kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 379
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Clancy Tom - Kwantowy atak - (03. Kwant)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clancy Tom - Kwantowy atak - (03. Kwant).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLANCY TOM Cykl: Kwant
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 224 stron)

Tom Clancy Przy współpracy Steve’a Pieczenika Net Force Cykl: Net Force tom 1 Tłum.: Andrzej Zieliński Podziękowania Pragniemy gorąco podziękować Steve’owi Perry’emu za jego inspirujące pomysły, jakże przydatne podczas przygotowywania maszynopisu. Pragniemy również podziękować następującym osobom: Martinowi G. Greenbergowi, Larry’emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi, Esq., Richardowi Hellerowi, Esq. i Tomowi Mallonowi, Esq.; Mitchell Rubinstein i Laurie Silvers z BIG Entertainment; cudownym ludziom z The Putnam Berkley Group a zwłaszcza Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi; naszym producentom miniserialu ABC, Gilowi Catesowi i Dennisowi Doty; reżyserowi i scenarzyście Robowi Libermanowi i wszystkim wspaniałym ludziom z ABC. Jak zawsze, pragniemy podziękować Robertowi Gottliebowi z agencji Williama Morrisa, naszemu przyjacielowi i agentowi, bez którego ta książka nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, oraz Jerry’emu Katzmanowi, wiceprzewodniczącemu agencji Williama Morrisa i jego kolegom z telewizji. Ale, co najważniejsze, to ty, Czytelniku, rozstrzygniesz czy nasze przedsięwzięcie zakończy się sukcesem. Rozdział 1 Wtorek, 7 września 2010 roku, godzina 23.24 Waszyngton, Dystrykt Columbia - W porządku, dyrektorze - powiedział Boyle. - Jest czysto. Steve Day wyszedł w parną, jesienną noc z chłodniejszej, klimatyzowanej restauracji, wciąż czując w nozdrzach cudowne zapachy wyśmienitej kuchni włoskiej. Boyle, główny ochroniarz Daya, był już na chodniku i mówił coś do swego mikrofonu. Limuzyna czekała, ale Boyle był bardzo ostrożnym młodym człowiekiem, jednym z najlepszych w FBI. Dopiero kiedy skończył mówić, z cichym kliknięciem otworzył się elektryczny zamek tylnych drzwi limuzyny. Boyle przez cały czas patrzył wszędzie, tylko nie na Daya. Day skinął głową kierowcy. To ten nowy. Larry? Lou? Coś w tym rodzaju. Był w całkiem niezłym nastroju, sadowiąc się na pokrytym klonowaną skórą siedzeniu. Nic tak nie poprawia człowiekowi humoru, jak posiłek z siedmiu dań, z trzema rodzajami doskonałego wina. Restauracja „Umberto” była nowa, ale zasługiwała co najmniej na cztery gwiazdki, które na pewno otrzyma, kiedy tylko ktoś zajmie się jej oceną. Day miał nadzieję, że nie nastąpi to szybko. Zawsze tak było. Kiedy tylko znalazł jakiś nowy, niestandardowy lokal z przyzwoitymi potrawami, zaraz go „odkrywano” i już nie sposób było zarezerwować miejsca. Fakt, był dyrektorem powołanej ostatnio Net Force, o której wciąż jeszcze dużo się mówiło w waszyngtońskich kręgach władzy, ale nie znaczyło to wiele, kiedy w kolejce czekali przed nim bogaci senatorowie, albo jeszcze bogatsi dyplomaci. Nawet właściciele restauracji w tym mieście wiedzieli, kogo najpierw całować w tyłek i na szczycie listy z pewnością nie stał ktoś z klucza politycznego, na tak odległej pozycji w łańcuchu pokarmowym, jak Day. Przynajmniej na razie.

Tak czy inaczej, posiłek był doskonały: makaron al dente, groźny dla arterii sos, krewetki, sałatka i przepyszne lody. Day czuł się przyjemnie pełny i lekko wstawiony. Dobrze, że nie musiał prowadzić. Zaćwierkał jego virgil. Boyle wsunął się na siedzenie obok Daya, zamknął drzwi i zastukał w kuloodporną przegrodę z lexanu, oddzielającą ich od kierowcy. Samochód ruszył. Day odpiął virgila od paska i spojrzał. Jego Wirtualny Interfejs Komunikacyjny o Zasięgu Globalnym - w skrócie virgil - wyświetlał mrugającą ikonę telefonu w prawym górnym rogu małego ekranu ciekłokrystalicznego. Dotknął ikony i na ekranie pojawił się numer. Marylin dzwoni z domu. Spojrzał na sygnaturę czasu. Tuż po jedenastej wieczorem. Musiała wrócić wcześniej ze spotkania DAR*. [* Daughters of American Revolution - Córy Rewolucji Amerykańskiej, organizacja kobieca [przyp. tłum.]. Zwykle te gadaniny nie kończyły się przed północą. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, stuknął dwa razy w numer telefonu i czekał na połączenie. Niewiele większy od paczki papierosów - Day rzucił palenie dwadzieścia lat temu, ale nie zapomniał, jakiej wielkości była paczka - virgil był wspaniałą zabawką. Łączył w sobie komputer, GPS*, [* Global Positioning System - system nawigacji satelitarnej [przyp. tłum.], telefon, zegar, radio, telewizor, modem, kartę kredytową, kamerę, skaner, a nawet mały faks, wszystko w jednym urządzeniu. GPS mógł go poinformować, gdzie się akurat znajduje, w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej, a ponieważ Day był wyższym funkcjonariuszem FBI, jego GSP nie był celowo rozkalibrowany, tak jak cywilne urządzenia tego typu i zapewniał dokładność do kilku metrów. Można się było połączyć z dowolnymi ludźmi przez telefon, albo komputerowo, szyfrowanym kanałem hipercyfrowym o tak wielkiej przepustowości, że nazywano go „rurą” i tak bezpiecznym, że ekspertowi od szyfrów pół roku zabrałoby włamanie się do niego. Virgil Daya umożliwiał, po wprowadzeniu odpowiedniego kodu, dostęp do serwerów warstwowej sieci komputerowej FBI i Net Force z ich ogromnymi bazami danych. Gdyby mu się chciało, Day mógłby wziąć szczyptę cukru-pudru z sernika, który jadł na deser, posypać odcisk palca, pozostawiony na talerzu przez kelnera, wysłać polecenie sprawdzenia i zanim skończyłby jeść, znałby już nie tylko imię i nazwisko faceta, ale także jego pełny życiorys. Wspaniałe było to życie w przyszłości, zaledwie dziesięć lat od przełomu wieku. Skoro rok 2010 oferował takie cuda, to co dopiero będzie za następne dwadzieścia, trzydzieści lat? Bardzo chciał się o tym przekonać osobiście, a dzięki postępom medycyny mógł na to liczyć z całkiem dużą dozą prawdopodobieństwa. - Cześć, Steve - odezwał się głośnik virgila. - Cześć, Marylin. Coś się stało? - Nic takiego. Skończyłyśmy wcześniej. Pomyślałam, że może zjedlibyśmy kolację. Wyszczerzył zęby do virgila. Kamera nie była włączona, więc ona nie mogła zobaczyć tego uśmiechu. - Właśnie wyszedłem z „Umberto” - powiedział. - Chyba nie tknę jedzenia przez następne parę tygodni.

Roześmiała się. - Rozumiem. Wracasz do domu? - Jestem w drodze. Miał wprawdzie apartament w mieście, ale najczęściej starał się dostać na drugą stronę rzeki, do domu. Dzieciaki były już dorosłe, ale Marylin i pies chętnie go widywali od czasu do czasu. Wyłączył virgila i zaczął go z powrotem przypinać do paska. Wymagało to trochę zabiegów. Sięgnął do sprzączki, poluzował pasek o kilka dziurek i przesunął wyściełaną kaburę Galco z pistoletem SIG .40 bardziej na brzuch, żeby nie gniotła go w prawe biodro. Mógł nosić jeden z tych nowoczesnych, bezprzewodowych taserów obezwładniających, o których mówiono, że są lepsze niż broń palna, ale jakoś nie do końca im ufał. Prawda, że na obecne stanowisko dostał się z klucza politycznego, ale spędził w terenie dość czasu, żeby sobie na to zasłużyć. Ufał swemu staromodnemu pistoletowi. Przesunięcie kabury pomogło. Przy okazji odpiął taśmę samoprzyczepną, mocującą boczne panele kevlarowej kamizelki kuloodpornej, żeby też je trochę poluzować. Siedzący obok Boyle z trudem powściągał uśmieszek. Dole pokręcił głową. - Łatwo ci się śmiać. Ile ty masz lat, trzydzieści? Wciąż jeszcze trenujesz na siłowni trzy-cztery razy w tygodniu, prawda? My starzy, tłuści dżokeje biurkowi nie mamy czasu, żeby dbać o kondycję. Co zresztą wcale nie znaczyło, że był w aż tak kiepskiej kondycji. Mając metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ważył trochę ponad osiemdziesiąt pięć kilo. Pewnie, że mógłby zrzucić parę kilogramów, ale, do licha, w czerwcu skończył pięćdziesiąt dwa lata, więc miał prawo do niewielkiego nadbagażu. Zasłużył sobie na to. Jechali na skróty do autostrady, wąską ulicą na tyłach nowych osiedli. Ta część miasta była mroczna i ponura, z porozbijanymi latarniami i wrakami samochodów na poboczach. Jeszcze jedna dzielnica, która zaczęła się zmieniać w slumsy zanim zdążyły wyschnąć tynki. Jego zdaniem, nad obecną koncepcją opieki społecznej trzeba by solidnie popracować; oczywiście nigdy nie było inaczej. Sprawy miały się co prawda coraz lepiej, ale wciąż było wiele do zrobienia, zanim wszyscy pasażerowie zdołają wsiąść do pociągu zwanego przyszłością. W Dystrykcie Columbia były ulice, w które nie zapuściłby się po zmroku, bez względu na broń, kamizelkę kuloodporną i virgila. W opancerzonej limuzynie czuł się trochę bezpieczniej... Rozległ się okropny huk, a wnętrze limuzyny rozświetlił nagle jaskrawopomarańczowy błysk. Samochód uniósł się po stronie kierowcy, przez chwilę, która wydawała się wiecznością jechał na dwóch kołach, po czym twardo opadł na jezdnię. - Co, u diabła?! Boyle zdążył wyciągnąć pistolet, kiedy samochód zarzucił tyłem, obrócił się i uderzył w słup ulicznej latarni. Słup był z włókna szklanego. Złamał się na wysokości zderzaka i spadł na limuzynę. Na pokrywę bagażnika posypały się z brzękiem odłamki szkła. Day zobaczył zwalistego mężczyznę, wybiegającego z parnych ciemności nocy w stronę samochodu. Mężczyzna miał na głowie

kominiarkę, która jednak nie zasłaniała mu twarzy. Day dostrzegł jasne włosy i bliznę, przechodzącą przez prawą brew. Twarz mężczyzny wykrzywiał uśmiech. Dayowi wydawało się, że kątem oka zauważył jakiś ruch za samochodem, ale kiedy się obejrzał, niczego nie zobaczył. - Ruszaj! - darł się Boyle. - Ruszaj! Ruszaj! Kierowca próbował. Silnik zawył, koła zapiszczały, ale samochód stał w miejscu. Wnętrze wypełniło się swądem spalonej gumy. Day nacisnął guzik sygnału alarmowego na virgilu i sięgał właśnie po swój pistolet, kiedy ubrany na czarno mężczyzna wyciągnął rękę i przytknął coś do drzwi limuzyny. Cokolwiek to było, zadźwięczało metalicznie. Mężczyzna odwrócił się i pobiegł z powrotem w ciemność... - Wysiadać! - krzyknął Boyle. - Przyczepił nam rzepa do drzwi! Wysiadać! Day chwycił za klamkę po stronie kierowcy, szarpnął i rzucił się na zewnątrz, wykonując niezdarny przewrót przez ramię. Rozległo się szczekanie pistoletu maszynowego, na które nakładał się dźwięk pocisków, siekących ranną limuzynę. Day przetoczył się dalej, rozglądając się za jakimś schronieniem. Na próżno. Nigdzie nie mógł się schować! Obejrzał się na samochód. Czas jakby stanął w miejscu. Boyle wysiadł z limuzyny, strzelając bez przerwy. Pomarańczowe płomienie wylotowe przecinały ciemność, ale wyglądało to jak filmowa scena w zwolnionym tempie. Boyle szarpnął się, trafiony małokalibrowymi pociskami w tułów. Dayowi przemknęło przez głowę, że większość pistoletów maszynowych strzela amunicją pistoletową i że kamizelki, które on sam i Boyle mieli na sobie powstrzymają każdy taki pocisk. Pod warunkiem, że tamci nie będą... ...krew i mózg trysnęły ze skroni Boyle’a, kiedy wyszła tamtędy kula... ...pod warunkiem, że nie będą strzelać w głowę! Jasna cholera! Co tu się działo? Kim byli ci ludzie? Cały czas słychać było wycie silnika limuzyny. Kierowca za wszelką cenę próbował odjechać. Day czuł zapach spalin, swąd spalonej gumy opon; czuł i zapach własnego strachu, ostry, kwaśny, przenikliwy. Rzep - ładunek wybuchowy, przymocowany do tylnych drzwi limuzyny - eksplodował z hukiem. Ze wszystkich okien samochodu wyleciały szyby. Odłamki szkła posypały się na wszystkie strony, kilka trafiło Daya, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. W tylnej części dachu limuzyny powstała

wyrwa wielkości pięści. Day poczuł falę gorąca, a chwilę potem otoczył go dym, czarny i gryzący. Kierowca zwisał z okna połową bezwładnego ciała. Trup. Kierowca i Boyle nie żyli. Pomoc nadejdzie, ale Day wiedział, że nie może biernie czekać, bo też zginie. Poderwał się, przebiegł szybko kilka kroków, gwałtownie skręcił w prawo, dwa kroki, zwrot w lewo. Uciekając zakosami przypomniał sobie czasy w szkolnej drużynie futbolowej przed trzydziestu pięciu laty. Strzelano do niego, ale jakoś się wymykał. Pocisk przeszedł mu przez marynarkę pod lewym ramieniem. Poczuł, jak ogarnia go wściekłość. Ta cholerna marynarka była z jedwabiu z Hong Kongu i kosztowała go sześćset dolarów! Inny pocisk trafił go w pierś, tuż nad sercem. Nigdy nie nosił na wysokości serca płytki z tytanu, poprzestał na potrójnej wkładce z kevlaru, podobnie jak robiło to wielu agentów, i uderzenie pocisku zabolało go jak diabli! Jakby ktoś go zdzielił młotkiem prosto w splot słoneczny! Cholera! Ale nie miało to znaczenia. Był na nogach, biegł... Pojawiła się przed nim czarna postać, strzelając z Uzi. Day widział płomień wylotowy. Mimo ciemności i strachu dostrzegł też, że pod czarną kurtką tamten miał masywną bojową kamizelkę kuloodporną. Daya nauczono strzelać najpierw w środek nacierającej na niego masy, ale wiedział, że w tym wypadku na nic by się to nie zdało. Nie, nie, SIG .40 nie zraniłby w ten sposób napastnika, tak jak dziewięciomilimetrowe pociski z Uzi nie robiły krzywdy Dayowi! Nie zwalniając, Day uniósł pistolet i naprowadził świecącą plamkę celownika na nos mężczyzny. Jego pole widzenia zawęziło się - widział teraz tylko twarz tamtego. Zielona plamka nocnego celownika trochę skakała, ale oddał trzy strzały, ściągając spust najszybciej, jak potrafił. Napastnik zwalił się, jakby nagle zabrakło mu nóg. W porządku! Zdjął jednego z nich, stworzył lukę, to tak jak w futbolu, kiedy był rozprowadzającym, tak dawno temu. Teraz! Ruszaj przez lukę, szybko, do linii końcowej! Kątem oka zauważył jakiś ruch, spojrzał w lewo i zobaczył drugiego mężczyznę, również ubranego na czarno. Tamten trzymał oburącz pistolet. Stał nieruchomo, jak rzeźba. Wyglądał, jakby ćwiczył na strzelnicy. Day poczuł, że skręcają mu się wnętrzności. Chciał biec, strzelać, defekować, wszystko w jednej chwili. Kimkolwiek byli ci faceci, byli zawodowcami. To nie uliczna banda, która chciała komuś ukraść portfel. To był zamach, a tamci byli dobrzy... To była jego ostatnia myśl. Pocisk trafił go między oczy, na zawsze przerywając zdolność myślenia. Na tylnym siedzeniu Volvo kombi Michaił Rużjo odwrócił się i spojrzał na ciało Nikołaja Papirosa w wielkiej przestrzeni

bagażowej. Ciało leżało na boku i choć było przykryte kocem, we wnętrzu samochodu rozszedł się już odór śmierci. Rużjo westchnął i pokręcił głową. Biedny Nikołaj. Mieli nadzieję, że obejdzie się bez ofiar - zawsze ma się taką nadzieję - ale tamten gruby Amerykanin nie był tak stary i ociężały, jak oczekiwali. Nie docenili go - błąd. Oczywiście to Nikołaj odpowiadał za rozpracowanie dyrektora Net Force, więc może i była w tym jakaś sprawiedliwość losu, że to on stał się jedyną ofiarą. Rużjo pomyślał, że mimo wszystko będzie mu go brakować. Wiele razem przeszli, jeszcze w Służbie Wywiadu Zagranicznego. Piętnaście lat. W tym biznesie to jak całe życie. Jutro Nikołaj obchodziłby urodziny; miałby czterdzieści dwa lata. Winters, Amerykanin, prowadził Volvo, a obok niego siedział Grigorij Zmieja, mrucząc coś pod nosem po rosyjsku. Ich nazwiska - nawet Wintersa - nie były tymi, które dostali po ojcach. Były żartem. Rużjo, to po rosyjsku karabin. Nikołaj nazwał się papierosem, Grigorij - żmiją. Rużjo westchnął jeszcze raz. Cóż, stało się. Nikołaj nie żył, ale zamach się udał, więc strata była do zaakceptowania. - Wszystko w porządku, szefie? - spytał Amerykanin. - W porządku. - Tak tylko pytam. Amerykanin mówił, że pochodzi z Teksasu i albo to była prawda, albo doskonale naśladował teksański akcent. Rużjo spojrzał na pistolet, leżący na siedzeniu. To z niego zabił tamtego człowieka, który przedtem zabił Nikołaja. Beretta 9 mm, włoska broń. Bardzo dobry pistolet, precyzyjnie wykonany, ale też wielki, ciężki, za duży odrzut, za duży huk, za wielkie pociski, jak na gust Rużjo. Kiedy służył w Specnazie, rosyjskich oddziałach specjalnych, zajmując się tym, co nazywano mokryje dieła, czyli mokrą robotą, miał mały pistolet PSM kalibru 5,45 mm. Strzelał pociskami o połowę mniejszymi niż Beretta i był od niej o wiele mniejszy. Prawda, że zbrojmistrz mu go podrasował; tamten PSM zawsze mu wystarczał. Nigdy go nie zawiódł. Wolałby PSM od Beretty, ale oczywiście było to niemożliwe. Zamach miał wyglądać, jakby dokonali go miejscowi, więc broń rosyjskiego zabójcy uruchomiłaby wystarczająco wiele sygnałów alarmowych, żeby obudzić nieboszczyka. W tych sprawach Amerykanie wcale nie byli tacy głupi. Z dezaprobatą spojrzał na Berettę. Amerykanie mieli obsesję na punkcie wielkich rozmiarów; dla nich większe zawsze było lepsze. Zdarzało się, że ich policjanci strzelając do przestępców opróżniali całe magazynki, zawierające osiemnaście albo dwadzieścia nabojów wielkiej mocy i wielkiego kalibru - i chybiali za każdym razem. Taktyka „módl się i strzelaj”. Zdawali się nie rozumieć, że pojedynczy strzał z małokalibrowej broni w rękach eksperta był znacznie skuteczniejszy niż magazynek pełen pocisków na słonia w rękach niewyszkolonego idioty - a wielu amerykańskich policjantów sprawiało właśnie takie wrażenie. Żydzi to wiedzieli. Agenci izraelskiego Mosadu byli rutynowo wyposażani w dwudziestkidwójki, strzelające najmniejszą z dostępnej w handlu amunicji. A przecież każdy wiedział, że Mosadu nie można lekceważyć. Dobrze, że przynajmniej ten facet z FBI zginął z klasą. Zabrał ze sobą jednego z nich, z czym się nie liczyli. Trafił Nikołaja trzy razy w głowę. Jeden pocisk mógłby być dziełem przypadku, ale nie trzy.

Zobaczył kamizelkę kuloodporną, wiedział, do czego służy i strzelał w głowę. Gdyby był odrobinę szybszy, mógłby uniknąć pierwszego ataku. Na przednim siedzeniu Zmieja mruknął coś na tyle głośno, że Rużjo go usłyszał. Zgrzytnął zębami. Rużjo nie lubił Grigorija Zmiei. Tamten był w wojsku od 1985 roku. Służył w jednej z formacji, które weszły do ojczyzny Rużjo - Czeczenii - żeby zabijać i gwałcić. Zgoda, Grigorij był żołnierzem, po prostu wykonywał rozkazy i, zgoda, na dłuższą metę ich obecna misja była ważniejsza niż wszelkie urazy, jakie Rużjo mógł żywić do Zmiei, więc będzie go musiał ścierpieć. Ale może pewnego dnia Zmieja zacznie o jeden raz za dużo mówić o swoim pięknym medalu za operację w Czeczenii i jeśli zakończenie misji będzie już na tyle bliskie, że nie będzie to miało istotnego znaczenia, Grigorij Zmieja dołączy do swoich przodków. A Rużjo będzie się uśmiechał, zaciskając ręce na szyi tego prostaka. Ale jeszcze nie dzisiaj. Za wiele jeszcze było do zrobienia, za wiele mostów do przekroczenia, celów do osiągnięcia. Zmieja był jeszcze potrzebny. Miał szczęście. Alexander Michaels był zaledwie w półśnie, kiedy rozświetlił się mały monitor, stojący na nocnym stoliku koło łóżka. Poczuł światło przez przymknięte powieki, odwrócił się w stronę, z której dochodziło i otworzył oczy. Na ekranie pojawiło się logo Net Force na niebieskim tle, a komputerowy głos powiedział: - Alex, pilna rozmowa, priorytet jeden. Michaels zamrugał i zerknął na sygnaturę czasu w prawym górnym rogu ekranu. Tuż po północy. Jeszcze się nie rozbudził. Co...? - Alex, pilna rozmowa, priorytet jeden. Komputer mówił zmysłowym, kobiecym głosem. Obojętne, co mówił, zawsze brzmiało to, jakby zapraszał do łóżka. Moduł osobowości, łącznie z programem głosowym, zaprogramował Jay Gridley. Michaels wiedział, że Jay zażartował sobie, wybierając właśnie taki głos. Był wspaniałym informatykiem, ale lepiej spisywał się jako kucharz niż jako komik. Michaelsa drażnił głos, jakim przemawiał do niego komputer, ale za nic na świecie nie dałby temu dzieciakowi satysfakcji, prosząc o zmianę. Zastępca dowódcy Net Force przetarł oczy, zaczesał do tyłu krótkie włosy palcami i wstał z łóżka. Mała, reagująca na ruch kamera umieszczona na monitorze wodziła za nim obiektywem. Urządzenie było zaprogramowane do przesyłania obrazów, chyba że się wyłączyło tę funkcję. - W porządku, już nie śpię. Połącz. Voxax - system uaktywniany głosem - wykonał polecenie. Na ekranie pojawiła się jakby udręczona twarz zastępczyni Michaelsa, Antonelli Fiorelli. Wyglądała na mniej zaspaną niż on, ale w końcu to ona miała w tym tygodniu psią wachtę, więc zachowywanie czujności było jej obowiązkiem. - Przepraszam, że cię obudziłam, Alex. - Nie ma sprawy, Toni. Co się stało?

Nie dzwoniłaby bez bardzo ważnego powodu. - Ktoś właśnie zamordował dyrektora Daya. - Co takiego?! - Jego virgil wysłał sygnał alarmowy. Policja z Dystryktu odpowiedziała na wezwanie. Kiedy tam dotarli, Day, jego ochroniarz Boyle i kierowca limuzyny, Louis Harvey, już nie żyli. Wygląda na to, że użyto ładunków wybuchowych i pistoletów maszynowych. To się stało może dwadzieścia minut temu. Michaels rzucił słowo, którego rzadko używał w towarzystwie kobiet. - Zgadzam się - powiedziała Toni. - Nic dodać, nic ująć. - Już jadę. - Virgil ma adres. - Krótka przerwa. - Alex? Nie zapomnij o procedurach na wypadek zamachu. Nie musiała mu o tym przypominać, ale skinął głową. W razie ataku na wyższego funkcjonariusza federalnego, wszyscy pracownicy jego agencji mieli obowiązek przyjąć założenie, że nie będzie to jedyny atak, jaki zaplanowano. - Jasne. Rozłączam się. Twarz jego zastępczyni znikła z ekranu, który znów zabarwił się na niebieski kolor Net Force. Michaels wstał z łóżka i zaczął się ubierać. Steve Day nie żyje? Jasna cholera! Jasna cholera. Rozdział 2 Środa, 8 września, godzina 0.47 Waszyngton, Dystrykt Columbia Czerwone i niebieskie światła samochodu policyjnego z D.C. błyskały, rozświetlając ulicę jak w wesołym miasteczku; efekty świetlne pasowały do cyrkowej aktywności, od jakiej tu wrzało. Zbliżała się pierwsza w nocy, ale na ulicy były dziesiątki gapiów, trzymanych na dystans przez policję i jaskrawe plastikowe taśmy, którymi odgrodzono miejsce zbrodni. Wielu zaciekawionych ludzi wyglądało z okien pobliskich domów. A było na co patrzeć - uszkodzona wybuchem limuzyna, mnóstwo łusek po nabojach, trzy ciała. Toni Fiorella pomyślała, że paskudnie musi być umierać w takiej okolicy. Z drugiej strony, jeśli się nad tym zastanowić, żadna okolica nie była dobra, kiedy śmierć sprowadzał nagły grad pocisków z pistoletów maszynowych. - Agent Fiorella? Toni wyrwała się z zamyślenia i spojrzała na kapitana policji, który - sądząc po rozmiarach i kształtach zmarszczek na zaspanej twarzy - został niedawno wyrwany z łóżka.

Był po pięćdziesiątce, niemal zupełnie łysy, a w tej chwili prawie na pewno bardzo nieszczęśliwy. Źle jest, kiedy człowieka budzą gdy w jego rewirze, podczas jego dyżuru, giną agenci federalni. Bardzo źle. - Tak? - Moi ludzie skończyli właśnie przepytywać potencjalnych świadków. Toni skinęła głową. - Niech mi pan pozwoli zgadnąć. Nikt niczego nie widział. - Powinna pani służyć w policji - powiedział kwaśno kapitan. - Ma pani oko do szczegółów. - Ktoś z tych ludzi musi mieć na sumieniu jakieś ciemne sprawki - powiedziała Toni, machając oskarżycielsko w stronę gapiów. Kapitan skinął głową. Wiedział, o co chodzi. Kiedy ginął policjant, nieważne, miejscowy, czy federalny, robiło się wszystko, co konieczne do odnalezienia sprawców. Wyciskanie informacji z drobnych handlarzy narkotyków, czy nawet z przyzwoitych obywateli, których za często przyłapano na nieprawidłowym parkowaniu, było czymś zupełnie normalnym. Robiło się wszystko, co konieczne. Zabójcy policjantów nie mogli ujść bezkarnie. Toni spostrzegła nowiutkiego Chryslera, zatrzymującego się tuż przed kordonem policyjnym. Dwaj ludzie - kierowca i ochroniarz - wysiedli jako pierwsi i uważnie obserwowali tłum. Po chwili ochroniarz skinął głową pasażerowi na tylnym siedzeniu. Alex Michaels wysiadł, spostrzegł Toni i ruszył w jej kierunku. W uniesionej ręce trzymał plakietkę identyfikacyjną. Policjanci blokujący ulicę zrobili mu przejście. Toni ogarnęły silne emocje, jak zwykle kiedy widziała Alexa po raz pierwszy danego dnia. Nawet teraz, w środku tego wszystkiego, odczuwała radość, podziw, a nawet miłość. Twarz Alexa nie była ponura; miała jak zwykle neutralny wyraz. Nie pozwalał sobie na okazywanie uczuć, ale ona i tak wiedziała, że to, co się stało, musi być dla niego bardzo bolesne. Steve Day był jego mentorem i przyjacielem. Jego śmierć musiała być dla Alexa ciosem w samo serce, chociaż nigdy by tego nie przyznał, nawet przed nią. A może zwłaszcza przed nią... - Cześć, Toni. - Cześć, Alex. Nie rozmawiali, obchodząc miejsce zbrodni. Michaels przykucnął i przyjrzał się zwłokom Steve’a Daya. Zauważyła, jak ściągnęły mu się rysy. Krótki skurcz mięśni twarzy, kiedy patrzył na Daya. Nic więcej. Wstał, podszedł do limuzyny i przyjrzał się pozostałym zabitym agentom i zrujnowanemu pojazdowi. Ludzie z FBI i miejscowi policjanci wciąż krzątali się z latarkami i kamerami wideo, nagrywając całą ulicę. Technicy z zespołu medycyny sądowej rysowali okręgi dookoła każdej łuski na ulicy i chodniku, oznaczając ich położenie przed zabraniem do badań. Ktoś sprawdzi odciski

palców na tych łuskach, używając rozpylonego estru akrylanu cyjanku, takiego jak w superklejach. Jeśli zrobi się to porządnie, można znaleźć odciski palców nawet na kawałku papieru toaletowego. Przeprowadzą też badanie na obecność substancji biologicznych, tak dokładne, że można by znaleźć pojedynczy zarazek w oceanie. Toni przypuszczała jednak, że jest mało prawdopodobne, by natrafili na przydatne odciski, czy ślady DNA. To prawie nigdy nie było takie proste. Zwłaszcza, kiedy jakaś operacja została zaplanowana tak dobrze, jak ta. Obejrzawszy wszystko, Alex odwrócił się do niej. - Dobra. Mów, co wiesz. - Wszystko wskazuje, że to zamach i że celem był dyrektor Day. Bomba pod pokrywą kanału rzuciła limuzynę na latarnię. Tylne drzwi otwarto za pomocą ładunku wybuchowego - prawdopodobnie jakiś rzep - a kilku napastników skosiło pasażerów. Z układu łusek wynika, że strzelało trzech, albo więcej. Porter zajmie się badaniami balistycznymi, ale na podstawie tego, co zobaczył jest prawie pewien, że używali dziewięciomilimetrowej amunicji. Były co najmniej dwa pistolety maszynowe i jeden zwykły. Mówiła beznamiętnie, jakby podawała mu wyniki zawodów sportowych. Pochodziła z Bronxu, z włoskiej rodziny, w której nie ukrywano uczuć, śmiano się do rozpuku i płakano rzewnie. Niełatwo przychodziło jej teraz mówienie beznamiętnym tonem - lubiła Steve’a Daya i jego żonę - ale to była jej praca. - Boyle i Day odpowiedzieli ogniem. Boyle zdołał strzelić dwanaście razy, Day - trzy. Porter znalazł na ulicy kilka zdeformowanych pocisków z broni ręcznej. Deformacje wskazują, że pociski odbiły się od czegoś twardszego niż kevlar. Będzie to musiał sprawdzić, żeby mieć pewność, ale... Alex przerwał jej w pół zdania. - Napastnicy mieli na sobie kamizelki kuloodporne, prawdopodobnie z wkładkami ceramicznymi, jak w wojsku, albo z tej superwytrzymałej plecionki. Co jeszcze? - Spójrz tutaj. Poprowadziła go na miejsce za ciałem Daya. Ludzie koronera zabierali właśnie zwłoki, ale Alex nawet nie spojrzał na nich, ani na przyjaciela. Był w tej chwili absolutnym profesjonalistą. - Łuski z pistoletu Daya znaleziono tutaj, tutaj i tam. - Pokazała trzy małe kółka, narysowane kredą na ulicy, odległe od siebie o parę metrów. Przeszła kilka kroków i ponownie pokazała na ulicę. - Dokładnie tutaj jest niewielka plama zakrzepłej krwi, a dalej widać rozpryśniętą krew i tkankę mózgową. Przerwała, czekając, aż sam to sobie skojarzy. Skojarzył. - Ktoś rozwalił jednego z napastników mimo kamizelki kuloodpornej - powiedział. - Day wiedziałby, że trzeba strzelać w głowę. Ale zabójcy zabrali ciało.

- Policja zorganizowała blokadę dróg. Tylko machnął ręką. - To była robota zawodowców. Nie złapie się ich w ten sposób. Co jeszcze? Pokręciła głową. - Obawiam się, że to na razie wszystko. Trzeba poczekać na wyniki badań laboratoryjnych. Nie zgłosił się żaden świadek. Przykro mi, Alex. Skinął głową. - W porządku. Steve... dyrektor Day długo kierował Wydziałem Przestępczości Zorganizowanej. Uruchom system, Toni. Chcę wiedzieć wszystko o każdym, z kim Day kiedykolwiek rozmawiał jako szef PZ, o każdym, kto miał do niego jakąś urazę. I wszystko, nad czym teraz pracujemy. To wygląda na operację Nowej Mafii, ich styl, ale nie wolno nam niczego przeoczyć. - Posadziłam już do tego ludzi - powiedziała. - Jay Gridley zajmuje się systemem komputerowym. Patrzył na ulicę, ale oczy miał wbite w jakiś punkt odległy o miliony kilometrów. Chciała do niego podejść, wziąć go za rękę, pomóc mu unieść ciężar bólu, jaki musiał odczuwać, ale nie ruszyła się z miejsca. Wiedziała, że byłoby to nie na miejscu, a nie chciała, żeby zatrzasnął drzwi, żeby odwrócił się od niej, kiedy zacznie go pocieszać. Był dobrym człowiekiem, ale bardzo zamkniętym w sobie. Nigdy nie pozwalał, żeby ktoś za bardzo się do niego zbliżył. Musiała postępować jak najostrożniej i jak najsubtelniej, jeśli kiedykolwiek miała przedostać się przez tę żelazną ścianę. Zdawała też sobie sprawę, że niewłaściwe byłoby wykorzystywanie do tego śmierci jego przyjaciela. - Pojadę z Porterem do laboratorium - powiedziała. Skinął głową, ale nie odpowiedział. Michaels stał na środku podupadłej ulicy, w środku paskudnej nocy, udręczony swądem prochu, żarem bijącym z reflektorów kamer i śmiercią, dźwiękami radia policyjnego, rozmowami oficerów dochodzeniowych i tłumem gapiów, trzymanych na dystans przez znudzonych gliniarzy. W oddali słyszał charakterystyczny jęk kolejki magnetycznej, pędzącej w stronę Baltimore. Steve Day nie żyje. Jeszcze się z tym nie oswoił. Widział ciało, oczy Daya, w których na zawsze zgasł blask. To, co pozostało, było tylko pustą powłoką. Rozumiał to, ale emocjonalnie był sparaliżowany. Nie pierwszy raz umierał ktoś z jego znajomych; z niektórymi był nawet dość blisko zżyty. Świadomość, że kogoś już nie ma zawsze docierała dopiero po wielu dniach, tygodniach, nawet miesiącach, kiedy człowiek zdawał sobie sprawę, że ten ktoś już nigdy nie zadzwoni, nie napisze, nie roześmieje się, ani nie pojawi w drzwiach z butelką szampana. Do diabła, ktoś wykończył dobrego człowieka, zdmuchnął go jak zapałkę. Alex Michaels był w tej chwili wściekły. Ci, którzy to zrobili, muszą za to zapłacić, choćby to miała być ostatnia rzecz, jakiej dokona! Westchnął. Tutaj nic już nie było do roboty. Zabójcy są już daleko, a całe to stukanie do drzwi i przepytywanie świadków nie przyniesie niczego, co można by od razu wykorzystać. Zamachowcy

nie ukrywali się w którymś z podupadłych budynków. Nawet fotograficznie dokładne rysopisy nie na wiele by się przydały oficerom dochodzeniowym. Zabójcy nie pochodzili z tej okolicy. Opinia publiczna nie wiedziała o tym, ale schwytanie zawodowych morderców należało do rzadkości. A dziewięciu na dziesięciu schwytanych wpadało dlatego, że wsypali ich ci, którzy ich wynajęli. Michaels nie sądził, żeby było to prawdopodobne w wypadku tej konkretnej operacji. Ci, którzy ponosili odpowiedzialność za zamach dobrze wiedzieli, że władze nie zadowolą się zamknięciem bezpośrednich zabójców. W tej sytuacji nikt nikogo nie wsypie. Jeśli była to robota mafii i bosowie zrobią się nerwowi, zamachowcy prawdopodobnie znikną na zawsze w jakimś dole z wapnem na odludziu w Missisipi. A nie wykluczone, że faceci, którzy ich zastrzelą, również znikną. Net Force miała dostęp do najbardziej nowoczesnych zasobów technologicznych na świecie, najszybsze komputery w sieci, bogactwo informacji, przechodzące wszelkie wyobrażenia. Agenci online i w terenie też byli najlepsi, najbystrzejsi, sama śmietanka, zebrana z FBI i ABN, Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, z najlepszych uniwersytetów, agencji policyjnych i wojskowych. Ale na nic się to wszystko nie przyda, jeśli zabójcy nie popełnili żadnego błędu. Jeśli Net Force nie natrafi na coś, co stanie się przełomem w śledztwie. Michaels za długo był w tej branży, żeby udawać, że jest inaczej. Z drugiej strony, nawet zawodowi mordercy nie byli doskonali. Od czasu do czasu któremuś powijała się noga. I jeśli tutaj popełnili choćby najmniejszy błąd, tak mały, że widoczny tylko przez mikroskop elektronowy, Alex Michaels był zdecydowany go znaleźć, nawet jeśli będzie trzeba poruszyć w tym celu cały układ słoneczny. Zaćwierkał virgil. - Tak? - Alex? Tu Walt Carver. Alex znowu westchnął. Walter S. Carver, dyrektor FBI. Spodziewał się tego telefonu. - Słucham, sir. - Przykro mi z powodu Steve’a. Coś do zameldowania? Alex przekazał swemu szefowi wszystko, co wiedzieli. Kiedy skończył, Carver powiedział: - W porządku, mamy spotkanie z prezydentem i jego Zespołem ds. Bezpieczeństwa Narodowego o 7.30 w Białym Domu. Zestaw wszystko, co mamy. Dokonasz prezentacji. - Tak, proszę pana. - Aha, i od tej chwili jesteś pełniącym obowiązki dyrektora Net Force. - Sir, ja... Carver nie pozwolił mu dokończyć. - Wiem, wiem, ale potrzebuję kogoś na tym stołku i padło na ciebie. Nie pomyśl, że pomniejszam znaczenie śmierci Steve’a, ale Net Force jest ważniejsza niż los jednego człowieka, kimkolwiek by był. Wszyscy idą o szczebel wyżej, Toni dostanie twoje dotychczasowe stanowisko. Będę potrzebował akceptacji prezydenta, ale nie sądzę, żeby były z tym kłopoty. Myślę, że zatwierdzimy cię na stanowisku dyrektora Net Force w ciągu paru dni. - Sir...

- Potrzebuję cię tutaj, Alex. Nie zawiedziesz mnie teraz, prawda? Michaels wbił wzrok w virgila. Nie miał wyboru. Pokręcił głową. - Nie, sir, nie zawiodę. - Dzięki. Zobaczymy się rano. Spróbuj się trochę przespać - źle by było, gdybyś wyglądał jak żywy trup, kiedy będziesz robił tę prezentację. I jeszcze jedno. Procedury na wypadek zamachu obowiązują w całej rozciągłości, zrozumiano? - Tak jest. - Jedź do domu, Alex. Michaels spojrzał w stronę swego samochodu. Ochroniarz i kierowca czekali, rozglądając się dookoła. Miał trochę więcej niż sześć godzin, żeby przygotować prezentację dla prezydenta Stanów Zjednoczonych i jego zadufanych doradców do spraw bezpieczeństwa - nie mówiąc o własnym szefie w FBI - i jeszcze trochę się przespać. Na sen z pewnością nie zostanie już czasu. Pokręcił głową. Ledwie zaczęło mu się wydawać, że jakoś uporządkował swoje sprawy, a już życie rzucało mu nowe wyzwania. Myślisz, stary, że nad wszystkim panujesz? Pomyśl tylko. Twój bezpośredni przełożony właśnie został zamordowany, prawdopodobnie przez mafię, ty właśnie dostałeś awans, a na jutro masz przygotować prezentację dla najpotężniejszego człowieka na świecie; prezentację, która prawdopodobnie zadecyduje o całej twojej karierze. No i jak się czujesz? - Szlag by to trafił - powiedział Michaels głośno. - Przepraszam? - odezwał się stojący w pobliżu policjant z drogówki. - Nie, nic - odparł Michaels i ruszył do samochodu. - Do domu, dyrektorze? - spytał kierowca. Dyrektorze... A więc kierowca już wiedział o awansie. Cóż, jedno było pewne - Michaels wykorzysta swą nową pozycję do zajęcia się tą sprawą. Nie zamierzał jechać do domu, bez względu na to, jak bardzo czuł się zmęczony. - Nie, do biura. Środa, 8 września, godzina 11.19 Grozny, Czeczenia Władimir Plechanow starł trochę wszechobecnego kurzu z szyby okiennej i wyjrzał na miasto. Mimo klimatyzacji i cotygodniowych wizyt sprzątaczki, wszystko zdawało się być pokryte warstwą pyłu, miałkiego jak talk, ale znacznie ciemniejszego. Oczywiście, teraz to tylko zwykły brud. Plechanow pamiętał jednak czasy, kiedy na wszystkim osiadały sadze z krematoriów, pozostałość po żołnierzach, cywilach i rosyjskich agresorach. To było dawno temu, prawie dwadzieścia lat, ale z wiekiem zaczął spędzać coraz więcej czasu w swej komnacie wspomnień; może nawet więcej niż powinien. Cóż, na pewno miał jeszcze po co żyć, wierzył, że czeka go wspaniała przyszłość, ale miał

sześćdziesiąt lat, a w tym wieku człowiek ma przecież czasem prawo do reminiscencji. Z narożnego biura na piątym piętrze w Skrzydle Komputerowym Gmachu Nauki - który przedtem był przez krótki okres siedzibą dowództwa naczelnego sił zbrojnych - Plechanow miał dobry widok. Tu nowy most na rzece Sundża, tam daleko wielki Rurociąg Machaczkalski, dostarczający coraz droższą czarną ciecz do tankowców, czekających na Morzu Kaspijskim. Tu pozostałości koszar, w których Tołstoj pełnił służbę jako młody żołnierz. A tam, w dali, łańcuch górski Sundża, należący do potężnego Kaukazu. To miasto wcale nie było gorsze od innych. Nie było małe - mieszkała tu prawie połowa ludności całego kraju - ale też, ze swymi niespełna siedmiuset pięćdziesięciu tysiącami ludzi, nie było przesadnie wielkie. I znajdowało się w tak pięknym kraju. Ropa naftowa wciąż była podstawą gospodarki Groznego, ale zaczynało jej brakować, kończyła się tak szybko, że zapasów nie uzupełniłoby i dziesięć tysięcy dinozaurów dziennie, zdychających i natychmiast gnijących; zresztą, tego nie mógłby załatwić nawet Steven Spielberg i magia jego filmu. Kominy rafinerii dzień i noc wypluwały w niebo dym i płomienie, ale w niezbyt odległej przyszłości te ogniste wieże miały pogrążyć się w ciemnościach. Czeczenia potrzebowała nowych podstaw dla swej gospodarki. Podstaw, które on, Władimir Plechanow, zamierzał jej zapewnić. Bo chociaż urodził się w Rosji, czuł się na wskroś Czeczenem... Rozmyślania nad Wielkim Planem przerwał mu komputerowy sygnał programu telefonicznego. Odwrócił się od okna, podszedł do drzwi swego biura i uśmiechnął się do sekretarki, Nastii. Następnie zamknął drzwi, cicho, ale stanowczo i podszedł do nowoczesnej stacji roboczej na biurku. - Komputer, włączyć zagłuszanie. Maszyna posłusznie wykonała wydane głosem polecenie. - Zagłuszanie włączone. Plechanow skinął komputerowi głową, jakby ten potrafił dostrzec i zrozumieć ten gest. Nie potrafił, ale Plechanow mógłby, gdyby chciał, wprowadzić do programu i takie możliwości. - Yes? - odezwał się po angielsku. Na tej linii nie było transmisji wideo, zresztą wcale by sobie tego nie życzył. Oczywiście łączność była bezpieczna - na tyle bezpieczna, na ile mógł to zapewnić najlepszy program szyfrujący rosyjskich sił zbrojnych. Plechanow wiedział o tym, bo to właśnie on napisał ten program na zamówienie armii rosyjskiej, a praktycznie nie było szans, że tę rozmowę podsłucha ktoś, kto byłby w stanie złamać szyfr. Może niektórzy z agentów Net Force potrafiliby tego dokonać, ale w tej chwili... byli zajęci czym innym. Uśmiechnął się. Mimo wszystko, mówił po angielsku, bo Nastia nie znała ani słowa w tym języku, podobnie jak inni, którzy mogliby przypadkiem przechodzić koło drzwi jego biura. - Praca wykonana - powiedział głos, przebywszy kilka tysięcy kilometrów. Mówił Michaił, ten, który nazwał się dla zabawy Karabinem. Michaił Rużjo. Brutalny facet, ale lojalny i nad wyraz sprawny. Odpowiednie narzędzie do tej misji. - To dobrze. Niczego innego nie oczekiwałem. Jakieś problemy? - Nikołaj nieoczekiwanie postanowił przejść w stan spoczynku.

- A to pech - powiedział Plechanow. - Był dobrym pracownikiem. - Tak. - Doskonale. Przenosisz się do nowej siedziby? - Tak. Łączność była wprawdzie zaszyfrowana, ale czym skorupka za młodu nasiąknie... Czasy ich służby w Specnazie dawno minęły, ale stare nawyki pozostały. Plechanow wiedział, że kryjówka znajdowała się w San Francisco, więc nie było potrzeby mówić tego głośno. Nawet gdyby jakiś wschodzący geniusz matematyczny cudem zdobył nagranie tej rozmowy - i odszyfrował ją, co byłoby jeszcze większym cudem - czego by się dowiedział? Niewinna rozmowa dwóch niezidentyfikowanych mężczyzn, przesłana tyloma przekaźnikami, odbita od tylu satelitów, że jej prześledzenie w celu zlokalizowania rozmówców było praktycznie niemożliwe. Rozmowa pełna nic nie mówiących ogólników. Praca? Jakiś Nikołaj przeszedł w stan spoczynku? Przeprowadzka? Nikomu nic to nie mówiło. - Cóż, kontynuuj zgodnie z planem. Skontaktuję się z tobą, kiedy będzie coś nowego do zrobienia. - Zawahał się przez chwilę, ale uznał, że powinien jeszcze coś powiedzieć. Komunizm był martwy i bardzo dobrze, ale pracownicy wciąż potrzebowali wyrazów uznania, żeby mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Wiedzieli o tym dobrzy menedżerowie. - Dobrze się spisałeś - powiedział Plechanow. - Jestem zadowolony. - Dziękuję. Na tym rozmowa się zakończyła. Plechanow odchylił się na krześle. Realizacja Wielkiego Planu postępowała dokładnie tak, jak powinna. Jak śnieżynka, tocząca się po górskim zboczu, początkowo niewielka, zmieniała się w lawinę, ogromną i niepowstrzymaną. Nacisnął umieszczony na biurku guzik interkomu. Zaczekał kilka sekund, ale nikt nie odpowiadał. Nacisnął jeszcze raz. Żadnej odpowiedzi. Westchnął. Interkom znów się zepsuł. Jeśli chciał się napić herbaty, musiał pójść do Nastii i poprosić ją osobiście. On, który wkrótce będzie jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie, musiał pracować w biurze, w którym najprostsze urządzenia wymagały naprawy. Pokręcił głową. To się musi zmienić. I będzie to najmniejsza ze zmian... Środa, 8 września, godzina 7.17 Waszyngton, Dystrykt Columbia Alexander Michaels czuł się lepiej. Podczas jazdy samochodem w stronę budynku przy Pennsylvania Avenue nr 1600 jeszcze raz przejrzał komputerowe wydruki, starając się uporządkować myśli najlepiej jak potrafił. Jego samochód jechał między pojazdami ochrony, szarymi, rządowymi samochodami, których kierowcy i pasażerowie mieli przy sobie dość broni, żeby stoczyć małą wojnę. Procedury bardzo precyzyjnie określały, co należy robić w razie zamachu na wyższego urzędnika federalnego. Korzenie tych środków bezpieczeństwa sięgały czasów Abrahama Lincolna.

Większość ludzi nie wiedziała, że tamten prezydent nie był jedynym celem zamachowca Bootha i jego kompanów. Michaels był już w Białym Domu kilka razy, ale zawsze towarzyszył Steve Dayowi, nigdy jako numer 1. Dysponował wszelkimi, nawet najdrobniejszymi informacjami na temat zamachu, jakie tylko zdołała zebrać FBI. Wszystko było skopiowane na małej dyskietce, na której można było zapisać gigabajty materiału. Dyskietka znajdowała się w zakodowanej obudowie z plastiku i była gotowa do wprowadzenia danych do specjalnie zabezpieczonego systemu komputerowego Białego Domu. Wiedział, że gdyby mu się coś przytrafiło, każdemu, kto próbowałby otworzyć plastikową obudowę dyskietki, zrobiłoby się gorąco - dziesięć gramów termoflexu wytwarzało dość ciepła, żeby spopielić obudowę, dyskietkę i palce tego, kto byłby na tyle głupi, żeby to trzymać w rękach. System Białego Domu składał się ze specjalnych komputerów bez jakiegokolwiek połączenia ze światem zewnętrznym, z najnowszymi programami antywirusowymi i zabezpieczeniami przed dostępem osób niepowołanych. Michaels wiedział, że kiedy jego informacje zostaną tam wprowadzone, będą bezpieczne. Był zmęczony, wypił za dużo kawy, ponad wszystko chciałby paść na łóżko z dala od tego wszystkiego i spać przez tydzień. Tym gorzej dla ciebie. Nie za to ci płacą, prawda? Zaćwierkał virgil. - Tak? - Alex? Jesteś gotów? Dyrektor. - Tak, proszę pana. Będę za pięć minut. - Coś nowego, o czym powinienem wiedzieć? - Nic ważnego. - W porządku. Rozłączam się. Procesja dotarła do Bramy Zachodniej. Alex wysiadł, został skontrolowany przez wykrywacz metali, wykrywacz materiałów wybuchowych i STO - skaner twardych obiektów - nowe urządzenie, mające uniemożliwić przemycenie broni palnej, czy noży z ceramiki lub z plastiku. Zdał taser, wziął pokwitowanie i plakietkę gościa, po czym przeszedł przez kolejne kontrole, podczas których wartownicy z Korpusu Piechoty Morskiej upewniali się, że na pewno jest tym, za którego się podaje. Centrum Sytuacyjne, w którym miała się odbyć ta narada, było jednym ze starszych pomieszczeń i znajdowało się piętro niżej, pod Gabinetem Owalnym. Kolejna dwójka marines sprawdziła jego plakietkę, kiedy wysiadł z małej windy. Trzech agentów Tajnej Służby w garniturach skinęło głowami. Wymienił z nimi parę słów, idąc do Centrum Sytuacyjnego. Dwóch z nich znał; jednego jeszcze z czasów, kiedy stacjonował w Idaho.

- Dzień dobry, panie dyrektorze - powitał go stary przyjaciel z Idaho. - Cześć, Bruce. - Wciąż jeszcze czuł się nieswojo, kiedy zwracano się do niego per „dyrektorze”. Wcale mu nie zależało na tym stanowisku, a już z całą pewnością nie chciał go kosztem życia Steve’a Daya. Jedyną pociechą było to, że jako dowódca miał największe szanse schwytania zabójców Daya. I był zdecydowany to zrobić. Ostatnia kontrola, skaner linii papilarnych kciuka i drzwi Centrum Sytuacyjnego otworzyły się. W środku dyrektor Carver siedział już przy długim stole, kształtem przypominającym pomieszczenie piętro wyżej i popijał kawę z porcelanowej filiżanki. Po jego lewej stronie stał zastępca dyrektora Biura Bezpieczeństwa Narodowego Sheldon Reed, rozmawiając z kimś przez virgila. Sekretarka w średnim wieku, ubrana w tweedową spódnicę i białą jedwabną bluzkę siedziała przy małym stoliku pod ścianą, na którym obok terminala komputerowego leżał blok stenograficzny i nie połączony z innymi urządzeniami dyktafon, uaktywniany głosem. Żołnierz piechoty morskiej w galowym mundurze nalał kawę ze srebrnego dzbanka do filiżanki na spodeczku i postawił parujący napój na prawo od Carvera - na miejscu, które miał zająć Alex. Steward wiedział nawet, że kawa ma być bez śmietanki. Wydruki z tymi samymi materiałami, które miał przy sobie Michaels leżały w zapieczętowanych kopertach na stole przed każdym krzesłem. Carver posłał Alexowi swój profesjonalny uśmiech i wskazał mu krzesło koło siebie. Alex ruszył w tę stronę, kiedy drzwi się otworzyły i do środka wszedł prezydent w towarzystwie szefa personelu Białego Domu, Jessela Leona. - Dzień dobry panowie. - Prezydent skinął głową sekretarce i uśmiechnął się. - Dzień dobry, pani Upton. Czeka mnie pracowity dzień, więc nie traćmy czasu. Walt? - Panie prezydencie, około północy Steve Day, dyrektor Net Force FBI padł ofiarą zamachu. Zna pan Alexa Michaelsa - posadziłem go na stołku Daya. Przedstawi sytuację na podstawie tego, co zdołaliśmy ustalić. - Parszywe okoliczności, w jakich dostał pan ten awans - powiedział prezydent, skinąwszy głową Michaelsowi. W jego głosie wyczuwało się zdenerwowanie. Martwi się, że to on może być następnym celem? - Więc proszę, słuchamy. Michaels wziął głęboki oddech, starając się zrobić to jak najciszej. Podszedł do komputera, otworzył zakodowaną obudowę, wyjął dyskietkę i podał ją sekretarce. Wsunęła ją do napędu i uruchomiła program antywirusowy. Zajęło to zaledwie pięć sekund. - Może pan wydawać polecenia głosem - powiedziała do Alexa. - Dziękuję. Komputer, proszę zdjęcie numer jeden. Holograficzny projektor w suficie włączył się i na środku stołu pojawił się trójwymiarowy obraz miejsca zbrodni, sfotografowanego ze śmigłowca policyjnego niecałe osiem godzin wcześniej. Michaels rozpoczął prezentację. Eksplozja, atak, zabici i prawdopodobnie zabici. Robił to metodycznie, bez pośpiechu. Co jakiś czas polecał komputerowi pokazać następne zdjęcie. Po dziesięciu minutach przerwał i rozejrzał się po zebranych. - Czy są już jakieś pytania? - Jakieś inne przejawy niezwykłej aktywności wobec przedstawicieli władz federalnych zeszłej nocy? - To był prezydent. Rozsądne pytanie. Kto mógłby być następny? - Nie, sir.

- Czy ktoś przyznał się do zamachu? Jakieś ugrupowanie terrorystyczne, czy coś w tym rodzaju? - Nie, panie prezydencie. - Coś na temat materiałów wybuchowych? - Pod pokrywą kanału była mina przeciwczołgowa armii amerykańskiej. Na podstawie znaczników, dodawanych do materiału wybuchowego ustaliliśmy, że pochodziła z partii, dostarczonej do Iraku podczas wojny w Zatoce. Prawdopodobnie jakiś rolnik znalazł ją wykrywaczem metali i sprzedał na czarnym rynku. Albo może „przeadresował” ją jakiś kwatermistrz, zanim w ogóle trafiła do Iraku. W tej chwili nie da się tego powiedzieć. Rzep na drzwiach był nieoznakowany, ale w naszym laboratorium, mówią, że pochodzi z nadwyżek marynarki wojennej Izraela i ma około pięciu lat. - Prawdopodobnie podwędzili go na jakiejś wystawie broni - powiedział Reed. Uśmiechnął się, pokazując, że żartuje. W jego głosie wyczuwało się nerwowość. Nie, nie strach, ale napięcie. To zrozumiałe. Michaels kontynuował. - Na łuskach żadnych odcisków palców, ani śladów DNA. Wszystkie łuski takie same. Pociski wyjęte z ciał ofiar i z samochodu świadczą, że była to najprawdopodobniej fabrycznie elaborowana amunicja Federal 147gr. 9mm Luger FMJ. Taki pocisk ma prędkość poddźwiękową, jeśli strzela się nim z pistoletu lub z pistoletu maszynowego. Ślady wyrzutnika na łuskach świadczą, że użyto obu tych rodzajów broni. Znaczniki w prochu, które zdążyliśmy już przeanalizować, wskazują na partię, którą dostarczono do Chicago, Detroit, Miami i Fort Worth. - No to życzę owocnych poszukiwań - powiedział Reed. - A broń jest już prawdopodobnie w zatoce. - W porządku, poznaliśmy fakty - powiedział prezydent. - A co z teorią? Kto to zrobił, panie Michaels? I kto może być ich następnym celem? - Komputer, zdjęcie numer dwanaście - polecił Michaels. Pojawił się następny hologram, również widok z góry, ale sceneria była inna, a zdjęcie wykonano w dzień. - To zdjęcie z archiwów FBI, przedstawiające miejsce, w którym zabito Thomasa „Rudzielca” O’Rourke w Nowym Jorku we wrześniu zeszłego roku. Uderzające podobieństwo metod. Pod opancerzoną limuzyną irlandzkiego gangstera wybuchła bomba, drzwi rozwalono rzepami. O’Rourke i jego ochroniarze zostali zabici pociskami kalibru 9mm, wystrzelonymi z broni ręcznej i maszynowej. - Były też inne podobne zabójstwa, prawda? - powiedział prezydent. - Tak, panie prezydencie. Joseph Di Ammato z mafii Dixie w Nowym Orleanie w grudniu zeszłego roku i Peter Heitzman w Newark w lutym. Wydział Przestępczości Zorganizowanej FBI uważa, że były to zabójstwa zlecone przez Raya Genaloniego, szefa nowojorskich Pięciu Rodzin, ale śledztwo jeszcze się nie zakończyło. - To znaczy, że nie macie jeszcze nic konkretnego? - wtrącił Reed. - Niczego, z czym prokurator federalny mógłby pójść do sądu.

Prezydent skinął głową. - Czyli wygląda na to, że ma to jakieś związki z mafią? Że to nie działalność terrorystyczna? Michaels ostrożnie dobierał słowa. - Sir, na pierwszy rzut oka wydaje się to bardzo prawdopodobne. - Pozwolisz, Alex? - przerwał mu Carver. Michaels skinął głową, szczęśliwy, że jego szef przejmuje pałeczkę. Miał nadzieję, że ulga, jaką odczuł nie była za bardzo widoczna. - Dyrektor Steve Day był przez kilka lat szefem Wydziału Przestępczości Zorganizowanej FBI - powiedział Craver. - W tym okresie wielu gangsterów z głównych rodzin nowojorskich zostało aresztowanych, a połowę z nich skazano i zamknięto. Wśród tych, którzy trafili do więzienia byli ojciec i starszy brat Genaloniego. Mafia nie zmartwiłaby się śmiercią Steve’a. I z reguły jest pamiętliwa. - Zemsta jest potrawą, którą najlepiej jest podawać na zimno - powiedział prezydent. - Czy to nie jest przypadkiem sycylijskie przysłowie? Wyglądał na nieco odprężonego. Do niego mafia nie będzie strzelać. Wstał, spoglądając na zegarek. - Przykro mi, panowie, ale czekają na mnie pilne sprawy. To wygląda na robotę mafii i chociaż ubolewam z powodu śmierci dyrektora Daya, nie sądzę, żeby istniało jakieś zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. - Zerknął na Reeda, który pokręcił głową. Albo zagrożenie dla waszych własnych tyłków, pomyślał Michaels. - W porządku. Walt, chciałbym, żeby to szybko wyjaśnić. Informuj mnie o postępach. Panowie. Pani Upton. Prezydent wyszedł wraz ze swym szefem sztabu. Carver podszedł do stojącego koło komputera Michaelsa. - No i co, nie takie to straszne, prawda? - Nie, sir. - W porządku, zabierzemy się za tego Genaloniego. - powiedział Carver. - Facet nie zdoła się odlać, żeby ktoś go nie obserwował z wnętrza pisuaru. Zaprzęgnij do roboty swoich informatyków, niech zaczną szukać. - Oczywiście, sir. - Pogadaj z Brentem Adamsem z Przestępczości Zorganizowanej. Zostanie powiadomiony, że ma współpracować. Tym razem nie będzie żadnych sporów kompetencyjnych - powierzam tę sprawę tobie. Prezydent Stanów Zjednoczonych właśnie nam powiedział, że chce, żeby to szybko wyjaśnić. Dla mnie nie brzmiało to jak prośba. - Nie, sir.

- To wszystko. Oczekuję codziennych raportów sytuacyjnych i natychmiastowego powiadomienia, gdyby nastąpił jakiś przełom. Czy jeszcze coś przychodzi ci w tej chwili do głowy? - Nie, sir. Będziemy pana informować na bieżąco. - Doskonale. Michaels pozwolił sobie na trochę odprężenia dopiero, kiedy odjechał już samochodem daleko od Białego Domu. Imprezy na tak wysokim szczeblu były ryzykowne. Wolałby raczej być w terenie, szkolić nowych agentów, cokolwiek, byle nie mieć do czynienia z politykami i doradcami do spraw bezpieczeństwa. Tutaj jedno niewłaściwe posunięcie, jedno nieodpowiednie słowo i już przez resztę kariery człowiek liczył spinacze biurowe. A więc teraz, oprócz własnej determinacji, miał polecenie z samej góry: dowiedz się, kto zabił Steve’a Daya. Dowiedz się, albo... W porządku. Nie ma sprawy. Zamierzał zrobić dokładnie to i dysponował niezbędnymi środkami. Rozdział 3 Środa, 8 września, godzina 9.30 Quantico, Wirginia Toni Fiorella ćwiczyła właśnie djuru, kiedy do małej sali treningowej weszło dwóch rekrutów z FBI. Trenowało w tej chwili kilkunastu ludzi - podnosili ciężary, pedałowali na stacjonarnych rowerach, albo walili w ciężki worek treningowy - ale większość z nich była tu stałymi gośćmi, instruktorzy, albo ludzie przydzieleni do Centrum Treningowego. Uczniowie przebywali zwykle we własnej siłowni i Toni nie miała nic przeciwko temu. Tym nowicjuszom, w większości świeżo upieczonym absolwentom uczelni prawniczych lub ekonomicznych wydawało się, że pozjadali wszystkie rozumy i że FBI powinna być wdzięczna, że zdecydowali zaszczycić ją swą wspaniałą obecnością. Zajęła postawę na wprost z lekkim skrętem w prawo. Większość ciężaru ciała spoczywała na wysuniętej stopie, kolano było ugięte. Wykonała oburącz blok przypominający ruch wycieraczek samochodowych, kontrolując centrum, lewą i prawą stronę, po czym prawym łokciem zadała krótki, mocny cios w głowę wyimaginowanego przeciwnika. Klasnęła lewą dłonią w łokieć, symulując uderzenie, wsunęła lewą rękę pod prawe ramię, gotowa odparować kontrę przeciwnika, a potem sama zadała serię prawych i lewych prostych. To było pierwsze djuru, bardzo prosta sekwencja. Jeden z nowicjuszy, wysoki, muskularny mężczyzna w niebieskich kolarskich szortach ze spandexu i pasującej do nich koszulce, spojrzał na Toni, zachichotał i powiedział coś do kolegi. Drugi nowicjusz był niski, przysadzisty, trochę otyły, z krzaczastymi brwiami. Zaśmiał się w odpowiedzi. Toni zignorowała ich, wyprowadziła lewy prosty, oparła rękę na biodrze i wysunęła do przodu lewą stopę, żeby powtórzyć wcześniejszą sekwencję w drugą stronę. Śmierć Daya dotknęła ją bardziej niż przypuszczała, a i stan ducha Alexa był dla niej wielkim ciężarem. Przyszła do sali treningowej, żeby choć trochę dać ujście frustracji z powodu niemożności pocieszenia Alexa tak, jak by tego chciała.

Ale trening nie na wiele się zdawał, a ona sama nie była w tej chwili w szczególnie pobłażliwym nastroju. Ukończyła serię wypadów i ciosów, zawróciła i ruszyła z powrotem, rozpoczynając sekwencję drugiego djuru. W Bukti było osiem krótkich form zwanych djuru, tyle samo wyjściowych postaw bojowych - sambut - i niezliczone techniki, bazujące na tych kilku prostych rutynach. Spandex i Krzaczaste Brwi obchodzili się dookoła w walce sparingowej. Chociaż wiedziała, że powinna się skoncentrować na własnym treningu - jej guru zganiłaby ją za nieuwagę - kątem oka obserwowała obu mężczyzn. Spandex zadawał mnóstwo ciosów nogą, z półobrotu, najczęściej mierząc w głowę. Krzaczaste Brwi wydał kilka okrzyków kiai, wykorzystywanych w karate do koncentrowania energii, robiąc uniki, cofając się, albo blokując ciosy. Doszła do wniosku, że Spandex walczy w stylu koreańskim, a technika Krzaczastych Brwi pochodzi z Japonii, albo z Okinawy. Obaj wydawali się dobrzy, ale Spandex był lepszy. Spandex uśmiechnął się i wyprowadził następny cios stopą z wyskoku i półobrotu. Żywcem jak z kiepskiego filmu akcji, pomyślała. Sama ćwiczyła w równym tempie, próbując udawać, że ich nie zauważa. Jednak twarz ją zdradziła - nie była w stanie zupełnie powściągnąć uśmiechu. Spandex to zauważył i wcale mu się to nie spodobało. Złożył ukłon Krzaczastym Brwiom, żeby pokazać, że skończył, po czym odwrócił się do niej. - Coś panią rozbawiło, madam? - Miał silny południowy akcent. Alabama, a może Missisipi. Madam. Cóż, nie był paranoikiem, bo rzeczywiście śmiała się z niego, jeśli nawet usiłowała to ukryć. Prawdę mówiąc, nie starała się za bardzo. Po prostu musiała się im przyglądać, ogarnięta poczuciem wyższości, jak zwykle, kiedy prezentowano któryś ze wschodnich stylów walki. Każdy myślał, że jego system jest lepszy; ona wiedziała, że jej system nie ma sobie równych. Toni i tak już prawie skończyła. Przerwała. Wiedziała, że nie wygląda zbyt imponująco w starym, czarnym dresie, butach do zapasów i w przepasce na głowie. Poza tym, ze swymi stu sześćdziesięcioma pięcioma centymetrami wzrostu i niespełna sześćdziesięcioma kilogramami wagi była o dobre trzydzieści centymetrów niższa i prawdopodobnie około trzydziestu kilogramów lżejsza od Spandexa. Ale jego ton ją zirytował. - Nie. Nic zabawnego - powiedziała. - Naprawdę? A ja myślałem, że rozbawiła panią moja forma, czy coś takiego. - Nie, to nie było zabawne - powiedziała i zaczęła się odwracać. Krzaczaste Brwi uznał, że nadszedł dobry moment, żeby się włączyć. - Mój przyjaciel ma czarny pas drugiego stopnia - powiedział. Powiódł ręką dookoła, jakby nawiązując do jej stylu. - Założę się, że mógłby panią paru rzeczy nauczyć. - Jestem pewna, że tak - powiedziała Toni. Jasne, że tak. Na przykład, jak nie należy się poruszać. Nie odezwała się jednak. Idąc po ręcznik pomyślała, że chyba weźmie prysznic. I tak nie zdoła się skoncentrować w obecności tych dwóch klownów, prężących muskuły i usiłujących pokazać, jacy to z nich prawdziwi mężczyźni. Miała

kilku braci i wiedziała, że testosteron, kiedy już zacznie się wydzielać, jest jak przypływ podczas pełni księżyca, niepowstrzymany. Jeszcze trochę i ci dwaj zaczną spluwać pod nogi, poprawiać spodnie w kroku, albo coś w tym rodzaju. Męskość jest ryzykowną sprawą. Wiedziała, że nie powinna dotykać męskiej dumy tych dwóch. - A jak się nazywa to machanie rękami, które pani uprawiała? - spytał Spandex. Spojrzał przy tym na Krzaczaste Brwi i obaj uśmiechnęli się szeroko. Machanie rękami. Żebyś ty wiedział, chłopcze... Odwróciła się i stanęła naprzeciwko tamtych dwóch. - To się nazywa djuru - powiedziała. - A styl, to Pukulan Pentjak Silat Bukti Negara-Serak. Spandex wyszczerzył do niej zęby. - To brzmi jak nazwa jakiejś tajskiej potrawy z sosem orzechowym. Ma w tym pani jakiś, hm, stopień? - Nie mamy pasów. Jest się albo uczniem, albo nauczycielem. Ja jestem uczniem. - Cóż, to nawet ładnie wygląda - powiedział Spandex. - Nawet jeśli nigdy o tym nie słyszałem. Przyjemniaczek. Toni uśmiechnęła się. Zwykle gotowa była puszczać mimo uszu mnóstwo rzeczy, których wysłuchiwała od niesympatycznych mężczyzn, a próby traktowania jej z góry musiały zajmować jedno z pierwszych miejsc na tej liście, ponieważ doświadczała ich tak często. Miała dopiero dwadzieścia siedem lat - już to było powodem do złośliwych uwag, była kobietą - znowu uwagi, Włoszką - zwykle stanowiło to okazję do trzech, czy czterech dowcipów o mafii. Zastanawiała się, co powoduje, że czasem mężczyźni zachowują się wobec niej w taki sposób. Nie wszyscy i nie zawsze, ale na tyle często, że czasami było to męczące. Miała wrażenie, że częściej niż czasami. Kiedy indziej, gdyby była w lepszym nastroju, uśmiechnęłaby się, pokręciła głową i odeszła. Niech chłopcy mają zabawę. Ale w tej chwili daleka była od uprzejmości i wyrozumiałości. Miała za sobą długą, parszywą noc, a czekał ją zapewne długi i jeszcze bardziej parszywy dzień. Ci dwaj naprawdę przyplątali się nie w porę. I wiecie co? Wcale nie musiała ich tolerować. - Przykro mi, że odebrał pan tak niestaranne wykształcenie. Spandex zmarszczył brwi. Nie miał wątpliwości, że został obrażony. - Co pani powiedziała? Uśmiechnęła się szerzej, najsłodziej, jak tylko potrafiła. - Której części pan nie zrozumiał? - Ejże, nie musi się pani silić na złośliwość. - Zgoda, ma pan rację. Więc ma pan czarny pas, tak? - Dokładnie. - Coś panu powiem. Dlaczego nie podejdzie pan tutaj i nie spróbuje mnie uderzyć?

A ja panu pokażę, jak funkcjonuje to moje machanie rękami. Spandex i Krzaczaste Brwi spojrzeli na siebie. Spandex zawahał się, a ona wiedziała, dlaczego. Znalazł się w sytuacji, w której nie mógł zostać zwycięzcą. Jeśli ją uderzy, będzie wielkim brutalem, który uniósł rękę na drobną kobietę. Jeśli to ona mu przyłoży, jego męskość znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie. - Lepiej nie, proszę pani. Jestem ekspertem. Nie chciałbym zrobić pani krzywdy. - Tym bym się akurat nie przejmowała - powiedziała. - Nie sądzę, żeby to było prawdopodobne. Wiedziała, że nie postępuje słusznie. Jej guru byłaby w najwyższym stopniu niezadowolona, widząc, jak drażni tego faceta, ale po prostu nie potrafiła w tej chwili inaczej. Arogancja biła od Spandexa jak kłęby pary ze świeżo przygotowanego hot-doga w zimowy dzień w Bronx. Wtrącił się Krzaczaste Brwi. - Hej, nie musisz jej uderzyć zbyt mocno - powiedział do Spandexa. - Zatrzymasz cios w ostatniej chwili. Po prostu pokaż jej parę uderzeń. Spandex uśmiechnął się. Oto ma szansę zabłysnąć. Jakże mógłby z niej nie skorzystać. - Proszę bardzo, madam. Podszedł bliżej. Kiedy dzieliło go od niej około trzech metrów, zatrzymał się. Ukłonił. Przyjął postawę i zaczął się posuwać naprzód z uniesionymi rękoma, jedną wysoko, drugą trochę niżej. - Gotowa? Omal nie wybuchła śmiechem. Równie dobrze mógłby wysłać telegram. - O, tak. Był szybki i sprytniejszy, niż na to wyglądał. Nie próbował jednego z tych efektownych i głupich uderzeń stopą w górne partie. Zrobił wypad prawą nogą i wyprowadził krótki, mocny prawy prosty, mierząc w jej pierś. To był dobry, wyważony atak, wymierzony tak, żeby nie zrobić jej większej krzywdy, gdyby nie zdołała go odparować. Drugą rękę Spandex trzymał na właściwej wysokości, jako osłonę. Doskonale. Prawdopodobnie oczekiwał, że Toni odskoczy do tyłu i odparuje cios, ale nie tak reagowało się w jej wersji silat, nie w takiej sytuacji. Zastosowała podwójny blok, nie zaciskając dłoni w pięści, zrobiła krok w jego stronę, ustawiła lewą stopę, przyjmując postawę na wprost i zanurkowała pod jego wyciągnięta ręką, uderzając go prawym łokciem w żebra pod pachą. Nieźle huknęło, kiedy go trafiła. Stanął jak wryty. Był zupełnie zaskoczony. Jej stopy były już w odpowiednim miejscu. Podstawa...

Szybko sięgnęła lewą ręką, jakby chciała go objąć, chwyciła za lewe ramię. Kąt... Równocześnie uniosła prawą rękę, kładąc mu dłoń na czole. Łokieć miała skierowany w dół. Dźwignia... Zrobiwszy to, naparła do przodu, pociągnęła za ramię do tyłu i w dół, a jednocześnie odepchnęła mu głowę do tyłu. Podstawa, kąt, dźwignia. Jeśli miało się wszystkie trzy czynniki, ta technika nigdy nie zawodziła. Nigdy. Miała wszystkie trzy. Spandex padł jak ścięta sekwoja, uderzając plecami o matę. Mogła go teraz wykończyć łokciami, kolanami, albo jeszcze inaczej, ale tylko cofnęła się o dwa kroki. Nie chciała go zranić, a jedynie wprawić w zakłopotanie. Cała ta sekwencja, od momentu, kiedy on zadał cios do chwili, kiedy ona odstąpiła, trwała nie więcej niż dwie sekundy. Poderwał się i wbił w nią wzrok. - Dziwka! Cóż, koniec z madam. Prawdopodobnie zaplanował już sobie następny atak, kombinację ulubionych ciosów nogą i ręką, zwodów i uników, po której nastąpi ostateczny cios, który zwykle mu wychodził w walkach sparingowych, gdzie chodziło o punkty. Jeśli będzie stała bezczynnie i pozwoli mu rozpocząć, może się zrobić niebezpiecznie. Nie pozwoliła. Kiedy wyprowadził krótki prawy prosty, mający przygotować właściwy atak, odeszła na bok, blokując obu rękami, po czym oburącz chwyciła go za rękę tuż nad łokciem w krokodylim uścisku, obróciła się na pięcie, opadła na jedno kolano, przerzucając na nie cały ciężar ciała i przeciwnik poleciał w powietrze. W niektórych rodzajach walki na pięści pokazuje się uczniom, jak przytrzymywać trochę przeciwnika i jak upadać, ale trening Spandexa najwyraźniej tego nie obejmował. Zrobił pół obrotu i znów upadł plecami na matę, tym razem tak ciężko, że zaparło mu dech. To wszystko było naprawdę proste, wyprowadzone bezpośrednio z pierwszego djuru. Po co się wysilać bardziej niż to konieczne? Toni poderwała się na nogi, czekając i zastanawiając się, czy Spandex spróbuje trzeciego ataku. Nie był na tyle głupi. Tym razem, kiedy się podniósł, wyciągnął rękę w geście no mas. Lekcja skończona. Wiedział, że został pokonany.