kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 866 195
  • Obserwuję1 385
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 677 338

Civil-Brown Sue - Mistrzowska zagrywka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :755.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Civil-Brown Sue - Mistrzowska zagrywka .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CIVIL - BROWN SUE Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 168 stron)

Sue Civil – Brown Mistrzowska zagrywka

Prolog O nie! . Słowa te wyrwały się z ust Kelly Burke tuż po przeczytaniu ostat¬niego zdania e-maiła od rodziny. Siedziała przy biurku, otoczona zwykłym roboczym bałaganem: ster¬tami dokumentów, książek, kompaktów i kłębami kurzu tak wielkimi, że można się o nie potknąć. Nie zwracała j ednak uwagi na ten rozgardiasz. Wpatrywała się w sło¬wa na jaśniejącym ekranie komputera. Najukochańsza Kelly - zaczynał się niewinnie list. - Niesamowicie nam się podoba twoja nowa witryna! Cudowna kolorystyka, jaki pomysł! Wujek Max nie może pojąć, dlaczego rzuciłaś malowanie. Akurat, pomyślała Kelly, przypominając sobie własne dramatyczne wysiłki podczas lekcji z wujkiem Maksem. Miała dziesięć lat, a on twier¬dził, że czekają fantastyczna przyszłość malarki abstrakcjonistki. Kelly, która chciała jedynie, żeby kaczka wyglądała j ak kaczka, nawet jeśli była to tylko zabawka, poddała się w poczuciu klęski. "Nam wiedzie się bajecznie -czytała dalej. -Emerytura nam słu¬ży - przynajmniej tym, którzy na nią przeszli. Mnóstwo czasu na rozwijanie innych zainteresowań i wąchanie kwiatków. " Tak, jakby ktokolwiek z jej rodziny zniżył się do wąchania kwiatków. Ale dopiero następne zdanie sprawiło, że zadźwięczały w jej głowie dzwonki alarmowe. "Babcia Bea oddała domek gościnny bardzo miłemu mło¬dzieńcowi, niej akiemu Sethowi RaIstonowi . Pewnie o nim słyszałaś. Kiedyś był gwiazdą futbolu, ale uszkodził so¬bie kolano, i to tak poważnie, że nie może już grać. Ale do rzeczy. Babcia niesłychanie się z nim zaprzyjaźniła i przepada za jego towarzystwem. Co więcej, szalenie uczyn¬ny Z niego młody człowiek. Zgodził się pomóc nam w spra¬wach finansowych! Pamiętasz, kochanie, w jak fatalnej kondycji były nasze finanse za czasów twojej ostatniej wizyty. Ogromnie nam ulżyło, że możemy liczyć na jego pomoc." Dokładnie w tej chwili Kelly poczuła, że się dusi. Pomoc? Ze strony obcego? Kontuzjowanego byłego piłkarza, który prawdopodobnie ma kłopoty z dodawaniem? A w ogóle dlaczego uczepił się jej babki? Cze¬go chce młody mężczyzna od osiemdziesięcioletniej kobiety? Pieniędzy. Kupy pieniędzy. Babcia miała fortunę, a w finansach ro¬dziny panował tak potworny bałagan, że nawet dyplomowany księgowy nie potrafiłby stwierdzić, czy coś ukradziono. A jeśli ten cały Ralston przepuści rodzinny majątek na kobiety, wino i śpiew? Babcia, najukochańsza, najmądrzejsza i najbardziej szalona osiem¬dziesięciolatka na tej planecie, miała o sobie tak dobre mniemanie, że bez trudu mogłaby uwierzyć, że jakiś cyniczny, młodszy o pięćdziesiąt lat podrywacz oszalał z miłości do niej. Kelly bez namysłu sięgnęła po telefon. Pięć minut później miała już zarezerwowane miejsce w samolocie. Po dwudziestu czterech godzinach wjeżdżała do Paradise Beach na Florydzie. I dopiero wtedy nawiedziły ją poważne wątpliwości. Rozdział 1 Panika to dziwna reakcja jak na kogoś, kto wraca do domu po ośmiu latach, ale Kelly Burke właśnie tego uczucia doznała, jadąc przez Paradise Beach. Panika narastała, Kelly jechała coraz wolniej, aż wresz¬cie kierowcy, którzy ją mijali, zaczęli trąbić i wygrażać pięściami. Zerk¬nęła na szybkościomierz; jechała dwadzieścia kilometrów na godzinę. Przycisnęła pedał gazu, ale poczuła jeszcze większą panikę, więc znowu zwolniła i zjechała na bok, udając, że czegoś wypatruje.

W chwili gdy jej stopa dotknęła ziemi na lotnisku w Tampie, wszyst¬ko w niej krzyczało, że popełniła straszny błąd. Po zaśnieżonym Denver widok pławiącej się w olśniewającym słońcu Florydy uprzytomnił jej, co zrobiła. Wróciła do domu. Z każdą chwilą coraz bardziej tego żałowała. Gdy dotarła do wąskie¬go mostu, który prowadził do rodzinnej wyspy Burke'ów w Zatoce Mek¬sykańskiej, z trudem łapała powietrze. Na drugim brzegu wysiadła z wynajętego samochodu i odetchnęła głę¬boko, nakazując sobie spokój. A kiedy walczyła z szalejącym sercem, oddechem i uginającymi się kolanami, przyszło jej do głowy, że właści¬wie mogłaby wrócić na lotnisko i zostawić babcię z jej problemami. Rany boskie, nabawiła się klaustrofobii czy co? Od tych bujnych jak dżungla zarośli dostawała duszności. W Kolorado przyzwyczaiła się do wielkich przestrzeni. Tutaj natura skakała jej do gardła. Wszystko było obrzydliwie zielone! Poza tym na tę wyspę można się było dostać tylko jedną drogą. Rodzi¬na Kelly cieszyła się komfortem prywatności, ale ona nigdy nie mogła zapomnieć, że nie ma stąd drogi ucieczki. Dziecko, które wychowuje się w cyrku, musi myśleć o takich rzeczach. Narzucenie sobie zbyt wielu dorosłych obowiązków rodzi tęsknotę za wolnością. Klaustrofobia, nie ma co. Ta reakcja nie może mieć nic wspólnego z powrotem na łono kochającej rodziny. Oczywiście nigdy nie wątpiła w ich miłość. Tylko w zdrowe zmysły. Co gorsza, prawie całe dzieciństwo przeżyła w okropnym niepokoju, mając na głowie rodzinne finanse i prowadzenie domu. To było zajęcie dla dorosłego i doświadczonego człowieka. Doskonale zdawała sobie spra¬wę, że wzięła to wszystko na siebie z własnej nieprzymuszonej woli, więc nie może obwiniać rodziny o zrzucenie na nią obowiązków. Nie, przyjęła je, ponieważ rozpaczliwie pragnęła stać się ważna i niezastąpiona. Ponie¬waż musiała udowodnić sobie i innym, że coś jednak potrafi. Ale teraz niepokój powrócił i uderzył z jeszcze większą siłą. Jakby chciał sobie powetować te osiem lat nieobecności. Zdjęła buty do biegania, rzuciła je na tylne siedzenie i ruszyła wąską piaszczystą ścieżką, biegnącą po obrzeżu tej strony wyspy. N a zachód rozpościerały się migotliwe wody Zatoki Meksykańskiej. Jednak ledwie widok ogromu wód zdołał uspokoić jej znękane ner¬wy, na horyzoncie pojawił się kulejący, dość atrakcyjny ciemnowłosy mężczyzna z ogromnym płowym psem. Mężczyzna i pies byli najwięk¬szymi reprezentantami swoich gaturików,jakich zdarzyło sięjej widzieć. Co więcej, pies warknął na nią, a mężczyzna był wyraźnie rozdrażniony. Kelly, nieco zbita z tropu niespodziewanym widokiem, gapiła się na nich z otwartymi ustami jak wioskowy głupek. - To prywatna wyspa - odezwał się mężczyzna. To wystarczyło, żeby ją zdenerwować. I dobrze, bo wróciłajej zdolność myślenia. Złość jest fantastycznym substytutem bardzo wielu uczuć. Poza tym nie pozwala przestraszyć się obcego, dwa razy większego faceta. - Wiem. Kim pan jest? - Nie pani interes. - Właśnie że mój. Pies znowu warknął. Mężczyzna zrobił nieznaczny gest i bydlę _ wielkie jak szetlandzki kuc - usiadło. - Myli się pani. Niech się pani stąd zbiera albo wezwę policję. - A pan niech lepiej uważa na psa. Tygrysy cioci Zeldy zjedzą go na podwieczorek. Obcy znieruchomiał; wyraz jego twarzy powoli zaczął się zmieniać. Kelly miała już sobie pogratulować poskromienia niedoszłego Arnolda Schwarzeneggera, kiedy znów się odezwał: - Zna pani Zeldę?

- To moja ciotka. Niby dlaczego nazwałam ją ciocią? Na jego ustach powoli pojawił się uśmiech. Zdała sobie sprawę, że ten gigant jest naprawdę atrakcyjny. Nawet przystojny. A to wcale nie poprawiło jej humoru. - No - mruknęła. - Jestem z rodziny. A pan? - Jestem gościem Bei Seth Ralston. Światełko zapaliło się dopiero teraz i Kelly poczuła się niewiary¬godnie głupio. Jak mogła na to nie wpaść? To także nie poprawiło jej humoru. - Aaaa ... Przegrany były piłkarz. Uniósł brew. - Tak mnie opisała? - Nie ona. Ja. Uśmiechnął się szerzej, jakby powiedziała coś śmiesznego. _ Jest pani bardzo domyślna. Więc jest pani Kelly, wnuczką marno¬trawną. Pewnie rodzina ma zarżnąć tłustego cielca, skoro raczyła pani wrócić? - Raczyła? Co za wyszukane słownictwo jak na liniowego! - Liniowy gra w obronie. Ja byłem w ataku. Wytrącił ją z równowagi. Miała ochotę wściec się na niego lub roze¬śmiać. Rozbawienie zwyciężyło. Prawie. - Atakowanie weszło panu w nawyk. - Też tak myślę. - Spojrzał na psa. - Bouncer, to przyjaciółka. - Zerknął na nią. - Niech mu pani da rękę do powąchania. Odruchowo cofnęła się o krok. - Po co? - Żeby uznał panią za przyjaciółkę. Łypnęła na niego nieufnie, ale posłusznie podsunęła rękę ogromnemu, śliniącemu się psu. - Po co takiemu dużemu facetowi pies obronny? Wzruszył ramionami. - Trzeba spytać Zeldy. Tresuje go. - Boże! W jego oczach znowu błysnęło rozbawienie. - Też tak myślę! To na razie. Odwrócił się i odszedł, utykając, a pies pobiegł za nim. Kelly stała, usiłując rozstrzygnąć, kto wygrał i dlaczego ją to interesuje. I dlacze¬go ten człowiek zachowuje się tak, jakby wszystko tutaj należało do niego? Spotkanie miało jednak uzdrowicielski efekt. Kiedy wsiadła do sa¬mochodu, nie miała już wrażenia, że roślinność ją dusi, a powrót do domu jest największym błędem jej życia. Był prawdopodobnie zaledwie drugą najgłupszą rzeczą, jaką w ży¬ciu zrobiła. Willa - tak zawsze nazywano ten dom - była oazą spokoju pośród szaleństwa tropikalnej roślinności. Kelly dawno już uznała, że dom tyl¬ko dlatego jest otoczony wypielęgnowanym trawnikiem i klasycznym ogrodem, że babcia Bea uznała,.iż nie potrzebuje podwórka. Wynajęła człowieka, który doglądał trawnika i ogrodu, a on z całym oddaniem walczył z chaosem natury, strzygąc, kosząc i sadząc zdyscyplinowane kwiaty, poddające się jego rozkazom. Wydarł dżungli parę akrów ziemi i stworzył na nich ogród w sty¬lu angielskim. Gdyby zapuścił się jeszcze parę metrów dalej, pewnie by poległ. Ujarzmianie tej malutkiej działki i tak było nie lada wy¬czynem.

Sam dom, zbudowany z cyprysowego drewna, oślepiająco biały i ozdobiony szerokimi werandami, przypominał kolonialną posiadłość. Trzeba było zatrudnić pracownika, który zajmował się malowaniem i usu¬waniem szkód spowodowanych przez słone powietrze. A więc willa, która wcaie nie była willą, wyglądała jak precyzyjnie oszlifowany klejnot, złożony na zielonym aksamicie pomiędzy szaleją¬cą dżunglą. Ale Kelly dobrze wiedziała, jak złudne jest to wrażenie. Za ścianami domostwa szalała inna dżungla: jej rodzina. Zatrzymała samochód w cieniu potężnego dębu, największego drze¬wa na wyspie. Nikt nie wiedział, skąd się wziął na tej małej piaszczystej wysepce, która nie rozsypała się tylko dlatego, że trzymały ją razem ko¬rzenie mangrowców. Dąb po prostu był i miewał się dobrze. Kelly przez parę minut stała przy samochodzie, sycąc się łagodnym spokojem zdyscyplinowanego ogrodu. Wreszcie ruszyła w stronę szero¬kich schodów, prowadzących na piętro. Na parterze znajdowały się tyl¬ko magazyny i pokoje służby, ponieważ w czasie sztormu lub huraganu mogły się znaleźć pod wodą. Pierwsze i drugie piętro zajmowali właści¬ciele domu. Schody skrzypiały jak zwykle, a ona jak zwykle poczuła nerwowe ssanie w dołku. To właśnie dlatego nie chciała wrócić. Bała się tego ciąg¬łego uczucia, że znajduje się na krawędzi kolejnej porażki _ i strachu przed kolejnym szaleństwem, z jakim mogła się spotkać. Bardzo trudno jest się pogodzić z myślą, że własna rodzina jest nie¬spełna rozumu. Zwłaszcza jeśli jest się dzieckiem. Koło trzydziestki powinno być już łatwiej. Tak sobie mówiła. Ledwie wyciągnęła dłoń ku klamce, drzwi otworzyły się i w progu stanął kamerdyner. Uśmiechnął się do niej promiennie; parę ~osmyków bielusieńkich włosów, zaczesanych na łysinę, świeciło w ciemnościach. Lawrence był jak zwykle ubrany w szorty khaki, podkolanówki i koszu¬lę. Wyglądał, jakby zstąpił z plakatu reklamującego radości służby woj¬skowej w tropikach. - Panienka Kelly! - zawołał z nieskazitelnym angielskim akcen¬tem. - Co za radość widzieć panienkę! Nie spodziewała się, że na jego widok poczuje taki przypływ ciepła. Przez chwilę gardło tak sięjej ścisnęło, że nie mogła wydobyć głosu. - Cześć, Lawrence. Jak leci? - Bardzo dobrze, panienko, d~iękuję. Czy mam przynieść bagaże? Nie chciała, żeby to robił. Miał pewnie z siedemdziesiąt lat, a ona była młoda i zdrowa. Ale wiedziała, jakby się poczuł, gdyby nie pozwo¬. liła mu się tym zająć. Dawno temu wyjaśnił jej to bardzo dokładnie. - Nie przywiozłam wiele. Walizkę i laptop. - Podała mu kluczyki. ¬Gdzie są wszyscy? - Panienka Zelda karmi tygrysy. Pan Max maluje w studiu, pan Ju¬lius ćwiczy w konserwatorium, a panna Mavis ucięła sobie drzemkę. Jaśnie pani - zawsze tak mówił o babci, ponieważ kiedyś wyszła za wi¬cehrabiego - uczy się roli w salonie. - Pewnie nie powinnam jej przeszkadzać? - Przeciwnie, byłaby bardzo zła, gdyby jej panienka nie przeszkodziła. . Kelly zastanowiła się nad tą możliwością, ale doszła do wniosku, że przyda się jej parę minut na przywyknięcie do tego domu, zanim stanie z kimkolwiek twarzą w twarz. - Wiesz co, mam lepszy pomysł. Zostaw moje bagaże, zaproś mnie do spiżami na coś mocniejszego i porozmawiajmy. Tylko we dwójkę. Lawrence nie był zachwycony, ale nie przeżyłby prawie czterdziestu lat w rodzinie Burke' ów, gdyby nie nauczył się dostosowywać do każdej sytuacj i. - Powinienem ostrzec panienkę. Kucharka jest w rozpaczy. - Jak zawsze. O co poszło tym razem? - Panna Zelda rzuciła pieczeń tygrysom. Kelly poczuła, że gdzieś w środku wzbiera w niej śmiech.

- Na pewno się nie najadły. - Nie, ale razem z indykiem i wieprzowiną wyszła całkiem znośna przekąska. Kąciki ust Kelly poruszyły się jakby z własnej woli. - Dostawca mięsa się spóźnił - dodał Lawrence tytułem wyjaśnie¬nia. Co tydzień na wyspę przywożono całą chłodnię mięsa dla tygry_ sów. - Manuel pojechał, żeby ta wyjaśnić. I uzupełnić zapasy. . - Więc kucharka się rozpogodzi? - Jak zwykle - potwierdził Lawrence z niezmąconym spokojem. Spiżarnia wypełniona była półkami z wypolerowanego drewna te¬kowego. Na środku pysznił się ogromny mahoniowy stół. Kelly spę¬dziła tu wiele godzin, usiłując uporządkować sprawy finansowe rodzi¬ny, i przy okazji zbliżyła się do Lawrence'a bardziej niż ktokolwiek. Przynajmniej czasami takie miała wrażenie. Stał się dla niej zastęp¬czym Ojcem. Kamerdyner nalał dwa małe kieliszki brandy i usiadł obok niej. - Za zdrowie panienki. - Za moje zdrowe zmysły - odparła. Najego ustach pojawił się najsłabszy z uśmiechów. - Co tu robi ten piłkarz? - Ach! - Lawrence zrobił znaczącą minę. - Leczy kontuzję. Jaśnie pani jest nim zachwycona. - Wypił brandy i nalał sobie następną kolej¬kę. Zawsze miał upodobanie do kieliszka i prawdopodobnie właśnie dla¬tego tak długo utrzymał się przy jej rodzinie. Nikt inny nie mógłby tole¬rować jego niedyskrecji. - Zachwycona? Wzruszył ramionami. - Twierdzi, że przy nim znowu czuje się młoda. - A co ty o tym sądzisz? Pokręcił głową. - Nie mogę powiedzieć. Na tym właśnie polegał problem z Lawrence'em. Dopóki nie oszo¬łomiło się go alkoholem, był jak ostryga. Kelly zastanawiała się, czy starczy jej zimnej krwi, żeby upić go z rozmysłem. - Tęskniliśmy wszyscy za panienką. Znowu poczuła ucisk w gardle. - Ja też za tobą tęskniłam. - To prawda, rzeczywiście tęskniła za nim ... choć nie chciała tłumaczyć, do jakiego stopnia brakowało jej reszty tej sfiksowanej rodziny. - Panienka musi już iść porozmawiać z babcią. Ale Kelly chciała odwlec tę chwilę, na ile tylko mogła. - Jak ona się czuje? - Fantastycznie. - Lawrence pociągnął łyk brandy. - Ciągle pracuje, ciągle się szarogęsi, wszystko jak dawniej. - Czy nie ... hm ... nie robi się niedołężna albo coś w tym stylu? Lawrence spojrzał na nią oburzony. - Absolutnie nie! Ma umysł jak brzytwa. - Ale dała się poderwać jakiemuś żigolakowi? Teraz Lawrence wyglądał, jakby miał zemdleć. - Skąd to panience przyszło do głowy? Kelly wzdrygnęła się pod jego karcącym spojrzeniem. Z niemiłym zaskoczeniem odkryła, że znowu czuje sięjak dziecko. Cofnęła się w cza¬sie, a stalowe spojrzenie Lawrence' a nie pozwalało jej o tym zapomnieć. Natychmiast zmieniła ton. - Sama nie wiem. Chyba jestem zmęczona po podróży. - Na pewno. - Jego oczy złagodniały.

Lawrence był najwyraźniej zauroczony tym piłkarzem nie mniej niż babcia. - Jak się mają wszyscy? - Jak zwykle. Panna Mavis pojawia się w towarzystwie od czasu do czasu, głównie z okazji imprez dobroczynnych. Pan Julius daje dwa, trzy koncerty w roku. Pan Max ciągle maluje. Panna Zelda - no, jak to ona. W zeszłym roku w zatoce nastąpił wyciek ropy, więc zagoniła nas wszyst¬kich do pomocy ptakom. Wie panienka, jak trudno jest utrzymać pelika¬na, żeby go wytrzeć? Prawdę mówiąc, wyglądało to jak jakaś oszalała pralnia, a my wszyscy byliśmy jak zwariowane praczki. Potem panienka Zelda nie zgodziła się wypuścić ptaków, dopóki plama nie zostanie ze¬brana, więc mieliśmy tu stada mew i pelikanów. Sprzątaliśmy po nich przez tydzień. Taką właśnie rodzinę zapamiętała. Mimo woli uśmiechnęła się do obrazu, który stanął jej przed oczami. - A ty? - spytała. - Co porabiałeś? - Ach, ja ... - Wymijająco machnął dłonią. - Jestem w świetnej formie, a prowadzenie domu wypełnia mi cały czas. Człowiek musi się czuć potrzebny. O, tak. Dobrze o tym wiedziała. Niebezpiecznie robi się dopiero wte¬dy, gdy jest się tak bardzo potrzebnym, iż nie ma się już czasu dla siebie. Lawrence zawsze tu był, ostoja jej dzieciństwa. Dlaczego nigdy nie wy¬jeżdżał, nie miał własnego życia i zainteresowań? Serce ścisnęło się jej z żalu. Wiedziała, jak absorbująca potrafi być rodzina Burke'ów. Lawrence nalał sobie jeszcze jeden kieliszek. Kelly zaniepokoiła się, że być może popełniła błąd, zachęcając go do picia. Zawsze lubił wypić parę drinków późnym popołudniem, ale nie pamiętała, żeby pozwalał sobie na to o innych porach dnia, z wyjątkiem rzadkich okazji. Być może dawny nawyk wymknął mu się spod kontroli. Postanowiła, że się temu przyjrzy. - A kuzyni? - spytała. W dzieciństwie rzadko ich widywała. Ze wszyst¬kich dzieci babci tylko Julius - ojciec Kelly - zawarł małżeństwo. Roz¬wiódł się, gdy Kelly miała siedem lat. Dwoje jej kuzynów rzadko składało im wizyty, ponieważ przeprowadzili się z matką do Hongkongu. . - Gerald ... cóż, Gerald wstąpił do trapistów. Aż podskoczyła. - Żartujesz! - Zobaczył światło. - Lawrence pozwolił sobie na leciutką kpinę. - Bez obaw, jeszcze odzyska rozum. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić. - Mnisi też, śmiem zauważyć. - Zawsze był niespokojnym duchem. - Prawdę mówiąc, do dziś dnia uważała go za małego złośliwego chłopca, który bezlitośnie wyśmiewał się z niej, osieroconego dziecka, do czasu gdy wujek Julius przyłapał go na tym i zagroził, że wytarga go za uszy. Oczywiście nigdy w życiu nie zrobiłby niczego podobnego, ale groźba była tak przerażająca, że Gerald wreszcie zamilkł .. - Nie zmienił się - przyznał Lawrence. - Przerzuca się ze skrajno¬ści w skrajność. Ale uważam, że mógł skończyć o wiele gorzej. Kelly też tak sądziła. - Sądzę, że stroje z czarnej skóry, makijaż i dzikie występy na estra¬dzie, te groteskowe dźwięki, które wydobywał z elektrycznej gitary ... że wszystko to dało mu sławę i bogactwo, ale ... - Lawrence urwał gwał¬townie, jakby skrytykowanie rodziny było śmiertelnym grzechem. Kelly zlitowała się nad nim. - Niezły z niego typ. AVema? - Verna była od niej dwa lata starsza. Blada, chuda dziewczynka kryła się po kątach i ssała kciuk z takim za¬pamiętaniem, jakby tylko to trzymało ją przy życiu. Kelly uważała, że Gerald ją zaszczuł. - Panienka Verna dostała się do corps de balie! we Francji. Napisała, że jest już za stara na występy i pewnie przerzuci się na choreografię.

Oczywiście. Nawet Verna odziedziczyła rodzinny talent. Kelly poczuła ukłucie zawiŚci. - To miło. - Jesteśmy z niej bardzo dumni. Takjak i z panienki. Jak zwykle komplement wydał jej się wymuszony, jakby powiedzia¬ny wyłącznie z grzeczności. W tej samej chwili drzwi spiżarni otworzyły się z trzaskiem i w pro¬gu stanęła ciotka Zelda. Była wysoką, chudą kobietą po pięćdziesiątce, z upodobaniem ubierającą się w krzykliwe papuzie kolory. Krótkie włosy ufarbowane miała henną i przewiązane jaskrawoczerwoną szarfą• Ubrana była w jasnozie¬lone spodnie i fioletową bluzkę z długimi rękawami. Strój ten oznaczał, że Zelda właśnie zajmowała się tygrysami, ponieważ zwykle odsłaniała znacznie więcej ciała. Zee występowała niegdyś w cyrku, ale po paru latach opuściła go w ramach protestu wobec sposobu, w jaki traktowano tam zwierzęta. Została aktywistką organizacji walczących o prawa zwierząt i miała na sumieniu niejeden kretyński plan ratowania skrzywdzonych istot. Była również licencjonowaną rehabilitantką dzikich zwierząt, co brzmiało o wiele bardziej poważnie. _ Lawrence - krzyknęła od progu. - Musisz coś zrobić z kucharką! Zanim kamerdyner zdołał otworzyć usta, jej spojrzenie padło na Kelly. _ Kelly! Boże, kiedy przyjechałaś? - Poklepała ją przyjaźnie po ramieniu, ale zaraz potem zwróciła się do Lawrence'a. - Ta kobieta nie dopuszcza mnie do chłodni! Lawrence, który wypił już trzy kolejki, troszkę chwiał się na krześle. Lekko uniósł brew. . _ To nie ona zapłaciła za jedzenie! - dodała Zelda. - Tylko my! A koty są głodne! _ Proszę rzucić im kucharkę - podsunął Lawrence niewyraźnie. _ Fantastyczny pomysł. - Zelda ruszyła do wyjścia, ale po drodze zdążyła jeszcze dodać: - Za parę minut wracam, Kelly. Najpierw muszę sprowadzić tygrysy. Lawrence czknął. _ Proszę o wybaczenie - powiedział z przesadną godnością• Ale Kelly go nie słuchała, Zerwała się z krzesła i popędziła za Zeldą• _ Ciociu! - krzyknęła. - Nie wolno ci przyprowadzać kotów do domu! Wiesz, co babcia o tym sądzi. _ Mama się nie dowie - mruknęła Zelda. Szła wielkimi krokami w stronę zagrody dla tygrysów, zaJmującej prawie pół powierzchni wyspy. _ Ciociu, nie! Porozmawiam z kucharką. - Usiłując dotrzymać kroku Zeldzie, która miała znacznie dłuższe nogi, dostała zadyszki. - Prze¬cież naprawdę rzuciłaś kotom naszą kolację• _ Ta chłodnia jest pełna jedzenia. Nie, kochanie, to bunt i trzeba go zdławić w zarodku. Ta kobieta dla nas tylko pracuje. - Ale, Zee, to nie jej wina, że mięso nie przyjechało na czas. Manuel po nie pojechał. - I gdzie się podziewa? - Zelda zatrzymała się gwałtownie przy bra¬mie i odwróciła się do Kelly. - Wyjechał z samego rana! Powinien być tu już dawno. Kelly stanęła przed bramą. - Nie pozwolę ci na to. Zelda łagodnie pogłaskała ją po policzku. - Dobre z ciebie dziecko, Kelly. Jak zawsze. Ale nie powstrzymasz mnie. Zejdź mi z drogi, dobrze ci radzę. Kelly ani drgnęła. . - S.łuchaj no - zaczęła znowu Zee - dobrze wiesz, że nie pozwolę krzywdzić zwierząt, a próba zagłodzenia moich maleństw jest okrucień¬stwem. Mój Boże, ludzie popełniają na zwierzętach prawdziwe zbrod¬nie. Głodzenie tygrysów, trzymanie słoni w samotności i we własnych ekskrementach. Słoni! Ten gatunek potrzebuje stada jak powietrza! Kelly zamierzała zapytać, co do tego mają słonie, ale zanim otwo¬rzyła usta, Zelda cmoknęła cicho. W chwilę później Kelly poczuła na karku gorący oddech. Nie musiała się odwracać, żeby

domyślić się, iż dwa tygrysy syberyjskie bezszelestnie wyłoniły się z dżungli za jej ple¬cami. W dzieciństwie uważała je za duchy, niewidzialne do czasu, gdy bezgłośnie zjawiały się tuż obok. Włosy zjeżyły się jej na karku. Powoli odwróciła się do Nicholasa i Aleksandry, znanych także jako Nikki i Alex, stojących tuż przed nią po drugiej stronie żelaznej siatki. Boże, już zapomniała, jakie one wielkie! Ponad trzysta kilo i prawie cztery metry od nosa do zadu. Dwie głowy, zwrócone w jej stronę, były wielkie jak koła od samochodu. - Pamiętają cię - stwierdziła Zelda. - Tak? - Kelly miała szczerą nadzieję, że tak właśnie jest. Piętnaście lat temu pomogła wychować dwa bezbronne kocięta, uratowane z rąk hodowcy. Karmiła je nawet butelką. Ale z czasem wyrosły na dwa ogrom¬ne drapieżniki i miała wrażenie, że rozpoznają w niej jedynie ewentual¬ną kolację. - Minęło dużo czasu, Zee. - Wiem. Odsuń się, to je wypuszczę. - Nie! Jeśli coś się stanie ... Ale Zelda już otworzyła bramę i cicho klasnęła językiem. - Pora na polowanie, maleństwa - szepnęła czule. - Wiem, nie bę¬dzie to co prawda polowanie na jelenia, ale i tak nie jest źle. Tygrysy spojrzały na nią z powątpiewaniem. Dokładnie w tej chwili piłkarz - Seth Ralston, przypomniała sobie Kelly - wyłonił się zza narożnika domu. Spojrzał na Zee, otwartą bramę, tygrysy i stanął jak wryty. _ Co ty robisz, Zee? -: spytał ciekawie. _ Chce przerazić kucharkę - odpowiedziała Kelly - żeby wyrwać jej zawartość chłodni. _ Ach! - Seth robił wrażenie rozbawionego. - A więc wojna? _ Skądże - parsknęła Zee. - To mój dom. Ja tu reprezentuję prawo. Seth rozejrzał się dokoła. _ Nie widzę płonącego krzaka. Zee parsknęła krótkim śmieszkiem, ale zaraz potem zajęła się wywabianiem tygrysów. Seth odwrócił się i spojrzał w stronę domu. _ Bouncer, nie! Zostań! Boże, jęknęła Kelly w duchu. Tygrysy go rozszarpią. Seth najwyraźniej doszedł do tego samego wniosku i oddalił się w kierunku, z którego przyszedł. _ Tym psem pewnie by się najadły - odezwała się Zee - ale nie mogę ryzykować. _ Zamknęła bramę. - Wygrałaś, kochanie, choć nie znoszę się poddawać. Okno na piętrze otworzyło się gWilłtownie i pojawiła się w nim głowa babci Bei. _ Zeldo, na miłość boską, przeraziłaś kucharkę na śmierć! Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! _ Musimy mieć nowąl - odkrzyknęła Zelda. - Robi ohydną tapiokę! _ Ale jej kaczka w pomarańczach jest bajeczna! - wrzasnęła bab¬cia. _ Idź, przeproś ją natychmiast. Kelly, dziecko, wejdź na górę, zanim ciotka wplącze cię w jakieś kłopoty! Kelly zdławiła westchnienie i posłusznie spełniła rozkaz babki. Postanowiła sobie, że następną osobę, która nazwie ją dzieckiem, poszczuje tygrysami Zeldy. Rozdział 2 Reatrix Burke płynęła w powietrzu. Kelly nigdy nie wpadła na to, w jaki Usposób babcia tego dokonuje, ale prawie zawsze wyglądała tak, jak¬by unosiła się na powietrznym prądzie, otoczona falującymi łagodnie ko¬ronkami i tiulowymi falbanami. Nie żeby zawsze dochowywała wierności staroświeckim sukniom! Była znana z tego, że lubiła się pojawiać w mę¬skich garniturach i bryczesach, jeśli akurat naszła ją na to chętka, a gdzieś w głębinach jej gigantycznej garderoby kryły się nawet dżinsy.

Ale na ogół babcia płynęła w powietrzu i wyglądała tak, jakby lada chwila miała spocząć na szezlongu z kieliszkiem miętowego likieru. Zamiast likieru przeważnie trzymała długą perłową cygarniczkę z nie zapalonym papierosem. Rzuciła palenie trzydzieści lat temu, by uniknąć zmarszczek, ale nie chciała się rozstać z ukochanym rekwizytem, nawet kiedy całkowicie wyszedł z mody. Dziś miała na sobie kreację z szyfonu, w sam raz odpowiednią na gar¬den party u królowej. Brakowało jej tylko wielkiego słomkowego kapelusza z lawendowymi szarfami. Wystarczył sam widok babci, żeby Kelly uprzy¬tomniła sobie z bolesną wyrazistością własny nieciekawy wygląd: dżinsy, flanelowa koszula. Po całym dniu podróży czuła się brudna i lepka. Już miała podbiec i uścisnąć babcię, ale tuż za progiem uderzył ją zapach gardenii, od którego natychmiast dostała kataru. I dobrze, bo Bea nie lubiła chodzić w wymiętych sukienkach, nawet jeśli przyczyną ich zmięcia były serdeczne uściski. Bea wyjrzała przez okno na tylne podwórko. - Ona coś knuje. Mówię ci. - Kto? - Zee. Czuję to. Zawsze zaczyna szaleć, kiedy chce zrobić coś głupiego. To jak barometr. Nie wystarcza jej jedno wariactwo. Nie, kiedy Zee szaleje, to już na całego. Kelly nie wiedziała, jak można poznać, czy Zee zachowuje się dziwniej niż zwykle. - Chyba zdenerwowała się przez kucharkę. - Och, oczywiście. Ale zapamiętaj moje słowa, ona coś knuje. - Babciu, możemy porozmawiać gdzieś indziej? Wiesz, że jestem uczulona na twoje perfumy. - To tak się wita babkę po ośmiu latach rozstania? Perfumy mam na sobie, więc będziesz musiała wytrzymać parę minut. Kelly podeszła do babki, pocałowała ją w policzek i usiadła w fote¬lu. Zatkała sobie nos. Bea popłynęła ku drugiemu fotelowi i osunęła się na niego, jakby spoczęła na powietrznej poduszce. Chyba to sobie wy¬ćwiczyła, pomyślała Kelly. Nikt się nie rodzi z umiejętnością porusza¬nia się jak puchowe piórko na wiosennym wietrzyku. - Więc cóż cię do nas sprowadza? Tak niespodziewanie, po takiej przerwie? - spytała Bea. - Myślałam już, że się nas wyrzekłaś. Kelly poruszyła się niespokojnie. _ Nie przesadzaj, babciu. Dzwoniłam co tydzień i cały czas wysyła¬my sobie e-maile. Mam trochę wolnego czasu i postanowiłam was odwiedzić. Wolny czas, akurat. Nie bez powodu przywiozła ze sobą laptopa. _ Jak miło - powiedziała Bea powściągliwie. - Jeśli się martwiłaś, że chcę oddać posiadłość Sethowi Raistonowi, możesz być spokojna. Nie zwariowałam. - Kto mówi o Raistonie? _ Aha! Więc go znasz! Tak myślałam. Kto ci naskarżył? _ Nikt _ oświadczyła Kelly z mocą. Nie znosiła, kiedy babka z taką precyzją trafiała w sedno problemu. W dzieciństwie nigdy nie udawało się jej niczego ukryć. _ Nikt? To skąd wiesz o Secie? To pewnie Mavis. Myśli, że oszalałam. Kelly postanowiła złapać byka za rogi. - A tak nie jest? _ Oczywiście, że nie! - parsknęła Bea. - To miły młody człowiek, który obecnie przeżywa pewne komplikacje. Nie wiem, dlaczego miała¬bym mu nie udzielić gościny. Poza tym tylko ten dżentelmen ma ochotę zabawiać od czasu do czasu osiemdziesięcioletnią kobietę• Jeśli Bea zamierzała uspokoić Kelly, to ani trochęjej się to nie udało. A zatem ten padalec uwodzi babcię, tak? Rzeczywiście, trzeba było przy¬jechać. Pytanie tylko, co

możI1a zrobić, nie doprowadzając babci do sza¬łu. Bea mogłaby nawet wyjść za tego człowieka - tylko po to, by zrobić wszystkim na złość. _ poza tym - dodała babcia - Liz także poderwała młodzieńca. Boże drogi! _ Rywalizujesz z Liz? Babcia machnęła ręką od niechcenia. _ Nie sądzę. Nie gramy w tej samej lidze. Ona jest ślicznotką i niczym więcej. Ja jestem aktorką• Bea rywalizowała z Liz od czasu, gdy ta pojawiła się w Hollywood. - Miałaś więcej mężów. -. W tym wicehrabiego! Kelly ukryła uśmiech. - Właśnie. _ Urodziłam pięcioro dzieci, nie psując sobie figury. - To niełatwe. _ Więc, jak. widzisz, nie muszę z nią rywalizować. _ Absolutnie. Bea rozpromieniła się w uśmiechu. - Właśnie. - Ale jak poznałaś pana RaIstona? Błękitne oczy babci, niegdyś uważane za najpię~iejsze w Hollywood ¬do czasu pojawienia się Liz - zwęziły się jak dwie szparki. - Znowu to samo, co? - Jestem ciekawa i tyle. Spotkałam go na plaży i uważam, że jest. .. okropny. - Seth? Okropny? - Bea przekrzywiła głowę we wdzięcznym ru¬chu, który każdej innej kobiecie nadałby wygląd czapli. - No, pewnie może być i taki. W końcu uprawiał bardzo brutalny sport. - Był niegrzeczny. Bea roześmiała się - niegdyś ten melodyjny dźwięk był uważany za coś równie cudownego, jak nogi Marleny. - Ty pewnie także. - Z gracją machnęła perłową cygarniczką. ¬Uspokój się, kochanie. Na wiosnę mieliśmy tu szalone kłopoty z tury¬stami. Pewnie wziął cię za kolejnego natręta. - Jak go poznałaś? - Parę lat temu kręciliśmy razem reklamę. - Babcia zmarszczyła arystokratyczny nosek. - Grałam staruszkę, która jest fanką futbolu. Musiałam się na niego rzucić, żeby dostać jego autograf. Kelly pamiętała tę reklamę. Nie przyznała się nikomu, że ta siwo¬włosa kobieta w kwiecistej sukience i białych tenisówkach, która prze¬skoczyła płot i wpadła na boisko w trakcie meczu, to jej babcia. Pew¬nych rzeczy lepiej nie wyciągać na jaw. - To był pan Ralston? - Nie poznała go bez rynsztunku piłkarza. - Oczywiście. Znakomicie się rozumieliśmy. Po zdjęciach zabrał mnie na kolację, a potem razem zwiedziliśmy niesłychane nocne kluby. Nie pamiętam już, kto kogo zapakował do taksówki, co zresztą nie ma większego znaczenia. Od tego czasu pozostajemy w kontakcie. - Piliście razem? - Och, oczywiście. Ale nie doszło do tańczenia kankana. Kelly musiała zakryć usta dłonią. - Wypłakiwanie się w cudzy kufel znakomicie cementuje przyjaźń ¬dodała Bea. - Oczywiście ja nie piłam piwa. Wolałam szampana. - Oczywiście - zgodziła się Kelly z całkowicie poważną miną. - Piwo pił pewnie on.

- Właściwie nie. Wolał dobrą whisky. - Och. - Wszystko to brzmiało coraz gorzej. - No; dziecko, nie rób takiej zgorszonej miny. Jesteś za młoda, żeby mnie oceniać. _ Babciu, nie jestem dzieckiem. Mam trzydzieści lat! - Dla mnie ciągle jesteś dzieckiem. - Pan Ralston też~ _ Och, nie, kochanie! Jest bardzo dojrzały. Serce Kelly ścisnęło się z niepokoju. To wszystko wcale się jej nie podobało. - Jak długo tu zabawi? _ Aż dojdzie do siebie. Miał paskudną kontuzję kolana, wiesz? Ktoś... ciągle zapominam nazwisko tej osoby... dosłownie porwał na strzępy jego ścięgna. Kelly skrzywiła się mimowolnie. - To musiało boleć. _ Nie aż tak jak rozwód, to pewne. Ta kobieta go zrujnowała. Przez ułamek chwili, dosłownie ułamek, w oczach babci błysnęła jakaś iskierka, jakby rozbawienie i wyrachowanie, ale zanim Kelly zdą¬żyła się zastanowić, iskierka zniknęła, a twarz babci wyglądała jak ide-. alna maska spokoju. Zbyt doskonała maska. Problem życia z aktorką polega na tym - Kelly pamiętała to zbyt dobrze - że nigdy nie wiadomo, co jest prawdą, a co rolą• Ale jeśli babcia mówiła prawdę, Seth był bankrutem - i tym bardziej miał powody interesować się jej fortuną• _ Więc będzie tu mieszkał, jak długo będzie chciał? - Właśnie. Żołądek Kelly ścisnął się boleśnie. _ Ajak długo ty zabawisz? - spytała Bea. - Mam nadzieję, że przynajmniej tydzień. Wszyscy się za tobą stęskniliśmy. Niespodziewanie Kelly znowu poczuła przypływ wzruszenia. Dla¬czego nie przyszło jej do głowy, że powrót do domu oznacza nie tylko strach i niepewność? Kochała swoją rodzinę. Zawsze. Nie mogła tylko z nią wytrzymać. _ Nie wiem jeszcze - powiedziała, nie chcąc przyrzec czegoś, czego będzie później żałować. Jeśli szybko rozwiąże problem tego Setha, ucieknie i nawet się nie obejrzy. - Mam pewne sprawy, nie wiem, czy mogę je załatwić tutaj. _ Ach, oczywiście. Jesteś bardzo ważną osobą• Czy to sarkazm? Twarz babci nie zdradzała niczego. _ Nie jestem ważna. Projektuję internetowe witryny, to wszystko. _ Ta ostatnia robi wrażenie - oznajmiła Bea ze spokojem. Wstała i przeszła przez pokój, ciągnąc za sobą falę zapachu gardenii, od którego katar Kelly przybrał rozmiary wodospadu. - Nieco mroczna. - Taka moda. - Cała Bea, zabiera się do krytykowania czegoś, o czym nie ma najbledszego pojęcia. Jednak zamiast się zdenerwować, przypo¬mniała sobie czasy, gdy uważała babcię za najmądrzejszą kobietę na świecie, która zna odpowiedź na wszystkie pytania. To przekonanie nie¬co się zdezaktualizowało, ale 'wspomnienie nadal było żywe. - O, na pewno ty wiesz najlepiej. - Bea uśmiechnęła się serdecz¬nie. - Wszyscy za tobą tęskniliśmy. Może odświeżysz się i trochę od¬poczniesz po podróży? przy kolacji wszyscy zagadają cię na śmierć. Tutaj babcia zrobiła coś zdumiewającego: uścisnęła ją mocno i dłu¬go. Nagle zapach gardenii wydał się o wiele przyjemniejszy. Bagaże stały w jej dawnym pokoju. Kelly miała nadzieję, że Law¬rence nie upuścił po drodze laptopa. Pokój wyglądał tak jak przed laty. Nadal był niebywale pretensjonalny: brokatowa tapeta, adamaszkowe . obicia i wyszywana jedwabiem narzuta, wszystko w dławiącym odcie¬niu różu. Ale

przynajmniej nie śmierdziało tu gardeniami. Kelly padła na krzesło rzeźbione w złote liście i pokryte adamasz¬kiem. Rozejrzała się, usiłując zwalczyć uczucie, że znów stała się dziec¬kiem, brzydkim kaczątkiem, usiłującym zaopiekować się rodziną łabę¬. dzi. Taka reakcja po ośmiu latach samodzielnego życia z pewnością była objawem nerwicy. Przecież udało się jej stanąć na własnych nogach! Nie powinna czuć się upokorzona samym przybyciem do domu. Jej oczy rozbłysły; w kącie pokoju stała skrzynia z zabawkami. A po¬nieważ należała do jej rodziny, nie była zwykłą skrzynią. Nawet nie wyglądała, jakby miała służyć do przechowywania zabawek. Był to ja¬kiś niewyobrażalnie kosztowny antyk, choć nikt nie zabraniał Kelly trza¬skać wiekiem, kopać ją lub na niej siadać. A kiedy w wieku dziesięciu lat w porywie buntu wycięła na niej swoje inicjały, nikt jej nie ukarał, choć z pewnością to zauważono. Podeszła do kufra i odnalazła inicjały dokładnie tam, gdzie je wyrzeź¬biła. Były pociągnięte woskiem ... więc ktoś odnowił mebel, ale litery zo¬stawił nietknięte. Coś ją zakłuło w sercu, choć nie wiedziała dlaczego. Wieko nadal stanowiło znakomite miejsce do siedzenia, obite różo¬wym adamaszkiem, oczywiście. Kelly zajrzała do środka i ze zdumie¬niem odkryła swój porcelanowy serwis dla lalek, zapakowany w karto¬nowe pudełko. Klocki lego w dalszym ciągu czekały w plastikowym wiaderku, a dwie mocno sfatygowane lalki Barbie uśmiechnęły się do niej. Był tu nawet jej G.I. Joe z czasów, gdy uznała, że nie chce już być dziewczyną, ubrany w panterkę, z zawadiacko przekrzywionym hełmem. Usiadła na dywanie. Gardło się jej ścisnęło. Pód lalkami leżała schlud¬nie złożona baletowa spódniczka z czasów, gdy miała sześć lat. Niebieskie wstążki, które zdobyła na szkolnej olimpiadzie, były starannie przypięte do wewnętrznej strony wieka wraz z dyplomami w ramkach. Zerwała się z podłogi i pobiegła do szafy. Och, Boże, oto jej biała sukienka, którą miała na sobie na koniec szóstej klasy, i niebieski ko¬stium, który uszyła na zajęciach praktycznych w ósmej klasie. I zielona sukienka z organdyny, którą włożyła na pierwszy bal. I pierwsze baletki. Pierwsze buty do stepowania. Nuty z czasów, gdy uczyła się gry na for¬tepianie. Olejny obraz - kaczka, która w ogóle nie przypominała kaczki. Gniew eksplodował w niej jak bomba; zatrzasnęła drzwi, aż huknꬳo. Niech ich wszystkich szlag trafi, pomyślała. Z oczu popłynęły łzy furii. Niech ich szlag! Jak śmieli uczynić z tego pokoju świątynię jej dzieciństwa, jakby nie zawiodła żadnego z nich? Ale już po chwili, choć łzy nadal spływały jej po policzkach, zdała sobie sprawę, że zachowuje się idiotycznie. Ten dom jest ogromny, a bab¬cia ma naturę chomika. Nigdy nie wyrzuca rzeczy, które jeszcze mogą się przydać. Zabawki zawsze są potrzebne na wypadek odwiedzin dzie¬ci. Co do innych rzeczy ... no, może sądziła, że Kelly nie chce się z nimi rozstać. Takie wytłumaczenie miało o wiele więcej sensu niż ta... świątynia . O wiele więcej. Kelly ochłonęła z gniewu. Skoro już tu wróciła, może przy okazji pozbyć się tych ubrań i starego olejnego obrazu. Ale nie zaraz. Teraz musi się Wykąpać i przespacerować, by zebrać siły przed kolacją• _ Więc poznałeś już moją wnuczkę? - rzuciła Bea na widok Setha. Próbowała właśnie nową rolę, więc zmieniła powłóczystą suknię na szor¬ty, pstrokatą bluzę w palmy oraz tenisówki. Do gościnnego domku wchodziła i wychodziła bez skrępowania,jakby w nim mieszkała. Sethowi to nie przeszkadzało, jeśli nie przekracza- . ła progu pokoju, w którym urządził sobie gabinet. Teraz siedział w zaciszu ogrodzonego tylnego podwórka, gdzie odłupywał drzazgi z ogromnego bloku cedrowego drewna.

Bea nawet nie udawała, że wie, jaki kształt chce osiągnąć Seth, i wcale ją to nie obchodziło. Natomiast bardzo obchodził ją widok lśniącego od potu Setha w białych szortach i bandanie na głowie. Od czasu, gdy prze¬stał grać, trochę schudł, ale nie stracił tych swoich fantastycznych miꜬni. A ona, choć stuknęła jej osiemdziesiątka, nadal umiała docenić piękno męskiego ciała. Seth mruknął coś pod nosem i uderzył młotem w dłuto, spod którego osunął się długi jedwabisty wiór. - Rozumiem, że spotkanie przebiegło w nieprzyjaznej atmosferze. Seth znieruchomiał i spojrzał na nią. - Zabawne - powiedziała Bea. - Ona zareagowała podobnie. Chyba nie przypadłeś jej do gustu. Seth wzruszył jednym ramieniem i odłupał kawał drewna. - Gdzie Bouncer? - spytała Bea. - Zelda go zabrała. - Ciągle chce z niego zrobić wściekłego psa obronnego, co? - To ją bawi. Bea cmoknęła z dezaprobatą. - Nie traktuj jej z góry, drogi chłopcze. Nie można traktować z góry kobiety, która ma na każde swoje skinienie dwa syberyjskie tygrysy. - Nie traktujęjej z góry. Pozwalam, żeby zrobiła z mojego słodkiego, dobrego mastyfa maszynę do zabijania. - Nie odpowiadało to prawdzie, ale dobrze pasowało do jego nastroju. - I nie wiem, dlaczego to robię. - Może ciebie też to bawi. Wzruszył ramionami, ale tym razem w jego oczach błysnęło rozba¬wienie. Nie był odporny na jej żarciki i to w nim lubiła. Lubiła też, że potrafił się śmiać mimo zdenerwowania. To właśnie przede wszystkim przypadło jej do gustu. A kiedy naprawdę wpadał w szał - był to impo¬nujący widok. Dzięki temu jeszcze bardziej ceniła jego opanowanie. - Co między wami zaszło? - spytała. - Nie należycie do ludzi, którzy uprzedzają się do innych po jednym spotkaniu. - Może nie znasz nas tak dobrze, jak sądzisz. - Ach ... - Na wargach Bei pojawił się uśmieszek. - Och, przestań! Nic takiego się nie stało. Wziąłem ją za turystkę i kazałem spadać, a ona się obraziła. - Podszedł, kulejąc, do bloku i przy¬glądał mu się w zamyśleniu. Przyłożył dłuto i odłupał kolejny kawał. - Naprawdę? - Tak, naprawdę. Więc zamierzasz zarżnąć tłustego cielca? Bea uniosła elegancką kreseczkę brwi. - Powrót córki marnotrawnej? Tak to widzisz? - A można inaczej? - Chyba tak, ale nie chcę cię w to mieszać. Najwyraźniej już sobie wyrobiłeś opinię o Kelly. - Moja opinia się nie liczy. Roześmiała się. Terazjej śmiech nie przypominałjuż tak bardzo dzwo¬nienia srebrnego dzwoneczka, choć z drugiej strony ... - Każda opinia się liczy. Dlatego świat jest taki piękny. Ledwie na nią spojrzał spod nasrożonych brwi. - Myśl sobie, co chcesz, ale ja jestem ciekawa, dlaczego Kelly uwa¬ża, że jesteś ... jakimś zagrożeniem. Przynajmniej takie odniosłam wra¬żenie. Nie jesteś tu pie~szym gościem, a tymczasem ... Zjawisz się na kolacji?- Czasami z nimi jadał, czasatni nie. Chodził własnymi ścież¬kami - z jej błogosławieństwem.

- Czy to zaproszenie? - Czy to odmowa? Przyjdź o siódmej. Nic wielkiego, nawet się nie przebieramy do kolacji. .. choć oczywiście koszula będzie jak najbar¬dziej na miej scu. Odwróciła się z wdzięcznym skinieniem dłoni i ruszyła do domu, zostawiając za sobą Setha, zupełnie nie mającego pojęcia, co się, do cholery, dzieje. Dokładnie o to jej chodziło. Kelly zeszła na kolację blada ze strachu. Dziwne, ale bała się spotka¬nia z Maksem i Juliusem, choć babcia Bea i Zelda wcale nie budziły w niej niepokoju. ZeIda robiła wokół siebie tyle zamieszania, że nie było czasu na zdenerwowanie, a babcia wytrącała ją z równowagi tak jak zwykle, nie zostawiając miejsca na inne uczucia. Z wujkami było inaczej. Rodzice osierocili ją, kiedy miała pięć lat, i od tego czasu zdanie wujów liczyło się dla niej bardziej niż czyjekol¬wiek. Przechadzka ożywiła ją i pomogła odzyskać równowagę, ale wszystko poszło w diabły, kiedy tylko przekroczyła próg jadalni. Na widok wy¬stawnych mebli i kryształowych żyrandoli znowu wróciło do niej dzie¬ciństwo. Siadywała tutaj z rodziną niezliczoną ilość razy, słuchając cu¬downych opowieści o ich cudownych przeżyciach i czując, że jej własne szkolne przygody bledną w porównaniu z nimi. Kiedy ją o nie pytali, przysięgłaby, że robili to wyłącznie z grzeczności, ponieważ dobrze wie¬dzieli, że nigdy nie będzie taka jak oni - olśniewająca, piękna, zdolna. Max siedział zgarbiony na swoim zwykłym miejscu, szkicując coś w notesie, z którym się nie rozstawał. Kelly stanęła w drzwiach, rozdar¬ta między miłością i niechęcią. Max był urodzonym malarzem i już jako trzylatek zachwycał wszystkich swoimi rysunkami. W wieku trzynastu lat miał pierwszy wernisaż; krytycy nie mogli się nachwalić jegotechni¬ki i stylu, przewidując, że dojrzałość doda głębi jego dziełom. I tak się stało. Obecnie szkic Maksa Burke'a był wart dziesiątki tysięcy dolarów, a duży obraz olejny - pół miliona. Max zadał kłam regule mówiącej, iż wybitni malarze zyskują sławę dopiero po śmierci. Sam artysta nie dbał o swoją popularność. Wolał mieszkać na samot¬nej wyspie i w spokoju pracować. Jeśli już wybierał się w podróż, co zdarzało się bardzo rzadko, zabierał ze sobą Kelly, która pełniła rolę bufora między nim i denerwującymi aspektami życia artysty i menedże¬ra w jednej osobie. To wspomnieni'e sprawiło, że jej rozdrażnienie zniknęło. Była Mak¬sowi potrzebna. Dobrze pamiętała, jak cudownie się czuła, gdy mówił, że jest mu niezbędna, choć miała dopiero dziesięć lat. Tylko Max ją doceniał. - Kelly! Melodyjny kontralt Mavis rozległ się za plecami Kelly. Max drgnął, podniósł głowę i spojrzał wprost na nią; na jego ustach powoli pojawił się uśmiech. Tymczasem Kelly odwróciła się w samą porę, by stawić czoła atakowi Mavis. Ciotka sunęła ku niej, otulona w śliwkową szatę, robiącą wrażenie uszytej z samych szarf. Mavis zawsze ją przytłaczała. Wszystko, od biustu po głos, było skro¬jone na ponadludzką miarę. Postać i operowy głos, które dobrze prezen¬towały się na scenie, miały moc dławienia pośledniejszych istot. Kelly znalazła się w mocnych ramionach, wtłoczona w pachnący biust ciotki. W dzieciństwie nienawidziła tych miażdżących uścisków, ale te¬raz ze zdumieniem odkryła, że to nawet przyjemne. - Och, dziecko! Tęskniliśmy za tobą! - huknęła Mavis fortissimo. Kelly przymknęła oczy, przejęta poczuciem bezpieczeństwa. Kiedy Mavis ją puściła, nagle czegoś jej zabrakło. - Kelly! - Wujek Julius, w białej koszuli i czarnych spodniach, swo¬im zwykłym stroju domowym,

uśmiechał się całą okrągłą gębusią. Łysi¬na rzucała oślepiające blaski. - Cudownie! Max podszedł do nich; jego długie siwiejące włosy uciekały kosmyka¬mi spod gumki, którą związał je w kucyk na karku. Piracki złoty kolczyk w jego uchu migotał łobuzersko. Wujek mocno uścisnął Kelly, uniósł ją i zakręcił się tak, jak to robił przed laty. Julius stanął obok nich, zanosząc się śmiechem. Poklepał ją po plecach, gdy przelatywała obok niego. Znów czuła się jak dziecko, ale nagle przestało jej to przeszkadzać. Zajęła honorowe miejsce u szczytu stołu, gdzie zwykle rezydował Ju¬lius, naj starszy syn babci. - Nie, siedź - powiedział, kiedy zaprotestowała. - Wszyscy będzie¬my mogli na ciebie patrzeć. Zajęła więc miejsce Juliusa, a pozostali zebrali się wokół niej. - Dziecko! - zaintonowała Mavis głosem, który docierał do każde¬go kąta pokoju. - Ależ się za tobą stęskniliśmy! Życie nie jest już takie jak kiedyś, gdy się nami opiekowałaś. Ustalanie występów to piekło! A nieuczciwi agenci z pewnością puścili Maksa z torbami! Julius nie ma tylu koncertów co kiedyś, bo nie potrafi zarządzać czasem tak jak ty. - Nikt mnie nie puśoił z torbami - zaprotestował Max. _ Skąd wiesz? Nie rozumiesz się na tych rachunkach, które ci przysyłają z galerii. Max wzruszył ramionami. _ Pieniędzy mam dosyć, i to więcej, niż mi potrzeba. A to znaczy, że wszystko jest w porządku. Ale w jego głosie dźwięczała słaba nutka niepokoju i Kelly ją słyszała. _ To prawda, wujku? Nie rozumiesz tych rachunków z galerii? Wzruszył ramionami i uśmiechnął się z zakłopotaniem. _ Nigdy nie rozumiałem, kochanie. Wiem, że to cię przerazi, ale nie mam absolutnie naj bledszego pojęcia, ile mam pieniędzy, a ile powinie¬nem mieć. Ale nic się nie stało. Wystarczy, że mam na farby, prawda? Kelly nie wiedziała, czy ma mu zazdrościć filozofii życiowej, czy drzeć włosy z głowy. _ O mnie nie macie się co martwić - oznajmił Julius zdecydowanie. - Dobrze jest zwolnić. Mam czas na zbieranie książek i robienie sobie przyjemności. Człowiekowi w moim wieku w zupełności wystar¬czą dwa koncerty w roku. Sposób, w jaki to powiedział, obudził ukłucie w sercu Kelly. Wujek Julius po latach sławy teraz zaczął się czuć pewnie niepotrzebny i nie¬chciany. To możliwe. Pojawili się młodsi skrzypkowie, grający z więk¬szą pasją i witalnością. Trzeba im ustąpić miejsca. Ale ... _ Ze mną też wszystko w porządku - odezwała się Mavis. - Od lat jestem na emeryturze. Ale to takie krępujące, kiedy jestem zaproszona na zebranie pań albo na koncert dobroczynny, a zupełnie o tym zapominam. _ Wszyscy musicie zaangażować sekretarki - oznajmiła Kelly. Za¬rządzanie sprawami tej gromadki było zajęciem na pełny etat, a ona nie miała na to czasu. poza tym to wykluczone, żeby znowu zamieszkała w tym szalonym domu. Nie po tym, co przeszła, żeby się od tego wszystkiego uwolnić. Jej słowa uciszyły ich na jedną błogosławioną minutę• Potem rozległ się głos Lawrence'a. - Jaśnie pani oraz pan Ralston. Rozdział 3 Bea wpłynęła do pokoju, wsparta na ramieniu Setha RaIstona. W porównaniu z nim wydawała się maleńka jak elf; Kelly zdała sobie spra¬wę, że babkę bawi ten kontrast. A to znowu uruchomiło jej wewnętrzny system alarmowy. W końcu to Bea poślubiła wicehrabiego tylko po to, żeby dodać jego tytuł do swej kolekcji. Ten uderzający kontrast mógłby się jej wydać wystarczającym powodem do szturmu na ołtarz. Poza tym wychodząc za przystojnego mężczyznę, młodszego od niej o prawie pięćdziesiąt lat,

naprawdę przebiłaby Liz. Seth przyprowadził Beę do jej krzesła, śmiejąc się z czegoś, co wła¬śnie powiedziała. Wskazała mu miejsce po swojej prawej stronie. Nie¬pokój Kelly wzrósł jeszcze bardziej. Lawrence wkroczył chwiejnie do pokoju. Musiał się przytrzymać stołu, żeby nie upaść. - Kolacja podana - powiedział niewyraźnie. Bea spojrzała na Kelly. - Chyba nie wypiłaś z nim drinka, co? Kelly poczuła, że policzki zaczynają ją palić. - Wypiłam. - Za wcześnie! Teraz nie przetrwa kolacji. - Nic mi nie jest - zapewnił Lawrence. Wyprostował się z przesadną godnością, ostrożnie obszedł stół, przytrzymując się krzeseł i cudzych ramion, po czym oddalił się zygzakiem do kuchni, wpadając po drodze na framugę drzwi. - Skąd się to tu wzięło? - spytał ze zdziwieniem, ru¬nął w drzwi i zniknął. Bea z westchnieniem pokręciła głową. - Później poślemy Manuela po hamburgery. - Ale po chwili rozpo¬godziła się i spojrzała na Setha. - Pozwól, że przedstawię cię mojej wnuczce jak należy. Kelly jest bardzo znaną projektantką wystaw internetowych. - Witryn - poprawiła ją Mavis. Seth spojrzał na Kelly z ukosa. - A co to takiego? Co za kmiot, pomyślała Kelly kwaśno. Jak można nie wiedzieć, co to jest witryna internetowa? - To takie w komputerze - odezwał się Julius. - W komputerach na całym świecie - dodała Mavis z naciskiem. _ Pokażę ci, Seth. Kelly projektuje strony internetowe bardzo poważnych firm. Cały świat może na nie spojrzeć i czegoś się z nich dowiedzieć. Albo nawet zamówić z nich różne rzeczy. Ale styl Kelly jest wyjątkowy. Bardzo artystyczny, prawda, Max? Max przytaknął. - Bardzo. Wiele stron internetowych to tylko prymitywne spisy in¬formacji, ale Kelly zawsze potrafi im nadać charakter, który przyciągnie każdego. Kolorem operuje w wyjątkowy, niespotykany,sposób. Kelly, masz wielki talent. Zarumieniła się; w ustach Maksa ten komplement miał szczególną wagę. Poza tym nie zdawała sobie sprawy, że rodzina śledzi jej karierę. Bea delikatnie puknęła palcem w wierzch dłoni Setha. - Seth wie, co to jest Internet. Kiedy jeszcze grał, miał własną stro¬nę. Nie daj się podpuścić. - Zatrzepotała rzęsami i wzięła Setha pod rękę. - Seth jest rzeźbiarzem. Seth uśmiechnął się do Kelly, jakby dokładnie znał jej myśli. Wyjąt¬kowo działał jej na nerwy. Z kuchni wyłonił się Manuel, rodzinna złota rączka. Pchał przed sobą duży wózek z kolacją. Aby dostosować się do sytuacji, ciemne włosy zaczesał gładko do tyłu, a do kieszonki zielonego kombinezonu włożył białą chusteczkę. Bea uniosła brew. - Lawrence jest niedysponowany? - Pijany w sztok - potwierdził Manuel. Zaczął podawać talerze, stawiając je na stole z głośnym łupnięciem. - W pesteczkę. Oraz w zimne¬go trupa. Goni kucharkę po kuchni. - Goni kucharkę? Znowu? Manuel wzruszył ramionami z rezygnacją. - Powiedziała, że go pozwie za napastowanie w miejscu pracy. Jak tyl¬ko skończy się procesować z panną Zeldą za kradzież karmy dla tygrysów.

Bea przewróciła oczami. - Powiedz, że to ja ją pozwę - odezwała się Zelda, która właśnie weszła do jadalni. - To nie w porządku, że muszę napadać na własną spiżarnię. - Usiadła, a Manuel łupnął przed nią przykrytym talerzem. - Z drugiej jednak strony - odezwała się Bea - rzeczywiście nie powinnaś jej szczuć tygrysami. - Nie musiałabym, gdyby dała mi mięso, o które prosiłam. - A teraz - dodał Manuel, trzasnąwszy ostatnim talerzem - muszę znowu jechać do miasta, ponieważ panna Zelda dała wszystkie kurczaki tygrysom. - Pokręcił głową. - Nigdy niczego nie skończę, jeśli dalej tak będzie. Dumnie odrzucił głowę do tyłu i oddalił się do kuchni. Kelly uniosła pokrywę z talerza i ujrzała na nim galaretowatąjajecz¬nicę• Podniosła oczy na Beę, która wpatrywała się w potrawę ze zmarszczonymi brwiami. - Tego już za wiele - oznajmiła. - Jajecznica na kolację! W dodatku niedosmażona. - Kucharka chyba nam coś sugeruje, mamo - odezwał się Julius. Max łypnął okiem znad swego talerza. - Ehe. - Nie zaczynajcie znowu! - syknęła Mavis. - Mamo, mam porozmawiać z kucharką? Bea westchnęła. - Nie kłopocz się. Poślemy Manuela po hamburgery i frytki. - Jeszcze czego - odezwał się Manuel, wracając z wózkiem, na którym stała salaterka owoców. - Przez cały dzień biegam jak kot z pęche¬rzem, bo muszę znaleźć dość mięsa dla dwóch tygrysów i kucharki. Obra¬bowałem trzy supermarkety i naraziłem się klientom następnych trzech. - Co się stało z mięsem, które zamówiłam? - spytała Zelda. - Nie wiedzą. - Mam tego dosyć! - Zelda cisnęła serwetkę. - Muszę znaleźć innego dostawcę. - Mówią, że dostarczą mięso jutro po południu. Ktoś chce jabłko? - Poproszę - odezwał się Julius. Manuel rzucił mu jabłko nad stołem. - Pomarańczę? Rzucił owoc Sethowi, który złapał go zgrabnie. W tej samej chwili w jadalni pojawił się Lawrence, ubrany w białą ma¬rynarską kurtkę z epoletami, którą zawsze zakładał do kolacji. Wyglądała idiotycznie przy szortach khaki, ale nikt nie miał serca mu tego powiedzieć. - Ja to zrobię - oznajmił. - Świetnie. - Manuel rzucił mu brzoskwinię i zniknął w kuchni. Lawrence przez chwilę balansował niepewnie, usiłując ująć salaterkę. Chwyciwszy ją mocno w objęcia, ruszył zygzakiem w stronę stołu. - Jaśnie pani pozwoli? W chwili gdy Bea sięgnęła po śliwkę, Lawrence przewrócił się na stół. Jabłka i pomarańcze potoczyły się we wszystkich kierunkach, a Law¬rence wylądował twarzą w zielonych winogronach. I stracił przytomność. - Tak - odezwała się Bea. - Przynajmniej nie będzie się już uganiał za kucharką. Julius poszedł do garażu wyprowadzić minivana. - I tak miałam dziś ochotę na cheeseburgera - oświadczyła Bea. Lawrence leżał na podłodze, cicho pochrapując. Bea trąciła go czub¬kiem bucika, ale nawet nie drgnął. - Naprawdę muszę go przekonać, żeby się zgłosił do AA - powie¬działa, kręcąc głową. - Biedaczek. Utknął tu z nami, bo nikt go nie chce. - Nie jesteśmy tacy okropni - zaprotestowała Mavis. - Tak myślisz? Spytaj Kelly. Nie chciała do nas wrócić przez osiem lat.

Kelly znowu poczuła pieczenie na policzkach, ale nie dała się spro¬wokować. Przez całą drogę z lotniska obiecywała sobie, że pozostanie chłodna, spokojna, opanowana i pełna litościwego dystansu do ludzi, którzy zmienili jej dzieciństwo w karnawał niespodzianek. Oczywiście, że ich kochała. Nie mogła tylko znieść ich chaotycznego świata. W furgonetce została wciśnięta między babcię i Setha RaIstona. Seth był tak potężny, że gdyby babcia była trochę większa, na tylnym siedze¬niu zabrakłoby miejsca dla trzeciej osoby. Seth usiłował zrobić jej tro¬chę miejsca, kładąc ramię na oparciu siedzenia, ale to tylko powiększyło jej skrępowanie. - Nie muszę jechać - odezwała się, gdy inni zajmowali siedzenia z przodu. - Właściwie nie jestem głodna. - Ależjesteś! Podróżowałaś,przez cały dzień. Coś takiego, jak moż¬na podać na kolację jajecznicę! Chyba sobie porozmawiam z tą kobietą. - Sąj eszcze kurczaki - powiedziała Zelda, siedząca naprzeciw Bei. ¬Mnóstwo. Mogła je upiec. Kelly zerknęła niechętnie na Setha, by sprawdzić, jak reaguje na to wszystko. Już dawno zdała sobie sprawę, że znacznie lepiej znosi rodzinę, kiedy w okolicy nie ma obcych. Czuła się przy nich skrępowana. I choć teraz, jako dorosła osoba, powtarzała sobie, że to nie szkodzi, i tak nie mogła zapomnieć drwin innych dzieci, które wyśmiewały się z jej ekscen¬trycznych krewnych. Czasami bardzo siebie nie lubiła. To przecież jej ro¬dzina, nie powinna zwracać uwagi na to, co inni o nich myślą. Ale Seth w ogóle na nią nie patrzył. Uśmiechał się lekko i wodził wzrokiem od jednej osoby do drugiej. - Jednak naprawdę nie powinnaś jej szczuć tygrysami. Kucharka nigdy nie reagowała dobrze na groźby. - Kucharka nie reaguje dobrze na nic. Przysięgam, to największa złośnica, jaką kiedykolwiek spotkałam. - Z wyjątkiem mnie - dodała Bea. Wysoko sobie ceniła swoją repu¬tację artystki obdarzonej wyjątkowym temperamentem. - Ty zawsze jesteś wyjątkiem, mamo - mruknęła Mavis. Zważyw¬szy, że sama miała na sumieniu takie osiągnięcia, jak na przykład rzuce¬nie wazonem róż w inspicjenta, mogłaby bez trudu rywalizować z mat¬ką w tej konkurencji. Julius ruszył z potężnym szarpnięciem. - Przepraszam! - krzyknął. - Czy ty się kiedyś nauczysz prowadzić? - zapytała kwaśno Zelda. - Jeśli ci się nie podoba, chodź tutaj i sama prowadź. Seth zerknął na Kelly z uśmiechem w oczach, ale ledwie ich spoj¬rzenia się skrzyżowały, jego twarz skamieniała. Kelly szybko odwróciła głowę, utwierdzając się jeszcze bardziej w przekonaniu, że ten człowiek coś knuje. W przeciwnym razie, dlaczego tak uparcie jej unikał? Julius pomknął podjazdem, minął bramę i wpadł na wąski most, przez cały czas utrzymując przerażającą szybkość. Kelly rozejrzała się za ja¬kimś uchwytem, którego mogłaby się przytrzymać. Seth, jakby to wy¬czuł, objął ją za ramiona i przytrzymał. Zerknęła na niego z irytacją i napotkała jego rozbawione spojrzenie. - Zawsze jesteś taki przedsiębiorczy? - Tylko kiedy mam okazję. - To nie jest żadna okazja. Puść mnie. - Oczywiście. - Natychmiast cofnął ramię. Julius zahamował z piskiem opon przed znakiem stopu i Kelly ześliznęła się na podłogę. Seth pochylił się nad nią. - Teraz wygodniej?

- A jak myślisz? - Miała straszną ochotę walnąć go w nos. - Pomóc ci? - Nie, posiedzę sobie tutaj. - Ho, ho - odezwała się Bea. - Ależ się dobrze rozumiecie! Kelly łypnęła na nią z podłogi. - Nie rozumiemy się, bo się nie znamy. Dlatego nie powinien mnie obejmować! - Hmm. - W błękitnych oczach Bei zabłysły iskierki. Zerknęła na Setha. - Obłapiasz moją wnuczkę? Seth przyłożył rękę do serca. - Prędzej obłapiłbym kaktusa. Julius znów wdepnął pedał gazu i z rozpędem pokonał zakręt. Kelly chwyciła się kurczowo oparcia fotela Zeldy. - I wszystko to dla hamburgera! - Julius rzadko prowadzi - wyjaśniła Bea spokojnie. - Zaraz się rozkręci. - Julius! - ryknęła Mavis. - Tam był znak stopu! - Nie widziałem- odmruknął Julius. A potem: - Oho ... - Jakie "oho"? - spytała Zelda. - Gliniarz - rzucił Max. - Zjedź na pobocze. Julius zahamował tak gwałtownie, że samochód omal nie okręcił się wokół własnej osi. Kelly pomyślała z żalem, że jej dotychczasowe życie było spokojne, nieskomplikowane i w idealnej zgodzie z prawem. Dla¬czego tu wróciła? Seth pochylił się nad nią. _. Lepiej usiądź i zapnij pas, bo twój wujek dostanie dwa mandaty. Chwycił ją pod pachy i posadził na fotelu, jakby nic nie ważyła. Nie była pewna, czy jej się to spodobało. Na pewno nie spodobało jej się, że sięgnął po pas i go zapiął. - Sama mogłam to zrobić! - Ale wolniej. Wyjrzała przez okno. Policjant zbliżał sięjuż do okna kierowcy. Zdjął ciemne okulary i zajrzał do środka. - Cześć, Julius. - Blaise! - zawołał Julius. - Jak leci? - Leciałoby lepiej, gdyby ludzie zaczęli respektować ten znak stopu. Julius przytaknął z miłym uśmiechem. - Przepraszam, zobaczyłem go za późno. Prawdę mówiąc, wcale go nie widziałem. Mavis go zobaczyła, jak go już przejechałem. - Musisz być uważniejszy. - Te znaki muszą być większe. Kelly zamknęła oczy. Julius był na najlepszej drodze do napytania sobie biedy. Nie po raz pierwszy. - Jest wystarczająco duży. Jak każdy znak stopu na świecie. - Jest niewidoczny. - Julius rozpiął pas i zaczął wysiadać. - Pokażę ci. - Julius - odezwała się Bea. - Przyjmij mandat i skończ z tym. - Nie, mamo. Ten znak jest niewidoczny . - Ja też go nie widziałem - wtrącił Max. On także odpiął pasy i wysiadł z samochodu. Policjant odstąpił na bok i razem wrócili na spokoj¬ne skrzyżowanie. - Nie zniosę tego - jęknęła Kelly. Rozpięła pas, przepchnęła się do drzwi i wysiadła. Inni poszli w jej ślady.

- Wujku! - zawołała. - Pozwól, że ja poprowadzę. - Wykluczone! - odkrzyknął Julius. - Ja się tym zajmę, kochanie. - Pozwól mu - odezwał się Seth, stając obok niej. - Jest dorosły. Spojrzała na niego. - Nie rozumiesz? Już widziałam, jak pakował się w takie kłopoty. Wzruszył ramionami. - Jego kłopoty, jego problem. Zawsze jesteś taki wredny? - Nie jestem wredny. Ten człowiek ma sześćdziesiąt lat! Jeśli chce sobie narobić kłopotów, to jego sprawa. Kelly wyminęła go i dołączyła do Juliusa, Maksa i policjanta, którzy zbliżyli się do znaku stopu. - Widzisz? - wykrzyknął Julius triumfująco. - Za mały! - Ma dokładnie takie same wymiary jak wszystkie znaki stopu na świecie - powtórzył policjant. - Na ten zakręt jest za mały - uparł się Julius. - W ogóle go nie widziałem. - Ani ja - poparł go Max. Inni, którzy także zgromadzili się wokół znaku, potwierdzili. Mavis stała w pewnym oddaleniu z bardzo zado¬woloną miną. Blaise Corrigan spojrzał na tę gromadkę ekscentryków i zaczął się uśmiechać. - Więc żadne z was nie powinno prowadzić - oznajmił sucho. - Ten znak jest dokładnie taki, jaki ma być, w dodatku jaskrawoczerwony. Je¬steś daltonistą? - Pytanie było zadane przyjemnym, wcale nie oskarży¬cielskim tonem. W tym momencie każda zdrowa na umyśle osoba, po¬myślała Kelly, przyjęłaby mandat i dała spokój. Ale nie jej wujek. Julius się obraził. - Nie dasz mi za to mandatu! Ten znak stoi w złym miejscu i jest prawie niewidoczny. - Daj mi prawo jazdy i dowód rejestracyjny. - Okropne! Naprawdę to zrobisz? - wykrzyknęła Bea. - Oczywiście, że to zrobi - warknęła Mavis. - Za to mu płacą! - Ale na pewno mógłby tym razem przymknąć na to oko. Nie stało się nic złego. - Proszę się rozejrzeć - powiedział grzecznie Corrigan. - Mógłbym przymknąć oko, zanim wszyscy wysiedliście, ale nie teraz. Kelly obejrzała się i ujrzała tłumek gapiów. - Skandal! - oburzył się Julius. - Nigdy nie dostałem mandatu. A ten. znak jest prawie niewidoczny! - Ten znak - powiedział Corrigan cierpliwie - stoi tu od co najmniej dziesięciu lat. Przejeżdżasz tędy za każdym razem, gdy opuszczasz wa¬szą wyspę. Chcesz mi powiedzieć, że od dziesięciu lat się tu nie za¬trzymujesz? Zapadło milczenie, ale Julius wkrótce odzyskał animusz. - Nie widziałem go tym razem. - I tym raŻem dostaniesz mandat. Dąj mi swoje prawo jazdy i kartę wozu. Julius splótł ręce na piersi. - Nie. - Julius - odezwał się Seth, po raz pierwszy zabierając głos. - Przyjmij ten cholerny mandat. Julius zawahał się, ale tylko przez chwilę. - Dla mnie to może być równie dobrze kara śmierci. Nie zrobiłem tego celowo! Nie przyjmę mandatu za popełnienie błędu. - Bierz ten mandat, jełopie - odezwał sięjakiś mężczyzna z tłumu. ¬Mam już dość głąbów, co przejeżdżają ten znak. Tu są dzieci! - Proszę, widzisz? - zakrzyknął Julius triumfalnie. - Ludzie bez przerwy przejeżdżają ten znak! Bo go nie widać!

- Widać go jak cholera! - krzyknął ktoś z tłumu. - Takim starym piernikom nie powinno się pozwalać prowadzić! Jesteście niebezpiecz¬ni dla innych. Mężczyzna poczuł na sobie groźny wzrok Setha i urwał w pół słowa. Julius zrobił krok w jego kierunku, ale Corrigan chwycił go za ramię. - Prawo jazdy, dowód i ubezpieczenie - powtórzył. - Albo cię aresztuję. - Nie zrobisz tego - powiedziała Bea ze zgrozą. - W naszej rodzinie nikt nigdy nie siedział w więzieniu. - Więc ja będę pierwszy - oznajmił Julius niezłomnie. - Och, doprawdy ... Daj mu te dokumenty i przyjmij mandat, Julius. Umieram z głodu. Niedosmażona jajecznica na kolację. Powiadam ci. .. Zaraz zemdleję, jeśli czegoś nie zjem. Idż po to prawo jazdy. - Nie mogę. Nie mam. A nawet gdybym miał, tobym go nie dał. Wy jedźcie na kolację, a Blaise niech mnie skuje. Będę się dobrze bawił. - W więzieniu nikt się dobrze nie bawi - warknęła Kelly. - Przestań się zgrywać. Na litość boską, można by pomyśleć, że tu chodzi o sprawę honoru. - Bo chodzi! - Chcesz iść do więzienia? - Zdecydowanie! A potem wynajmę najlepszego adwokata i pozwę wydział drogowy. - Za co? Za wypisanie mandatu? - Gdyby Kelly nie wychowała się wśród tych ludzi, pewnie nie wierzyłaby własnym uszom. Ale doskona¬le wiedziała, że Julius zamierza zrobić dokładnie to, co powiedział. - Chcę im pokazać, kto miał rację - wyjaśnił Julius. Wyciągnął przed siebie obie ręce. - Skuj mnie. - o rany - westchnął Corrigan. - Julius, przestań robić z 'siebie idiotę. - Nie robię z siebie idioty. Będę walczyć. - Możesz walczyć, tylko przyjmij mandat. - Nie, nie mogę. Nie mam prawa jazdy. Musisz mnie aresztować. Corrigan westchnął jeszcze ciężej i spojrzał w wieczorne niebo. - Ja cię kręcę - mruknął. - No dobrze, Julius, wsiadaj do mojego samochodu. - A gdzie kajdanki? - Zapomnij o kajdankach.•Możesz mnie zmusić do tego, żebym cię aresztował, ale nie skuję cięjak przestępcy. Przestań się wygłupiać i wsia¬daj, do cholery! Julius zrobił męczeńską minę, zgarbił się i wsiadł do policyjnego samochodu. Corrigan podszedł do Kelly. - Pani jest normalna, tak? - Możliwe. - Niech ich pani zawiezie na kolację, a potem na posterunek. Julius będzie mógł już wrócić do domu. - Podrapał się po głowie. - Zakłada¬jąc, że zdołam go wywlec z celi. Burger Place był j armarczną knajpą, w której elementy wystroju obecne we wszystkich fast foodach mieszały się z motywami plażowymi. Jedynymi klientami była grupka nastolatków, którzy wytrzeszczyli oczy na przybyłych. Seth i Max zestawili razem trzy stoły i posadzili Beę u ich szczytu. Następnie starsza pani zapisała wszystkie zamówienia w kieszonkowym notesie, uwzględniając także dodatkowego hamburgera dla Juliusa, wy¬darła kartkę i wręczyła ją Kelly wraz z drobnymi. - Idź z Sethem, kochanie, i złóżcie zamówienie. Kelly wolałaby to zrobić sama, ale nie znalazła żadnej sensownej wymówki. Poza tym, pomyślała, jeśli nie będzie miła dla Setha, nigdy się nie dowie, co mu chodzi po głowie. Nieustanne boczenie się na nie¬go nie doprowadzi do niczego dobrego.

Dlatego gdy stanęli przy ladzie, posłała mu sympatyczny uśmiech. - Przepraszam. Źle zaczęliśmy. Byłam zmęczona po podróży i w ogóle. Seth lekko zmarszczył brwi, jakby jej nie dowierzał. Skinął głową, choć bez entuzjazmu. - Nie szkodzi. Ja też nie byłem zbyt miły. - Więc puścisz to w niepamięć? - Jasne. - Wzruszył ramionami, jakby ta sprawa w ogóle się dla niego nie liczyła. - Jak długo będziesz mieszkać u babci? - Nie ustaliliśmy niczego konkretnego. - Och ... - Podeszli do żującej gumę dziewczyny przy kasie. Kelly odczytała jej listę. - Trochę to potrwa - oznajmiła dziewczyna. - Zaczekajcie tam. - Obsługa pierwsza klasa - zauważył Seth z rozbawieniem. - Przynajmniej jedzenie będzie świeże. - Odwróciła się do niego, dbając, by nie tracić miłego uśmiechu. - Nie nudzisz się na wyspie? Ja się nudziłam. - Z twoją rodziną nie można się nudzić. Są fascynujący. A ja mam co robić. - Rzeźbisz? - Między innymi. Właśnie te inne rzeczy ją niepokoiły. - Myślałam, że jesteś przyzwyczajony do ciekawszego życia. Byłeś piłkarzem ... Przechylił głowę na bok; jede:t:l kącik jego ust zadrgał. - Nie wiesz, do czego jestem przyzwyczajony. Miała straszną ochotę walnąć go pięścią w nos, żeby zmienić tę przy¬stojną twarz w coś bardziej pasującego do takiego troglodyty. Chciała tego tak bardzo, że aż się zdziwiła. - Masz rację - powiedziała troszkę zbyt wesoło. - Ty też nic o mnie nie wiesz. - Skąd miałbym wiedzieć? - Właśnie. - Zdławiła westchnienie. - Chciałabym to zmienić. - Po co? Tak, zdecydowanie chciała go walnąć. Albo powiesić za kciuki i trzy¬,mać tak długo, dopóki nie zacznie błagać o litość. Ta wizja nawet się jej spodobała. Rozdrażnienie zniknęło i znowu zaczęła się uśmiechać. - Co cię tak bawi? - spytał. Musiała mu przyznać, że jest spostrzegawczy. - Nic takiego - rzuciła lekko. - Jak się czujesz na emeryturze? - Fajnie. - Nie tęsknisz za sportem? - Tego bym nie powiedział. Ale się nie nudzę• Skinęła głową. - Najpopularniejszy eufemizm świata na: "życie jest do bani". Prawie się uśmiechnął. Uchwyciła iskierkę rozbawienia w jego ciemnych oczach ... i z niechęcią poczuła, że właściwie mogłaby go nawet polubić. Z pewnością był przystojny, jeśli się lubi wielkich, muskularnych facetów. Ona wolała łamagi w okularach, z którymi znajdywała wspól¬ny język. Mimo to z jakiegoś powodu ciekawiło ją, co o niej myśli i jak mu się podobająjej krótkie ciemne włosy i ciało, nieco zbyt pulchne od tysięcy godzin spędzonych przy komputerze. Pewnie woli blondynki w typie cheerleaderek. Wreszcie się odezwał. - Co cię sprowadziło do domu po tak długiej przerwie? - Tobie na pewno nie muszę się tłumaczyć. - Może. Ale dobro twojej babci bardzo leży mi na sercu.

- Nie jest dla ciebie za stara? - Nigdy nie będzie stara. Humor się jej zepsuł. - Na pewno wszystkiego dopilnowałeś. - Co chcesz przez to powiedzieć? Pochyliła się ku niemu. - Wiem, co knujesz, ale ci się to nie uda. Uniósł brwi. - Bierzesz lekarstwa? - Jakie lekarstwa? - Na schizofrenię paranoidalną. - O co ci chodzi, do cholery? - Mógłbym ci zadać takie samo pytanie. Bardzo jej się nie podobała jego rozbawiona mina, zwłaszcza że przed chwilą ją obraził. - Nie mam paranoi! Ani schizofrenii! - Kto by pomyślał! Więc kto ci powiedział, że coś knuję? Głosy? Czy kosmici przesyłają ci wiadomości wprost do mózgu? Omal nie kopnęła go w goleń. - Nic z tych rzeczy - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Naprawdę? - Zawsże jesteś taki wredny? - Tylko wtedy, gdy mnie oskarża osoba, która zna mnie od pięciu minut. - Mam swoich informatorów. - Tak? Marsjan? Najgorsze było to, że się z niej śmiał. Widziała to W jego oczach, a to jeszcze bardziej doprowadzało ją do szału. On się bawi, podczas gdy ona pieni się z wściekłości! Uśmiech z jego oczu pojawił się też na ustach. - Aha! Tak według ciebie wygląda zaczęcie wszystkiego od początku? Od konieczności udzielenia odpowiedzi uratowało ją pojawienie się tac pełnych hamburgerów, frytek i napojów. Seth wziął dwie, ona trze¬cią i razem wrócili do stołu. - Aaal - zakrzyknęła Bea. - Podwójny cheeseburger! Ambrozja! Seth i Kelly zajęli dwa ostatnie wolne krzesła po obu stronach Bei. Kelly, która nie czuła wielkiego głodu, do reszty straciła apetyt na widok trzech hamburgerów Setha. Nikt nie powinien jeść tak dużo, nawet jeśli waży tyle co lokomotywa. Przynajmniej nie zamówił frytek. - I jak? -- rzuciła Bea pogodnie, odwijając ogromnego cheeseburge¬ra. - Poznaliście się lepiej? - O tak - przytaknęła Kelly z fałszywym uśmiechem. - To nie ma sensu - powiedział Seth. - Marsjanie już ją przede mną ostrzegli - oznajmił, jakby nie zauważył wściekłego spojrzenia Kelly. Bea wydęła usta. - Rozmawiasz z Marsjanami, kochanie? Z jakiego kraju pochodzą? - Marsjanie nie istnieją - wyjaśniła Kelly zwięźle. - Naprawdę? - zdumiała się Bea. - To jak możesz z nimi rozmawiać? - Nie wiem - odparł Seth, zanim Kelly zdążyła eksplodować. - Py¬tałem, czy przesyłająjej wiadomości wprost do mózgu, ale powiedziała, że nie. Więc może wysyłająjej e-maile. Było to tak bliskie prawdy, że Kelly zamknęła usta. - No tak. Powinniście się lepiej poznać. Uważam, że moglibyście zostać przyjaciółmi. - To nie ma sensu - powtórzył Seth. - Ona wyjeżdża za parę dni. Kelly podskoczyła. - Dlaczego tak uważasz? - Choć właśnie to planowała, zakładając, że zdoła znaleźć sposób, by

przeszkodzić Sethowi w puszczeniu jej ro¬dziny z torbami. - Bo cię obserwuję - wyjaśnił bez ogródek. - Wyglądasz żałośnie od chwili, kiedy tu przybyłaś. Bea wychyliła się niespodziewanie i przykryła dłoń Kelly swoją ręką. - To przez nas, dziecko? Miała ochotę zapaść się pod ziemię. To nie była odpowiednia pora ani miejsce na takie dyskusje. I na pewno nie chciała nic mówić przy tym potworze, gotowym narobić jej nowych kłopotów. - Wiem - ciągnęła Bea - że nie jesteśmy podobni do innych ludzi. I zdaję sobie sprawę, że jako dziecko musiałaś przeżywać ciężkie chwi¬le. Wszystkie dzieci chcą mieć zwyczajnych rodziców. Ale my nigdy nie byliśmy tacy jak inni. I obawiam się, że gdyby twoi rodzice żyli, też nie byliby nonnalni. - Pewnie nie - powiedziała, ledwie poruszając ustami, mając wra¬żenie, że są z drewna. - Rodzicami Kelly - wyjaśniła Bea Sethowi - byli Wanda Turner i Troy Burke. Troy był moim naj starszym synem. - Grali we wszystkich tych filmach Miłość w ... -- dodał Julius. _ Miłość w Paryżu, Miłość w Atenach ... Może pamiętasz? Seth pokręcił głową. - Przykro mi, ale nie. To nie moje czasy. - Troy i Wanda byli bardzo popularni wśród młodszej widowni- oznajmiła Bea z dumą. - Ale nie byli na tyle odpowiedzialni, żeby być dobrymi rodzicami. Kelly ząbkowała w samolotach i hotelach na całym świecie, a zajmowały się nią nianie. - Spojrzała ostro na wnuczkę. _ Pamiętasz coś z tego? - Niewiele - przyznała Kelly. - Dobrze, że ostatnia niania rzuciła pracę, zanim twoi rodzice polecieli do Rzymu, bo i ciebie byśmy stracili. - Odwróciła się do Setha. _ Kiedy niania odeszła, musieli zostawić Kelly ze mną, dlatego nie było jej w samolocie, który się rozbił. Jestem tak wdzięczna tej okropnej ko¬biecie, że nawet nie umiem tego wyrazić. - Potrafię sobie wyobrazić - powiedział cicho Seth i przez chwilę w jego ciemnych gniewnych oczach mignęło coś nowego. - Na pewno. W każdym razie, choć byłam dumna z sukcesów Troya, nigdy nie ufałam mu jako ojcu. Nie chodziło mi o to jego cy¬gańskie życie, choć każde dziecko potrzebuje stabilnego domu, ale o te nieustanne imprezy. Oboje zbyt wiele pili i podejrzewam, że od czasu do czasu zażywali narkotyki. Wtedy były tak bardzo popularne w Hol¬lywood, że nie było przyjęcia, na którym by ktoś nie palił lub nie wdy¬chał czegoś nielegalnego. Patrzcie, co się stało z Liz: musiała pójść do tej kliniki! Nie chciałabym tego mówić o własnym synu, ale nie wie¬rzę, że starczyłoby mu sił, by się oprzeć pokusie. I wiem z całą pewno¬ścią, że Wandzie by nie starczyło. Po każdej wizycie w jej sypialni było czuć marihuanę. Kelly, która słyszała o tym po raz pierwszy, spojrzała na babkę z mie¬szanymi uczuciami. Z jednej strony, była bardzo ciekawa wszystkiego, co dotyczyło jej rodziców. Z drugiej, były to krępujące wiadomości. Jako dziecko naturalną koleją rzeczy wyidealizowała rodziców, a teraz nie chciała, żeby spadli z piedestału, na jakim ich postawiła. Bea z uśmiechem pogłaskała jej dłoń. - Więc jak widzisz, moje dziecko, zamieszkanie u mnie nie było naj gorszą rzeczą, jaka ci się mogła przydarzyć. - Nigdy tak nie sądziłam. - I rzeczywiście tak było. Mieszkanie z babcią było wyczerpujące, ryzykowne i czasem nawet mogło dopro¬wadzić do rozpaczy, ale nigdy, w żadnym przypadku nie było najgor¬szym, co się jej mogło przydarzyć. - O, na pewno wiele razy tak właśnie myślałaś. Teraz sądzę, że za bardzo się na tobie opieraliśmy.