKI Korekty i łamanie: AGATA MOŚCICKA, biały-ogród.pl Projekt graficzny serii: manukastudio.pl Zdjęcie na okładce © Wolfgang Weinhaeupl/Westend61/Corbis/Profimedia © Copyright for this edition by Od Deski Do Deski, Warszawa 2016 © Copyright for the text by Sylwia Chutnik 2016 Wydanie I ISBN 978-83-65157-12-6 Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI Sp. z o.o. ul. Puławska 174/11, 02-670 Warszawa oddeskidodeski.com.pl Konwersja: eLitera s.c.
. Czytelniku, korzystaj legalnie! Nad książką ciężko pracował autor i wiele innych osób. Uszanuj ich trud i korzystaj z książki w legalny sposób. Dzięki temu bę‐ dziemy mogli sobie pozwolić, by przygotować dla Ciebie kolejne znakomite lektury.
Tacie i Mamie, w podziękowaniu za opowieści dancingowe i gastronomiczne oraz Babci Basi za opowieści z wypraw po tureckie kożuchy
. W książce wykorzystano tytuły, teksty bądź cytaty z następujących dancingowych hitów: Andrzej Dąbrowski, Szał by night Andrzej Rybiński, Nie liczę godzin i lat Bolter, Daj mi tę noc Catalin Josan, Oglinda Mea Dwa Plus Jeden, Winda do nieba Franek Kimono, Dysk dżokej i King Bruce Lee Karate Mistrz Happy End, Jak się masz, kochanie? Kaczki z Nowej Paczki, Piosenka wariata i Roll-niczyj blues Krystyna Prońko, Psalm stojących w kolejce Lady Pank, Tacy sami Lombard, Przeżyj to sam Maria Koterbska, Karuzela Stanisław Grzesiuk, Komu dzwonią Tercet Egzotyczny, Pamelo, żegnaj oraz Pierwsza kadrowa, autor nieznany (Raz w przelocie sezonowym...), autor nieznany
Rozdział 1 Jak się masz, kochanie? HALO, TO JA. Słyszycie głos, a nie widzicie, kto do was gada? Przyzwyczajcie się do zdziwienia, bo niejedno jesz‐ cze przed wami. Kiedy obcy facet opowiada wam swoje życie, to jedyne, co możecie zrobić, to nalać mu kielicha i milczeć. Niech się chłopina wygada. Dajcie mu szansę, żeby raz jeszcze przeżył to, co przeżył. Ze mną to było tak. Kiedy skończyłem dwadzieścia dziewięć lat, zostałem cinkciarzem. Zajmowałem się tym, co bank, ale bardziej bezpośrednio. Walutę wymieniałem, kursy naliczałem. Wcześniej trudniłem się różnymi interesami, długo by gadać. Ale nigdy od nikogo forsy nie żebrałem i zawsze coś w portfelu dźwięczało, nawet jeśli ledwo starczyło na zupę w mlecznym. Nie narzekałem nigdy, bo to się trzeba ota‐ czać odpowiednim towarzystwem, które zginąć nie da i w razie czego przysłowiową kromkę wódki pod‐ sunie. Czy zdajecie sobie sprawę, jaka to ciężka praca zarabiać pieniądze na pieniądzach? Ile to ludzkich uczuć wymaga, aby żyć między hotelem a dancingiem, łapać klientów wysiadających z samochodów na zagranicznych blachach? Tanio kupić, drogo sprzedać? Harować na rodzinę, co niewdzięcznie potem no‐ sem będzie kręcić nad szynką HAM z peweksu? Całe życie robiłem, co mogłem, aby rodzina głodna nie chodziła. Aby żona miała na szminkę, a dzie‐ ciaki na dżinsy. Całe życie tyrałem, ręce sobie brudziłem szemranymi interesami. Oczy zasnuwał widok podejrzanych facetów przemykających pod oddziałem banku. I w głowie tylko słowa: „Cieńdź many, do‐ lary, obce waluty, bony sprzedam, kupię, warto”. Było warto starać się całe życie. I choć jego koniec na‐ stąpił nagle i niezapowiedzianie, to nigdy niczego nie żałowałem. Niczegusieńko. Jestem z Bielan, to wiele wyjaśnia. Nasza nacja uwielbia zabawę, pewnie przez tę tradycję z karuzela‐ mi i piknikami. A skoro się lubi potańczyć i popić, to należy sobie znaleźć taką pracę, żeby w tym nie przeszkadzała i jeszcze dawała fundusze. Zresztą do pracy zwykłej to raczej mi nie było po drodze, po‐ nieważ jestem osobą wrażliwą i nad sobą szefów mieć nie mogę, gdyż mnie drażnią i niepokoją. Raz poszedłem na budowę. Jakoś wtedy nie szedł przemyt z RFN-u, trzeba było załatać dziurę w bu‐ dżecie i pozbierać na nowe inwestycje. Ojciec mi zawsze powtarzał: „Fach w ręku – życie bez lęku”. Coś tam więc umiałem murować, przypiłować, zwykłe czynności męskie. Przyjął mnie majster w wieku przedgrobowym. Wielki, spasły i z wyraźną chorobą alkoholową przejawiającą się delirką i trzęsiawką. Kazał mi wejść na dach. Tak jak stałem, bez zabezpieczenia. Biorę drabinę, a tam co drugi szczebelek. Myślę sobie: „Sprawdza mnie, staruch. Patrzy, czy dam radę”. Wchodzę więc i czuję, jak pode mną uginają się spróchniałe deseczki. Jakoś chwyciłem się gzym‐ su i wlazłem na górę. Tam jak na patelni. Cały dzień w słońcu kładłem papę. Zszedłem ledwo na ziemię zmęczony i głodny, a facet mi mówi, że się nie nadaję do roboty i nawet na dniówkę nie zasługuję. Popa‐ trzyłem mu głęboko w oczy, strzyknąłem śliną na piach i jak nie kopnę tej, pożal się Boże, drabinki, jak mu wiąchy nie poślę. Tyle mnie widzieli!
Po prostu do pracy się zwykłej nie nadaję, bo nie lubię, jak mnie kto w bambuko robi. Za cwany jestem na dymanie. Wolę własne wałki kręcić i w niepewności na odpowiedni moment czekać niż się prosić o uczciwie zarobioną forsę. Ja jestem z Marymonckiej, ja mam swój honor. O pracy już mówiłem, to może teraz tak zwana sytuacja rodzinna. W domu miałem dwójkę dzieci: chłopca i dziewczynkę, jak pewnie wszyscy w Polsce. Jacek – syn pierworodny, ukochany. Agatka – cór‐ ka, bardziej do matki się kleiła. Ale syn to po prostu ja, syn to ojcowskie przedłużenie i cała duma, którą w ogóle mężczyzna może posiadać względem innego człowieka. Za synem skoczę w ogień. Jak tak na nie‐ go patrzyłem, kiedy siedział po robocie i wcinał schaboszczaka, to aż łzy męskości na brodę mi skapywa‐ ły. Takie to uczucia człowiek wewnątrz serca odczuwa. Takie to odczucia głębokie. Rodzina, ciepło, miłość. To są moje obecne na dzień dzisiejszy wartości. Kiedyś było inaczej. Moja droga do ojcostwa nie była taka chwalebna i raczej jako przykład służyć nie mogę. Mówiąc wprost: wstyd aż o tym mówić, ale Jacek miał mieć inną matkę i prawie zostałby bez ojca. Jeśli chodzi o matkę, to też trochę wstydu w mówieniu, co człowiek czuje, bo ja najpierw kochałem się w Zośce. Na miłość nie poradzisz, mądrego na te burze nie znalazł nikt. Ale obecnie Zośka to inna kobieta niż kiedyś. Uważam, że powinienem państwu o niej opowiedzieć. Mężczyźni w ogóle za mało gadają, aj, to teraz z wiekiem widzę, że za mało o naszych emocjach rozmawiamy. A to przecież nie ma nic niewłaściwego, że się chłop zakocha czy coś. Tak więc Zośka. To jest teraz taka lokalna wariatka – no, ktoś tę funkcję musi zawsze pełnić. Jak niko‐ mu nie szkodzi, nikogo nie zabija, to czemu nie być szalonym? Niech sobie każdy żyje, jak chce. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten smród i robale. Po pierwsze, w ogóle się od lat nie myła, bo nie miała w czym. Cała wanna zawalona była starymi torbami, szmatami i Bóg wie, czym jeszcze. Jak ja‐ kieś muzeum bez dotacji, co to człowiek wchodzi, szurając specjalnymi papuciami, i zaraz wychodzi, bo nudno. Wanna niczym współczesne dzieło sztuki, którego nikt nie rozumie, więc na wszelki wypadek nie rusza. Smród ciała. Do tego smród włosów. Nie wiedzieć czemu baba smarowała sobie codziennie głowę naftą czy jakimś dziwnym olejem. Nakładała na tłuste strąki chusteczkę i czasami na to czapkę. Specyfik parował w środku, niemal wgryzał się w jej czaszkę, a przy okazji w nozdrza osób, które stały najbliżej. Raz się sąsiad spytał, czym ona tak śmierdzi. – Bo to się po korytarzu chodzić nie da, od razu czuć, że tu pani łaziła. Do sklepu też nie da rady wejść, powietrze jeszcze długo utrzymuje te wonie. Baba na to odpowiedziała, że jak się cała wysmaruje olejem, to obce siły jej się nie imają i od razu jest bardziej bezpieczna. – Chcą mnie zniszczyć, chcą mnie zabić, ale ich psy mnie nie wytropią, bo zaraz ich zapach zmyli. Za‐ raz ich zgubię. I co było robić, przecież wariatce nie przetłumaczysz, bo łeb głupi i gadaj jak do ściany. Ona tam swo‐ je wie i tyle. Poza tym obcej kobity na siłę nie umyjesz. Jadwiga jej kiedyś skropiła wycieraczkę perfu‐ mami z kiosku, to tylko gorzej było, bo te słodkawe zgniłki wymieszały się z kiepskiej jakości kosmetyka‐ mi i ledwo było wytrzymać. Dozorca się darł, żeby do niego pretensji nie było, że nie do wytrzymania na klatce. Bo na końcu należy dodać jeszcze smród z mieszkania i okolic. W samym lokalu było duszno i czło‐
wiek musiał w nim oddychać jak ryba na brzegu. Listonosz kiedyś mówił, że jak mu drzwi otworzyła po emeryturę po rodzicach, to aż buchnęło zjełczałym powietrzem. Powietrzem trzymanym na specjalne oka‐ zje i dla specjalnych gości. Nie wiadomo, jak ona tam całe dnie spędzała, jak ona się tam przemieszczała. Wychodziła tylko w nocy, kiedy nikt nie patrzył. Twarz smarowała olejami rzepakowymi albo majonezem, bo to niby na cerę i ogólne wzmocnienie tkanki nerwowej. Grzebała w śmieciach całą sobą. Przechylała się jak żuraw, drżała chwilę nad czeluścią kosza, po czym jednym zgięciem zanurzała się w odpadkach i wyciągała z nich zdobycz, trzymając ją w zaciśniętej pięści. Bała się, że zaraz ktoś przyczajony wyrwie jej skarb i pryśnie w mrok nieprzyjaznej nocy. Emerytura po rodzicach i własna renta szły na kawę i papierosy, te dwa trzymające wielu ludzi przy życiu smakołyki. Te nektary, te tleny dostarczane łapczywie do płuc na podobieństwo komina, tylko na odwrót – z góry leci na dół i tam już zostaje. Wszystko do środka, wszystko zakurzone, w dymie rozsma‐ kowanym na języku. Przemielonym między zębami. Dymie zjedzonym na śniadanie, dymie strawionym na kolację. Zośka piła też sypką herbatę, gryzła fusy z pasją. Za każdym razem pobudzała sztucznie swój or‐ ganizm. Żeby krew w nim pulsowała po całym ciele niczym woda w rurach. Czasami ktoś ją widział idącą od Lasku Bielańskiego, mruczącą do siebie. Hrabiny osiedlowe odwra‐ cały się wtedy teatralnie i rzucały tylko: – Nie patrzymy w tamtą stronę, gdyż aż wstyd! Jak trędowatą traktowali, jak niewidoczny wrzód, problem nie do rozwiązania. Jak dziwaczkę, wariat‐ kę, świrusa, brudasa, idiotkę, Głupią Zośkę, śmieciarę. Jak śmiecia sfiksowanego i tyle. A ona kroczyła przed siebie wyprostowana jak struna, co jej po licznych lekcjach baletu zostało. Zda‐ wało się, że nie widzi nikogo, tych wszystkich ukradkowych spojrzeń i zatykania nosa. Tych filowań spod kąta oka, tych pukań w czoło. Na co wy mi, na co ja wam! Mieszkała w bloku od początku, najpierw z rodzicami, a po ich śmierci sama ze swoimi skarbami. Z całą rodziną zrobioną z gazet i szmat. Ze świtą królewską stworzoną z plastikowych pudełek po maśle i ludzkich resztek typu kołtun włosów ze szczotki. I z prusakami. Ile ich tam było! Setki, tysiące brązo‐ wych pancerzy tworzących armię gotową na wszystko. Ludzie denerwowali się na nią, że je hoduje, a te rozprzestrzeniają się po całym bloku, ale z drugiej strony przyzwyczaili się do tego. Kładli pod jej drzwiami papierzyska, czasem nawet książki. Traktowali jak prywatne wysypisko. Woleli wjechać z tym na dziewiąte piętro niż zjeżdżać windą na sam dół i jesz‐ cze kluczykiem otwierać starą klapę. Obrastała więc Zośka w resztki i coraz bardziej pogrążała się w sobie. Uważała, że jest kolekcjoner‐ ką. Że zbiera oryginalne dzieła sztuki. Nie pozwalała nic wyrzucić, bo to cenne. Czasami wydawało mi się, że ja też jestem kolekcjonerem. Ktoś powie: „pieniędzy”. Ale to nie tak. Wolałbym siebie widzieć jako kolekcjonera szczęśliwych chwil. Takich, które aż bolą, przechodzą prosto do żołądka i zostają w nim do strawienia. Chwil, które są raz na jakiś czas, dozowane przez los z czuło‐ ścią i dbaniem o to, aby nie przedawkować i nie zmylić nas. Żebyśmy nie pomyśleli, że życie jest świet‐ ne. Ot, takie w sam raz. ...przepraszam, troszeczkę się roztkliwiłem. Co to ja chciałem?
Kiedy zapadał zmrok, a w bloku migotały światełka telewizorów, Zośka zaczynała tańczyć i śpiewać. Na początku cicho i powściągliwie, a zaraz potem obłąkańczo i desperacko. Bez oddechu. Chciała lu‐ dziom wyśpiewać swoje żale i zapomnieć je, ale oni tylko stukali miotłą w sufit albo walili młotkiem w kaloryfer i uciszali ją. – Czy pani może, jako administracja, zrobić coś z tą wariatką? Bo nie dość, że znosi pół okolicy do mieszkania, to jeszcze tupie po nocach nad głową i nie wiadomo, czy ma padaczkę, czy te sterty gazet na nią spadają. Czynszu nie płaciła, ale zawsze jakoś administracja, a to zagubiła jej papiery, a to pukała, ale nikt nie otworzył. Siłą baby nie chcieli wynosić. Podobno jej matka współzakładała spółdzielnię. Bali się jej zza grobu. – Lepiej zostawić w spokoju, już trudno. Niedługo umrze, to sama ze sobą zrobi porządek. Tak w biurze gadały między sobą urzędniczki. – Podobno prezes to się kiedyś kochał w tej Głupiej Zośce, zanim zwariowała. I za każdym razem, jak ona po podwórku przechodzi, to jemu serce pęka, bo miała zostać jego żoną. Ale by miał teraz na głowie problemów! Czyli nie tylko ja po osiedlu chodzę ze złamanym sercem. Może to przez igranie z ludzkimi uczuciami Zośka oszalała? Kara musi być, na wszystkich przyjdzie kryska na matyska. Chociaż z drugiej strony może i jej życie potoczyłoby się inaczej, gdyby nie samotność. I duma, że dawna artystka Teatru Wielkiego tak kończy swoje życie. Taka to primadonna śmieciowa, taka to solistka z robalowego teatru. Bo Zośka była kiedyś piękna. Nigdy nie było po niej widać wieku, zmęczenia. Również emocji. Nie chodziła, tylko jakby sunęła nad chodnikiem. Była cienka i eteryczna, nadgarstek zamierał nad jej głową, kiedy nagle przeciągała się gdzieś przy klatce schodowej. I wszyscy zamierali w oczekiwaniu na allonge. A ona nieobecnym wzrokiem błądziła po brudnych ścianach i do piruetów się szykowała. W bloku był prywatny teatr, jak nic. Występy bezpłatne dla tych, co chcieli przez chwilę w szarym bloku, w szarym mieście zobaczyć okruch piękna. Jak ja kochałem Zośkę. Teraz, jak się na nią patrzy, to wychodzi na to, że kochałem wariatkę w szma‐ tach mamroczącą do siebie. Ja jestem człowiekiem poważnym, przecież jestem biznesmenem. To nie uchodzi mieć uczucia względem kobity trąconej na umyśle. Ale kiedyś... ech, kiedyś! Może opowiem po krótce. Wprowadziła się na Podleśną w roku 1963 z rodzicami, jak i ja. Byłem dwudziestoletnim kawalerem. Matka goniła do roboty, a ja pomagałem prywaciarzom sprowadzać plastikowe opaski i kubełki. Jeździ‐ łem po okolicznych wsiach, coś tam od chłopów skupowałem. Raz jednego tirowca prosiłem o transport aż z Holandii. Niby to szło do handlu oficjalnego, ale po jednym transporcie się kradło i do prywatnej inicjatywy na pawilony. Jakoś pieniądze szły, było i na dołożenie się do mieszkania i na imprezy. Matce dwa razy takie ciuchy kupiłem, że nie wiedziała, jak mi dziękować. Od stóp do głów ubrałem, stać mnie było. Wszystko za ten plastik. Kiedy pierwszy raz na klatce zobaczyłem Zośkę, to mnie po prostu rąbnęło. Pierwsza myśl: „Zostanie moją żoną i dam jej wszystko, czego będzie chciała”. Piękna była jak nie z tego osiedla. Na całym Mary‐ moncie takiej nie znajdziesz i Wrzeciona nie starczy na szukanie jej podobizny. No jak nimfa z kanałku, co się wyłoniła i machała do mnie dłonią szczupłą. Te dłonie to jej zostały do teraz, takie od lalki.
Głowę trzymała prosto i nie patrzyła w oczy takim śmieciom jak ja. Miałem ledwo co wyleczony trą‐ dzik, maskowałem wżery od krost bujnym wąsem. W moim osobistym mniemaniu byłem królem życia, ale spotkanie z Zośką uzmysłowiło mi, że jestem nikim. Nie podobało mi się to odkrycie, ale jednocześnie powziąłem decyzję o zrobieniu wszystkiego – rozumiecie, wszystkiego – żeby jej było na świecie dobrze. I żeby ze mną była. Kładłem kwiaty na wycieraczkę, pisałem kulfonami: I law ju, żeby wiedziała, że nie jestem byle kmio‐ tem. Ale nic. Z jej strony bezreakcyjne mijania i niezauważanie mych zabiegów. Boże, jak ja cierpiałem! Nocami krążyłem po korytarzach, nasłuchiwałem. Marzyłem, aby wracała skądś i żebym mógł odprowa‐ dzić ją do drzwi. Nic z tego. Zaborczy rodzice byli przy niej niemal zawsze. Pilnowali jedynaczki, balet‐ niczki, ślicznotki. Pilnowali przed takimi nygusami jak ja. Podobno byli Żydami. W bloku tak na nich mówili. Dozorczyni coś tam opowiadała i wtrącała: – To u tych Żydów byłam. Myłam im okna, nieźle płacili. Stałam na parapecie, a ona siedziała przy stole. Obok niej córka. Wyglądały jak z domku dla lalek. Wyglądały jak zaczarowane. No pewnie, takie laleczki szmaty do łap nie wezmą, bo to za niskie progi na żydowskie nogi. Pewnie i złoto gdzieś w rega‐ le trzymają. Ale kto ich tam wie! Mi tam to nie przeszkadzało. Dla mnie to ona mogłaby być Cyganką. Co za różnica. Pewnego dnia jechałem z nią tramwajem. Ona siedziała, ja nad nią stałem. Niestety po kilku głębszych. Okropnie się wstydziłem, że wyczuje ode mnie wódkę i wyjdę na menela. Przełykałem ślinę, żeby się otrzeźwić. Skupiałem wszelką wolę na tym, że jadę, że stoję, że wiem, gdzie góra, a gdzie dół. Ona trwała w sobie, wyprostowana, patrząca w okno. Jechała tramwajem, a jakby była w innym fil‐ mie, jakby zupełnie nie przystawała do miejsca, w którym się znalazła. Nieobecna, piękna, o matko, ile bym dał, żeby na mnie spojrzała. I wtedy wsiadło dwóch typów, gdzieś przy Hali Marymonckiej. No ewidentnie narąbanych. Zlustrowa‐ li wagon, zobaczyli ją. Od razu zorientowałem się, że ją namierzyli, że wyczuli w niej ofiarę. Ścisnąłem poręcz, drugą ręką sięgnąłem do kieszeni po scyzoryk. Przyszła widocznie chwila, w której będę musiał walczyć o Zosię. Rozstawiłem nogi, wszystkie zmysły były w pogotowiu. – Co jest, kurewko, sama tak jedziesz? Dwóch odrażających troglodytów, już gorzej być nie mogło. Znałem ich trochę, wałęsali się po okoli‐ cy. Nie wiem, z kim trzymali, ale kojarzyłem te mordy. Byłem gotowy je pociąć, byle tylko uratować ho‐ nor dziewczyny. Byłem gotów rzucić im się do gardła. Alkohol wyparował, byłem teraz częścią swoich mięśni, częścią żył, które wręcz wychodziły zza skóry i plątały się wokół moich nadgarstków i ramion. – Niemowa jakaś czy co? Patrz na panów, jak grzecznie do ciebie mówią, suko! Postać dziewczyny ani drgnęła. Może to ten balet, a może strach, co paraliżuje ścięgna i sprawia, że stajemy się podobni do zająca na polu, którego trop złapały psy. Nie chciałem czekać na ciąg dalszy, chciałem jak najszybciej skrócić tę scenę. Z głębi siebie, starając się panować nad głosem, starając się imitować ton lwa czy smoka, wycedziłem: – Zostawcie ją, ale już! Potem było tak. Oni coś krzyknęli, poczułem cios w głowę i mokrą falę, która zasłoniła mi wzrok. Po‐ czułem, że osuwam się na ziemię i że tramwaj nagle hamuje. Kątem oka zobaczyłem tylko, że Zosia ucie‐
ka przez drzwi, ale nikt jej nie goni. Gnoje skupili się na mnie. Bili mnie i kopali wszędzie, gdzie się da. Na następnym przystanku chyba znudzili się katowaniem, bo wysiedli. W tramwaju panowała cisza. Dość sporo ludzi, ale jakby nikogo. Jechałem jeszcze trochę i wysiadłem. Musiałem leżeć na ławce i łapać oddech, aby nabrać sił do wstania. Uśmiechałem się mimo wszystko. Obroniłem ją. Ona mnie zauważyła. Byłem odważny. Czego jeszcze facet potrzebuje do szczęścia? Odpowiedź dostałem kilka dni później, kiedy – jeszcze kulejąc – szedłem w stronę bloku. Dogoniła mnie, delikatnie dotknęła ramienia i spojrzała w oczy: – Bardzo panu dziękuję. Co ja wam będę mówił. No wtedy to mogłoby już nic wokoło nie istnieć i tylko ja bym tak stał i ona by tak stała, dotykając mnie, i po prostu dziękuję za uwagę, mogę umrzeć. Coś tam odchrząknąłem, coś tam wymamrotałem. Ona uśmiechnęła się, poszła. Ja zostałem. Z zakrzep‐ niętym strupem na czole, poobijany, szczęśliwy, zakochany. Najlepszy rycerz w mieście, który dostał me‐ dal. Wydawało mi się, że to dopiero początek. Ale nic więcej nie nastąpiło. Było jak dotychczas. Ona nieobecna, prawie w ogóle niepojawiająca się w okolicy. Jej rodzice, którzy teraz wozili ją wszędzie i pilnowali nawet w sklepie. I ja – kombinujący forsę, marzący o miłości i opierdalany przez kolegów, że jestem taki nieskupiony i że kiedyś to mogli na mnie liczyć, a teraz to o babach myślę ciągle i kiedyś to się źle skończy. – Kosa w żebro i pa, pa! – tak ciągle gadali mi na ucho. Nie dbałem o to. Uważałem, że stanie się, co ma się stać, i nie mam na to wpływu. Lubiłem życie, ale w ograniczony sposób. Nie miałem wielkich planów i nie oczekiwałem zbyt wiele. Zosia mnie ignorowa‐ ła, zaczynałem wątpić w to, że mógłbym z nią być. Byłem młody, chciałem się bawić. Poznawałem inne kobiety. Na chwilę, na zapomnienie, na słodkie uniesienia. Rodzice coraz częściej mówili, że budowa domu pochłania wszystkie oszczędności, ale nieoczekiwana śmierć babci i spadek po niej przyspieszyły wykończenie bliźniaka w Otwocku. Już nie wspomnę, że oj‐ ciec przed śmiercią przegrał dom w karty. To długa historia. Podobno wrzucili mu coś do drinka, stracił zupełnie rozum. Wpadł w szał, że przegrywał. W jakimś szaleństwie zastawił dosłownie wszystko, co miał. Potem chciał się wycofać, ale grał z profesjonalistami. Przyjechali do jego domu, straszyli. Oddał im oszczędności, przepisał dom. Dobrze, że mieszkanie na Podleśnej było formalnie moje. To nie jego wina, naprawdę. On nie z tych, co przegrywają. To tamci go oskubali, tamci wszystkiemu, chuje, winni. Matka musiała do swej siostry uciekać, a ojciec zniknął na jakiś czas po całej aferze. Po wyjeździe rodziców do Otwocka zostałem w dwóch pokojach sam. Lepiej być nie mogło. Myśla‐ łem o moim starszym bracie, który utopił się w Gliniankach, kiedy miał szesnaście lat. Gdyby żył, miesz‐ kałby ze mną. Brakowało mi go, ale byłem też na tyle głupi, żeby ból zamienić w ekscytację. Cieszyłem się, że jestem sam na włościach, że nikt nie będzie mi się plątał po chałupie. W wakacje rodzice się wyprowadzili, a ja zrobiłem parapetówkę. Ech, starsi sąsiedzi to pewnie do tej pory ją wspominają. Kiedy mnie widzieli na korytarzu, to czasem zachciewało im się wspominek. Kręcili głowami i wzdychali:
– Wiesiu, Wiesiu, pamiętamy, jak żeś pół bloku zalał i milicja wszystkich musiała rozganiać. Starsi ludzie koloryzują, ich pamięć lubi poskręcać, przeinaczać, demonizować i robić anegdotki z byle gówna. Faktem jednak było, że impreza była udana, a myśmy sobie niczego nie żałowali. Doba na dołku w pełni wystarczyła, aby wytrzeźwieć, wrócić i kontynuować szaleństwa. Wtedy też poznałem Jadźkę. Była z jednym kumplem, przezwisko miał Słoń czy Szympans, już teraz nie pamiętam. Pracował w zoo, to stąd. Śmierdział odchodami, ale zawsze miał co opowiadać. Dziewczyny to lubiły. Popisywał się przed nimi, obrazując życie zwierząt. Ile zmyślał, ile w tym prawdy przemycał – nieistotne. Laski zawsze wzruszały się przy opowieściach o zwierzętach, no co zrobić. Ja bym co najwyżej mógł przytaczać historie z kombinowania transportu przed celnikami, ale to fascy‐ nowało tylko tych, co sami siedzieli w takiej robocie. Dla innych to była czarna magia i ożywiali się tyl‐ ko, kiedy padały konkretne sumy, które kosiłem na takich zabawach. Cała reszta to były nudne podróby sensacyjnych filmów nadawanych w kinie. Jadźka była trochę ładna, trochę zabawna. Baba-kumpel. Lubiłem takie, bo nie trzeba się było przy nich starać i nie robiły tych wszystkich fochów i achów. Chcesz wódki? Chcesz do kina? Chcesz zrobić loda? Wszystko proste, bez niepotrzebnych gierek, które mnie irytowały i których nie rozumiałem. Nosiła się dość elegancko, była zadbana i nieszpetna. Pomyślałem sobie: „Zostań na noc, to zobaczymy”. I tak została raz, drugi. A to na tańce poszliśmy, a to do knajpy z muzyczką. Fajna była, bezproblemo‐ wa. Jak mówiłem, że dziś nie mam czasu, to tylko kwitowała to wzruszeniem ramion i zajmowała się sobą. Nie było żadnych wyrzutów czy oczekiwań. W tym czasie starałem się nie myśleć o Zośce, aby niepotrzebnie nie komplikować uczuć. Postanowi‐ łem raczej nie odczuwać zbyt wiele, bo to tylko wprowadzało zawirowania i wywoływało uczucie nie‐ pokoju. A wtedy nie umiałem skupić się na robocie. W tamtych czasach powoli zaczynałem interesować się pieniędzmi – jak wyglądają poszczególne banknoty, jak je fałszują, jakie są zabezpieczenia. Patrzyłem na obcą walutę, godzinami mogłem się w nią wgapiać. Brałem paczkę papierosów, kartkę papieru i kładłem wyprostowany pieniądz pod lampką. Śle‐ dziłem zawijasy, czcionkę, portrety. Było coś hipnotyzującego w pogniecionym świstku papieru, który był w tylu dłoniach, w tylu portfelach, wędrował po świecie, przynosił ludziom radość. Mogli sobie za ten papierek kupić jedzenie, porządne portki. Wypić, zabawić się, żyć. Pieniądze to fascynujący temat, długo mogę na ten temat rozmawiać. W każdym razie zaczynałem kombinować, co tu zrobić, aby na pieniądzach zarabiać. Szczyl byłem, wiadomo, że wtedy człowiek wyobraźnię ma dużą, ale kompletnie ograniczoną na ewentualne niebezpie‐ czeństwa. Może to i dobrze, fantazja niosła mnie ku dziwnym biznesom, szemranym interesom, wymianom i szmuglowi. Miałem poczucie, że dobrze robię, że mi ręka szczęście przynosi. Nie zarabiałem dużo, ale też pracowałem na własnych zasadach, nie byłem leniem. Wstawałem rano i kręciłem się trochę po okolicy. A to postałem pod bankiem, a to z kimś pogadałem. Czasami trzeba było wsiąść, ot tak, do pociągu i na granicę jechać, bo coś się kroiło. I człowiek jak stał, tak jechał na Główny i kołował bilet. Wtedy wiele się nie myślało, bardziej czekało się na okazję. Ale to na tymczasowość, na chwilę, rap‐ tem kilka dni. Potem przychodziła jakaś refleksja, jakiś moment zastygnięcia w tym, co przynosił kolejny dzień. Jednak to chwilowe były zawieszki. Na obiedzie matka z obawą patrzyła w oczy jedynego już syna
i pytała: – Dziecko, co ty będziesz w życiu robił? Przecież na dłuższą metę takie kombinactwa to się zawsze kryminałem kończą. Ten jeden raz ojciec się włączył, że on paczek do kicia nosić nie będzie i w ogóle wydziedziczy, i na zbity łeb wyrzuci. – Pamiętaj, skąd to mieszkanie masz. To nadal nasze jest i w każdej chwili tysiąc osób na twoje miej‐ sce znajdziemy. A ty zostaniesz z niczym, słyszysz? To wspomnienie bolało mnie, że mieszkam nie na swoim, chociaż na mnie przepisane i tam zameldo‐ wany byłem. Ale niezarobione przeze mnie, nie przeze mnie wychodzone w spółdzielni. Niby, że ktoś mi coś za darmo dał i do końca będzie mi wypominał. A ten ktoś to starzy. Okropne uczucie. Wtedy sobie obiecałem, że jak tylko zarobię, to oddam im kasę za chawirę. Niech se w dupę wsadzą. Nie miałem za‐ miaru wysłuchiwać tego ciągłego przypominania. A przecież projekty miałem wielkie. A to, że pojadę na rok na statek i będę pracował po dwadzieścia godzin dziennie i przywiozę cały sejf dolarów. A to, że wyjadę za granicę i będę na budowie harował i przyniosę walizę dolarów. Zawsze te dolary, zielone, waluta zaczarowana, którą cały świat poważa i cały świat się dzięki niej obraca. Tymczasem kombinowałem w polskich złotych i nie było źle. Dryg miałem, znajomości i chęci też. To najważniejsze. Ryzykowałem o tyle, o ile, w sam raz. Wszystko szło dobrze, no aż do czasu. Bo Jadźka zaciążyła. – Słuchaj – mówi – bo ja chyba dziecko będę miała. – No i? – tak nieuprzejmie trochę, pamiętam to dobrze, odburknąłem. Po co mnie dziecko w tamtych czasach? Ludzie, przecież ja sam ledwo dorosły byłem. – I co ty planujesz? – nie odpuszcza. – Bo chyba musimy wziąć ślub. No jeszcze czego! Na co mi to? A ile to pieniędzy w ogóle kosztuje? Nie ma co, jeszcze mi tu będą po mieszkaniu pieluchy zasrane rozkładać i nad głową gadać, żeby dać pieniądze. A na co mi taka kotwica? Kazałem jej usunąć i mi dupy nie zawracać, ale ona w płacz, że chce urodzić, bo ona wierząca. Ale so‐ bie w porę przypomniała, katoliczka za dwa gorsze. Wywaliłem ją z domu i przez kilka tygodni w ogóle nie chciałem gadać. Mi się w ogóle wydaje, że te późniejsze z synem kłopoty były konsekwencją mojego przyjęcia wiado‐ mości o ciąży niezaplanowanej. Były konsekwencją mojego odrzucenia dziecka na etapie nienarodzenia. Ale to sobie zawsze człowiek tłumaczy magią różne swoje problemy. A to, że roboty nie może znaleźć, gdyż w szkole ściągał matmę. A to, że w miłości brak szczęścia, bo matkę oszukiwał swą i podkradał jej drobniaki z portmonetki. Różne takie głupoty i wróżki w to miesza, kiedy w życiu zwykle jest, jak jest. Bez powodu i bez logiki. Ze mną było tak, że miałem na siebie inny plan. Właściwie to codziennie nowy plan, ja byłem jak skarbnica różnych wariantów! Rozkręcę jakiś biznes, kupię samochód, będę podróżował. No i w planach tych nie było stagnacji i rodziny do wykarmienia. Była zamiast tego wolność. O Zośce nie wspominam, bo ją skreśliłem w swojej głowie. Zawód miłosny nauczył mnie, że za wysokie progi na moje pijackie nogi. Że są dziewczyny nie do zdobycia, dziewczyny do wzdychania tylko, a nie do podrywania. Jakoś się
z tym pogodziłem, chociaż starałem się unikać sąsiadki i odwracałem głowę, kiedy przechodziła obok. Serca nie można drażnić, serce trzeba szanować. Jadwigę spotkałem nieco później w sklepie i zobaczyłem lekko zaokrąglony brzuch. Aż mi dech w gar‐ dle się zatrzymał i dziwne wzruszenie do oczu nabiegło. Mój Boże, moje dziecko! Jak ona zresztą wyglą‐ dała! Tak dostojnie, z powiększonymi piersiami, z bluzką obciskającą wypukłości. Oczy jej świeciły, skóra błyszczała. No gdybym ja wtedy wiedział, że tak pokocham swoje dzieci. Patrzyłem w tym społem między półkami, podglądałem, jak kupuje i chowa wszystko do koszyka. My‐ ślę sobie: „Nie można tak rodziny porzucać. Co ze mnie za facet. Muszę wziąć na siebie to, co się wyda‐ rzyło, i to jakoś rozwiązać. Baba w porządku, przeszkadzać nie będzie w robocie. Samodzielna, zabaw‐ na, no przecież w ciąży nie wywalę”. Podszedłem, mówię, że przemyślałem sprawę, że wtedy w szoku byłem i że no chyba musimy się po‐ brać. No bo jest wyjście? No nie ma wyjścia. Wszyscy tak robią, to i my czemu nie. Ona udawała obrażoną, ale się uśmiechała. Odbył się więc ślub. Potem synowi wielokrotnie wyjawiałem różne sekrety. O mojej robocie, o oszczędnościach. On był mną, tak to odbierałem. Był moim następcą. Nie rozumiał tego, ranił mnie. Chłopak miał smykałkę do techniki, narzędzia to była jego ulubiona zabawka już od maleńkości. Jak coś tylko rozkładałem w przedpokoju, żeby przykręcić czy przystukać, to malec brał w ręce i mi pomagał. Mówiłem mu: „Klucz francuski”, i on, skubany, wiedział, który to, i mi podawał. Dryg taki wrodzony, no co poradzić. Dar od losu. A fach w ręku najważniejszy. To go do samochodówki posłaliśmy i pilnowali‐ śmy, żeby wreszcie skończył. Bo on lubił się zabawić, dziewczynki jakieś, koledzy od rana w bramach ciągnęli. Trzeba było chłopa‐ kowi wciąż tłumaczyć, że jeśli w życiu chce dojść do samodzielności i szczęścia, to musi znaleźć swoje powołanie. A u niego ewidentnie to smar i podjazd na koła. Żeby był konsekwentny w naukach, to go wuj do siebie przyjmie i na początek będzie od razu na swoim. Już mu nie mówiłem, że od kilku lat oszczę‐ dzam na samochód, żeby mu kupić i żeby chłopak swoje miał, to się będzie uczył na własnej maszynie i pewnie podpicuje brykę aż strach. No nie mówiłem, bo gdzieś czułem, że nie wszystko gówniarz musi na tacy dostać i żeby sam też się postarał i coś od siebie dał względem swojej przyszłości. Byłem surowy, mocnym głosem się wydzierałem, jak nawalony do domu przychodził i matkę denerwo‐ wał. Nieraz go przez łeb zdzieliłem, bo trzeba generalnie krótko trzymać ludzi. Ale w głębi siebie kocha‐ łem go tak, jak nie kochałem nikogo. Syn skończył Wyższą Szkołę Samochodową z wyróżnieniem w wie‐ ku lat dwudziestu czterech. Potem wyfrunął na praktyki do szwagra w warsztacie, dzielnica Wola. Mówi się, że człowiek czuje różne miłości. A to do ciotki, a to do matki, do zwierzęcia jakiegoś czy do Boga. Tak pewnie jest, ja tam w rozmowy filozoficzne nie wchodzę, bo nie jestem od tego, ale fakt, że najważniejszą miłość to ja miałem w stronę syna. Co ja zrobię, no mówię, jak jest, jak na spowiedzi. Przecież nie będę kłamał, bo i po co, i komu? Syna kochałem najmocniej. I on o tym wiedział. Wielokrot‐ nie mówiłem mu: – Spójrz mi w oczy, bo cię kocham. Jednego ciebie mam i ty będziesz wicemną, kiedy odejdę. Pamię‐ taj: matkę i siostrę chroń, bo rodzina to jest jak armia z dowódcą, jak mafia, gdzie każdy na policzku
sznyty na czerwono farbuje. Rodzina to jest obca waluta o najlepszym kursie, to jest darmowa wódka w pięciogwiazdkowym hotelu, to jest sztos. Rozumiesz? Spójrz mi w oczy, dwa razy powtarzać nie będę. Kiedy się rodził, to ja gniotłem mankiety od koszuli i tylko w głowie Kyrie eleison i żeby on zdrowy był. Żeby on był w pełni sił do życia. Podchodzi pielęgniarka i mnie za ramię ściska. Jest, jest! Syn! No ludzie, jak ja się cieszyłem. W kieszeń jej włożyłem zwitek i na chwilę zobaczyłem ciebie, takie chucherko w tobołku jakimś, w pieluchach. Ale zostać nie można było. Wróciłem do domu i tak: ani tele‐ wizora włączyć, ani gazety poczytać. Myśli latają, serce drży z emocji. Poleciałem do kolegi, wypiłem z nim pół litra. Wyszliśmy przed blok. – Ty to, Wiesiek, masz szczęście – powiedział. – Masz pracę, masz rodzinę. Jesteś prawdziwy chłop. A ja taki szczęśliwy byłem, nie wiedziałem, gdzie te łzy pochować. Złapałem kamień i z radości zbi‐ łem latarnię. Ciemno się zrobiło, zapaliłem papierosa i patrzyłem w gwiazdy, ciężko oddychając. W gwiazdy betlejemskie zwiastujące nowiny. Do rana tak stałem otumaniony i tylko co jakiś czas kolega schodził do mnie, przynosił butelkę i podpalał mi papierosa. Do rana tak stałem. Pierwszy raz ciebie dotknąłem trzy dni później. Bałem się, że uszkodzę te kostki, tę skórę cieniutką jak rajstopy. Łapy mi zgrabiały od roboty, nagle się stały nieporadne, kalekie. Oczy mrużyłeś, ziewałeś dzią‐ słami, na ciemiączko padał cień. Sam nie wiedziałem, jak być ojcem, jak być dobrym człowiekiem. Gła‐ skałem małe paluszki i chciałem ciebie i żonę ukryć najdalej, jak się da. Przed ludźmi, przed tymi skur‐ wysynami i lebiegami. Żeby na nas nawet nie patrzyli, żeby nam dali spokój. Kiedy twoja siostra się rodziła to też były emocje, ale już mniejsze. Już nie takie pierwsze. To taka po‐ wtórka z oszołomienia mózgowego, zupełnie inaczej człowiek się zachowuje niż na początku. Pierwszy spacer z tobą po osiedlu. Ludzie przystawali i jak króla witali. Kacper, Melchior i Baltazar wieczorem zapukali i przynieśli pół świniaka, spirytus i czekoladowe cukierki. Do rana żeśmy śpiewali otumanieni cudem narodzin. Na chrzcie ksiądz mówi: – Czyście wiedzieli, że w każdym domu Jezus mieszka? W każdziusieńkim gospodarstwie domowym typu wersalka z regałem na błysk malutki Jezusik siedzi na taboreciku i ogryza paznokcie. Przyjmijcie do siebie Zbawcę, dajcie mu pajdę z dżemem, włączcie dobranockę. Miłujcie! Na horyzoncie zło wysyła swoje floty, a wy weselcie się Odkupicielem w przedpokoju. Dzidzią prosto z nieba, która w kącie stoło‐ wego ssie kciuk i przygląda się waszym poczynaniom. I ty byłeś takim moim Jezuskiem prywatnym. W rajstopkach po wykładzinie pełzałeś do kontaktu. Stój, uważaj na paluszki! Nikt mi ciebie nie zabierze, nikt. Matka to w głowę się pukała i uśmiechała rozba‐ wiona, że ja, taki silny chłop, a tkliwy przy dziecku jak baba. Koledzy na piwo zapraszali, a ja, że nie mogę, dziecko kąpię. Że gotuję zupę z przetartą marchewką. Że pieluchy piorę i wieszam na sznurku na balkonie jak flagę niepodległości naszego domu. Nikt nas nie najedzie, nikt złego nic nie zrobi, bo jeste‐ śmy jak niepokonana armia. – Synu, pamiętaj. Kiedyś będziesz tej armii generałem. Tak do niego ciągle gadałem. Jacek się tylko uśmiechał tymi swoimi krzywymi zębami (ileśmy się z matką namęczyli, żeby mu aparat ortodontyczny wyrobić) i cedził pod nosem: – Oj, tatoooo. No weź, tatoooo. Ściskałem pięści z bezradności i tarłem z całej siły oczy.
– O, coś mi wpadło pod powieki, muszę mocno mrugać, żeby wypłynęło. Potem szedłem pustą drogą i paliłem resztki złudzeń, że ktokolwiek odwzajemni moje uczucia wzglę‐ dem tego świata. Że ktokolwiek zrozumie serce wyciśnięte z krwi, bijące tuż pod skórzaną kurtką przy‐ wiezioną przez Beńka z RFN-u. Dwa badyle mnie kosztował ten ciuch, serce dołożyłem za darmo. Kiedy się budziłem, to tylko żona chleba kroiła i masłem smarowała. I zawsze taka sama rozmowa była między nami co rano, jak msza od księdza sklerotyka. Jak zardzewiała płyta na gramofonie. W kółko, w kółko. Można było dostać jasnej cholery! – Nie żałuj, kobieto, masła. Szpachluj na bogato, facet potrzebuje tłuszczu, żeby mu się wszystkie mię‐ śnie porządnie naoliwiły. – Już ja wiem, czym ty sobie naoliwiasz te mięśnie. Wódką w Kamieniołomach. Aż ci bęben rośnie od tej gorzały. – Nie żałuj mi rozrywki, ciężką mam pracę, to i potem muszę odpoczywać. Zresztą w nocy też interesy robię, wtedy też ciągle stoję na czatach, ciągle uszu nadstawiam i oczami filuję. To mi nie wypominaj ro‐ boty ciężkiej, za którą stać nas na masło. – Filujesz oczami, już ja wiem za kim! Za tymi lampucerami, tymi czuczłami spod baru, co to majtek zapominają i świecą ludziom porządnym wszystkimi skarbami świata. Darmowe kino tam masz! A zresztą – czy ja wiem, czy darmowe? Ostatnio coś mniej do domu pieniędzy przynosisz, kto cię tam wie! Nie lubiłem takich rozmów. Zazdrość żony kierowana była zwykle w niewłaściwą stronę. Poczułem się urażony. – Trochę szacunku, babo, do moich koleżanek z pracy! One ciężki chleb w życiu mają. Praca ryzykow‐ na i trudna. Jadźka aż się zachłysnęła herbatą: – No, ale orka na ugorze, ale siódme poty! Trzepać lowelasów na drinki i walutę, a potem w peweksie tylko mieć problemy, który kolor szminki wybrać. Rzeczywiście, ciężka robota, myślałby kto! – Jesteś niesprawiedliwa i głupia względem tego fachu. Nie znasz się na meandrach, nie rozumiesz niuansów, jesteś na to zbyt mało wrażliwa. Jeździj se na te wycieczki i kotłuj swetry ze złotem od Ara‐ bów, tyle to potrafisz. Ale nie mów o kurwach, bo to porządny zawód! Żona zrywała się ze stołka obrażona. W tej swojej podomce. Tyle razy mówiłem: „Kupię ci nową ko‐ szulkę, jedwabną, z koronką. Zaoszczędzę i w sklepie porządną kupię”. Bo to kumple czasami wpadali niezapowiedziani i Jadźka w tej szmacie drzwi im otwierała jak kuchta, był wstyd. Kiedyś jakiś nawet skomentował, że nam się nieźle powodzi, skoro sprzątaczkę przysposabiamy. No ale zawsze, kiedy ja o tych strojach zaczynam, to ona wybucha, że jej babka tak chodziła, jej matka tak chodziła i ona też chodzić tak będzie, bo to tradycja domowa kobiet i ona stroić się do mycia kibla nie ma zamiaru. I weź gadaj z taką. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy. Kiedy wybieraliśmy się czasem do lokalu, to umiała się odpierdzielić, ale w domu nas miała za kuchty, nikogo nie szanowała. Zwoziła z handlu od Turka mnóstwo szmat, baby przychodziły do chałupy i kotło‐ wały na naszym łóżku góry gałganów. Ale sobie zostawiała co najwyżej jakieś majtki, czasem bluzkę. W sumie podobało mi się to, że była oszczędna, ale elegancka mogłaby bywać częściej. Mówiła, że to dla naszych dzieci, że im odkładać trzeba, bo nas już nic w życiu nie czeka i wszystko
żeśmy przeżyli. – Komu ja mam się przypodobać? Tobie? Toś już mnie wziął, widziały gały, co brały, nic innego ze mnie nie będzie. A każdy taki fatałach można spieniężyć i odłożyć na książeczkę, żeby dzieciakom dać na przyszłość, na życie. To najważniejsze. Ja tam myślałem podobnie, a jednak więcej we mnie było upodobania do zabawy. Kiedy trzeba było na dancingu komu postawić gorzałę czy opłacić orkiestrę i ulubioną piosenkę, to nie żałowałem. Zawsze swoje oszczędności miałem, ale chciałem też trochę pożyć. A jak mnie jutro samochód rozjedzie? A jak mnie za rogiem nożem przedziurawią za te wszystkie akcje, co je odstawiłem? I kto mi to wynagrodzi? I co ja z tego życia będę po śmierci miał? Nacinałem więc ludzi, ile wlazło, potem szedłem z gotówką w kieszeniach i bucie do domu i dzieliłem na cztery kupki: jedna na sprawy bieżące, druga do oszczędzania, trzecia na kolejne zarobki, a czwarta na rozrywki. Działkowanie dzionka było jak święto, bo człowiek się musi szanować i coś od losu dostać. Ja lubiłem na przykład się zabawić. Lubiłem niezłą zabawę wpuszczać do swojego organizmu, bo to dla mnie było jak tlen. Bez dancingu przynajmniej raz w tygodniu – podkreślam: przynajmniej raz w tygo‐ dniu, to w ogóle minimum z minimum! – to ja chodziłem po ścianach, aż się stara nade mną litowała i wzdychała: – Co, żeś się ostatnio nie wybawił? Nosi cię? A idź mi z domu się wytańczyć, bo patrzeć nie mogę, jak tak chodzisz i się snujesz. Tylko na czworaka nie wracaj jak ostatnio, bo pogonię i na wycieraczce za‐ śniesz. I nieraz tak zresztą było. Przychodziłem, do domofonu się dobijałem z błaganiem. Pod oknami się dar‐ łem: – Jaaaaadźka, no wpuść! Sumienia nie masz? Wpuść! To się nieraz inne baby z okien wychylały i do Jadźki też, żeby wpuściła, bo się będę darł i spać lu‐ dziom nie dawał, a rano do roboty. Ale ona była charakterna, zawzięta. Jak raz powiedziała, że pijaka w łóżku trzymać nie będzie, to tak trwała w tym i nikt jej tego z głowy wybić nie mógł. Skórkowana taka, siekiera. Kiedyś obudziłem się za progiem z odciśniętym na gębie wzorkiem z wycieraczki i mlekiem gasiłem kaca. Nowy dzień każdego ranka boli tak samo. Wreszcie Jadźka otworzyła dolny zamek, do którego nie miałem klucza, i wpuściła mnie do środka. Zaczerpnąłem obitym kubkiem trochę wody z wanny, bo zno‐ wu rury reperowali i trzeba było od strażaków brać. Nachyliłem się nad umywalką i oblewałem głowę, parskając przy tym jak nazbyt porywczy źrebak. Zawsze tak robiłem, w wojsku się tego nauczyłem. Ha, ha, to żart był, w żadnym wojsku nie byłem. Ojciec mi zwolnienie załatwił. Bo ojciec... ale to o nim może później. Jeszcze się tak dobrze nie znamy, żebym o nim mówił. Nie jestem jeszcze na to gotowy. W każdym razie opłukiwałem się w lodowatej wodzie koloru rdzy, zarzucałem ręcznik na włosy i wstawiałem kawiarkę na gaz. Po kilku minutach przyjemny zapach kofeinowego nektaru rozszedł się po kuchennej wnęce. Zapach, który sprawił, że to zniszczone pomieszczenie z obdrapanymi ścianami i smęt‐ ną firanką stało się całkiem znośne, a wręcz przytulne. Byliśmy wtedy przed remontem, każdy dodatkowy pieniądz odkładałem na szpanerskie pufy i zasłonki. Już wtedy dzieciaki były odrośnięte. Pamiętam, bo
właśnie piłem z Zenkiem z okazji wpłacenia pierwszej raty na regał. Zamieszałem hałaśliwie łyżką w kubku z czarnym płynem i sięgnąłem po wczorajsze pieczywo. Twar‐ da skórka dobrze smakowała, kiedy rwało się ją zachłannie zębami, a potem powoli rozpuszczało między językiem a podniebieniem. Z pokoju obok słychać było miarowe chrapanie żony. Powinna była iść na ósmą, miało być przyjęcie towaru w społem, ale wyjątkowo poprosiła koleżankę, aby ją zastąpiła. Nie czuła się dobrze, odkąd zmieniła leki na nadciśnienie. Oczywiście wszystkie problemy na tle nerwowości były przez męża, tego safandułę! Tak zawsze mó‐ wiła. Stękała, błagała: – Weź coś odłóż na remont. Będzie na farbę, zestaw wypoczynkowy, jakieś zasłony. Ale nie, ty jak zwykle najmądrzejszy na świecie! Pojechałeś do Trójmiasta i z całą zarobioną gotówką zniknąłeś na kil‐ ka dni. Włóczyłeś się po Polsce z kolesiami i szukaj wiatru w polu, myślisz, że ja nie wiem, z kim ty żeś tak pił! Skaranie boskie z tym chłopem. Wracasz poobijany, nieświeży. Jęczysz już od progu, że cię napa‐ dli. I ja mam w to uwierzyć, jeszcze czego! Od tylu lat tniesz klientów na waluty, wcześniej wałki żeś ro‐ bił wszędzie. Byś papieża namówił do kupna lewej kanapki z pociętych gazet. Już ja ciebie znam! I tak gadała, trudno. Ja tam miałem zawsze jedno pocieszenie. Jak dzieciaki były nieznośne, jak stara darła się od rana i wypytywała o pijaństwa, to ja w przedpokoju kurtkę zakładałem i tylko: – Chcesz, żebym naprawdę pił? Żebym naprawdę szalał? Proszę uprzejmie. Idę na dancing! I zaczynałem zawodzić: Jak się masz? Kochanie, jak się masz? Powiedz mi, kiedy znowu cię zobaczę? Jak się masz? Kochanie, jak się masz? Powiedz mi, co zostało z naszych marzeń? Jak się masz? Kochanie, jak się masz? Życzę ci, abyśmy byli razem już...[1] Trzaskałem drzwiami i tyle mnie widzieli. Jeszcze mnie pół bloku uciszało, że wyję na klatce, a ludzie chcą spać. A ja tylko baju-baj i taryfą do Słonecznej czy do Mozaiki. To było moje drugie życie. Pierwsze to rodzina, zarabianie, trudy życia codziennego. I drugie – nocne, bajeczne. Obsypane brokatem podświetlonym światłami znad sceny. Muzyka, występy, spocony tłum na‐ cierający na siebie wokół parkietu. Raj dla zmysłów i wspaniałe zapomnienie. Czasami chodziłem z Jadźką, żeby zobaczyła i poznała moich znajomych, ale zwykle bywałem sam. To znaczy z kumplami, wiadomo, ale bez bliskich. Miało to związek również z częstym robieniem wałków przy okazji i podtrzymywaniem różnych znajomości. A to kurwy mi sprzedawały walutę, a to z kierowni‐ kiem sali różne interesy na alkoholu się kombinowało. Nocne życie inspirowało, że tak się wyrażę, do różnych pomysłów. Ale wiadomo, zabawa była najważniejsza. Wychylałem ją do dna jak dewizowy alkohol. Wchodziłem do baru czy restauracji i tylko: „Serwus! Jak tam, co dobrego?”. Znałem wszystkich, wszyscy znali mnie.
Siadałem do stolika i od razu kelner niósł siwuchę. Pierwszy kielonek i tak: najpierw uczucie, jakby ktoś usiadł na klatkę piersiową. Oczy szkliły się od nagłego ciosu, krew stłaczała się w skroniach. Palce u dłoni przebierały bezradnie w powietrzu, ale zu‐ pełnie nie wiedziały, co mają złapać i co potem z tym zrobić. Trzeba było zapijać dalej, żeby organizm mógł pławić się w ekstazie. Nie chodziło przecież o procenty, tylko o emocje. Głośna muzyka, tłum, za‐ powiedź czegoś nie z tej ziemi. Wódka była tylko dodatkiem, taką kropką nad „i”. Najważniejsze to były dancingowe noce.
Rozdział 2 Daj mi tę noc NIE MÓW NIC – ZABAWA TRWA![2] Otwierałem drzwi i od razu czułem, czy ludzie dobrze się bawią. Buchało potem, dymem papieroso‐ wym i oparami. A to flaczki, a to wódka pomieszana z bigosem. Zajmowałem miejsce przy stoliku, ma‐ chałem na kelnerkę i zamawiałem. Z kolegami piątka, siema, jak tam. Dyskotekowa kula wirowała, zosta‐ wiając na naszych twarzach srebrną poświatę. Putany siadały z podwiniętymi kieckami na barowych stołkach i pokazywały resztki majtek. Mrugały oczkiem na znak pokoju. Niczego się nie bały. Kochane kurwy, arystokracja nocy. Pogardzałem innymi ludźmi. Uważałem zawsze, że to ja i moi koledzy potrafimy bawić się najlepiej. Mieszczuchy przekręcały się na bok w brudnej pościeli, a my na parkiecie wywijaliśmy marynarą i darli‐ śmy się, aż nam oczy wychodziły na wierzch: Daj mi tę noc, Tę jedną noc! Zapomnijmy jeszcze raz O tym, że nam było źle Na to przecież przyjdzie czas, Kiedy wstanie dzień Dyskotekowa kula wirowała tysiącem łusek, zdzierałem cholewy na parkiecie, a dyskdżokej z szel‐ mowskim błyskiem w oku podkręcał muzykę do oporu. Zanim jednak dzień wstał na dobre, to ja miałem tyle przygód, co większość nudziarzy przez całe życie nie zbierze. Sam sobie zazdrościłem. Kochałem tych wszystkich muzyków, muzykantów i klezmerów. Tych od chałtury i z prawdziwego powołania do bawienia ludzi. Ja tam na parkiecie inaczej oddychałem, miałem chód spokojny, luźny. Uśmiech na tak zwaną szóstkę, czyli w pełnej krasie. Estradowy! Postawcie przede mną pół litra, to wam poopowiadam o niezłych numerach. Bo ilekroć się zdarzało, że umoczyłem na interesach czy noga powinęła mi się na sztosie, to tylko taryfę brałem i migiem do loka‐ lu. Przy stoliku: – Maleńka, przynieś co trzeba. Noga na nogę, mokasyn na sztorc i hulaj dusza! Ile ja miałem anegdotek z tego bywania, z rękawa nimi sypałem. Mówiłeś jakiś wyraz, a ja zaraz: – To mi przypomina, kiedy...
I już snuła się historia. Bo życie to poszczególne momenty z puentą. Dajmy na to hazard. Jaka to była straszna dziura bez dna. Ile to ludzie majątków i życia potracili na grach wszelakich, zakładach. A to karty, a to automaty, a to wyścigi. Sam czasami łapałem się w pułapkę, chociaż raczej skłonności do ryzyka na tym polu nie miałem. Nie to, co mój ojciec. Zbyt szanowałem swoją robotę i w pocie zdobywane waluty. Pamiętam, że na zapleczu restauracji Sofia znajdował się bilard, w który grała cała obsługa lokalu plus osoby wtajemniczone: jakaś prostytutka, cinkciarze, złodzieje, alfonsi. Raz przegrałem tam cały utarg – niepotrzebnie założyłem się z nieznajomym doliniarzem, bo nie wiedziałem, że ten znany jest z ogrywania frajerów w całej Polsce. Wszyscy naokoło o tym wiedzieli, ale nic nie mówili, czekali tylko w napięciu na przypał. Nawet jednego znajomego alfonsa to potem sumienie ruszyło i oddał mi część przegranej, że niby był mi coś winien. Kelner Gieniek z restauracji tak wpadał w wir grania w bilard, że parę razy klienci, nie mogąc się go doczekać, po prostu wychodzili, nie płacąc rachunku, za co hazardzista musiał za karę pracować następ‐ nego dnia na zmywaku. Ale to go nie zatrzymywało. Grał, aż go w końcu musieli zwolnić. Stoczył się chłopak, podobno wylądował na dnie. Szkoda go było, ale nie znał umiaru i musiał ponieść konsekwen‐ cje. Pewnego razu przyszedł Krzysiek Perkusista na bilard ze swoim tatą. Mówił na niego „ojciec”, więc wszyscy myśleli, że to jego ksywka. Nawet wołali: – E, Ojciec! Twoja kolej. A ojciec bardzo charakternie podchodził do gry. Nie kombinował. Jak mu doradzali, żeby lekko ude‐ rzył w bok stołu, bo tam jest rów na powierzchni, i bila zdobędzie dodatkowe punkty, to ze stoickim spo‐ kojem odpowiadał, że „rów to jest w dupie”. Grał szczerze i uczciwie. Ja tam nigdy nie rozumiałem tej całej uczciwości. Owszem, kochałem Boga i swoją kobitę, ale do‐ prawdy nie mieszajmy pojęć. Z jednej strony jest szczere oddanie, ale z drugiej kwestia forsy, znaczy biz‐ nes. Tu emocje są złym doradcą. Przekonałem się o tym kiedyś, kiedy zauroczyłem się w pewnej stripti‐ zerce. Jezus Maria, co to była za historia. Na samo jej wspomnienie robi mi się wstyd. Że też stary chłop, a za babami jak małolat ganiał. To było tak. W pewnym lokalu na tyłach pawilonów przy Królewskiej występowała striptizerka o ta‐ jemniczym pseudonimie Emma. Cały program estradowy przeważnie odbywał się około północy i trwał z godzinę. Wszyscy czekali na rozbierające się panie, to był gwóźdź programu, po którym zwykle impreza zmierzała ku końcowi. Niektóre dziewczyny, jak były obrotne, to i z trzy lokale potrafiły zaliczyć jednego wieczoru. Ale Emma pozostawała wierna Paradiso. Może dlatego, że posiadała dość specyficzną klatkę piersiową, mia‐ nowicie zupełnie płaską. Ten ważny element ciała w jej zawodzie zasłaniała wstydliwie stanikiem z wy‐ ciętymi dziurkami na sutki. Że niby cała reszta kryje się za falbankami. Niektórzy stali bywalcy w trakcie jej występu krzyczeli: – Ej, Emma, co nic nie maaa! Ale ja doceniałem pewnego rodzaju artyzm w występie tej damy. Jakiś dziwny koci ruch, kiedy zdej‐
mowała majtki i wiła się po brudnawej posadzce. W godzinach jej występów trudno było oczekiwać aplauzu czy jakiegokolwiek entuzjazmu ze strony gawiedzi. Połowa była narąbana, druga połowa nad tym pracowała. A ja po całym dniu roboty siedziałem, ćmiąc papierosa kupionego od szatniarza, i patrzyłem głęboko w oczy Emmy. Snułem marzenia o lepszym świecie. Że zarobię wystarczająco tyle, aby stać mnie było na egzotyczną podróż. Pewnego razu po powrocie do domu krzyknąłem do starej: – Rób kanapki z szynką i serem, ino zawiń w papier, gdyż wychodzę! I z prowiantem chciałem iść po narzeczoną. Co dalej? Któż to wie? Byłem tak nawalony, że Jadźka tyl‐ ko wzruszyła ramionami i poszła do pracy. A mnie serce krwawiło, bo Emma to było jakieś czułe wspo‐ mnienie Zośki i niespełnionych miłości. Każdemu z nas ckni się od czasu do czasu za innym życiem. Gadałem o tym kiedyś z tym kelnerem od bilarda, Gienkiem. On też tak raz na miesiąc rzucał robotę i marzył, że zaciągnie się na statek i będzie patrzył na horyzont, który zlewa się z niebem. A potem wił się przed szefem, przepraszał i obiecywał poprawę. Wracał jak niepyszny do restauracji i znowu przegrywał forsę. Ze mną było podobnie. W każdym razie Emma na mój widok parsknęła tylko i kazała łeb pod kran włożyć i wytrzeźwieć. W sumie dobra była z niej dziewczyna. Mogła mnie przecież wykorzystać i okraść. Poza tym rozumiałem kobiety jak nikt inny i striptizerki wzbudzały we mnie jakieś ojcowskie uczucia. Bardzo dużo towarów decydowało się na ten fach, bo nie załapały się jako tancerki. Choć chciały w życiu tańczyć kankana, to z różnych przyczyn nie trafiały do rewii. Chęć sławy i ogrzewania się w świetle reflektorów była jednak zbyt silna. Rozbierały się więc na parkiecie, nazywając to często te‐ atrem czy sztuką. Te, co były bardziej obrotne, potrafiły zarobić naprawdę dużo. Inne zaś prędzej czy później szły w miasto, czyli zostawały prostytutkami. Granica między rozbieraniem się a dotykaniem była czasami zbyt cienka. Chodziło również o pieniądze. Część z nich była samotnymi matkami. Kładły dziecko spać, cmok-cmok w czoło i do baru na robotę. Patrzyły z zazdrością na tancerki, które zwykle znały swoją wartość i lubiły przyszpanować jako wielkie gwiazdy. Okropnie się oburzały, kiedy ktoś je mylił z tymi prymitywnymi „gołymi babami”. Mimo animozji obie grupy zawodowe miały dość ciężkie życie w czasach, kiedy należało mieć doku‐ menty z informacją o miejscu pracy. Poza tym od razu można było zauważyć, z kim ma się do czynienia, kiedy widziało się odpalone na dziko piękne kobiety idące po ulicy o piątej rano. Kiedyś przed Kaukaską obyczajówka zatrzymała Elizę i Sabrinę. Obie w lisach, obcas do nieba, czer‐ wień ust i torebki ze złotymi łańcuszkami. – Dokumenty prosimy. – Ależ proszę bardzo. I nie tym tonem do dam, myślałby kto! – Gdzie panie pracują? – Ja osobiście pracuję w kwiaciarni – odpowiedziała z wyższością Eliza. – A koleżanka natomiast – tu wskazała kompletnie pijaną Kruszynę, która właśnie wymiotowała do śmietnika – jest ratownikiem na basenie.
Co było robić. Papiery sfałszowane, ale były. Damy zostały puszczone wolno. Około północy odbywał się tak zwany Program Artystyczny, którego organizatorem była Stołeczna Es‐ trada lub Zjednoczone Przedsiębiorstwo Rozrywkowe. W restauracji Kamieniołomy na dole Hotelu Eu‐ ropejskiego striptizerka rzucała za siebie stanik i majtki tak niefortunnie, że obie te części garderoby lą‐ dowały na pałeczkach perkusisty, kompletnie uniemożliwiając mu granie. Innym razem w Kaukaskiej pijana na umór striptizerka wyszła co prawda na parkiet, ale od razu się położyła i usnęła. W tym czasie orkiestra przez pięć minut grała Woman in Love, no bo czymś należało zabawić publiczność. W końcu wyniesiono pijaną artystkę, zresztą przy akompaniamencie braw gości. Początki striptizu w Polsce były bardzo ciekawe. Nie było zbyt dużo chętnych. Jednak latanie na golasa przed obcymi ludźmi to nie jest element naszej polskiej kultury. Dziewczyny miały opory. Mówiłem już, że ta, która nie została tancerką, to się rozbierała, ale ta, co się rozbierać nie miała gdzie, szła w miasto. Opowiadała mi moja koleżanka z lokalu, taka tleniona Jolka, że jeździła w trasy z pedałem, który uda‐ wał kobitkę. Był wygolony i umalowany. W przyciemnionej sali, gdzie wszyscy kopcili, plus puszczali te dymy i różne efekty świetlne, to w ogóle nikt się nie poznawał, czy to baba, czy chłop. Problem polegał jednak na tym, że jak się jechało do innych miast, to nie zawsze grafik był wypełniony. Czasami zdarzało się, że zamiast zarabiać ci ludzie z nudów wydawali ostatnie grosze na automaty czy jedzenie. Po paru ty‐ godniach takiego przestoju facet zadzwonił do Estrady Poznańskiej, organizatora tego tournée. Monolog przebiegał mniej więcej tak: – Co to, kurwa, ma znaczyć?! Ja tu z podklejonym chujem siedzę cały tydzień, a imprez jak nie ma, tak nie ma! Co było robić, facet się zapuścił na klacie i wrócił z długami do Warszawy. A znowuż kolega, jeden cinkciarz, opowiadał mi, że gdzieś na prowincji striptizerka miała czarny sta‐ nik i białe majtki, które zdejmowała tak, jak się normalnie majtki przez nogi zdejmuje. Ze stanikiem miała problem, bo była otyła i nie mogła sięgnąć z tyłu do zapięcia. To kiedyś kolega się zlitował, wszedł na scenę i ją po prostu rozebrał. Wdzięczna artystka oddała mu się potem na zapleczu. Bo jak się nie miało klienta, czyli boyka, to się z nudów oddawało lub w nagrodę. Mówiło się wówczas, że się idzie na love‐ story. I taka striptizerka, jak się oddawała, to szybko stawała się regularną putką. Czyli prostytutką. Linia podziału była drżąca. Takie były początki tego fachu. Podrzędne lokale, dziwne spelunki. Faceci, alkohol i dziwki. Tak to zwykle szło. Potem cały ten biznes, że się tak wyrażę, się sprofesjonalizował. Dziewczyny pokupowały sobie majtki i staniki na specjalne zapięcia. Nawet prosiły krawcowe, żeby im szyły na wymiar. Moja Jadźka jednej kobitce załatwiała fajny materiał, gdzieś z komisu. Jadźka kurew nie lubiła, ale w gruncie rzeczy zawsze dobra z niej była kobita i litowała się nad innymi. Oczywiście striptizerki były gwoździem show i klientela płci męskiej z wywieszonym jęzorem pożera‐ ła rozbierające się baby. Ech, putki kochane! Ile ja dzięki nim pogoniłem waluty po dobrych cenach. To były koleżanki z pracy, uśmiechnięte, odpierdzielone non stop w najlepsze ciuchy, zrobione od góry do dołu. One były jak po‐ wiew katalogu zza granicy. Na ulicach szaro i buro, ludzie w kolejkach tłoczą się jak robaki, a my tu przy barze bajerę odstawiamy. Dla samego szczęścia, dla wolności. Ona rękę wystawia z marlboro, ja jej od‐ palam. Śmiejemy się. Żadnego seksu, czysty luz. Dudni muzyka, ludzie się kręcą. Chce się żyć. A jakie hi‐