Nowogrodzka 44
Pociąg odjeżdżał dopiero wieczorem, więc patrząc na kamienice przed dworcem,
pomyślał, czy by nie zajść na Nowogrodzką pod ten dom, o którym tyle mówiła mu
matka. Na wielkich planszach, ustawionych przed Pałacem Kultury, słynna niemiecka
modelka reklamowała nowe francuskie auto. Za szybą wystawy, którą minął, polski
prezydent w niebieskim garniturze przemawiał bezgłośnie z telewizyjnego ekranu do
fotografii kowboja z papierosem Marlboro przyklejonym do warg. Flagi „Solidarności”
wisiały na dworcu.
Gdy stanął przy gmachu poczty przed żółtą kamienicą z żelaznymi balkonami, mżył
deszcz. Nigdy tu jeszcze nie był. Lecz nagle, jak echo z odległego czasu, powróciły tamte
słowa i obrazy. Blask mahoniu, mosiądzu, kryształowych naczyń, szelest sukien z
mieniącego się jedwabiu. Dawna Warszawa, Warszawa, którą Celińscy opuścili po
Powstaniu, by wyjechać do miasta nad zimną zatoką, gdzie się później urodził…
„Resursa”, „sklep kolonialny na Koszykowej”, „Saski Ogród”, „u Hersego”, „panny
sklepowe” „portiery”, „oficyna”, „pokoje od frontu”. Ileż to razy słyszał te słowa w
dzieciństwie! Gdy w letnie dni, wracając z plaży do oliwskiego mieszkania, zdyszany,
szczęśliwy, wbiegał pędem po schodach, by podzielić się ze wszystkimi radością
słonecznej pogody, miał w głowie Żuraw, Katedrę, Motławę, Ratusz, pamiętał każdy
zatarty napis na Wyspie Spichrzów i na ruinach ulicy „Breitgasse”, to był jego świat:
ceglastoczerwony, z czarnymi liniami gotyku, z pruskim murem pod niespokojnymi
nawisami bluszczu, a tu – w tych słowach, wypowiadanych z taką czułością przez
babcię Celińską, drżała jakaś niepojęta, tajona, ostrożna radość serc, które wbrew
wszystkiemu chciały – choćby na chwilę tylko. – powrócić tam, do tamtej, dawnej
Warszawy, która, choć minęła bezpowrotnie, wciąż nie przestawała świecić żywym
blaskiem, do tamtej dawnej, dobrej epoki, której znakiem była tajemnicza „ulica
Nowogrodzka”, gdzie dziadek – jak mówiła babcia Celińska – po przyjeździe z Odessy
kupił siedmiopokojowe mieszkanie pod numerem 44, bo dostawy zboża dla wojska
sypnęły złotem i można było sobie pozwolić na wszystko. Te słowa, dobiegające z
pokoju, z kuchni, z ogrodu, słyszane na spacerach, wypowiadane zawsze z takim
ciepłem, szybko ulatywały z pamięci, któż by sobie tam nimi głowę zaprzątał, gdy na
dnie źrenic Żuraw, Katedra, Park, kościół Cystersów, plaża między Oliwą a Sopotem,
lecz teraz, gdy tak stojąc przed wielką kamienicą z numerem 44 nad bramą, patrzył na
żółtą fasadę z żelaznymi balkonami, te słowa, tak łatwo zapominane, znów zaczęły
odżywać, obrastając widokami dawnych ulic, które znał tylko z nazwy, wystaw jasnych
od światła gazowych lamp, dorożek z nastawioną budą, kolejowych mostów nad
ciemną rzeką i wielkiej, kamiennej przestrzeni placu między teatrem a cerkwią…
Od strony Marszałkowskiej huczało miasto. Brama pod numerem 44 – zamknięta,
wahał się, czy nie wrócić na dworzec, lecz naraz ciężkie drzwi uchyliły się i dwoje ludzi
– pani i pan – zaczęło mocować na frontowej ścianie szyld nowej drukami. Minął ich,
wszedł do sklepionego korytarza, a potem z zadartą głową stanął w głębokiej studni
podwórza. Cisza – aż się nie chciało wierzyć, że parę kroków stąd skrzyżowanie Alei z
Marszałkowską. Na rynnie gruchały mokre gołębie. Pani podeszła bliżej: „Szuka pan
kogoś?” Skłonił się uprzejmie: „Nie, nie szukam, tylko tutaj, w tym domu mieszkali moi
bliscy”. Pani popatrzyła na niego trochę z uśmiechem, trochę ze współczuciem: „To
może by pan chciał zobaczyć, jak tu wyglądają mieszkania? Bo tyle domów spaliło się w
Powstaniu, a tu wszystko jak dawniej”.
Jak dawniej?
Potem wysoka sień, marmurowe schody, piętro, dębowe drzwi z mlecznymi szybkami,
ciężka klamka, światło. W mieszkaniu, do którego weszli, była kancelaria prawnicza.
Kończono właśnie pracę. Pani odeszła do swoich zajęć, a on, zostawiony samemu sobie,
czując wzbierające wzruszenie powoli poszedł w głąb korytarza. Wszystko – z
wyjątkiem mebli, zupełnie nowych, rurkowo-skórzano-niklowych: biurka z
komputerami pod kalendarzem firmy Sony – było tu z dawnego czasu. Podłoga z
dębowo-hebanowej mozaiki. Zielonokaflowy piec. Wokół żyrandoli wieńce z gipsowych
listków. Sztukaterie na suficie. Mosiężne klamki w kwiecisty wzór. Okna pokojów po
prawej wychodziły na Nowogrodzką. Nad dachami kamienic po drugiej stronie ulicy
widać było zieloną kopułę odbudowanego po wojnie kościoła św. Barbary. Po lewej
głębokie podwórze, na którym stał przed chwilą.
Więc tamto zdjęcie – pomyślał – tamto zdjęcie z nadrukiem „Foto Atlas – Hoża 17”,
które babcia Celińska któregoś wieczoru wyjęła z blaszanego pudełka po kawie
„Eduscho” i położyła na stole okrytym szydełkowaną serwetą, więc ten mały pokój po
prawej stronie korytarza, ten pokój, z którego widać było teraz zieloną kopułę św.
Barbary i ciemny gmach poczty po drugiej stronie Nowogrodzkiej, to mógł być pokój
tamtej kobiety z brązowego zdjęcia, której obco brzmiące imię i nazwisko starannie
wypisano zielonym atramentem na odwrocie obok słowa „Wien” i zatartej daty
„Oktober 189…”? Lecz przecież wtedy poczty na Nowogrodzkiej jeszcze nie było, a ulica
nazywała się „Nowogrodskaja”!
A potem pomyślał o Aleksandrze. Ciemne zdjęcie, które tamtego wieczoru babcia
Celińska wyjęła z blaszanego pudełka po kawie „Eduscho” i położyła na blacie stołu
okrytego szydełkowaną serwetą, obok fotografii kobiety z perłową kameą na szyi i
włosami upiętymi w wysoką koronę, miało równiutko przycięte faliste brzegi: w wodzie
starego stawu w Łazienkach odbija się słońce, wczesna jesień, Aleksander stoi obok
dziadka Czesława i Andrzeja z bukietem suchych kasztanowych liści w palcach –
młodziutki, pogodny…
Któryż to rok? 1899? 1900?
Suknia z Wiednia
Tamtego dnia?
Tamtego dnia na Nowogrodzką wróciłem parę minut przed piątą. Na stole – kartka.
I tylko jedno słowo: „Przyjechała!” Andrzej? Jego pismo? Przecież miała przyjechać w
piątek albo w sobotę, wiedeński pociąg trzecia dziesięć, byłaby u nas koło pół do
czwartej, tyle trzeba, by dojechać do nas z dworca!
Więc serce przyspieszyło. Jest już na górze? W korytarzu na piętrze żarzył się
witraż w jasnobłękitne i karminowe kwiaty. Zza szybek od strony Marszałkowskiej
dobiegało turkotanie powozów. Zapukałem, ale nie, nic, cisza. Czubkami palców
pchnąłem białe drzwi. Ustąpiły miękko.
Pokój był pusty. Przymknięte żaluzje. Ciepłe linie słońca na oparciach krzeseł. W
głębi zielonej wnęki łóżko z giętego drewna, kupione jeszcze u Zelmera na Hożej,
okryte haftowaną kapą z adamaszku, tonęło w miękkim cieniu, trochę podobne do
łodzi, czekającej na kogoś we mgle. Z dołu dobiegało spokojne tykanie zegara. Wiatr
poruszył liśćmi za oknem, żaluzje pociemniały i wszystko przygasło w złotawym
półmroku. Z dłonią na klamce patrzyłem na stół, krzesła, mahoniowy kredens. Po
chwili przesiane przez żaluzje światło znów przepłynęło po dywanie miękkimi
liniami, słoneczny blask wspinając się na oparcia krzeseł dosięgnął lustra, zielona
wnęka rozjaśniła się…
Ktoś leżał na łóżku, zupełnie nieruchomy, ciemna postać…
Odetchnąłem z ulgą: to była tylko suknia, długa suknia z ciemnego krepdeszynu,
niedbale rzucona w poprzek łóżka, czarny rąbek dotykał podłogi, tylko rękaw, lewy
rękaw z wąskim mankietem, dziwnie skręcony, zdawał się sięgać gdzieś dalej, poza
poduszkę. Rąbek ciemnych falban rozszerzał się pod szyją kwiatowym rozchyleniem
– pusty i otwarty. Podszedłem bliżej, machinalnie wyciągając dłoń, by poprawić
ułożenie rękawa, lecz gdy dotknąłem połyskliwego, czarno-zielonego materiału – na
dole stuknięcie otwieranych drzwi? Matka z Andrzejem wraca od państwa
Drozdowskich? Janka z panią Mauer wraca z targowiska na Polnej? Przeszedłem
szybko do swojego pokoju. Głos matki: „Aleksandrze! Aleksandrze! Czy jest już
Aleksander?” Gdzieś spod podłogi dolatywały stuknięcia talerzy, brzęk płukanych
sreber.
Strzępki wspomnień pod powiekami. Heidelberg, zimne, dworcowe hale we
Frankfurcie, potem biała aula, w której profesor Himmelsfeld miał wykład
inauguracyjny, ojciec, który wysiada z wagonu na dworcu kolei wiedeńskiej, dachy
katedry św. Stefana, słowa Steinwurzela: „Słuchaj kotku, brak pieniędzy jest
legitymacją porządności, pojmujesz?”, szkoła Hermanna Benniego i Anieli Hoene, z
której wybiega Janek…
Na korytarzu – kroki. Matka? Gdy otworzyłem drzwi, uśmiechnęła się: „Ach, któż to
widział, żeby tak przesypiać całe popołudnie. Ogarnij się trochę i zejdź do nas.
Czekamy na ciebie. Musisz się przecież przedstawić pannie Esther…”
Więc miała na imię Esther? He razy matka wspominała o niej w listach, tyle razy
nazywała ją „panną Simmel”. „Poznałyśmy tu – pisała w styczniu – pannę Simmel,
wiesz, tę młodą osobę z Gdańska, o której mówiła nam pani Jędrzejowska, kiedyśmy
byli na Praterze. Od razu pomyślałam: Czy nie byłoby dobrze, by ktoś taki zajął się
edukacją Andrzeja? Przecie on potrzebuje poprowadzenia ręką mocniejszą, a i
wdzięczniejszą niż ręka pana Wąsowicza, którego pedagogiczne talenty są z
pewnością niewątpliwe, niemniej maniery pozostawiają niejedno do życzenia. Więc
gdy spotkałam ją u Hertzów, pomyślałam sobie…”
Wyjąłem z szafy nowe ubranie, to kupione u Arensów na Retzstrasse, gdyśmy z
Erichem wędrowali po Heidelbergu, szukając czegoś stosownego na bal korporacji
„Cyrkiel i Sowa” i przebrałem się, starannie zapinając guzik po guziku. Miękki krawat.
Spinki. Jedwabna chustka. W salonie, jak zza pluszowej zasłony, nieśpiesznie
podzwaniały talerze rozstawiane na stole. Ktoś roześmiał się. Potem znów wszystko
umilkło.
Zszedłem po schodach, wysłanych czerwonym chodnikiem, powoli, nikt nie mógł
słyszeć moich kroków Dłoń sunęła po gładkiej poręczy, potem światło kryształowego
żyrandola, jasny pokój z seledynową tapetą, duży stół. „No, nareszcie jesteś – matka
uśmiechnęła się. – A to – zwróciła się do młodej kobiety w sukni z błękitnej
organdyny – to właśnie Aleksander, który przedwczoraj wrócił z Heidelbergu i
pewnie – czy mogę mieć taką nadzieję, mój drogi? – uszczęśliwi nas swoją obecnością
przez czas dłuższy niż w zeszłym roku”.
Nie widziałem jej twarzy. Była obrócona do matki, tylko ten profil z wyraźnie
zarysowaną kością policzkową, włosy spięte wysoko, w czarną, lekką koronę,
szyldkretowy grzebień, wąski, zielonawy, wetknięty głęboko w sploty. Odwróciła się
z uśmiechem, który nie był przeznaczony dla mnie, uniesione kąciki warg, uprzejma
uwaga, tylko w oczach coś chłodniejszego, jakieś ściemnienie blasku, białka jasne,
prawie niebieskawe. „A więc to pan. – Wyciągnęła rękę. – Już mi pańska matka
zdążyła trochę o panu opowiedzieć”. Trzymałem jej dłoń w palcach: „Cieszymy się, że
mogła pani do nas przyjechać. Andrzej nie mógł się doczekać”. Spojrzeliśmy w głąb
pokoju. Andrzej z piórkiem w palcach udawał, że bawi się z papużką roztrzepotaną w
mosiężnej klatce. „Chodź tu do nas” – panna Esther kiwnęła palcem. – No, nie bocz
się. Przecież się mnie nie boisz, prawda?” Pokręcił głową i podszedł bliżej: „A czy
widziała pani Paryż naprawdę?” Roześmiała się: „Naprawdę”. „I żelazną wieżę Eiffela,
też?” „I wieżę też”. „I katedrę, w której mieszkał dzwonnik?” „I katedrę”. „I o
wszystkim mi pani opowie?” „O wszystkim, możesz być spokojny”. „No, Andrzeju –
włączyła się matka. – Dajmy wreszcie spokój pannie Esther, przecież jest świeżo po
podróży. O, jest już ojciec”.
Na schodach w sieni słychać było kroki, brzęknęły drzwi. Ojciec miał biały szal
zarzucony przez ramię i chryzantemę w klapie. Matka pokręciła głową: „Jakżesz ty
wyglądasz, Czesiu…” Ale ojciec tylko odetchnął głęboko: „Wandeczko, pięć wagonów
od Salzmanna! Czy ty pojmujesz, co to znaczy pięć wagonów pszenicy z Odessy,
czerwonej pszenicy gold, którą Salzmann kupił od Ihnatiewa i która stoi już na
Pradze, na bocznicy u Kornbaumów! Złoto nie pszenica, powiadam ci, perły,
bursztyny!” Widać było, że ojciec ma już dobrze w czubie, bo podparł się łokciem o
framugę, a lewą nogę oparł na szpicu lakierka. „Niech ojciec z nami siada –
ściągnąłem płaszcz z jego ramion. – Salzmann nie ucieknie”. Siadaliśmy wszyscy do
stołu, tylko Andrzej zasłaniał dłonią usta. „A temu co tak do śmiechu? – Ojciec
wygładzał serwetkę na piersiach. – A genetivus wyrazu ancilla jak brzmi? Hę?”
„Ancillae, papo” – Andrzej nie śpiesząc się, sięgnął do kryształowej wazy po kruche
ciasteczko.
„Brawo” – powiedziała panna Esther. Dopiero w tej chwili ojciec ją dostrzegł: „A
więc panna Simmel jest już wśród nas – zmrużył oczy, przypatrując się jej uważnie. –
I jakże się udała podróż?” Panna Esther skłoniła głowę: „Przyjechałam trochę
wcześniej, niż było umówione, mam jednak nadzieję, że nie sprawię kłopotu…”
Jakże się dom odmienił, odkąd zjawiła się ta panna o greckiej urodzie, której suknie
szeleściły jak letni deszcz. Niby wszystko szło po dawnemu, a jednak drobne ślady
cudzej obecności nienatarczywie burzyły spokój dawnego życia, choć przecież nie
działo się nic niezwykłego. Rano w łazience ręka sięgająca po grzebień trafiała na
perłową szczotkę z wetkniętą szpilką. Wieczorem na szklanej półce pod lustrem
szklił się, jak zgubiona kropla rtęci, kolczyk z akwamarynowym oczkiem i ostrą,
miedzianą zapinką. I te nowe zapachy, które nagle przepływały w korytarzu, gdy
panna Esther w satynowej sukni przechodziła z pokoju do garderoby, by na haczyku
zawiesić płaszcz z puszystym lisem, poprawić na drucianym wieszaku pelerynę z
szetlandzkiej wełny czy ustawić na półce purpurowe pudło na kapelusze ze
srebrnymi literkami „Urania – Danzig”.
W niedzielę koło południa matka uchyliła drzwi: „Może byś pokazał pannie
Esther…” „Pójdę z wami!” – Andrzej już sięgał po płaszcz, ale go powstrzymała: „Daj
spokój. Niech Aleksander najpierw pokaże pannie Esther Stare Miasto. A ty jeszcze
będziesz miał niejedną okazję…”
Wyszliśmy koło pierwszej. Było ciepło, jezdnia Marszałkowskiej jeszcze nie
obeschła po nocnym deszczu. Wozy i dorożki skręcały w Złotą. Na Zgody sprzedawcy
pomarańcz układali owoce w wiklinowych koszach. Pod żaluzjami, które ciężko
furkotały w podmuchach ciepłego wiatru, doszliśmy do żwirowanych ścieżek przy
kamiennym obelisku z napisem „Saksonskij Sad”. Rozglądała się nieuważnie. „Czuje
się pani zmęczona?” – zapytałem, gdyśmy minęli fontannę, za którą wznosiły się
kopuły cerkwi. „Och, nie – leciutko wzruszyła ramionami. – Tylko wciąż jeszcze
trochę brakuje mi Wiednia”.
Minęliśmy teatr, na który rzuciła tylko okiem, choć zadzierając głowę przed
kamienną kolumnadą, bardzo chwaliłem talenty Corazziego. Z uwagą obejrzała
cerkiew i dzwonnicę. Jej obcasy dźwięcznie stukały na płytach Saskiego Placu,
gdyśmy pod ciepłym słońcem powoli obchodzili wielki gmach, oglądając kopuły
złocące się na tle błękitu. Dopiero na Miodowej ożywiła się. Domy po obu stronach
ulicy wydały się jej podobne do domów w Dreźnie. „Była pani w Dreźnie?” „Panie
Aleksandrze – potrząsnęła moją ręką. – Czy nie dosyć już tego wypytywania?”
Zatrzymała się: „Domyślam się, że w Heidelbergu pobiera pan nauki”. „Można to tak
nazwać. Jestem na seminarium profesora Himmelsfelda. Budowa mostów, wiadukty,
hale dworcowe, kolej podziemna”. Przypatrywała mi się uważnie: „Budowa
mostów… Piękne zajęcie. Rzeka, dwa oddalone brzegi, a pan to wszystko łączy jak
dłonie kochanków, co o sobie zapomnieli…” Nagle wyciągnęła rękę: „Niech pan
spojrzy, ileż tu gołębi!” Podbiegła kilka kroków, płosząc ptaki, które zerwały się
trzepotliwą chmurą, potem wyjęła z torebki słodką bułkę, rzucała po kawałku.
Okrążyły ją z szumem. „Zupełnie jak w Quartier Latin” – Przechyliła głowę
przytrzymując kapelusz, do którego woalka była przypięta srebrną szpilką. – „Niech
no pan patrzy, co one robią!” Ptaki mrowiły się wokół sukni, aż musiała je odsuwać
czubkiem białego bucika, by otworzyć wąskie przejście wśród roztrzepotanych
skrzydeł.
Zeszliśmy po schodkach nad wodę. Gdyśmy stanęli na brzegu, podniosła kamyk.
„To ładne – spojrzała za rzekę. – że tyle drzew po tamtej stronie. To Wisła?”
Kiwnąłem głową. „Myślałam, że jest większa”. Po moście jechał pociąg. Biały dym
zakwitł nad taflą wody. Wyciągnęła rękę w stronę zamglonego horyzontu po drugiej
stronie rzeki: „A tam daleko – Petersburg?” Kiwnąłem głową. Popatrzyła na mnie
dłużej: „Woli pan swój Heidelberg od Paryża?” „Nie byłem w Paryżu”. Rzuciła kamyk
w wodę. „Szkoda. Niechże się pan wybierze, jak pan będzie mógł. Warto”. „Więc
czemu pani tam nie została?” Patrzyła na taflę rzeki, na której marszczyły się ciemne
wiry. „Czasami się wyjeżdża, czasami się zostaje. A miasta wszędzie podobne. I ludzie
też. Za dnia weseli, szczęśliwi, mocni, a w nocy zasnąć nie mogą…”
Powoli odwróciła głowę. W jej oczach nie było blasku.
1. Karol Beyer Przejażdżka łodzią po Wiśle. XIX wiek
Talia petersburskich kart
Słońce – niskie, przecięte wąziutką, siną chmurą – schodziło nad bukowy las za
Katedrą, zbliżał się wieczór, cienie sosen i świerków rosnących po drugiej stronie
stawu wspięły się na białą ścianę domu, siedzieliśmy na werandzie przy Rhonstrasse
18, patrząc na wieże Katedry, potem matka, nalewając do filiżanek kawę z wysokiego
dzbanka, zaczęła mówić o domu rodziny Simmel, a ja wracając myślą do tamtej
chwili, w której w pokoju z przysłoniętymi żaluzjami ujrzałem tę ciemną suknię z
krepdeszynu rzuconą w poprzek łóżka, pomyślałem: „Jakież to słońce było tamtego
dnia…”
Listy? Kiedy właściwie dowiedziałem się o listach? Gdy Jan wrócił z Petersburga?
Gdy ojciec przyjechał z Odessy? I pora jaka? Wieczór? Ciemny pokój na piętrze?
Staliśmy wtedy przy oknie?
Staliśmy wtedy przy oknie w pokoju na piętrze, w dole, po mokrej jezdni ulicy
Nowogrodzkiej przebiegali spłoszeni deszczem przechodnie, niebo nad kopułą św.
Barbary, wysokie, czyste, z wąską zorzą po zachodniej stronie miasta, żarzyło się
chłodną czerwienią, jak to zwykle bywa przed zimnym i wietrznym dniem.
„Ona co piątek chodzi na pocztę. Na Wspólną” – Andrzej spojrzał na mnie tak, jakby
sprawdzał, jakie wrażenie zrobi na mnie ta wiadomość. „Skąd wiesz?” Wzruszył
ramionami: „Wiem”. Pokręciłem głową, nie spuszczając go z oka: „Chodzisz za nią?”
Odwrócił głowę w stronę okna: „Nieważne”. „Jak to nieważne? Nie powinieneś tego
robić”. Przez chwilę milczał, patrząc na gołębie krążące nad kopulą św. Barbary: „Ona
chodzi na Wspólną i zawsze pyta, czy jest dla niej list”. Serce zabiło mi szybciej: „I ten
list jest?” Skrzywił się: „Nie, nie dostała żadnego listu. Kiedy ona pyta, pan Korbielow
tylko rozkłada ręce”. „A ona co wtedy robi?” „Nic nie robi. Wychodzi i wraca do nas
na Nowogrodzką”. Dotknąłem jego ramienia: „Nie powinieneś tego robić. To nie
twoja sprawa, tak chodzić za kimś”. Pochylił głowę, tak że nie widziałem jego twarzy:
„Ale kiedy ona do nas wraca, to płacze”. Wstrzymałem oddech: „Jak to, płacze?”
„Słyszałem”. „Zdawało ci się… – spłoszony cofnąłem rękę. – A poza tym przyrzeknij,
że już nie będziesz za nią chodzić”. Znów wzruszył ramionami: „Jak chcesz, mogę
przyrzeknąć. Ale…” „Ale – co?” „Nic”.
Więc czekała na list. Chodziła na Wspólną i pytała urzędnika Korbielowa, czy jest
do niej list. Czyż nie miała prawa czekać na list? Chciałem zapytać Andrzeja, od jak
dawna ona tam chodzi. To, że łaził za nią, było głupie i złe. Ale teraz? Teraz chciałem
wiedzieć o niej wszystko: co robi przed południem, gdy wychodzi na miasto, skąd ma
tę długą szpilkę ze srebrną lilią na końcu, którą co wieczór wyjmuje z włosów i
kładzie na szklanej półce pod lustrem w łazience, w jakim mieście kupiła tę jasną
suknię z angielskim haftem. Wszystko to było jakimś dniem jej życia.
Wieczorami schodziła do salonu.
„Nie nudzi się pani tak samej?” – Ojciec sięgał do srebrnego pudełka po zwitek
tytoniu. Podnosiła oczy znad talii, którą rozłożyła na stole: „Panie Czesławie, i
czemuż tak pytać…” Ojciec przerywał nabijanie fajki: „Ja tam nic nie mówię, ale tak
tylko uczyć i uczyć, i nic więcej?” Śmiała się, ale bez gniewu. Odkładałem książkę na
stół. Przez uchylone drzwi do salonu widziałem jej ramię i wysoko upięte w lekką
koronę włosy, w których połyskiwał szyldkretowy grzebień. Ojciec patrzył na nią
zmrużonymi oczami, jak chłopiec kradnący wiśnie z księżego sadu. Jakże inaczej
wyglądał w salach Resursy, gdzie wieczorami uciekał od sald, debetów i kredytów!
Teraz, opierając policzek na dłoni, przypatrywał się jej z ciepłym uśmiechem: „A
Paryż, bardzo piękny?” Panna Esther znała już dobrze ten wstęp, lecz udając, że nie
wie, co będzie dalej, kiwała tylko głową. „Więc powiada pani, że piękny?” „Piękny”. „I
warto się tam wybrać?” „Warto”. „A platany rosną nad Sekwaną?” „Rosną”. „A
kobiety?” „Panie Czesławie – panna Esther kładła czerwienną królową obok
treflowego asa – kobiety najpiękniejsze”. „No tak, wiadomo, paryżanki…” – kończył
ojciec, wsuwając zwitek rudawego tytoniu w opalony otwór fajki. Dym był wonny,
mocny, z goryczką wiśniowego smaku, siadał na wąsach lekkim zapachem. „To pani
dużo świata widziała”. Panna Esther kładła treflowego króla przy damie żołędnej. –
„Trochę widziałam. Ale wszędzie są rzeczy, które warto widzieć”. „No pewnie –
dorzucał ojciec. – Na kontraktach kijowskich to pani jednak pewnie nie była”. „Nie.
Na kontraktach nie”. „I Odessy pani nie widziała?”
Już wiedziałem, że ojciec wypływa na swoje ulubione morze, już nabiera oddechu,
już słowa same układają się w piersiach, a ręka nieomylnie wędruje w stronę
kredensu po kryształową karafkę, w której rubinowym blaskiem kołysze się
czerwień wiśniowej nalewki. „To za zdrowie Odessy! “ – ojciec unosił w palcach
kieliszek z rubinową iskierką w szkle. A kiedy tak unosił kieliszek z rubinową
iskierką w szkle, kiedy tak rzucał w powietrze to lekkie, słoneczne słowo, dźwięczące
barwą południa, salon napełniał się burzowym szumem fal, cyprysy wstawały nad
białymi skałami, a w dole, pośrodku dalekiego miasta, którego bulwary opryskiwało
„Cziornoje Morie”, wozy z kijowską pszenicą, ciężkie, okryte płótnem wozy z
kuczerami na kozłach, toczyły się w stronę Zarzecza, a potem znikały jeden po
drugim w wielkich magazynach Panfiłowa na Chersońskim Przedmieściu, skąd krok
już było tylko do dworca, z którego odchodził sznelcug do Lwowa. Panna Esther
unosiła kieliszek w palcach: „To za zdrowie Odessy” – a potem razem – ona i ojciec –
wybuchali śmiechem – głośno, bezkarnie, do dna – jak dzieci, które spłatały komuś
figla i nie mogą się nacieszyć złą swobodą.
Stawałem w drzwiach. Panna Esther na mój widok odstawiała kieliszek (czerwona
kropelka spływała po nóżce, gasnąc na białym obrusie). – „Panie Aleksandrze,
niechże pan tu przyjdzie do nas”. Potem siadała do pianina i z przymkniętymi oczami
zaczynała grać coś z Moniuszki, Straussa czy Katienina, ojciec dołączał do niej swoim
czułym barytonem, uradowany, że może sobie pośpiewać jak za dawnych lat, gdy
wodzirejował na majówkach Towarzystwa Wioślarzy, a potem w drzwiach,
przyciągnięci dźwiękiem pianina, pokazywali się matka z Andrzejem i już byliśmy
wszyscy, tu, w tym dużym pokoju na parterze, w jasnym pokoju z tapetą w różowe
kwiaty ostu, w którym w kącie przy drzwiach połyskiwał zielonokaflowy piec z
piękną kratą, a za oknem, nad koronami drzew, jaśniała zielona kopuła kościoła św.
Barbary, do którego chodziliśmy co niedziela.
Podchodziłem do pianina i oparty o blat ze złotym napisem Wilh. Biese Hof
Pianoforte patrzyłem, jak białe palce panny Esther przebiegają lekko po klawiszach,
żartobliwie wygrywając to petersburski romans, to opowieść o kalinie z liściem
szerokim, co rosła w górę nad modrym potokiem, to myśliwską pieśń o
towarzyszach, co pojechali na łów, to zabawną pieśń o pstrągu, aż wreszcie po kilku
taktach nieśpiesznej melodii kilkoma czulszymi uderzeniami budzą w lakierowanym
na czarno instrumencie tęskny ukraiński śpiew, którego panna Esther nauczyła się
od Janki.
I wystarczyło tylko, by weszła do pokoju, a już zmieniało się wszystko. Andrzej,
którego zmagania z łacińską deklinacją nie zawsze kończyły się szczęśliwie i z panem
Wąsowiczem toczył niekończące się – jak mówił – wojny punickie, teraz wędrował
po rzymskich sentencjach pod czułym skrzydłem przychylnej uwagi, która, choć nie
wykraczała poza uważne staranie, obdarzała go wiarą we własne siły. Już nie było
buntów przeciw Wojnie domowej Cezara i Bajkom Perraulta. Sama obecność panny
Esther, jak powietrze letniego dnia, które łagodzi niepokój serca, zmieniała pracę nad
geometrią w wędrówkę wśród przychylnych tajemnic. I nie chodziło o jakieś nowe
metody, które chroniłyby młodą duszę przed zniechęceniem. Wystarczyło samo
przechylenie głowy, zmrużenie oczu, głos, który ożywiał uwagę, sama barwa słów,
kolor oczu. Lubiłem patrzeć na jej ręce, które nawet w pośpiechu nie traciły
płynności gestu. Kiedy Andrzej, rozgniewany zagadkami francuskiej składni, rzucał
na dywan gramatykę Martinsona, panna Esther przeczekiwała wybuch, a potem
swoją dłoń kładła na jego dłoni i nagle Andrzej, rozjaśniony tym lekkim dotknięciem
ciepłych palców, sięgał po książkę bez żalu i upokorzenia, tak jakby tamte chwile
gniewu nigdy się nie zdarzyły. To, co robiła, nie wynikało z jakichś postanowień, tu
prawo moralne i staranie nie miały nic do rzeczy, to był jakiś dar, którego obecność
czuło się w każdym geście, jakby mocne, dobre wspomnienie czegoś, czego sam nigdy
nie zaznałem, ukryte gdzieś głęboko pod sercem, obdarzało jej duszę spokojem, tym
spokojem, którego – czułem to – brakowało nam wszystkim. W ludziach, których
znałem i podziwiałem, każde działanie było podszyte napięciem, wolą zbudowania
mądrego życia, czyny chciały zrodzić się z trudnej pracy sumienia, tu zaś wszystko
działo się jakoś ubocznie, bez namysłu, jakby bezwiednie, a jednak miało swoją miarę
i barwę. Dobro? Ach, nie chodziło o żadne dobro. Panna Esther – czułem to –
wiedziała nie tyle, co jest dobre, a co złe, ile co jest ważne, a co nieważne. Śmiała się
czasem głośno, nawet trochę bezczelnie, patrząc na nas spod zmrużonych rzęs,
rozbawiona samą pustą wesołością zabawnego gestu i choć w tym śmiechu, tak
lekkim i swobodnym, czuło się ciemny ślad dawnego bólu, a może i rzeczy jeszcze
gorszych, każde jej słowo, gdy rozmawiała z nami, pozostawało w zgodzie z ruchem
dłoni, które wędrowały w powietrzu zawsze jakby trochę wolniej od głosu i nigdy
nikogo twardym gestem zniecierpliwienia nie chciały zmuszać do nazbyt pośpiesznej
odpowiedzi na pytania, które wolała, ciekawa wszystkiego, zadawać, niż mówić o
samej sobie niepotrzebnie i zbyt wiele.
Sepia
A na kredensie w swoim pokoju na piętrze ustawiła kilka fotografii dalekiego miasta,
oprawionych w mahoniowe ramki. Nieznany fotograf (duńskie nazwisko „C. S.
Bertelssohn”, starannie wypisane zielonym atramentem, widniało na odwrocie)
kochał się pewnie w melancholijnych odcieniach sepii, bo wieże i mosty dalekiego
miasta, w którym – jak powiedziała panna Esther – przy ulicy Frauengasse 12, parę
kroków od wielkiego kościoła, stał dom rodziny Simmel, wyglądały trochę jak
żaglowce w ciemnej mgle.
O dalekim mieście lubiła opowiadać wieczorami. Gdy światło lampy ożywiało
różowe kwiaty ostu na zielonej tapecie, a ciepło kaflowego pieca cicho trzaskało
brzozowym ogniem, wyjmowała z łąkowego pudełka talię kart ze znakami
petersburskiej papierni Griecza i zaczynała układać pasjans. Andrzej z brodą opartą
na pięści wodził spojrzeniem za dłonią, w której dama czerwienna spotykała się z
pikowym królem. Światło w porcelanowej umbrze to rozjaśniało się, to ciemniało,
pod kloszem drgał płomień spłoszony wirowaniem ćmy, ogień cicho trzaskał w
kaflowym piecu, a ja – z głową na pluszowym oparciu fotela, z otwartą książką na
kolanach, z której wysunął się zasuszony liść – słysząc jej ciepły, dobiegający zza
uchylonych drzwi głos, nie potrafiłem się obronić przed czymś, co – jak czułem –
budziło się we mnie, dziwnie bolesne i dobre.
Andrzej chciał wiedzieć wszystko o porcie, o żaglowcach z Bremy, Pillau i Tallina,
które – jak mówiła panna Esther – wpływały aż pod samą Zieloną Bramę, potem
zapytał o „ten dom na Frauengasse”. Panna Esther ostrożnie poprawiła mankiet
sukni, jakby na popielatym jedwabiu usiadł spłoszony motyl: „To zwykły dom,
zupełnie zwykły…” Spłoszony dziwnym ściszeniem głosu, dodał szybko: „A wieże? Ile
jest wież?” – jakby obrazem wież, wznoszących się nad dalekim miastem, chciał
przesłonić ciemną fasadę domu, o którym panna Esther wolała milczeć. „Ile? O, to
trzeba by policzyć”. „A co widać z wież?” – „Z wież? Z wież widać wszystko”. „I morze
też?” „I morze”. „I port?” „No pewnie, że i port, bo to przecież blisko”. „A na
najwyższej pani była?” Panna Esther pokręciła głową z uśmiechem: „Pewnie, że
byłam”. „Wysoka?” „Bardzo”. „A schodów ile może być?” „Schodów? Pewnie ze sto
tysięcy!” Obruszył się: „Pani to sobie ze mnie drwi”. „No bo tak pytasz…” A potem,
wygładzając obrus, podniosła oczy znad dam, asów i dziewiątek, które rozsunęła na
płótnie w wachlarz: „Na wieży Rathausu byłam tylko raz, w lecie, w niedzielę, razem
z państwem Lilienthal. Pogoda była wtedy…”
A gdy tak zaczynała mówić o pogodnym dniu, w którym razem z państwem
Lilienthal wybrała się na wieżę Ratusza, gdy tak mówiła, jakimi to ulicami można
dojść na „Langermarkt”, zdawało mi się, że widzę ruch dłoni w siatkowej rękawiczce,
lekki ruch dłoni, zgarniającej fałdy sukni przy wchodzeniu na kamienny stopień, że
słyszę stukotanie obcasów na granitowych schodach, że słowo po słowie, krok po
kroku – panna Esther, Andrzej, państwo Lilienthal i ja – zaczynamy wchodzić
wąskim, gotyckim korytarzem na ceglaną wieżę Ratusza, a w dole pod nami pięknie
świecą w słońcu czerwone dachy rynku. Gdy zaś byliśmy już na samym szczycie i
panna Esther otwierała dębowe drzwi na galeryjkę biegnącą wokół miedzianego
hełmu wieży ze złotym posągiem króla, musieliśmy mrużyć oczy od słonecznego
blasku, tak jasne było niebo nad miastem…
I naraz znikał gdzieś pan Lilienthal, który wyciągniętą ręką pokazywał nam swój
niedaleki dom koło kościoła, znikała gdzieś pani Lilienthal, która przez teatralną
lornetkę wypatrywała czegoś na wyspie po drugiej stronie rzeki, naraz całe to
niedzielne towarzystwo w białych sukniach i kapeluszach z panamy, wspinające się
razem ze mną, Andrzejem i panną Esther na wieżę Ratusza, znikało jak zdmuchnięte.
Teraz byłem tu sam, wysoko, na kamiennej galerii wieży, z panną Esther – nawet
Andrzej gdzieś zniknął – a panna Esther tylko osłania ramiona szalem z
seledynowego batiku przed wiatrem wiejącym od morza i nic nie mówi, bo co tu
mówić, skoro widać wszystko…
I gdyśmy tak z wysoka patrzyli na miasto, słowa dobiegające zza uchylonych drzwi
układały się w holendersko-gotycki pejzaż, który znałem z fotografii. Wieża
„Marienkirche”, posępna jak człowiek w kapturze, rzucała długi cień na dachy
domów wokół rynku. Panna Esther wyciągała rękę w stronę przedmieść, a pod jej
palcami, jak pod palcami sztukmistrza, zaczynały wyrastać jedna po drugiej dalekie,
ceglano-kamienne budowle, których nazwy zostały starannie wypisane zielonym
atramentem na odwrocie zdjęć „Bertelssohna”. Brama Wyżynna, ceglastoczerwone
koszary cesarskie na Bischofsbergu, dworzec ze skrzydlatym kołem na szczycie
wieży, piękny, niderlandzki dworzec, z którego można dojechać do Berlina, Thorn i
Warszawy, a nawet jeszcze dalej.
A potem nad miasto, na które patrzyliśmy z wysoka, nadciągała ciemna chmura,
szybka ulewa od strony fortów posypywała jezdnie wilgotnym szkliwem, sepiowy
cień schodzący ze wzgórz nakrywał jedną dzielnicę po drugiej, gasła ciepła czerwień
dachów, powieki stawały się coraz cięższe, oddech wolniejszy, a gdy otwierałem
oczy, było już dobrze po siódmej, słońce stało nad zieloną kopułą św. Barbary, od
strony Wielkiej i Marszałkowskiej dobiegał turkot wozów, a w pokoju, w którym
Andrzej wczoraj siedział na dywanie naprzeciw panny Esther, krzątała się już,
postukując szczotką, Janka i tylko na stole nakrytym białym obrusem, jak wczoraj,
obok wazonu ze świeżo ściętymi daliami leżała wachlarzowato rozrzucona talia
petersburskich kart.
Przymierzanie sukien
A któregoś popołudnia zaszliśmy do Hersego.
Wielkie drzwi ze złoconą nazwą. Subiekt, który podbiegając w ukłonach wyjął
parasolkę z jej rąk: „Zechciejcie państwo łaskawie chwilę zaczekać…” A potem
monsieur Lagrande, o którym pisano nawet w „Kłosach”, z oszklonych szaf zaczął
wyjmować z czułą zręcznością upierścienionych palców coraz to nowe suknie, jakby
na światło dzienne z ciemnej studni wywlekał połyskliwe wodorosty – seledynowe,
lazurowe, purpurowe. Pytała mnie: „Panie Aleksandrze, a co pan myśli o tej? A ta?
Nie za ciemna?” I brała każdą w palce, sprawdzając kruchość jedwabiu, miękkość
organdyny, śliską jędrność satyn, a suknie, uniesione w rękach monsieur Lagrande’a,
wstrząśnięte mocnym ruchem, rozjaśniały się świeżymi barwami niczym lekkie
pióropusze rozpryśnięte w obłok gazy. Subiekci zwabieni jej urodą, uwijali się wokół
nas bezszelestnie, podsuwając białe, złote i czerwone okrągłe pudła z firmowymi
znakami „Urania”, „Astra”, „Vienna”, z których bez pośpiechu wyjmowała wielkie
kapelusze podobne do nastroszonych dalii, a lustra ustawione pod ścianami z
namiętną starannością powtarzały każdy jej ruch, każde przechylenie głowy, każdy
błysk kolczyków przy upinaniu woalki.
Czekała na moje rady? Tu, wśród tych luster, które mówiły jej wszystko? Ciemny,
obsypany cekinami jedwab, który przyłożyła do piersi, wygładzając palcami
marszczenia i koronki, pięknie grał z barwą jej oczu, czyż jednak śnieżna jasność
sukni z angielskiej tafty nie grałaby równie pięknie z połyskiem czarnych włosów
upiętych w lekką, wysoką koronę? Rady? Jakież tu dawać rady?
A ona wahała się, czy już coś kupić, czy raczej, pozorując głęboki namysł nad
wstążkami i koronkami, bawić się jeszcze tą chwilą, gdy serce jeszcze nie wie, co
wybrać: lekką organdynę, czy ciężki flausz, śliski jedwab, czy ziarnisty brokat, tak
pięknie grający pod dłonią, gdy się go czule przesypuje w palcach jak złoty piasek!
„Radziłbym rozważyć, czy nie warto byłoby…” – z dyskrecją zaufanego przyjaciela
domu monsieur Lagrande podsuwał coraz to nowe szmaragdowe zielenie i puszyste
biele, które ze zręcznością magika jednym wstrząśnieniem rozwiewał w
wachlarzowatą strugę fałd i koronek, a suknia, uniesiona w świetle, poddawała się
temu falowaniu z miękką swobodą, odsłaniając lśnieniami haftów wszystkie swoje
zalety. „Wezmę chyba tę…” – Panna Esther rozdmuchiwała rąbek batikowej jasności,
który mienił się naszytymi koralikami, a ja chłonąłem tę grę łapczywej ciekawości i
uprzejmie skrywanego rozczarowania, skrzącą się w jej zmrużonych oczach. Ach, te
barwy, zapachy i szelesty, z którymi serce – spłoszone i szczęśliwe – nie wiedziało co
począć. „Tak – palce panny Esther wygładzały jasny materiał – właśnie takiej
szukałam”. Suknia, na którą padł wybór, mieniła się w rękach pana Lagrande’a
pawimi odcieniami chłodnego błękitu. Cienkie ramiączka, nad gorsem róża, a w dole,
na samej krawędzi lejącego się śliskimi fałdami jedwabiu, śnieżna koronka.
A wieczorem…
Dom był pusty. Z niedomkniętą książką w palcach, którą pożyczył mi Jan (Charles
Darwin, O powstawaniu gatunków), stałem przy oknie w swoim pokoju na piętrze,
patrząc w przedwieczorne niebo, na którym smużyły się postrzępione, karminowe
obłoki. Na Nowogrodzkiej nikogo. Mokra jezdnia. Za szybą motyl bezszelestnie
trzepotał skrzydełkami. Nieruchome drzewa. Żadnego wiatru. Cisza.
Potem stuk. Kroki? Uchyliłem drzwi. Na schodach ukazała się najpierw panna
Esther, za nią szły panna Hirsz i panna Dałkowska. W rękach okrągłe tekturowe
pudła, przewiązane wstążkami. „Więc myślicie – powiedziała panna Esther, gdy
weszły na półpiętro – że to, co on pisze o Wagnerze, jest niesprawiedliwe?”
„Oczywiście, że niesprawiedliwe – panna Hirsz wydęła leciutko wargi – ale dajmy
temu spokój. Są rzeczy ważniejsze…” Po czym roześmiały się wszystkie.
Wchodząc do pokoju panny Esther, nie domknęły drzwi. Smuga słonecznego
światła przecięła korytarz. W jasnej szparze ruch cieni, śmiech?
Zaczęły przymierzać suknie? Ruch rąk? Uniesiona dłoń? Biel obnażonego łokcia?
Przed okrągłym lustrem orzechowej szafy pomagały sobie odpiąć ramiączka,
otworzyć haftki na plecach, rozpiąć guziki na karku, rozsupłać związane w kokardę
sznurówki gorsetu, a suknie zsuwały się z ich ramion i bioder na podłogę,
rozpływając się jasnymi falbanami na ciemnym dywanie.
I ten śliski szmer satyny zsuwanej z ramion. I szmer batystu ściąganego przez
głowę. Dlaczego – myślałem ze ściśniętym gardłem – dlaczego są takie tylko wtedy,
gdy są same? Dlaczego wszystko w nich gaśnie w chwili, gdy tylko pojawi się przy
nich mężczyzna? Lecz teraz – niewidoczny, ukryty w cieniach korytarza – czułem, że
są prawdziwe. Teraz, okręcając się przed lustrem w nowych, szeleszczących sukniach
od Hersego i Marianiego, były tylko dla siebie, żaden mężczyzna nie był im do
niczego potrzebny, teraz cieszyły się, że jedwab tak dobrze leży na biodrach, że
korale tak dobrze pasują do cery, że włosy trzeba podpiąć trochę wyżej, zobacz, tak
będzie lepiej? podaj grzebień, och, nie, nie ten, ale różę przypnij trochę niżej, w
ciemnym ci bardzo dobrze, naprawdę? no pewnie, ale tu z dołu musisz trochę
podpiąć, o tak, teraz dobrze, a buty do tego jakie będą najlepsze? te białe? nie, weź te
bordowe, ale sznurówka biała?…
Cofnąłem się do pokoju, przymykając drzwi. Czułem, że wystarczy tylko, bym
wyszedł na korytarz, by usłyszały moje kroki, a rozwieje się wszystko. Stałem więc w
milczeniu z ręką na klamce, chłonąc tę grę miękkich, stłumionych szelestów, które
wśród wybuchów śmiechu z powietrzną lekkością przesypywały się w jej pokoju i
czułem radość, że widzę coś, co nie było przeznaczone dla niczyich oczu, a co miało w
sobie uzdrawiającą moc nienaruszonej tajemnicy. Lecz przecież to nie mogło trwać
wiecznie, takie stanie z ręką na klamce, przecież musiałem kiedyś otworzyć drzwi i
wyjść stąd, bo to było głupie tak stać, słuchać i patrzeć, kiedy one myślą, że w domu
nie ma nikogo.
Przysunąłem ucho do drzwi. Cisza? Zeszły na dół? Ale tak bezszelestnie? Żadnych
kroków?
Wyjrzałem, by zobaczyć, co dzieje się na korytarzu – a one wybuchnęły śmiechem:
„Oj, nieładnie panie Aleksandrze, nieładnie, a nie wstyd panu?” Stały przede mną,
roześmiane, w ogniach i połyskach uroczystych sukien,” tak ładne i swobodne,
szeleszczące tiulami i wstążkami z tafty, że czując, jak serce wzbiera mi radością,
wziąłem je pod ręce i dołączając swój śmiech do ich śmiechu, poprowadziłem
majestatycznie ku schodom wiodącym do salonu, jak wodzirej na balu w Resursie.
Brakowało tylko muzyki! Lecz nic to! Zanuciliśmy cichutko arię z Carmen, z
żartobliwym kołysaniem krocząc w jej rytm, a tam, w dole brzęk otwieranych drzwi:
ojciec z Andrzejem? Prowadziłem więc pannę Esther, pannę Hirsz i pannę Dałkowską
krok za krokiem ku schodom do salonu, a ojciec, nie zdjąwszy nawet płaszcza,
podszedł do schodów i ujrzawszy nas w górze powitał okrzykami zachwytu,
składając na piersiach ręce pięknym gestem tureckiego księcia z opery Vistariego.
A potem oklaski! To Andrzej klaskał z całych sił, mrużąc oczy z zachwytu, jakby
patrzył w trzy zbliżające się słońca.
2. Cerkiew na Placu Saskim
Mitteleuropa
Świat w deszczu odsłaniał swoje wstydliwe liszaje i blizny, za szybą rozpływały się
kontury domów z naprzeciwka, w zastygłych chmurach nad kopułą św. Barbary
żarzyło się żółtawe słońce, tak słabe, jakby za chwilę miało zgasnąć. W takie godziny
– bezwietrzne, ciemne od szarej wilgoci – serce daremnie zwraca się ku jaśniejszym
pamiątkom życia, traci wiarę, że to, co zdarzyło się kiedyś, można jeszcze naprawić.
Dworce, na których przesiadałem się z pociągu na pociąg. Ciemne rzeki pod mostami,
na które patrzyłem z okna przedziału. Zamglone niemieckie równiny. Mazowieckie
pola moknące w kapuśniaczku. Mokre ulice w Wiedniu. Śliskie, kamienne płyty placu
przed katedrą w Kolonii. Woda stojąca w rowach pod Grójcem. Tłusto połyskujący
bruk przed ratuszem w Heidelbergu.
Mitteleuropa…
Jak to mawiał Jan? „Przecież nic nas nie potrafi nasycić. To może być dowód, że
istnieje inny świat. Bo dusza rwie się zawsze tam, gdzie nas nie ma. Ten świat jej nie
smakuje”. Patrząc z okna na czarne od wilgoci drzewa, na szarą fasadę domu
Jesionowskich, na mokry bruk Nowogrodzkiej, na nieruchome chmury nad kopułą
św. Barbary, pragnąłem tylko jednego: nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć niczego, a
równocześnie – i było to wrażenie nieodparte – równocześnie czułem, że ten świat,
ten świat, na który patrzę z okna, nie mógł zostać wymyślony lepiej, że to jest
trafione w dziesiątkę. Jakże to wszystko dobrze wymyślone – mówił we mnie jeden
głos, który przynosił obietnicę spokoju. – Jakże to wszystko podle wymyślone –
dopowiadał drugi, i te dwa głosy, kłócące się pod sercem, wtrącały duszę w złą
melancholię.
Pamiętałem te chwile z dzieciństwa, gdy rano, przeskakując po kilka stopni,
uderzony blaskiem wysokiego nieba, chłodną grą cieni na piasku, szklanym odbiciem
błękitu w kałużach, zdyszany, szczęśliwy, strącając otwartą dłonią zimne krople
nocnego deszczu z nachylonych nad ścieżką gałązek bzu, wybiegałem z domu na
pustą jeszcze ulicę. Lecz w jakiej chwili życie przełamuje się w nas i to, co dotąd
radowało, przestaje cieszyć?
„Panie Czesławie, Europa to nie jest dobre miejsce – mówił do ojca młody Erwin,
kuzyn pana Salzmanna, który zaszedł do nas przed szóstą z wekslami od Reimitzów.
– Stąd trzeba uciekać jak najszybciej się da! New York, Chicago, Kanada – pan Erwin
strzelał palcami – tam jest życie, a tu? Jechał pan kiedy koleją z Berlina do Hamburga?
Albo z Łodzi do Posen? Pamięta pan, co widać za oknem? Europa to są, panie, piachy,
krzaki i deszcz. I jakże tu w takiej wilgoci żyć? A dusza spragniona woła: Słońca!
Słońca! Słońca!”
Za oknem salonu, w którym siedzieliśmy, dogasał szarzejący w strugach deszczu
świat, ciemniały w mżawce balkony i gipsowe sztukaterie, krople bębniły po
parapecie, a każde uderzenie potwierdzało, że pan Erwin ma rację, po stokroć ma
rację.
Tak było wczoraj.
Lecz teraz?
Teraz pod mokrym niebem Mitteleuropy szła obok mnie Nowogrodzką, mżył
deszcz, widziałem jej profil uskrzydlony woalką. Na Wielkiej, w którą skręciliśmy, w
oknach nowych kamienic lśniło wilgotnym blaskiem odbite niebo, świeżo
wymalowane szyldy płonęły czerwienią i złotem, patrzyłem na czyste szkło wystaw,
na gipsowe girlandy nad bramami i wiedziałem, że to wszystko dla niej, że wszystko
to po to tylko, by ucieszyć jej oczy, choć w Resursie pan Gerszon mówił do ojca, że w
Petersburgu złoto „obłędnie” poszło w górę, więc wszyscy budują w Warszawie jak
opętani. Szliśmy w stronę poczty, potem skręcaliśmy we Wspólną, przebiegaliśmy
przez jezdnię, by zdążyć przed furgonem z beczkami wina, a w oknach kwiaciarni po
drugiej stronie ulicy już pieniły się dalie, piękne, białe, strzępiaste dalie, które dzień
wcześniej – wiedziałem to – ścięto właśnie dla niej w ogrodach pod Rembertowem.
Z dłonią w irchowej rękawiczce wciśniętą pod moją pachę, mówiła o Wiedniu, ze
śmiechem rzucała nazwiska: pan Horovitz z Kaertnerstrasse, którego uczyła
francuskiego; pani Gross, u której kupowała kapelusze; pan Grieshaber, u którego
zamawiała książki. Nic mi to wszystko nie mówiło, lecz cóż z tego, serce napełniała
radość, jakbym był dopuszczany do największych tajemnic. Mówiła o Luwrze, bardzo
chwaliła paryskie ogrody, śmiała się na wspomnienie spotkania z przyjaciółką, kiedy
to jadąc z Frankfurtu do Wiednia wpadła na nią niespodzianie przed ratuszem w
Heidelbergu. „Widzi pan, jak to jest? Przecież byłam w Heidelbergu wtedy, kiedy i
pan tam był. Może nawet dotknęliśmy się w tłumie rękawami płaszczy! Wyobraża
pan to sobie? Przecież to możliwe, prawda? I pomyśleć, byliśmy tam obok siebie i o
niczym nie wiedzieliśmy!” Znajomi ojca, mijając nas, uchylali kapelusza, zdziwieni jej
urodą. Zaróżowione policzki. Usta o ciemnym odcieniu. Wąziutkie brwi. Jasna szyja
nad czarną koronką. „Więc myśli pan, że Wagner wydłuża te swoje uwertury ponad
miarę? Ale przecież w tym właśnie cały smak!”
Na Pięknej, u Majewskiego, rozwieszone w głębi sklepu zegary wydzwaniały tę
samą godzinę, u Rosenthala lśniło wytworne srebro, patrzyła z zabawną, trochę
udawaną łapczywością na kapelusze z rafii, bransoletki z malachitu, naszyjniki z
bursztynu, szarfy i wstążki, a gdy tak przechodziliśmy od wystawy do wystawy, gdy
tak przez szybę patrzyliśmy na złocone tarcze zegarów firmy Patek i biżuterię firmy
Jenssen, tam, gdzieś daleko, we mgłach, pod ciemnym, północnym niebem,
niemieckie pancerniki z wolna wpływały do Kattegatu po to tylko, by indyjska
bawełna mogła spokojnie dotrzeć w ładowniach parowców kompanii przewozowej
Arensa do portowego nabrzeża w dalekim mieście Königsberg, gdzie czekały już na
nią furgony z tkalni Scheiblera, które o trzeciej, załadowane pod wierzch belami
miękkiego materiału, ruszały z powrotem do Łodzi.
Przechodziliśmy nieśpiesznie na drugą stronę ulicy, płosząc stadko gołębi z
trawnika, ze śmiechem zaglądaliśmy do studni na skwerze, w której obok ciemnych
odbić naszych pochylonych głów kołysało się żółtozielone słońce, a tam, w
szwalniach Scheiblera, Weyraucha, Chaima Mendla Wintera, w manufakturze
żyrardowskiej „Hille i Dietrich”, w składzie tkanin bawełnianych Silbersteina, w
fabryce tkanin wełnianych Meyera, w składach Lingena, Heinzla, Kindermanna,
Geyera, jedna suknia po drugiej sfruwały z wysokich wieszaków, zdejmowane
zręcznie przez asystentów długim kijem o rozwidlonym końcu, po czym miękko
spadały na dno skrzyni, którą potem ładowano do pociągu z tablicą „Łódź-
Warszawa”, by już nazajutrz mogły trafić do sklepu na Wilczej, gdzie panna Esther
lubiła zaglądać w piątki i środy, by cieszyć palce dotykiem nowiutkiego materiału.
Wracaliśmy na Nowogrodzką, mijaliśmy sklep kolonialny, wchodziliśmy do cukierni,
a tam, pod wysokim słońcem, na stacjach przeładunkowych w Czeremoszy i
Brzozach, strumień ukraińskiej pszenicy, lekki, dymiący złotym kurzem strumień
pszenicy gold, szumiący pod drewnianymi szuflami ładowaczy, płynął w stronę
granicy, mijał mosty i przejazdy, komory celne i towarowe rampy, by nagle, jak za
dotknięciem różdżki Merlina, zmienić się w chrupiącą bułeczkę, którą rano, przy
śniadaniu, rozkrawała nożem, smarując świeży miąższ konfiturą ze złotych gruszek.
I to pobrzękiwanie rubli, marek, funtów i dolarów, cała ta muzyka giełd w
Amsterdamie i Londynie, gra kursów w Berlinie, Wiedniu i Petersburgu, maszty
okrętów i dzwonienie kas! Szliśmy Nowogrodzką pod mokrym niebem Mitteleuropy,
gołębie przelatywały nad balkonami, a ja wiedziałem, że wszystko to dla niej, że
wszystko to zmierza ku temu pokojowi na piętrze na Nowogrodzkiej 44, ku temu
jasnemu pokojowi z tapetą w kwiaty irysów, w którym wczoraj przed okrągłym
lustrem orzechowej szafy przymierzała białą suknię od Hersego, upinała włosy pod
szyldkretowym grzebieniem i ścierała palcem mgiełkę oddechu ze szkła, gdy
poprawiając usta czerwoną kredką, zbyt blisko przysunęła twarz do zimnej tafli.
Rzeczy krążyły wokół niej, szukały dojścia do jej palców, chciały podobać się jej
oczom. Zawiłe ekonomie, zjadliwe dyplomatyki, kryzysy na giełdach w Wiedniu i
Budapeszcie, tajne transakcje budzące odrazę szelestem banknotów i chytrością
serca, wszystko to rozbłyskiwało słonecznym sensem, gdy tak rano, koło dziesiątej,
schodziła po schodach szeleszcząc suknią, którą kupiła wczoraj, i tylko kiwała z
uśmiechem głową, gdy matka, zatrzymując się w korytarzu, z uznaniem rzucała:
„Bardzo piękna suknia, panno Esther. Czy to nie od Hersego?” – „Już dawno miałam
na nią ochotę” – odpowiadała panna Esther, a gdy tak odpowiadała, gdy tak schodząc
po schodach, rzucała te ciepłe, niedbałe słowa, wszystko nabierało słonecznego
sensu: spory w rządzie niemieckim, niepokój o przyszłość dynastii w Petersburgu,
pożary i epidemie koło Kazania, o których doniósł właśnie „Kurier”, wielka katastrofa
kolejowa pod Nantes, w której podczas podróży z Londynu zginął – jak pisano w
„Kłosach” – sam ambasador Francji, a nawet morderstwo córek, jakiego dopuścił się
przed tygodniem Dionizy Kąkol we wsi Ruczaj koło Skierniewic. Gdy tak schodziła po
schodach, unosząc w palcach suknię, gdy podchodziła do mnie z wyciągniętą na
powitanie dłonią, gdy pytała: „Chyba nie czekał pan zbyt długo?” – wszystko
rozbłyskiwało słonecznym sensem, chociaż – jak głosili rosyjscy prorocy z
Petersburga, o których mówił czasem Jan – koniec świata był już blisko. Nawet
nieznany Francuz Eiffel, o którym pisano w „Revue de Deux Mondes”, budował
żelazną wieżę nad Sekwaną po to tylko, by któregoś dnia – miało to zdarzyć się we
wtorek albo w piątek – pewna kobieta z dalekiego, leżącego na krańcach świata
miasta nad zimnym morzem, spacerująca z białą parasolką koło Luwru, mogła kupić
u bukinisty pocztówkę z widokiem stalowej konstrukcji, a potem kartkę podpisaną
niebieskim atramentem: „Esther Simmel” wrzucić do żółtej skrzynki pocztowej na
bulwarze kolo Pont Neuf.
Chwila wyjęta z życia
„…A wieczory? – list od Jana przyszedł na adres Rohnstrasse 18 w piątek ze
stemplem Petersburga, gdzie Jan odbywał praktykę w Instytucie Fizjologicznym na
Newskim Prospekcie u samego Kierżencewa. – Pytasz o wieczory na Nowogrodzkiej?
Czy je pamiętam? – Pismo Jana było równe, pięknie wiło się długimi liniami na
papierze firmowym ze znakiem hotelu «Kołokoł» – Dobry Boże! Kto bywał u was?
Więc zaraz… Najpierw – Salzmannowie z córką Violą. Potem – Erwin Holzer,
siostrzeniec pana Salzmanna. Bracia Zalewscy. Drozdowiczowie z synem? Pan
Howzan? Radca Mehlers? Chyba o nikim nie zapomniałem, prawda?
Przed bramą dorożki, płaszcze, jasne peleryny z sobolim kołnierzem, narzutki od
Hersego, no i kapelusze, kapelusze, pióra na kapeluszach i to jakie! I jeszcze te
sztuczne wiśnie na rondzie, którymi – pamiętasz jak sobie żartowaliśmy? – chciała
nas oczarować panna Ostaszewska!
A potem stół nakryty białym obrusem, nalewka ze śliwek, wino sewastopolskie,
śledziki, grzybki, kutia z ryżu, bliny i kisiel, kwas z miodem i chrzanem, mors
rabarbarowy, mors żurawinowy, pierożki z jabłkami! No i te pomarańcze z
ponacinaną gwiaździście skórką, ułożone w porcelanowej łódce, pięknie spiętrzone
w wiklinowym koszu! Mosiężny świecznik stanął na kominku, bo panna Esther
lubiła, by płomyki odbijały się w lustrze. Pianino powędrowało z kąta przy drzwiach
pod okno, bo panna Esther lubiła, gdy napis Pianoforte złocił się w świetle dnia.
A tamten wieczór? Masz rację, przyszedłem trochę za wcześnie. Gdy wszedłem do
salonu, panna Esther stała pod oknem trzymając w palcach zasłonę. Odwróciła się:
‘Ach, to pan, panie Janie. Tyle mi o panu opowiadał Aleksander. Medycyna – piękne
zajęcie. Bardzo dobrze, że pan jest, bo trzeba nam właśnie kogoś do pomocy. Panie
Aleksandrze, Andrzeju, poproście naszego gościa, by nam pomógł te zasłony trochę
podpiąć. O, tak’. – odeszła parę kroków od okna, by sprawdzić efekt – ‘Teraz lepiej?’ I
bez żadnych ceregieli biorąc mnie pod pachę, poprowadziła ku wnęce, gdzie stało
pianino: ‘A może byśmy tak jeszcze i to trochę przesunęli? O, tam, pod konsolę? Co
pan o tym myśli? I poprawcie te kwiaty! No, już! Szybko! Zaraz będą wszyscy!’
Ustawialiśmy krzesła w półkole, w kominku płonął ogień. I jakże tu nie pamiętać
takiego wieczoru? Zapach ognia, irysy, mocny aromat róż. I ta suknia z jasnego
jedwabiu; falbany, to przysłaniające, to odsłaniające czubki butów, jasna szyja,
kolczyki, odsłonięte ramiona… Patrząc na nią czułem się jak po szklaneczce
czerwonego Vercorsi.
Przed samą ósmą wyszła z pokoju, by poprawić włosy, a ty, stojąc pod oknem z
Schubertem w palcach, przez uchylone drzwi patrzyłeś, jak podchodzi do lustra w
korytarzu, przechyla głowę, zbiera lewą dłonią pukle, podpina wyjętą z ust szpilką,
potem przygładza włosy na skroniach i poślinionym palcem przeciąga po brwiach,
żeby ładnie ściemniały. Andrzej wkładając świeże kwiaty do greckiej wazy, udawał,
że nie widzi, a Ty – dobrze pamiętam! – wciąż patrzyłeś w te uchylone drzwi.
Och, Aleksandrze, Aleksandrze! Odwróciła się od lustra, wasze spojrzenia spotkały
się na moment, przymknęła powieki, jakby coś odgadła, potem wróciła do pokoju z
tym łabędzim (cóż za słowo!) szelestem białej sukni z koronkami: ‘No i jak się wam
podoba teraz salon? Słyszeliście, kto ma być dzisiaj?’ A ty? Wyglądałeś tak, jakbyś
pragnął tylko jednego: żeby wreszcie zamknęła pianino i obracając się ku tobie,
powiedziała: ‘Ach, panie Aleksandrze, już mi się to wszystko znudziło. A może byśmy
tak zostawili tych naszych wszystkich kochanych nudziarzy i poszli na spacer do
Ogrodu Saskiego? Widział pan, jaki to dzisiaj księżyc wschodzi nad Pragą?’ Z jakąż to
czułą zawziętością wziąłeś z jej rąk zapałki i pozapalałeś jedną po drugiej świece w
lichtarzu nad kominkiem, osłaniając każdy płomyk otwartą dłonią, jakby w salonie
hulał syberyjski wiatr!
A potem? Wiesz, ilekroć mi tu w Petersburgu źle, to sobie myślę o Waszym domu.
Potem stary Elsner zasiadał do pianina, pani Merle, która właśnie przybyła prosto ze
Lwowa, gdzie miała – o czym oczywiście nie omieszkała wszystkim przypomnieć –
benefis w «Astrei», śpiewała cygańskie romanse. Gdy zaś dźwięki pianina ucichły,
panna Esther podchodziła do każdego z gości. Jakże ją cieszyły – pamiętasz? – te
chwile zażenowania, gdy nieznajomi zaczynali rozmowę z piękną nadzieją, że odtąd
zawsze już będą mieli dla siebie tylko dobre uczucia. Każdy był dla niej obietnicą
przyjaźni, która mogła się spełnić, bo – pamiętasz, jak to kiedyś powiedziała? –
dlaczegóż niby to, co dobre, nie miałoby się spełniać? I te jej słowa: ‘Jak się cieszę, że
państwo znaleźli czas…’ albo: ‘Jakiż to żal, że tak długo pana nie widzieliśmy. Niechże
to będzie ostatni raz’… Zwykłe słowa, najzwyklejsze – ale brzmienie głosu! Jakżesz
ona bystro wyczuwała skryte nieprzyjaźnie! Toż zawsze wybierała właśnie tych, co
się na siebie boczą! Łagodnie zmuszała do podawania rąk, choć pewnie nazajutrz, w
kantorach, urzędach i sklepach, gdzie – jak to u nas – toczyły się zwykłe wojny na
ruble i weksle, wszystko wracało do dawnego stanu.
A gdy tak wędrując wśród gości, gdy tak śmiejąc się, to tu, to tam rzucała miłe
słowo, ci, którzy, byli wiecznie skłóceni, zawierali rozejm, może tylko na kwadrans,
może na godzinę, ale jakże tu nie cieszyć się tą chwilą wyjętą z życia, gdy obce losy
splatają się nagle bez trudu, a słowa stają się tak łatwe, że zawsze trafiają w sedno!
I ten jej szept żartobliwie karcący, gdy podeszła do ciebie z wachlarzem: – ‘Panie
Aleksandrze, jakże tak można zaniedbywać gości? Pani Zalewska nie śmieje się tak
jak zwykle – niechże pan z nią zatańczy! No, szybko!’ A za chwilę: ‘Widzi pan? Pan
Karol jakiś nieswój. Niechże pan podejdzie i zamieni choć parę słów.’ Och, te
rozjaśnienia oczu, gdy przechodziła wśród gości (‘jak tchnienie wiatru znad Capri’–
mawiał – pamiętasz? – nasz stary Elsner), gdy z uniesioną w palcach suknią sadowiła
się w fotelu i poprawiając ułożenie falban, czekała, aż goście zajmą miejsca przy
okrągłym stoliku pod oknem, by mówić o stepach koło Kazania i o wielkiej Wołdze,
skąd właśnie wrócili, albo o Bretanii i malarzu Cézanne, którego obrazy widzieli
niedawno w paryskim Salonie. ‘Panie Aleksandrze – kiwała na Ciebie wachlarzem. –
STEFAN CHWIN Esther Wydawnictwo TYTUŁ Gdańsk
Nowogrodzka 44 Pociąg odjeżdżał dopiero wieczorem, więc patrząc na kamienice przed dworcem, pomyślał, czy by nie zajść na Nowogrodzką pod ten dom, o którym tyle mówiła mu matka. Na wielkich planszach, ustawionych przed Pałacem Kultury, słynna niemiecka modelka reklamowała nowe francuskie auto. Za szybą wystawy, którą minął, polski prezydent w niebieskim garniturze przemawiał bezgłośnie z telewizyjnego ekranu do fotografii kowboja z papierosem Marlboro przyklejonym do warg. Flagi „Solidarności” wisiały na dworcu. Gdy stanął przy gmachu poczty przed żółtą kamienicą z żelaznymi balkonami, mżył deszcz. Nigdy tu jeszcze nie był. Lecz nagle, jak echo z odległego czasu, powróciły tamte słowa i obrazy. Blask mahoniu, mosiądzu, kryształowych naczyń, szelest sukien z mieniącego się jedwabiu. Dawna Warszawa, Warszawa, którą Celińscy opuścili po Powstaniu, by wyjechać do miasta nad zimną zatoką, gdzie się później urodził… „Resursa”, „sklep kolonialny na Koszykowej”, „Saski Ogród”, „u Hersego”, „panny sklepowe” „portiery”, „oficyna”, „pokoje od frontu”. Ileż to razy słyszał te słowa w dzieciństwie! Gdy w letnie dni, wracając z plaży do oliwskiego mieszkania, zdyszany, szczęśliwy, wbiegał pędem po schodach, by podzielić się ze wszystkimi radością słonecznej pogody, miał w głowie Żuraw, Katedrę, Motławę, Ratusz, pamiętał każdy zatarty napis na Wyspie Spichrzów i na ruinach ulicy „Breitgasse”, to był jego świat: ceglastoczerwony, z czarnymi liniami gotyku, z pruskim murem pod niespokojnymi nawisami bluszczu, a tu – w tych słowach, wypowiadanych z taką czułością przez babcię Celińską, drżała jakaś niepojęta, tajona, ostrożna radość serc, które wbrew wszystkiemu chciały – choćby na chwilę tylko. – powrócić tam, do tamtej, dawnej Warszawy, która, choć minęła bezpowrotnie, wciąż nie przestawała świecić żywym blaskiem, do tamtej dawnej, dobrej epoki, której znakiem była tajemnicza „ulica Nowogrodzka”, gdzie dziadek – jak mówiła babcia Celińska – po przyjeździe z Odessy kupił siedmiopokojowe mieszkanie pod numerem 44, bo dostawy zboża dla wojska sypnęły złotem i można było sobie pozwolić na wszystko. Te słowa, dobiegające z pokoju, z kuchni, z ogrodu, słyszane na spacerach, wypowiadane zawsze z takim ciepłem, szybko ulatywały z pamięci, któż by sobie tam nimi głowę zaprzątał, gdy na dnie źrenic Żuraw, Katedra, Park, kościół Cystersów, plaża między Oliwą a Sopotem, lecz teraz, gdy tak stojąc przed wielką kamienicą z numerem 44 nad bramą, patrzył na żółtą fasadę z żelaznymi balkonami, te słowa, tak łatwo zapominane, znów zaczęły odżywać, obrastając widokami dawnych ulic, które znał tylko z nazwy, wystaw jasnych od światła gazowych lamp, dorożek z nastawioną budą, kolejowych mostów nad ciemną rzeką i wielkiej, kamiennej przestrzeni placu między teatrem a cerkwią… Od strony Marszałkowskiej huczało miasto. Brama pod numerem 44 – zamknięta, wahał się, czy nie wrócić na dworzec, lecz naraz ciężkie drzwi uchyliły się i dwoje ludzi – pani i pan – zaczęło mocować na frontowej ścianie szyld nowej drukami. Minął ich,
wszedł do sklepionego korytarza, a potem z zadartą głową stanął w głębokiej studni podwórza. Cisza – aż się nie chciało wierzyć, że parę kroków stąd skrzyżowanie Alei z Marszałkowską. Na rynnie gruchały mokre gołębie. Pani podeszła bliżej: „Szuka pan kogoś?” Skłonił się uprzejmie: „Nie, nie szukam, tylko tutaj, w tym domu mieszkali moi bliscy”. Pani popatrzyła na niego trochę z uśmiechem, trochę ze współczuciem: „To może by pan chciał zobaczyć, jak tu wyglądają mieszkania? Bo tyle domów spaliło się w Powstaniu, a tu wszystko jak dawniej”. Jak dawniej? Potem wysoka sień, marmurowe schody, piętro, dębowe drzwi z mlecznymi szybkami, ciężka klamka, światło. W mieszkaniu, do którego weszli, była kancelaria prawnicza. Kończono właśnie pracę. Pani odeszła do swoich zajęć, a on, zostawiony samemu sobie, czując wzbierające wzruszenie powoli poszedł w głąb korytarza. Wszystko – z wyjątkiem mebli, zupełnie nowych, rurkowo-skórzano-niklowych: biurka z komputerami pod kalendarzem firmy Sony – było tu z dawnego czasu. Podłoga z dębowo-hebanowej mozaiki. Zielonokaflowy piec. Wokół żyrandoli wieńce z gipsowych listków. Sztukaterie na suficie. Mosiężne klamki w kwiecisty wzór. Okna pokojów po prawej wychodziły na Nowogrodzką. Nad dachami kamienic po drugiej stronie ulicy widać było zieloną kopułę odbudowanego po wojnie kościoła św. Barbary. Po lewej głębokie podwórze, na którym stał przed chwilą. Więc tamto zdjęcie – pomyślał – tamto zdjęcie z nadrukiem „Foto Atlas – Hoża 17”, które babcia Celińska któregoś wieczoru wyjęła z blaszanego pudełka po kawie „Eduscho” i położyła na stole okrytym szydełkowaną serwetą, więc ten mały pokój po prawej stronie korytarza, ten pokój, z którego widać było teraz zieloną kopułę św. Barbary i ciemny gmach poczty po drugiej stronie Nowogrodzkiej, to mógł być pokój tamtej kobiety z brązowego zdjęcia, której obco brzmiące imię i nazwisko starannie wypisano zielonym atramentem na odwrocie obok słowa „Wien” i zatartej daty „Oktober 189…”? Lecz przecież wtedy poczty na Nowogrodzkiej jeszcze nie było, a ulica nazywała się „Nowogrodskaja”! A potem pomyślał o Aleksandrze. Ciemne zdjęcie, które tamtego wieczoru babcia Celińska wyjęła z blaszanego pudełka po kawie „Eduscho” i położyła na blacie stołu okrytego szydełkowaną serwetą, obok fotografii kobiety z perłową kameą na szyi i włosami upiętymi w wysoką koronę, miało równiutko przycięte faliste brzegi: w wodzie starego stawu w Łazienkach odbija się słońce, wczesna jesień, Aleksander stoi obok dziadka Czesława i Andrzeja z bukietem suchych kasztanowych liści w palcach – młodziutki, pogodny… Któryż to rok? 1899? 1900?
Suknia z Wiednia Tamtego dnia? Tamtego dnia na Nowogrodzką wróciłem parę minut przed piątą. Na stole – kartka. I tylko jedno słowo: „Przyjechała!” Andrzej? Jego pismo? Przecież miała przyjechać w piątek albo w sobotę, wiedeński pociąg trzecia dziesięć, byłaby u nas koło pół do czwartej, tyle trzeba, by dojechać do nas z dworca! Więc serce przyspieszyło. Jest już na górze? W korytarzu na piętrze żarzył się witraż w jasnobłękitne i karminowe kwiaty. Zza szybek od strony Marszałkowskiej dobiegało turkotanie powozów. Zapukałem, ale nie, nic, cisza. Czubkami palców pchnąłem białe drzwi. Ustąpiły miękko. Pokój był pusty. Przymknięte żaluzje. Ciepłe linie słońca na oparciach krzeseł. W głębi zielonej wnęki łóżko z giętego drewna, kupione jeszcze u Zelmera na Hożej, okryte haftowaną kapą z adamaszku, tonęło w miękkim cieniu, trochę podobne do łodzi, czekającej na kogoś we mgle. Z dołu dobiegało spokojne tykanie zegara. Wiatr poruszył liśćmi za oknem, żaluzje pociemniały i wszystko przygasło w złotawym półmroku. Z dłonią na klamce patrzyłem na stół, krzesła, mahoniowy kredens. Po chwili przesiane przez żaluzje światło znów przepłynęło po dywanie miękkimi liniami, słoneczny blask wspinając się na oparcia krzeseł dosięgnął lustra, zielona wnęka rozjaśniła się… Ktoś leżał na łóżku, zupełnie nieruchomy, ciemna postać… Odetchnąłem z ulgą: to była tylko suknia, długa suknia z ciemnego krepdeszynu, niedbale rzucona w poprzek łóżka, czarny rąbek dotykał podłogi, tylko rękaw, lewy rękaw z wąskim mankietem, dziwnie skręcony, zdawał się sięgać gdzieś dalej, poza poduszkę. Rąbek ciemnych falban rozszerzał się pod szyją kwiatowym rozchyleniem – pusty i otwarty. Podszedłem bliżej, machinalnie wyciągając dłoń, by poprawić ułożenie rękawa, lecz gdy dotknąłem połyskliwego, czarno-zielonego materiału – na dole stuknięcie otwieranych drzwi? Matka z Andrzejem wraca od państwa Drozdowskich? Janka z panią Mauer wraca z targowiska na Polnej? Przeszedłem szybko do swojego pokoju. Głos matki: „Aleksandrze! Aleksandrze! Czy jest już Aleksander?” Gdzieś spod podłogi dolatywały stuknięcia talerzy, brzęk płukanych sreber. Strzępki wspomnień pod powiekami. Heidelberg, zimne, dworcowe hale we Frankfurcie, potem biała aula, w której profesor Himmelsfeld miał wykład inauguracyjny, ojciec, który wysiada z wagonu na dworcu kolei wiedeńskiej, dachy katedry św. Stefana, słowa Steinwurzela: „Słuchaj kotku, brak pieniędzy jest legitymacją porządności, pojmujesz?”, szkoła Hermanna Benniego i Anieli Hoene, z której wybiega Janek…
Na korytarzu – kroki. Matka? Gdy otworzyłem drzwi, uśmiechnęła się: „Ach, któż to widział, żeby tak przesypiać całe popołudnie. Ogarnij się trochę i zejdź do nas. Czekamy na ciebie. Musisz się przecież przedstawić pannie Esther…” Więc miała na imię Esther? He razy matka wspominała o niej w listach, tyle razy nazywała ją „panną Simmel”. „Poznałyśmy tu – pisała w styczniu – pannę Simmel, wiesz, tę młodą osobę z Gdańska, o której mówiła nam pani Jędrzejowska, kiedyśmy byli na Praterze. Od razu pomyślałam: Czy nie byłoby dobrze, by ktoś taki zajął się edukacją Andrzeja? Przecie on potrzebuje poprowadzenia ręką mocniejszą, a i wdzięczniejszą niż ręka pana Wąsowicza, którego pedagogiczne talenty są z pewnością niewątpliwe, niemniej maniery pozostawiają niejedno do życzenia. Więc gdy spotkałam ją u Hertzów, pomyślałam sobie…” Wyjąłem z szafy nowe ubranie, to kupione u Arensów na Retzstrasse, gdyśmy z Erichem wędrowali po Heidelbergu, szukając czegoś stosownego na bal korporacji „Cyrkiel i Sowa” i przebrałem się, starannie zapinając guzik po guziku. Miękki krawat. Spinki. Jedwabna chustka. W salonie, jak zza pluszowej zasłony, nieśpiesznie podzwaniały talerze rozstawiane na stole. Ktoś roześmiał się. Potem znów wszystko umilkło. Zszedłem po schodach, wysłanych czerwonym chodnikiem, powoli, nikt nie mógł słyszeć moich kroków Dłoń sunęła po gładkiej poręczy, potem światło kryształowego żyrandola, jasny pokój z seledynową tapetą, duży stół. „No, nareszcie jesteś – matka uśmiechnęła się. – A to – zwróciła się do młodej kobiety w sukni z błękitnej organdyny – to właśnie Aleksander, który przedwczoraj wrócił z Heidelbergu i pewnie – czy mogę mieć taką nadzieję, mój drogi? – uszczęśliwi nas swoją obecnością przez czas dłuższy niż w zeszłym roku”. Nie widziałem jej twarzy. Była obrócona do matki, tylko ten profil z wyraźnie zarysowaną kością policzkową, włosy spięte wysoko, w czarną, lekką koronę, szyldkretowy grzebień, wąski, zielonawy, wetknięty głęboko w sploty. Odwróciła się z uśmiechem, który nie był przeznaczony dla mnie, uniesione kąciki warg, uprzejma uwaga, tylko w oczach coś chłodniejszego, jakieś ściemnienie blasku, białka jasne, prawie niebieskawe. „A więc to pan. – Wyciągnęła rękę. – Już mi pańska matka zdążyła trochę o panu opowiedzieć”. Trzymałem jej dłoń w palcach: „Cieszymy się, że mogła pani do nas przyjechać. Andrzej nie mógł się doczekać”. Spojrzeliśmy w głąb pokoju. Andrzej z piórkiem w palcach udawał, że bawi się z papużką roztrzepotaną w mosiężnej klatce. „Chodź tu do nas” – panna Esther kiwnęła palcem. – No, nie bocz się. Przecież się mnie nie boisz, prawda?” Pokręcił głową i podszedł bliżej: „A czy widziała pani Paryż naprawdę?” Roześmiała się: „Naprawdę”. „I żelazną wieżę Eiffela, też?” „I wieżę też”. „I katedrę, w której mieszkał dzwonnik?” „I katedrę”. „I o wszystkim mi pani opowie?” „O wszystkim, możesz być spokojny”. „No, Andrzeju – włączyła się matka. – Dajmy wreszcie spokój pannie Esther, przecież jest świeżo po podróży. O, jest już ojciec”. Na schodach w sieni słychać było kroki, brzęknęły drzwi. Ojciec miał biały szal zarzucony przez ramię i chryzantemę w klapie. Matka pokręciła głową: „Jakżesz ty
wyglądasz, Czesiu…” Ale ojciec tylko odetchnął głęboko: „Wandeczko, pięć wagonów od Salzmanna! Czy ty pojmujesz, co to znaczy pięć wagonów pszenicy z Odessy, czerwonej pszenicy gold, którą Salzmann kupił od Ihnatiewa i która stoi już na Pradze, na bocznicy u Kornbaumów! Złoto nie pszenica, powiadam ci, perły, bursztyny!” Widać było, że ojciec ma już dobrze w czubie, bo podparł się łokciem o framugę, a lewą nogę oparł na szpicu lakierka. „Niech ojciec z nami siada – ściągnąłem płaszcz z jego ramion. – Salzmann nie ucieknie”. Siadaliśmy wszyscy do stołu, tylko Andrzej zasłaniał dłonią usta. „A temu co tak do śmiechu? – Ojciec wygładzał serwetkę na piersiach. – A genetivus wyrazu ancilla jak brzmi? Hę?” „Ancillae, papo” – Andrzej nie śpiesząc się, sięgnął do kryształowej wazy po kruche ciasteczko. „Brawo” – powiedziała panna Esther. Dopiero w tej chwili ojciec ją dostrzegł: „A więc panna Simmel jest już wśród nas – zmrużył oczy, przypatrując się jej uważnie. – I jakże się udała podróż?” Panna Esther skłoniła głowę: „Przyjechałam trochę wcześniej, niż było umówione, mam jednak nadzieję, że nie sprawię kłopotu…” Jakże się dom odmienił, odkąd zjawiła się ta panna o greckiej urodzie, której suknie szeleściły jak letni deszcz. Niby wszystko szło po dawnemu, a jednak drobne ślady cudzej obecności nienatarczywie burzyły spokój dawnego życia, choć przecież nie działo się nic niezwykłego. Rano w łazience ręka sięgająca po grzebień trafiała na perłową szczotkę z wetkniętą szpilką. Wieczorem na szklanej półce pod lustrem szklił się, jak zgubiona kropla rtęci, kolczyk z akwamarynowym oczkiem i ostrą, miedzianą zapinką. I te nowe zapachy, które nagle przepływały w korytarzu, gdy panna Esther w satynowej sukni przechodziła z pokoju do garderoby, by na haczyku zawiesić płaszcz z puszystym lisem, poprawić na drucianym wieszaku pelerynę z szetlandzkiej wełny czy ustawić na półce purpurowe pudło na kapelusze ze srebrnymi literkami „Urania – Danzig”. W niedzielę koło południa matka uchyliła drzwi: „Może byś pokazał pannie Esther…” „Pójdę z wami!” – Andrzej już sięgał po płaszcz, ale go powstrzymała: „Daj spokój. Niech Aleksander najpierw pokaże pannie Esther Stare Miasto. A ty jeszcze będziesz miał niejedną okazję…” Wyszliśmy koło pierwszej. Było ciepło, jezdnia Marszałkowskiej jeszcze nie obeschła po nocnym deszczu. Wozy i dorożki skręcały w Złotą. Na Zgody sprzedawcy pomarańcz układali owoce w wiklinowych koszach. Pod żaluzjami, które ciężko furkotały w podmuchach ciepłego wiatru, doszliśmy do żwirowanych ścieżek przy kamiennym obelisku z napisem „Saksonskij Sad”. Rozglądała się nieuważnie. „Czuje się pani zmęczona?” – zapytałem, gdyśmy minęli fontannę, za którą wznosiły się kopuły cerkwi. „Och, nie – leciutko wzruszyła ramionami. – Tylko wciąż jeszcze trochę brakuje mi Wiednia”. Minęliśmy teatr, na który rzuciła tylko okiem, choć zadzierając głowę przed kamienną kolumnadą, bardzo chwaliłem talenty Corazziego. Z uwagą obejrzała cerkiew i dzwonnicę. Jej obcasy dźwięcznie stukały na płytach Saskiego Placu, gdyśmy pod ciepłym słońcem powoli obchodzili wielki gmach, oglądając kopuły
złocące się na tle błękitu. Dopiero na Miodowej ożywiła się. Domy po obu stronach ulicy wydały się jej podobne do domów w Dreźnie. „Była pani w Dreźnie?” „Panie Aleksandrze – potrząsnęła moją ręką. – Czy nie dosyć już tego wypytywania?” Zatrzymała się: „Domyślam się, że w Heidelbergu pobiera pan nauki”. „Można to tak nazwać. Jestem na seminarium profesora Himmelsfelda. Budowa mostów, wiadukty, hale dworcowe, kolej podziemna”. Przypatrywała mi się uważnie: „Budowa mostów… Piękne zajęcie. Rzeka, dwa oddalone brzegi, a pan to wszystko łączy jak dłonie kochanków, co o sobie zapomnieli…” Nagle wyciągnęła rękę: „Niech pan spojrzy, ileż tu gołębi!” Podbiegła kilka kroków, płosząc ptaki, które zerwały się trzepotliwą chmurą, potem wyjęła z torebki słodką bułkę, rzucała po kawałku. Okrążyły ją z szumem. „Zupełnie jak w Quartier Latin” – Przechyliła głowę przytrzymując kapelusz, do którego woalka była przypięta srebrną szpilką. – „Niech no pan patrzy, co one robią!” Ptaki mrowiły się wokół sukni, aż musiała je odsuwać czubkiem białego bucika, by otworzyć wąskie przejście wśród roztrzepotanych skrzydeł. Zeszliśmy po schodkach nad wodę. Gdyśmy stanęli na brzegu, podniosła kamyk. „To ładne – spojrzała za rzekę. – że tyle drzew po tamtej stronie. To Wisła?” Kiwnąłem głową. „Myślałam, że jest większa”. Po moście jechał pociąg. Biały dym zakwitł nad taflą wody. Wyciągnęła rękę w stronę zamglonego horyzontu po drugiej stronie rzeki: „A tam daleko – Petersburg?” Kiwnąłem głową. Popatrzyła na mnie dłużej: „Woli pan swój Heidelberg od Paryża?” „Nie byłem w Paryżu”. Rzuciła kamyk w wodę. „Szkoda. Niechże się pan wybierze, jak pan będzie mógł. Warto”. „Więc czemu pani tam nie została?” Patrzyła na taflę rzeki, na której marszczyły się ciemne wiry. „Czasami się wyjeżdża, czasami się zostaje. A miasta wszędzie podobne. I ludzie też. Za dnia weseli, szczęśliwi, mocni, a w nocy zasnąć nie mogą…” Powoli odwróciła głowę. W jej oczach nie było blasku.
1. Karol Beyer Przejażdżka łodzią po Wiśle. XIX wiek
Talia petersburskich kart Słońce – niskie, przecięte wąziutką, siną chmurą – schodziło nad bukowy las za Katedrą, zbliżał się wieczór, cienie sosen i świerków rosnących po drugiej stronie stawu wspięły się na białą ścianę domu, siedzieliśmy na werandzie przy Rhonstrasse 18, patrząc na wieże Katedry, potem matka, nalewając do filiżanek kawę z wysokiego dzbanka, zaczęła mówić o domu rodziny Simmel, a ja wracając myślą do tamtej chwili, w której w pokoju z przysłoniętymi żaluzjami ujrzałem tę ciemną suknię z krepdeszynu rzuconą w poprzek łóżka, pomyślałem: „Jakież to słońce było tamtego dnia…” Listy? Kiedy właściwie dowiedziałem się o listach? Gdy Jan wrócił z Petersburga? Gdy ojciec przyjechał z Odessy? I pora jaka? Wieczór? Ciemny pokój na piętrze? Staliśmy wtedy przy oknie? Staliśmy wtedy przy oknie w pokoju na piętrze, w dole, po mokrej jezdni ulicy Nowogrodzkiej przebiegali spłoszeni deszczem przechodnie, niebo nad kopułą św. Barbary, wysokie, czyste, z wąską zorzą po zachodniej stronie miasta, żarzyło się chłodną czerwienią, jak to zwykle bywa przed zimnym i wietrznym dniem. „Ona co piątek chodzi na pocztę. Na Wspólną” – Andrzej spojrzał na mnie tak, jakby sprawdzał, jakie wrażenie zrobi na mnie ta wiadomość. „Skąd wiesz?” Wzruszył ramionami: „Wiem”. Pokręciłem głową, nie spuszczając go z oka: „Chodzisz za nią?” Odwrócił głowę w stronę okna: „Nieważne”. „Jak to nieważne? Nie powinieneś tego robić”. Przez chwilę milczał, patrząc na gołębie krążące nad kopulą św. Barbary: „Ona chodzi na Wspólną i zawsze pyta, czy jest dla niej list”. Serce zabiło mi szybciej: „I ten list jest?” Skrzywił się: „Nie, nie dostała żadnego listu. Kiedy ona pyta, pan Korbielow tylko rozkłada ręce”. „A ona co wtedy robi?” „Nic nie robi. Wychodzi i wraca do nas na Nowogrodzką”. Dotknąłem jego ramienia: „Nie powinieneś tego robić. To nie twoja sprawa, tak chodzić za kimś”. Pochylił głowę, tak że nie widziałem jego twarzy: „Ale kiedy ona do nas wraca, to płacze”. Wstrzymałem oddech: „Jak to, płacze?” „Słyszałem”. „Zdawało ci się… – spłoszony cofnąłem rękę. – A poza tym przyrzeknij, że już nie będziesz za nią chodzić”. Znów wzruszył ramionami: „Jak chcesz, mogę przyrzeknąć. Ale…” „Ale – co?” „Nic”. Więc czekała na list. Chodziła na Wspólną i pytała urzędnika Korbielowa, czy jest do niej list. Czyż nie miała prawa czekać na list? Chciałem zapytać Andrzeja, od jak dawna ona tam chodzi. To, że łaził za nią, było głupie i złe. Ale teraz? Teraz chciałem wiedzieć o niej wszystko: co robi przed południem, gdy wychodzi na miasto, skąd ma tę długą szpilkę ze srebrną lilią na końcu, którą co wieczór wyjmuje z włosów i kładzie na szklanej półce pod lustrem w łazience, w jakim mieście kupiła tę jasną suknię z angielskim haftem. Wszystko to było jakimś dniem jej życia. Wieczorami schodziła do salonu.
„Nie nudzi się pani tak samej?” – Ojciec sięgał do srebrnego pudełka po zwitek tytoniu. Podnosiła oczy znad talii, którą rozłożyła na stole: „Panie Czesławie, i czemuż tak pytać…” Ojciec przerywał nabijanie fajki: „Ja tam nic nie mówię, ale tak tylko uczyć i uczyć, i nic więcej?” Śmiała się, ale bez gniewu. Odkładałem książkę na stół. Przez uchylone drzwi do salonu widziałem jej ramię i wysoko upięte w lekką koronę włosy, w których połyskiwał szyldkretowy grzebień. Ojciec patrzył na nią zmrużonymi oczami, jak chłopiec kradnący wiśnie z księżego sadu. Jakże inaczej wyglądał w salach Resursy, gdzie wieczorami uciekał od sald, debetów i kredytów! Teraz, opierając policzek na dłoni, przypatrywał się jej z ciepłym uśmiechem: „A Paryż, bardzo piękny?” Panna Esther znała już dobrze ten wstęp, lecz udając, że nie wie, co będzie dalej, kiwała tylko głową. „Więc powiada pani, że piękny?” „Piękny”. „I warto się tam wybrać?” „Warto”. „A platany rosną nad Sekwaną?” „Rosną”. „A kobiety?” „Panie Czesławie – panna Esther kładła czerwienną królową obok treflowego asa – kobiety najpiękniejsze”. „No tak, wiadomo, paryżanki…” – kończył ojciec, wsuwając zwitek rudawego tytoniu w opalony otwór fajki. Dym był wonny, mocny, z goryczką wiśniowego smaku, siadał na wąsach lekkim zapachem. „To pani dużo świata widziała”. Panna Esther kładła treflowego króla przy damie żołędnej. – „Trochę widziałam. Ale wszędzie są rzeczy, które warto widzieć”. „No pewnie – dorzucał ojciec. – Na kontraktach kijowskich to pani jednak pewnie nie była”. „Nie. Na kontraktach nie”. „I Odessy pani nie widziała?” Już wiedziałem, że ojciec wypływa na swoje ulubione morze, już nabiera oddechu, już słowa same układają się w piersiach, a ręka nieomylnie wędruje w stronę kredensu po kryształową karafkę, w której rubinowym blaskiem kołysze się czerwień wiśniowej nalewki. „To za zdrowie Odessy! “ – ojciec unosił w palcach kieliszek z rubinową iskierką w szkle. A kiedy tak unosił kieliszek z rubinową iskierką w szkle, kiedy tak rzucał w powietrze to lekkie, słoneczne słowo, dźwięczące barwą południa, salon napełniał się burzowym szumem fal, cyprysy wstawały nad białymi skałami, a w dole, pośrodku dalekiego miasta, którego bulwary opryskiwało „Cziornoje Morie”, wozy z kijowską pszenicą, ciężkie, okryte płótnem wozy z kuczerami na kozłach, toczyły się w stronę Zarzecza, a potem znikały jeden po drugim w wielkich magazynach Panfiłowa na Chersońskim Przedmieściu, skąd krok już było tylko do dworca, z którego odchodził sznelcug do Lwowa. Panna Esther unosiła kieliszek w palcach: „To za zdrowie Odessy” – a potem razem – ona i ojciec – wybuchali śmiechem – głośno, bezkarnie, do dna – jak dzieci, które spłatały komuś figla i nie mogą się nacieszyć złą swobodą. Stawałem w drzwiach. Panna Esther na mój widok odstawiała kieliszek (czerwona kropelka spływała po nóżce, gasnąc na białym obrusie). – „Panie Aleksandrze, niechże pan tu przyjdzie do nas”. Potem siadała do pianina i z przymkniętymi oczami zaczynała grać coś z Moniuszki, Straussa czy Katienina, ojciec dołączał do niej swoim czułym barytonem, uradowany, że może sobie pośpiewać jak za dawnych lat, gdy wodzirejował na majówkach Towarzystwa Wioślarzy, a potem w drzwiach, przyciągnięci dźwiękiem pianina, pokazywali się matka z Andrzejem i już byliśmy wszyscy, tu, w tym dużym pokoju na parterze, w jasnym pokoju z tapetą w różowe
kwiaty ostu, w którym w kącie przy drzwiach połyskiwał zielonokaflowy piec z piękną kratą, a za oknem, nad koronami drzew, jaśniała zielona kopuła kościoła św. Barbary, do którego chodziliśmy co niedziela. Podchodziłem do pianina i oparty o blat ze złotym napisem Wilh. Biese Hof Pianoforte patrzyłem, jak białe palce panny Esther przebiegają lekko po klawiszach, żartobliwie wygrywając to petersburski romans, to opowieść o kalinie z liściem szerokim, co rosła w górę nad modrym potokiem, to myśliwską pieśń o towarzyszach, co pojechali na łów, to zabawną pieśń o pstrągu, aż wreszcie po kilku taktach nieśpiesznej melodii kilkoma czulszymi uderzeniami budzą w lakierowanym na czarno instrumencie tęskny ukraiński śpiew, którego panna Esther nauczyła się od Janki. I wystarczyło tylko, by weszła do pokoju, a już zmieniało się wszystko. Andrzej, którego zmagania z łacińską deklinacją nie zawsze kończyły się szczęśliwie i z panem Wąsowiczem toczył niekończące się – jak mówił – wojny punickie, teraz wędrował po rzymskich sentencjach pod czułym skrzydłem przychylnej uwagi, która, choć nie wykraczała poza uważne staranie, obdarzała go wiarą we własne siły. Już nie było buntów przeciw Wojnie domowej Cezara i Bajkom Perraulta. Sama obecność panny Esther, jak powietrze letniego dnia, które łagodzi niepokój serca, zmieniała pracę nad geometrią w wędrówkę wśród przychylnych tajemnic. I nie chodziło o jakieś nowe metody, które chroniłyby młodą duszę przed zniechęceniem. Wystarczyło samo przechylenie głowy, zmrużenie oczu, głos, który ożywiał uwagę, sama barwa słów, kolor oczu. Lubiłem patrzeć na jej ręce, które nawet w pośpiechu nie traciły płynności gestu. Kiedy Andrzej, rozgniewany zagadkami francuskiej składni, rzucał na dywan gramatykę Martinsona, panna Esther przeczekiwała wybuch, a potem swoją dłoń kładła na jego dłoni i nagle Andrzej, rozjaśniony tym lekkim dotknięciem ciepłych palców, sięgał po książkę bez żalu i upokorzenia, tak jakby tamte chwile gniewu nigdy się nie zdarzyły. To, co robiła, nie wynikało z jakichś postanowień, tu prawo moralne i staranie nie miały nic do rzeczy, to był jakiś dar, którego obecność czuło się w każdym geście, jakby mocne, dobre wspomnienie czegoś, czego sam nigdy nie zaznałem, ukryte gdzieś głęboko pod sercem, obdarzało jej duszę spokojem, tym spokojem, którego – czułem to – brakowało nam wszystkim. W ludziach, których znałem i podziwiałem, każde działanie było podszyte napięciem, wolą zbudowania mądrego życia, czyny chciały zrodzić się z trudnej pracy sumienia, tu zaś wszystko działo się jakoś ubocznie, bez namysłu, jakby bezwiednie, a jednak miało swoją miarę i barwę. Dobro? Ach, nie chodziło o żadne dobro. Panna Esther – czułem to – wiedziała nie tyle, co jest dobre, a co złe, ile co jest ważne, a co nieważne. Śmiała się czasem głośno, nawet trochę bezczelnie, patrząc na nas spod zmrużonych rzęs, rozbawiona samą pustą wesołością zabawnego gestu i choć w tym śmiechu, tak lekkim i swobodnym, czuło się ciemny ślad dawnego bólu, a może i rzeczy jeszcze gorszych, każde jej słowo, gdy rozmawiała z nami, pozostawało w zgodzie z ruchem dłoni, które wędrowały w powietrzu zawsze jakby trochę wolniej od głosu i nigdy nikogo twardym gestem zniecierpliwienia nie chciały zmuszać do nazbyt pośpiesznej odpowiedzi na pytania, które wolała, ciekawa wszystkiego, zadawać, niż mówić o
samej sobie niepotrzebnie i zbyt wiele.
Sepia A na kredensie w swoim pokoju na piętrze ustawiła kilka fotografii dalekiego miasta, oprawionych w mahoniowe ramki. Nieznany fotograf (duńskie nazwisko „C. S. Bertelssohn”, starannie wypisane zielonym atramentem, widniało na odwrocie) kochał się pewnie w melancholijnych odcieniach sepii, bo wieże i mosty dalekiego miasta, w którym – jak powiedziała panna Esther – przy ulicy Frauengasse 12, parę kroków od wielkiego kościoła, stał dom rodziny Simmel, wyglądały trochę jak żaglowce w ciemnej mgle. O dalekim mieście lubiła opowiadać wieczorami. Gdy światło lampy ożywiało różowe kwiaty ostu na zielonej tapecie, a ciepło kaflowego pieca cicho trzaskało brzozowym ogniem, wyjmowała z łąkowego pudełka talię kart ze znakami petersburskiej papierni Griecza i zaczynała układać pasjans. Andrzej z brodą opartą na pięści wodził spojrzeniem za dłonią, w której dama czerwienna spotykała się z pikowym królem. Światło w porcelanowej umbrze to rozjaśniało się, to ciemniało, pod kloszem drgał płomień spłoszony wirowaniem ćmy, ogień cicho trzaskał w kaflowym piecu, a ja – z głową na pluszowym oparciu fotela, z otwartą książką na kolanach, z której wysunął się zasuszony liść – słysząc jej ciepły, dobiegający zza uchylonych drzwi głos, nie potrafiłem się obronić przed czymś, co – jak czułem – budziło się we mnie, dziwnie bolesne i dobre. Andrzej chciał wiedzieć wszystko o porcie, o żaglowcach z Bremy, Pillau i Tallina, które – jak mówiła panna Esther – wpływały aż pod samą Zieloną Bramę, potem zapytał o „ten dom na Frauengasse”. Panna Esther ostrożnie poprawiła mankiet sukni, jakby na popielatym jedwabiu usiadł spłoszony motyl: „To zwykły dom, zupełnie zwykły…” Spłoszony dziwnym ściszeniem głosu, dodał szybko: „A wieże? Ile jest wież?” – jakby obrazem wież, wznoszących się nad dalekim miastem, chciał przesłonić ciemną fasadę domu, o którym panna Esther wolała milczeć. „Ile? O, to trzeba by policzyć”. „A co widać z wież?” – „Z wież? Z wież widać wszystko”. „I morze też?” „I morze”. „I port?” „No pewnie, że i port, bo to przecież blisko”. „A na najwyższej pani była?” Panna Esther pokręciła głową z uśmiechem: „Pewnie, że byłam”. „Wysoka?” „Bardzo”. „A schodów ile może być?” „Schodów? Pewnie ze sto tysięcy!” Obruszył się: „Pani to sobie ze mnie drwi”. „No bo tak pytasz…” A potem, wygładzając obrus, podniosła oczy znad dam, asów i dziewiątek, które rozsunęła na płótnie w wachlarz: „Na wieży Rathausu byłam tylko raz, w lecie, w niedzielę, razem z państwem Lilienthal. Pogoda była wtedy…” A gdy tak zaczynała mówić o pogodnym dniu, w którym razem z państwem Lilienthal wybrała się na wieżę Ratusza, gdy tak mówiła, jakimi to ulicami można dojść na „Langermarkt”, zdawało mi się, że widzę ruch dłoni w siatkowej rękawiczce, lekki ruch dłoni, zgarniającej fałdy sukni przy wchodzeniu na kamienny stopień, że
słyszę stukotanie obcasów na granitowych schodach, że słowo po słowie, krok po kroku – panna Esther, Andrzej, państwo Lilienthal i ja – zaczynamy wchodzić wąskim, gotyckim korytarzem na ceglaną wieżę Ratusza, a w dole pod nami pięknie świecą w słońcu czerwone dachy rynku. Gdy zaś byliśmy już na samym szczycie i panna Esther otwierała dębowe drzwi na galeryjkę biegnącą wokół miedzianego hełmu wieży ze złotym posągiem króla, musieliśmy mrużyć oczy od słonecznego blasku, tak jasne było niebo nad miastem… I naraz znikał gdzieś pan Lilienthal, który wyciągniętą ręką pokazywał nam swój niedaleki dom koło kościoła, znikała gdzieś pani Lilienthal, która przez teatralną lornetkę wypatrywała czegoś na wyspie po drugiej stronie rzeki, naraz całe to niedzielne towarzystwo w białych sukniach i kapeluszach z panamy, wspinające się razem ze mną, Andrzejem i panną Esther na wieżę Ratusza, znikało jak zdmuchnięte. Teraz byłem tu sam, wysoko, na kamiennej galerii wieży, z panną Esther – nawet Andrzej gdzieś zniknął – a panna Esther tylko osłania ramiona szalem z seledynowego batiku przed wiatrem wiejącym od morza i nic nie mówi, bo co tu mówić, skoro widać wszystko… I gdyśmy tak z wysoka patrzyli na miasto, słowa dobiegające zza uchylonych drzwi układały się w holendersko-gotycki pejzaż, który znałem z fotografii. Wieża „Marienkirche”, posępna jak człowiek w kapturze, rzucała długi cień na dachy domów wokół rynku. Panna Esther wyciągała rękę w stronę przedmieść, a pod jej palcami, jak pod palcami sztukmistrza, zaczynały wyrastać jedna po drugiej dalekie, ceglano-kamienne budowle, których nazwy zostały starannie wypisane zielonym atramentem na odwrocie zdjęć „Bertelssohna”. Brama Wyżynna, ceglastoczerwone koszary cesarskie na Bischofsbergu, dworzec ze skrzydlatym kołem na szczycie wieży, piękny, niderlandzki dworzec, z którego można dojechać do Berlina, Thorn i Warszawy, a nawet jeszcze dalej. A potem nad miasto, na które patrzyliśmy z wysoka, nadciągała ciemna chmura, szybka ulewa od strony fortów posypywała jezdnie wilgotnym szkliwem, sepiowy cień schodzący ze wzgórz nakrywał jedną dzielnicę po drugiej, gasła ciepła czerwień dachów, powieki stawały się coraz cięższe, oddech wolniejszy, a gdy otwierałem oczy, było już dobrze po siódmej, słońce stało nad zieloną kopułą św. Barbary, od strony Wielkiej i Marszałkowskiej dobiegał turkot wozów, a w pokoju, w którym Andrzej wczoraj siedział na dywanie naprzeciw panny Esther, krzątała się już, postukując szczotką, Janka i tylko na stole nakrytym białym obrusem, jak wczoraj, obok wazonu ze świeżo ściętymi daliami leżała wachlarzowato rozrzucona talia petersburskich kart.
Przymierzanie sukien A któregoś popołudnia zaszliśmy do Hersego. Wielkie drzwi ze złoconą nazwą. Subiekt, który podbiegając w ukłonach wyjął parasolkę z jej rąk: „Zechciejcie państwo łaskawie chwilę zaczekać…” A potem monsieur Lagrande, o którym pisano nawet w „Kłosach”, z oszklonych szaf zaczął wyjmować z czułą zręcznością upierścienionych palców coraz to nowe suknie, jakby na światło dzienne z ciemnej studni wywlekał połyskliwe wodorosty – seledynowe, lazurowe, purpurowe. Pytała mnie: „Panie Aleksandrze, a co pan myśli o tej? A ta? Nie za ciemna?” I brała każdą w palce, sprawdzając kruchość jedwabiu, miękkość organdyny, śliską jędrność satyn, a suknie, uniesione w rękach monsieur Lagrande’a, wstrząśnięte mocnym ruchem, rozjaśniały się świeżymi barwami niczym lekkie pióropusze rozpryśnięte w obłok gazy. Subiekci zwabieni jej urodą, uwijali się wokół nas bezszelestnie, podsuwając białe, złote i czerwone okrągłe pudła z firmowymi znakami „Urania”, „Astra”, „Vienna”, z których bez pośpiechu wyjmowała wielkie kapelusze podobne do nastroszonych dalii, a lustra ustawione pod ścianami z namiętną starannością powtarzały każdy jej ruch, każde przechylenie głowy, każdy błysk kolczyków przy upinaniu woalki. Czekała na moje rady? Tu, wśród tych luster, które mówiły jej wszystko? Ciemny, obsypany cekinami jedwab, który przyłożyła do piersi, wygładzając palcami marszczenia i koronki, pięknie grał z barwą jej oczu, czyż jednak śnieżna jasność sukni z angielskiej tafty nie grałaby równie pięknie z połyskiem czarnych włosów upiętych w lekką, wysoką koronę? Rady? Jakież tu dawać rady? A ona wahała się, czy już coś kupić, czy raczej, pozorując głęboki namysł nad wstążkami i koronkami, bawić się jeszcze tą chwilą, gdy serce jeszcze nie wie, co wybrać: lekką organdynę, czy ciężki flausz, śliski jedwab, czy ziarnisty brokat, tak pięknie grający pod dłonią, gdy się go czule przesypuje w palcach jak złoty piasek! „Radziłbym rozważyć, czy nie warto byłoby…” – z dyskrecją zaufanego przyjaciela domu monsieur Lagrande podsuwał coraz to nowe szmaragdowe zielenie i puszyste biele, które ze zręcznością magika jednym wstrząśnieniem rozwiewał w wachlarzowatą strugę fałd i koronek, a suknia, uniesiona w świetle, poddawała się temu falowaniu z miękką swobodą, odsłaniając lśnieniami haftów wszystkie swoje zalety. „Wezmę chyba tę…” – Panna Esther rozdmuchiwała rąbek batikowej jasności, który mienił się naszytymi koralikami, a ja chłonąłem tę grę łapczywej ciekawości i uprzejmie skrywanego rozczarowania, skrzącą się w jej zmrużonych oczach. Ach, te barwy, zapachy i szelesty, z którymi serce – spłoszone i szczęśliwe – nie wiedziało co począć. „Tak – palce panny Esther wygładzały jasny materiał – właśnie takiej szukałam”. Suknia, na którą padł wybór, mieniła się w rękach pana Lagrande’a pawimi odcieniami chłodnego błękitu. Cienkie ramiączka, nad gorsem róża, a w dole,
na samej krawędzi lejącego się śliskimi fałdami jedwabiu, śnieżna koronka. A wieczorem… Dom był pusty. Z niedomkniętą książką w palcach, którą pożyczył mi Jan (Charles Darwin, O powstawaniu gatunków), stałem przy oknie w swoim pokoju na piętrze, patrząc w przedwieczorne niebo, na którym smużyły się postrzępione, karminowe obłoki. Na Nowogrodzkiej nikogo. Mokra jezdnia. Za szybą motyl bezszelestnie trzepotał skrzydełkami. Nieruchome drzewa. Żadnego wiatru. Cisza. Potem stuk. Kroki? Uchyliłem drzwi. Na schodach ukazała się najpierw panna Esther, za nią szły panna Hirsz i panna Dałkowska. W rękach okrągłe tekturowe pudła, przewiązane wstążkami. „Więc myślicie – powiedziała panna Esther, gdy weszły na półpiętro – że to, co on pisze o Wagnerze, jest niesprawiedliwe?” „Oczywiście, że niesprawiedliwe – panna Hirsz wydęła leciutko wargi – ale dajmy temu spokój. Są rzeczy ważniejsze…” Po czym roześmiały się wszystkie. Wchodząc do pokoju panny Esther, nie domknęły drzwi. Smuga słonecznego światła przecięła korytarz. W jasnej szparze ruch cieni, śmiech? Zaczęły przymierzać suknie? Ruch rąk? Uniesiona dłoń? Biel obnażonego łokcia? Przed okrągłym lustrem orzechowej szafy pomagały sobie odpiąć ramiączka, otworzyć haftki na plecach, rozpiąć guziki na karku, rozsupłać związane w kokardę sznurówki gorsetu, a suknie zsuwały się z ich ramion i bioder na podłogę, rozpływając się jasnymi falbanami na ciemnym dywanie. I ten śliski szmer satyny zsuwanej z ramion. I szmer batystu ściąganego przez głowę. Dlaczego – myślałem ze ściśniętym gardłem – dlaczego są takie tylko wtedy, gdy są same? Dlaczego wszystko w nich gaśnie w chwili, gdy tylko pojawi się przy nich mężczyzna? Lecz teraz – niewidoczny, ukryty w cieniach korytarza – czułem, że są prawdziwe. Teraz, okręcając się przed lustrem w nowych, szeleszczących sukniach od Hersego i Marianiego, były tylko dla siebie, żaden mężczyzna nie był im do niczego potrzebny, teraz cieszyły się, że jedwab tak dobrze leży na biodrach, że korale tak dobrze pasują do cery, że włosy trzeba podpiąć trochę wyżej, zobacz, tak będzie lepiej? podaj grzebień, och, nie, nie ten, ale różę przypnij trochę niżej, w ciemnym ci bardzo dobrze, naprawdę? no pewnie, ale tu z dołu musisz trochę podpiąć, o tak, teraz dobrze, a buty do tego jakie będą najlepsze? te białe? nie, weź te bordowe, ale sznurówka biała?… Cofnąłem się do pokoju, przymykając drzwi. Czułem, że wystarczy tylko, bym wyszedł na korytarz, by usłyszały moje kroki, a rozwieje się wszystko. Stałem więc w milczeniu z ręką na klamce, chłonąc tę grę miękkich, stłumionych szelestów, które wśród wybuchów śmiechu z powietrzną lekkością przesypywały się w jej pokoju i czułem radość, że widzę coś, co nie było przeznaczone dla niczyich oczu, a co miało w sobie uzdrawiającą moc nienaruszonej tajemnicy. Lecz przecież to nie mogło trwać wiecznie, takie stanie z ręką na klamce, przecież musiałem kiedyś otworzyć drzwi i wyjść stąd, bo to było głupie tak stać, słuchać i patrzeć, kiedy one myślą, że w domu nie ma nikogo.
Przysunąłem ucho do drzwi. Cisza? Zeszły na dół? Ale tak bezszelestnie? Żadnych kroków? Wyjrzałem, by zobaczyć, co dzieje się na korytarzu – a one wybuchnęły śmiechem: „Oj, nieładnie panie Aleksandrze, nieładnie, a nie wstyd panu?” Stały przede mną, roześmiane, w ogniach i połyskach uroczystych sukien,” tak ładne i swobodne, szeleszczące tiulami i wstążkami z tafty, że czując, jak serce wzbiera mi radością, wziąłem je pod ręce i dołączając swój śmiech do ich śmiechu, poprowadziłem majestatycznie ku schodom wiodącym do salonu, jak wodzirej na balu w Resursie. Brakowało tylko muzyki! Lecz nic to! Zanuciliśmy cichutko arię z Carmen, z żartobliwym kołysaniem krocząc w jej rytm, a tam, w dole brzęk otwieranych drzwi: ojciec z Andrzejem? Prowadziłem więc pannę Esther, pannę Hirsz i pannę Dałkowską krok za krokiem ku schodom do salonu, a ojciec, nie zdjąwszy nawet płaszcza, podszedł do schodów i ujrzawszy nas w górze powitał okrzykami zachwytu, składając na piersiach ręce pięknym gestem tureckiego księcia z opery Vistariego. A potem oklaski! To Andrzej klaskał z całych sił, mrużąc oczy z zachwytu, jakby patrzył w trzy zbliżające się słońca.
2. Cerkiew na Placu Saskim
Mitteleuropa Świat w deszczu odsłaniał swoje wstydliwe liszaje i blizny, za szybą rozpływały się kontury domów z naprzeciwka, w zastygłych chmurach nad kopułą św. Barbary żarzyło się żółtawe słońce, tak słabe, jakby za chwilę miało zgasnąć. W takie godziny – bezwietrzne, ciemne od szarej wilgoci – serce daremnie zwraca się ku jaśniejszym pamiątkom życia, traci wiarę, że to, co zdarzyło się kiedyś, można jeszcze naprawić. Dworce, na których przesiadałem się z pociągu na pociąg. Ciemne rzeki pod mostami, na które patrzyłem z okna przedziału. Zamglone niemieckie równiny. Mazowieckie pola moknące w kapuśniaczku. Mokre ulice w Wiedniu. Śliskie, kamienne płyty placu przed katedrą w Kolonii. Woda stojąca w rowach pod Grójcem. Tłusto połyskujący bruk przed ratuszem w Heidelbergu. Mitteleuropa… Jak to mawiał Jan? „Przecież nic nas nie potrafi nasycić. To może być dowód, że istnieje inny świat. Bo dusza rwie się zawsze tam, gdzie nas nie ma. Ten świat jej nie smakuje”. Patrząc z okna na czarne od wilgoci drzewa, na szarą fasadę domu Jesionowskich, na mokry bruk Nowogrodzkiej, na nieruchome chmury nad kopułą św. Barbary, pragnąłem tylko jednego: nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć niczego, a równocześnie – i było to wrażenie nieodparte – równocześnie czułem, że ten świat, ten świat, na który patrzę z okna, nie mógł zostać wymyślony lepiej, że to jest trafione w dziesiątkę. Jakże to wszystko dobrze wymyślone – mówił we mnie jeden głos, który przynosił obietnicę spokoju. – Jakże to wszystko podle wymyślone – dopowiadał drugi, i te dwa głosy, kłócące się pod sercem, wtrącały duszę w złą melancholię. Pamiętałem te chwile z dzieciństwa, gdy rano, przeskakując po kilka stopni, uderzony blaskiem wysokiego nieba, chłodną grą cieni na piasku, szklanym odbiciem błękitu w kałużach, zdyszany, szczęśliwy, strącając otwartą dłonią zimne krople nocnego deszczu z nachylonych nad ścieżką gałązek bzu, wybiegałem z domu na pustą jeszcze ulicę. Lecz w jakiej chwili życie przełamuje się w nas i to, co dotąd radowało, przestaje cieszyć? „Panie Czesławie, Europa to nie jest dobre miejsce – mówił do ojca młody Erwin, kuzyn pana Salzmanna, który zaszedł do nas przed szóstą z wekslami od Reimitzów. – Stąd trzeba uciekać jak najszybciej się da! New York, Chicago, Kanada – pan Erwin strzelał palcami – tam jest życie, a tu? Jechał pan kiedy koleją z Berlina do Hamburga? Albo z Łodzi do Posen? Pamięta pan, co widać za oknem? Europa to są, panie, piachy, krzaki i deszcz. I jakże tu w takiej wilgoci żyć? A dusza spragniona woła: Słońca! Słońca! Słońca!” Za oknem salonu, w którym siedzieliśmy, dogasał szarzejący w strugach deszczu świat, ciemniały w mżawce balkony i gipsowe sztukaterie, krople bębniły po
parapecie, a każde uderzenie potwierdzało, że pan Erwin ma rację, po stokroć ma rację. Tak było wczoraj. Lecz teraz? Teraz pod mokrym niebem Mitteleuropy szła obok mnie Nowogrodzką, mżył deszcz, widziałem jej profil uskrzydlony woalką. Na Wielkiej, w którą skręciliśmy, w oknach nowych kamienic lśniło wilgotnym blaskiem odbite niebo, świeżo wymalowane szyldy płonęły czerwienią i złotem, patrzyłem na czyste szkło wystaw, na gipsowe girlandy nad bramami i wiedziałem, że to wszystko dla niej, że wszystko to po to tylko, by ucieszyć jej oczy, choć w Resursie pan Gerszon mówił do ojca, że w Petersburgu złoto „obłędnie” poszło w górę, więc wszyscy budują w Warszawie jak opętani. Szliśmy w stronę poczty, potem skręcaliśmy we Wspólną, przebiegaliśmy przez jezdnię, by zdążyć przed furgonem z beczkami wina, a w oknach kwiaciarni po drugiej stronie ulicy już pieniły się dalie, piękne, białe, strzępiaste dalie, które dzień wcześniej – wiedziałem to – ścięto właśnie dla niej w ogrodach pod Rembertowem. Z dłonią w irchowej rękawiczce wciśniętą pod moją pachę, mówiła o Wiedniu, ze śmiechem rzucała nazwiska: pan Horovitz z Kaertnerstrasse, którego uczyła francuskiego; pani Gross, u której kupowała kapelusze; pan Grieshaber, u którego zamawiała książki. Nic mi to wszystko nie mówiło, lecz cóż z tego, serce napełniała radość, jakbym był dopuszczany do największych tajemnic. Mówiła o Luwrze, bardzo chwaliła paryskie ogrody, śmiała się na wspomnienie spotkania z przyjaciółką, kiedy to jadąc z Frankfurtu do Wiednia wpadła na nią niespodzianie przed ratuszem w Heidelbergu. „Widzi pan, jak to jest? Przecież byłam w Heidelbergu wtedy, kiedy i pan tam był. Może nawet dotknęliśmy się w tłumie rękawami płaszczy! Wyobraża pan to sobie? Przecież to możliwe, prawda? I pomyśleć, byliśmy tam obok siebie i o niczym nie wiedzieliśmy!” Znajomi ojca, mijając nas, uchylali kapelusza, zdziwieni jej urodą. Zaróżowione policzki. Usta o ciemnym odcieniu. Wąziutkie brwi. Jasna szyja nad czarną koronką. „Więc myśli pan, że Wagner wydłuża te swoje uwertury ponad miarę? Ale przecież w tym właśnie cały smak!” Na Pięknej, u Majewskiego, rozwieszone w głębi sklepu zegary wydzwaniały tę samą godzinę, u Rosenthala lśniło wytworne srebro, patrzyła z zabawną, trochę udawaną łapczywością na kapelusze z rafii, bransoletki z malachitu, naszyjniki z bursztynu, szarfy i wstążki, a gdy tak przechodziliśmy od wystawy do wystawy, gdy tak przez szybę patrzyliśmy na złocone tarcze zegarów firmy Patek i biżuterię firmy Jenssen, tam, gdzieś daleko, we mgłach, pod ciemnym, północnym niebem, niemieckie pancerniki z wolna wpływały do Kattegatu po to tylko, by indyjska bawełna mogła spokojnie dotrzeć w ładowniach parowców kompanii przewozowej Arensa do portowego nabrzeża w dalekim mieście Königsberg, gdzie czekały już na nią furgony z tkalni Scheiblera, które o trzeciej, załadowane pod wierzch belami miękkiego materiału, ruszały z powrotem do Łodzi. Przechodziliśmy nieśpiesznie na drugą stronę ulicy, płosząc stadko gołębi z trawnika, ze śmiechem zaglądaliśmy do studni na skwerze, w której obok ciemnych
odbić naszych pochylonych głów kołysało się żółtozielone słońce, a tam, w szwalniach Scheiblera, Weyraucha, Chaima Mendla Wintera, w manufakturze żyrardowskiej „Hille i Dietrich”, w składzie tkanin bawełnianych Silbersteina, w fabryce tkanin wełnianych Meyera, w składach Lingena, Heinzla, Kindermanna, Geyera, jedna suknia po drugiej sfruwały z wysokich wieszaków, zdejmowane zręcznie przez asystentów długim kijem o rozwidlonym końcu, po czym miękko spadały na dno skrzyni, którą potem ładowano do pociągu z tablicą „Łódź- Warszawa”, by już nazajutrz mogły trafić do sklepu na Wilczej, gdzie panna Esther lubiła zaglądać w piątki i środy, by cieszyć palce dotykiem nowiutkiego materiału. Wracaliśmy na Nowogrodzką, mijaliśmy sklep kolonialny, wchodziliśmy do cukierni, a tam, pod wysokim słońcem, na stacjach przeładunkowych w Czeremoszy i Brzozach, strumień ukraińskiej pszenicy, lekki, dymiący złotym kurzem strumień pszenicy gold, szumiący pod drewnianymi szuflami ładowaczy, płynął w stronę granicy, mijał mosty i przejazdy, komory celne i towarowe rampy, by nagle, jak za dotknięciem różdżki Merlina, zmienić się w chrupiącą bułeczkę, którą rano, przy śniadaniu, rozkrawała nożem, smarując świeży miąższ konfiturą ze złotych gruszek. I to pobrzękiwanie rubli, marek, funtów i dolarów, cała ta muzyka giełd w Amsterdamie i Londynie, gra kursów w Berlinie, Wiedniu i Petersburgu, maszty okrętów i dzwonienie kas! Szliśmy Nowogrodzką pod mokrym niebem Mitteleuropy, gołębie przelatywały nad balkonami, a ja wiedziałem, że wszystko to dla niej, że wszystko to zmierza ku temu pokojowi na piętrze na Nowogrodzkiej 44, ku temu jasnemu pokojowi z tapetą w kwiaty irysów, w którym wczoraj przed okrągłym lustrem orzechowej szafy przymierzała białą suknię od Hersego, upinała włosy pod szyldkretowym grzebieniem i ścierała palcem mgiełkę oddechu ze szkła, gdy poprawiając usta czerwoną kredką, zbyt blisko przysunęła twarz do zimnej tafli. Rzeczy krążyły wokół niej, szukały dojścia do jej palców, chciały podobać się jej oczom. Zawiłe ekonomie, zjadliwe dyplomatyki, kryzysy na giełdach w Wiedniu i Budapeszcie, tajne transakcje budzące odrazę szelestem banknotów i chytrością serca, wszystko to rozbłyskiwało słonecznym sensem, gdy tak rano, koło dziesiątej, schodziła po schodach szeleszcząc suknią, którą kupiła wczoraj, i tylko kiwała z uśmiechem głową, gdy matka, zatrzymując się w korytarzu, z uznaniem rzucała: „Bardzo piękna suknia, panno Esther. Czy to nie od Hersego?” – „Już dawno miałam na nią ochotę” – odpowiadała panna Esther, a gdy tak odpowiadała, gdy tak schodząc po schodach, rzucała te ciepłe, niedbałe słowa, wszystko nabierało słonecznego sensu: spory w rządzie niemieckim, niepokój o przyszłość dynastii w Petersburgu, pożary i epidemie koło Kazania, o których doniósł właśnie „Kurier”, wielka katastrofa kolejowa pod Nantes, w której podczas podróży z Londynu zginął – jak pisano w „Kłosach” – sam ambasador Francji, a nawet morderstwo córek, jakiego dopuścił się przed tygodniem Dionizy Kąkol we wsi Ruczaj koło Skierniewic. Gdy tak schodziła po schodach, unosząc w palcach suknię, gdy podchodziła do mnie z wyciągniętą na powitanie dłonią, gdy pytała: „Chyba nie czekał pan zbyt długo?” – wszystko rozbłyskiwało słonecznym sensem, chociaż – jak głosili rosyjscy prorocy z Petersburga, o których mówił czasem Jan – koniec świata był już blisko. Nawet
nieznany Francuz Eiffel, o którym pisano w „Revue de Deux Mondes”, budował żelazną wieżę nad Sekwaną po to tylko, by któregoś dnia – miało to zdarzyć się we wtorek albo w piątek – pewna kobieta z dalekiego, leżącego na krańcach świata miasta nad zimnym morzem, spacerująca z białą parasolką koło Luwru, mogła kupić u bukinisty pocztówkę z widokiem stalowej konstrukcji, a potem kartkę podpisaną niebieskim atramentem: „Esther Simmel” wrzucić do żółtej skrzynki pocztowej na bulwarze kolo Pont Neuf.
Chwila wyjęta z życia „…A wieczory? – list od Jana przyszedł na adres Rohnstrasse 18 w piątek ze stemplem Petersburga, gdzie Jan odbywał praktykę w Instytucie Fizjologicznym na Newskim Prospekcie u samego Kierżencewa. – Pytasz o wieczory na Nowogrodzkiej? Czy je pamiętam? – Pismo Jana było równe, pięknie wiło się długimi liniami na papierze firmowym ze znakiem hotelu «Kołokoł» – Dobry Boże! Kto bywał u was? Więc zaraz… Najpierw – Salzmannowie z córką Violą. Potem – Erwin Holzer, siostrzeniec pana Salzmanna. Bracia Zalewscy. Drozdowiczowie z synem? Pan Howzan? Radca Mehlers? Chyba o nikim nie zapomniałem, prawda? Przed bramą dorożki, płaszcze, jasne peleryny z sobolim kołnierzem, narzutki od Hersego, no i kapelusze, kapelusze, pióra na kapeluszach i to jakie! I jeszcze te sztuczne wiśnie na rondzie, którymi – pamiętasz jak sobie żartowaliśmy? – chciała nas oczarować panna Ostaszewska! A potem stół nakryty białym obrusem, nalewka ze śliwek, wino sewastopolskie, śledziki, grzybki, kutia z ryżu, bliny i kisiel, kwas z miodem i chrzanem, mors rabarbarowy, mors żurawinowy, pierożki z jabłkami! No i te pomarańcze z ponacinaną gwiaździście skórką, ułożone w porcelanowej łódce, pięknie spiętrzone w wiklinowym koszu! Mosiężny świecznik stanął na kominku, bo panna Esther lubiła, by płomyki odbijały się w lustrze. Pianino powędrowało z kąta przy drzwiach pod okno, bo panna Esther lubiła, gdy napis Pianoforte złocił się w świetle dnia. A tamten wieczór? Masz rację, przyszedłem trochę za wcześnie. Gdy wszedłem do salonu, panna Esther stała pod oknem trzymając w palcach zasłonę. Odwróciła się: ‘Ach, to pan, panie Janie. Tyle mi o panu opowiadał Aleksander. Medycyna – piękne zajęcie. Bardzo dobrze, że pan jest, bo trzeba nam właśnie kogoś do pomocy. Panie Aleksandrze, Andrzeju, poproście naszego gościa, by nam pomógł te zasłony trochę podpiąć. O, tak’. – odeszła parę kroków od okna, by sprawdzić efekt – ‘Teraz lepiej?’ I bez żadnych ceregieli biorąc mnie pod pachę, poprowadziła ku wnęce, gdzie stało pianino: ‘A może byśmy tak jeszcze i to trochę przesunęli? O, tam, pod konsolę? Co pan o tym myśli? I poprawcie te kwiaty! No, już! Szybko! Zaraz będą wszyscy!’ Ustawialiśmy krzesła w półkole, w kominku płonął ogień. I jakże tu nie pamiętać takiego wieczoru? Zapach ognia, irysy, mocny aromat róż. I ta suknia z jasnego jedwabiu; falbany, to przysłaniające, to odsłaniające czubki butów, jasna szyja, kolczyki, odsłonięte ramiona… Patrząc na nią czułem się jak po szklaneczce czerwonego Vercorsi. Przed samą ósmą wyszła z pokoju, by poprawić włosy, a ty, stojąc pod oknem z Schubertem w palcach, przez uchylone drzwi patrzyłeś, jak podchodzi do lustra w korytarzu, przechyla głowę, zbiera lewą dłonią pukle, podpina wyjętą z ust szpilką, potem przygładza włosy na skroniach i poślinionym palcem przeciąga po brwiach,
żeby ładnie ściemniały. Andrzej wkładając świeże kwiaty do greckiej wazy, udawał, że nie widzi, a Ty – dobrze pamiętam! – wciąż patrzyłeś w te uchylone drzwi. Och, Aleksandrze, Aleksandrze! Odwróciła się od lustra, wasze spojrzenia spotkały się na moment, przymknęła powieki, jakby coś odgadła, potem wróciła do pokoju z tym łabędzim (cóż za słowo!) szelestem białej sukni z koronkami: ‘No i jak się wam podoba teraz salon? Słyszeliście, kto ma być dzisiaj?’ A ty? Wyglądałeś tak, jakbyś pragnął tylko jednego: żeby wreszcie zamknęła pianino i obracając się ku tobie, powiedziała: ‘Ach, panie Aleksandrze, już mi się to wszystko znudziło. A może byśmy tak zostawili tych naszych wszystkich kochanych nudziarzy i poszli na spacer do Ogrodu Saskiego? Widział pan, jaki to dzisiaj księżyc wschodzi nad Pragą?’ Z jakąż to czułą zawziętością wziąłeś z jej rąk zapałki i pozapalałeś jedną po drugiej świece w lichtarzu nad kominkiem, osłaniając każdy płomyk otwartą dłonią, jakby w salonie hulał syberyjski wiatr! A potem? Wiesz, ilekroć mi tu w Petersburgu źle, to sobie myślę o Waszym domu. Potem stary Elsner zasiadał do pianina, pani Merle, która właśnie przybyła prosto ze Lwowa, gdzie miała – o czym oczywiście nie omieszkała wszystkim przypomnieć – benefis w «Astrei», śpiewała cygańskie romanse. Gdy zaś dźwięki pianina ucichły, panna Esther podchodziła do każdego z gości. Jakże ją cieszyły – pamiętasz? – te chwile zażenowania, gdy nieznajomi zaczynali rozmowę z piękną nadzieją, że odtąd zawsze już będą mieli dla siebie tylko dobre uczucia. Każdy był dla niej obietnicą przyjaźni, która mogła się spełnić, bo – pamiętasz, jak to kiedyś powiedziała? – dlaczegóż niby to, co dobre, nie miałoby się spełniać? I te jej słowa: ‘Jak się cieszę, że państwo znaleźli czas…’ albo: ‘Jakiż to żal, że tak długo pana nie widzieliśmy. Niechże to będzie ostatni raz’… Zwykłe słowa, najzwyklejsze – ale brzmienie głosu! Jakżesz ona bystro wyczuwała skryte nieprzyjaźnie! Toż zawsze wybierała właśnie tych, co się na siebie boczą! Łagodnie zmuszała do podawania rąk, choć pewnie nazajutrz, w kantorach, urzędach i sklepach, gdzie – jak to u nas – toczyły się zwykłe wojny na ruble i weksle, wszystko wracało do dawnego stanu. A gdy tak wędrując wśród gości, gdy tak śmiejąc się, to tu, to tam rzucała miłe słowo, ci, którzy, byli wiecznie skłóceni, zawierali rozejm, może tylko na kwadrans, może na godzinę, ale jakże tu nie cieszyć się tą chwilą wyjętą z życia, gdy obce losy splatają się nagle bez trudu, a słowa stają się tak łatwe, że zawsze trafiają w sedno! I ten jej szept żartobliwie karcący, gdy podeszła do ciebie z wachlarzem: – ‘Panie Aleksandrze, jakże tak można zaniedbywać gości? Pani Zalewska nie śmieje się tak jak zwykle – niechże pan z nią zatańczy! No, szybko!’ A za chwilę: ‘Widzi pan? Pan Karol jakiś nieswój. Niechże pan podejdzie i zamieni choć parę słów.’ Och, te rozjaśnienia oczu, gdy przechodziła wśród gości (‘jak tchnienie wiatru znad Capri’– mawiał – pamiętasz? – nasz stary Elsner), gdy z uniesioną w palcach suknią sadowiła się w fotelu i poprawiając ułożenie falban, czekała, aż goście zajmą miejsca przy okrągłym stoliku pod oknem, by mówić o stepach koło Kazania i o wielkiej Wołdze, skąd właśnie wrócili, albo o Bretanii i malarzu Cézanne, którego obrazy widzieli niedawno w paryskim Salonie. ‘Panie Aleksandrze – kiwała na Ciebie wachlarzem. –