kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Clancy Tom - Zwierzchnik - (16. Jack Ryan)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clancy Tom - Zwierzchnik - (16. Jack Ryan) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLANCY TOM Cykl: Jack Ryan
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 508 stron)

Tom Clancy Zwierzchnik Przełożyli: Jan Dzierzgowski, Wojciech Górnaś, Antoni Górny, Krzysztof Heymera The Command Authority

Główne postaci Rząd Stanów Zjednoczonych John Patrick „Jack” Ryan: prezydent Stanów Zjednoczonych Dan Murray: prokurator generalny Stanów Zjednoczonych Arnold Van Damm: szef sztabu prezydenta Robert Burgess: sekretarz obrony Scott Adler: sekretarz stanu Mary Patricia Foley: dyrektorka Biura Wywiadu Krajowego Jay Canfield: dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA) Admirał James Greer: dyrektor wywiadu, CIA Sędzia Arthur Moore: dyrektor CIA Keith Bixby: szef ekspozytury wywiadu, Kijów, Ukraina (CIA) Siły zbrojne USA Admirał Mark Jorgensen: przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów Eric Conway: starszy chorąży drugiego stopnia, siły lądowe USA, pilot OH-58D Kiowa Warrior Andre „Dre” Page: starszy chorąży drugiego stopnia, siły lądowe USA, drugi pilot OH-58D Kiowa Warrior Barry „Midas” Jankowski: podpułkownik, siły lądowe USA, 1. Operacyjny Oddział Sił Specjalnych „Delta” Harris „Obdartus” Cole: kapitan, siły lotnicze USA, pilot F-16 Kampus / Hendley i Wspólnicy Gerry Hendley: dyrektor Kampusu / Hendley i Wspólnicy John Clark: dyrektor operacyjny Domingo „Ding” Chavez: oficer operacyjny Sam Driscoll: oficer operacyjny Dominic „Dom” Caruso: oficer operacyjny Jack Ryan junior: oficer operacyjny / analityk wywiadu Gavin Biery: dyrektor technologii informacyjnych Adara Sherman: dyrektor transportu Brytyjczycy

Sir Basil Charleston: dyrektor generalny Tajnej Służby Wywiadowczej SIS (MI6) Anthony Haldane: międzynarodowy finansista, były pracownik Foreign Office Victor Oxley, kryptonim Opoka: oficer 22. Regimentu Specjalnych Sił Powietrznych, brytyjska Służba Bezpieczeństwa (MI5) David Penright: oficer SIS (MI6) Nicholas Eastling: oficer SIS, sekcja kontrwywiadu Hugh Castor: dyrektor zarządzający, Castor & Boyle Analizy Ryzyka sp. z o.o. Rosjanie i Ukraińcy Walerij Wołodin: prezydent Federacji Rosyjskiej Roman Tałanow: szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) Federacji Rosyjskiej Stanisław Biriukow: szef Służby Wywiadu Zagranicznego (SWR) Federacji Rosyjskiej Siergiej Gołowko: były szef Służby Wywiadu Zagranicznego (SWR) Federacji Rosyjskiej Oksana Zujewa: liderka Ukraińskiej Partii Jedności Regionów Tatiana Mołczanowa: prezenterka telewizyjna, Nowaja Rossija (Nowa Rosja) Dmitrij Niestierow, znany także jako Gleb Blizna: wor w zakonie („honorowy bandyta”), członek organizacji przestępczej Siedmiu Mocarzy Paweł Leczkow: członek Siedmiu Mocarzy Inne postaci Caroline „Cathy” Ryan: pierwsza dama Stanów Zjednoczonych Edward Foley: mąż Mary Pat Foley, były dyrektor CIA Dino Kadić: chorwacki zabójca Felicia Rodríguez: studentka z Wenezueli Marta Scheuring: członkini „bojówki miejskiej” Frakcji Czerwonej Armii (RAF) Malcolm Galbraith: właściciel Galbraith Rossiya Energy Holdings, szkocki przedsiębiorca

Prolog Czerwono-złoty sztandar Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich powiewał wysoko nad Kremlem w deszczu na tle szarego nieba. Młody kapitan podziwiał ten widok z tylnego siedzenia taksówki wiozącej go przez plac Czerwony. Widok flagi nad siedzibą najwyższej władzy największego kraju świata napawał kapitana dumą, choć nigdy nie uważał Moskwy za swoje miasto. Co prawda ostatnich kilka lat spędził wśród Rosjan, ale na wojnie w Afganistanie flagę radziecką widywał wyłącznie na mundurach otaczających go żołnierzy. Taksówka zatrzymała się dwie ulice od placu, przy domu towarowym GUM. Pasażer ponownie sprawdził adres na burym budynku, przed którym się znalazł, zapłacił za kurs i wysiadł na zmoczoną przez popołudniowy deszcz ulicę. Hol budynku był niewielki i skromny. Samotny strażnik zerknął na kapitana, gdy ten zdjął czapkę, wcisnął ją sobie pod pachę i ruszył w górę wąskimi schodami do drzwi bez numeru na pierwszym piętrze. Tu przystanął, poprawił mundur i przesunął dłonią po rzędach orderów, upewniając się, że wiszą najprościej, jak się da. Do drzwi zapukał dopiero wtedy, gdy był w pełni gotowy. – Wejść! Młody kapitan wkroczył do małego biura i zamknął za sobą drzwi. Z czapką w dłoni stanął przed jedynym biurkiem w pokoju i strzelił obcasami. – Kapitan Roman Romanowicz Tałanow stawia się wedle rozkazu. Ku szczeremu zdziwieniu kapitana Tałanowa mężczyzna siedzący za biurkiem nie wyglądał nawet na trzydzieści lat. Kapitan miał się tu spotkać z wysokim rangą oficerem KGB. Nie spodziewał się kogoś w swoim wieku. Mężczyzna ubrany był w garnitur i krawat, nie odznaczał się wzrostem ani posturą, nie wyglądał na zbyt sprawnego fizycznie. Zapewne nie spędził nawet dnia w wojsku. Oczywiście Tałanow nie dał tego po sobie poznać, ale był zawiedziony. Jak każdy wojskowy, rozróżniał dwa typy oficerów KGB: „sapogów” i ”pidżaków”, tych od butów i tych od marynarek. Siedzący przed nim młody człowiek mógł być wysoko postawionym urzędnikiem państwowej służby bezpieczeństwa, ale dla żołnierza był tylko cywilem, „marynarką”. Mężczyzna wstał, obszedł biurko i przysiadł na jego brzegu. Leniwa swoboda urzędnika zasadniczo kłóciła się z postawą stojącego przed nim, wyprostowanego jak struna oficera. Człowiek z KGB nie przedstawił się: – Dopiero co wróciliście z Afganistanu – powiedział.

– Tak jest, towarzyszu. – Nie będę was pytał, jak tam było, bo i tak nic z tego nie zrozumiem. Mógłbym was tym co najwyżej wkurzyć. Kapitan stał nieruchomo jak skała. Człowiek w marynarce powiedział: – Jesteście ze specnazu GRU, z sił specjalnych. Działaliście za linią wroga w Afganistanie, a także za granicą pakistańską. Kapitan nie odpowiedział, czekając na pytanie. Mężczyzna leniwie oparty o biurko uśmiechnął się i kontynuował: – Nawet jako członek najbardziej elitarnej formacji wojskowej do zadań specjalnych w służbie wywiadu wojskowego umieliście się wybić. Inteligencja, upór, inicjatywa. – Kapitan puścił oko do Tałanowa. – Lojalność. Niebieskie oczy Tałanowa wpatrywały się nieruchomo w jeden punkt w ścianie nad biurkiem, więc gest urzędnika kompletnie mu umknął. Mocnym głosem odpowiedział jak automat: – Służę Związkowi Radzieckiemu. Człowiek w marynarce przewrócił lekko oczami, co znowu umknęło Tałanowowi. – Trochę luzu, kapitanie. Patrzcie na mnie, nie na ścianę. Nie jestem waszym przełożonym. Jestem tylko towarzyszem, który chciałby porozmawiać z innym towarzyszem, a nie z jakimś cholernym robotem. Tałanow bynajmniej się nie rozluźnił, ale wreszcie spojrzał na człowieka z KGB. – Urodziliście się na Ukrainie, w Chersoniu, jako dziecko dwojga Rosjan. – Tak jest, towarzyszu. – Sam jestem z Leningradu, co lato wyjeżdżałem na wakacje do babci w Odessie. – Tak jest, towarzyszu. Człowiek w marynarce głośno westchnął, poirytowany niezmiennie sztywną postawą oficera ze specnazu. – Czy jesteście dumni z tych orderów, które nosicie na piersi? – spytał. Wyraz twarzy Tałanowa po raz pierwszy uległ zmianie pod wpływem emocji. Emocją tą była niepewność. – Ja… one są… Służę… – Służycie Związkowi Radzieckiemu. Tak, kapitanie, wiemy o tym z wiarygodnych źródeł. A co by się stało, gdybym powiedział wam, że chcę, byście zdjęli te medale i nigdy więcej ich nie zakładali? – Nie rozumiem, towarzyszu. – Przyjrzeliśmy się waszej karierze, zwłaszcza operacjom, które przeprowadziliście za linią wroga. Zbadaliśmy również każdy aspekt waszego życia prywatnego, choć tam akurat zbyt wiele do badania nie było. Doszliśmy do wniosku,

że bardziej interesuje was samo zadanie, które wykonujecie, niż dobro Partii Komunistycznej. Kapitanie, jesteście ofiarą niewolniczego dążenia do perfekcji. Nie dostrzegamy jednak u was jakiejś szczególnej pasji dla uciech działania kolektywnego ani też żadnej widocznej zadumy nad ekonomią dowodzenia. Tałanow wciąż milczał. Czy miał to być jakiś test lojalności wobec partii? Człowiek w marynarce mówił dalej: – Towarzysz Czernienko umrze za parę miesięcy, może nawet tygodni. Kapitan Tałanow zamarł. Co to za wariackie gadanie? Gdyby ktoś odważył się powiedzieć coś takiego w obecności urzędnika KGB w bazie w Afganistanie, natychmiast słuch by o nim zaginął. – To prawda – powiedział człowiek w marynarce. – Ukrywają go przed społeczeństwem, bo jest przykuty do wózka inwalidzkiego. Większość czasu spędza w Kuncewie, w kremlowskiej klinice. Serce, płuca, wątroba: żaden organ tego starego bydlaka nie działa, jak powinien. Na stanowisku pierwszego sekretarza zastąpi go Gorbaczow. Musieliście słyszeć, że jest następny w kolejce. Nawet w jaskiniach w Afganistanie nie da się tego nie wiedzieć. Młody oficer nie dał nic po sobie poznać. – Zastanawiacie się, skąd o tym wszystkim wiem? Tałanow odparł powoli: – Tak jest, towarzyszu. Faktycznie się nad tym zastanawiam. – Wiem, bo powiedzieli mi o tym ludzie, którzy się niepokoją. Niepokoją się o przyszłość, o to, dokąd Gorbaczow poprowadzi nasz Sojuz. Niepokoją się o to, dokąd Reagan prowadzi Zachód. Niepokoją się, że wszystko może się w końcu zawalić. W pomieszczeniu na kilka chwil zapadła kompletna cisza, po czym człowiek z KGB powiedział: – Wydaje się to niemożliwe, wiem. Nie mam jednak wątpliwości, że są powody do obaw. Tałanow nie mógł tego dłużej znieść. Musiał wiedzieć, o co chodzi. – Przybyłem tu na rozkaz generała Zołotowa. Powiedział, że bierze się mnie pod uwagę przy rekrutacji do specjalnego przedsięwzięcia KGB. – Misza Zołotow wiedział, co robi, wysyłając was do mnie. – Czyli rzeczywiście pracujecie w KGB? – Tak. A dokładnie działam na rzecz grupy tych, którzy chcą ocaleć. To ludzie z KGB i GRU, ci, którzy wiedzą, że dalsze istnienie naszych organizacji jest gwarancją przetrwania narodu. Kreml nie rządzi tym narodem. Rządzą nim ci, którzy pracują w pewnym budynku przy placu Dzierżyńskiego.

– W budynku KGB? – Tak. Mnie zaś zlecono ochronę nie Partii Komunistycznej, lecz właśnie tego, czego symbolem jest ten budynek. – A generał Zołotow? Człowiek w marynarce uśmiechnął się. – Jest częścią naszego klubu. Jak już mówiłem, niektórzy z GRU także do niego należą. Człowiek w marynarce podszedł teraz bardzo blisko, jego twarz znalazła się o centymetry od mocnych kości policzkowych Romana Tałanowa. – Gdybym był na waszym miejscu – powiedział głosem zduszonym niemal do szeptu – zadałbym sobie pytanie: o co tu, kurwa, chodzi? Myślałem, że będą mnie rekrutować do KGB, a tymczasem spotykam jakiegoś wariata, który gada w kółko o rychłej śmierci pierwszego sekretarza i groźbie upadku Związku. Tałanow odwrócił się ku swemu rozmówcy i napiął ramiona. – Każde słowo, które tu wypowiedzieliście, towarzyszu, było zdradą. – To prawda, ale wobec braku jakiegokolwiek sprzętu nagrywającego w tym pokoju musielibyście sami świadczyć przeciwko mnie. To nie byłoby mądre, kapitanie Tałanow, bo członkowie klubu, o którym mówiłem, znajdują się u samych szczytów władzy i niewątpliwie będą mnie chronić. Wolę sobie nie wyobrażać, jak to by się dla was skończyło. Tałanow znów wgapił się w ścianę. – Czyli… Mam przejść do KGB, ale nie jako zwykły członek KGB. Mam działać w imieniu grupy ze szczytów władzy. – Dokładnie tak, Romanie Romanowiczu. – Jaką konkretnie pracę mam wykonywać? – Mniej więcej taką samą jak ta, którą wykonywaliście w Kabulu, Peszawarze, Kandaharze i Islamabadzie. – Brudną robotę? – Tak. Pomożecie zapewnić bezpieczeństwo operacji niezależnie od przemian zachodzących w Związku Radzieckim. W zamian znajdziecie się pod ochroną, niezależnie od tego, co przydarzy się krajowi w przyszłości. – Ja… ja nadal nie rozumiem, co waszym zdaniem miałoby się wydarzyć w przyszłości. – Czy wy mnie w ogóle słuchacie? Nie chodzi o moje zdanie. Skąd mam, do kurwy nędzy, wiedzieć, co się stanie? Jest tak, Tałanow: ZSRR to wielki statek, a ty i ja to dwóch pasażerów. Siedzimy na pokładzie, myśląc, że wszystko idzie perfekcyjnie, aż tu nagle… – Człowiek z KGB dramatycznie przebiegł w poprzek

pokoju, jakby odgrywał jakąś scenę. – Czekaj… co to? Paru najwyższych oficerów tego okrętu przygotowuje się do opuszczenia pokładu! Znów stanął przed Tałanowem. – Mogę nie widzieć zbliżającej się katastrofy, ale ci, którzy stoją u steru, już szukają jebanej łodzi ratunkowej. Starczy mi inteligencji, by wyciągnąć z tego wnioski. – A zatem… – przemówił znów po chwili. – Poproszono mnie, bym pilnował tej łodzi ratunkowej. Jest to wielka odpowiedzialność, którą przekazali mi nasi sternicy. – Człowiek w marynarce uśmiechnął się. – Pomożecie mi pilnować tej łodzi? Kapitan Tałanow był prostym człowiekiem. Metafory jego rozmówcy zaczynały go irytować. – Łódź ratunkowa. Co to ma być? Człowiek w marynarce wzruszył wąskimi ramionami. – To pieniądze. To po prostu pieprzone pieniądze. Na świecie powstanie pewna liczba nielegalnych funduszy i będą one stale utrzymywane. Zajmę się tym ja, a wy pomożecie mi dbać o bezpieczeństwo tych funduszy, chroniąc je przed zagrożeniem zarówno wewnętrznym, jak i pochodzącym spoza Związku. Będzie to proste zadanie, na którego wykonanie poświęcimy pewnie nie więcej niż kilka lat, ale i tak będzie wymagało od nas obu całkowitego zaangażowania. Człowiek w marynarce podszedł do lodówki schowanej między dwoma regałami na książki. Wydobył z niej butelkę wódki, po czym sięgnął po dwa małe kieliszki stojące na półce. Wrócił do biurka i napełnił je. Kapitan Tałanow znów tylko się mu przyglądał. – Napijmy się! Musimy to uczcić. Tałanow podniósł głowę. – Uczcić? Na nic się nie zgodziłem, towarzyszu. – Nie, nie zgodziliście się. – Człowiek w marynarce uśmiechnął się i podał jeden kieliszek zdziwionemu wojskowemu. – Jeszcze nie, ale niedługo zmienicie zdanie, bo wy i ja jesteśmy tacy sami. – Tacy sami? Człowiek w marynarce podniósł kieliszek. – Tak. Jak ci ze szczytów władzy, którym przyszedł do głowy ten plan, wy i ja także chcemy ocaleć.

1 Współcześnie Czarny ford bronco gnał przez burzę żwirową drogą, wyrzucając w pędzie spod kół błoto, wodę i kamienie. Wycieraczki nie mogły zapanować nad deszczem. Tylne drzwi ciężarówki pędzącej sześćdziesiąt mil na godzinę otworzyły się i na deszcz wychynęło dwóch uzbrojonych mężczyzn. Stanęli na stopniach pod drzwiami pojazdu, trzymając się wejścia dłońmi w rękawiczkach. Duże gogle osłaniały ich oczy przed wyrzucanym spod kół błotem, kamieniami i wodą, ale czarne kombinezony z nomeksu i pistolety maszynowe szybko zamokły, pokryte płatami błota tak jak reszta ekwipunku – hełmy ze zintegrowanymi nadajnikami radiowymi, pancerze balistyczne na piersi i plecach, ochraniacze na kolana i łokcie oraz sakwy z zapasowymi magazynkami. Gdy bronco dotarł do chaty pośrodku chłostanego deszczem pastwiska, mężczyźni byli przemoknięci do suchej nitki i umazani błotem. Pojazd zwolnił gwałtownie, zatrzymując się z poślizgiem zaledwie kilka metrów od drzwi wejściowych do chaty. Dwaj mężczyźni stojący na stopniach samochodu zeskoczyli z nich i pobiegli w stronę budynku, kierując lufy pistoletów ku otaczającym drzewom w poszukiwaniu ewentualnych celów. Wkrótce dołączył do nich kierowca bronco. Również dzierżył pistolet maszynowy marki Heckler & Koch z pokaźnym tłumikiem u wylotu lufy. Trzej oficerowie operacyjni ustawili się w ciasny krąg przy drzwiach wejściowych. Ten, który stał z przodu, sięgnął do klamki i spróbował je otworzyć. Były zamknięte. Mężczyzna stojący z tyłu – kierowca – wyszedł teraz bez słowa na czoło. Opuścił swój pistolet na pierś, sięgnął za plecy i wydobył z plecaka strzelbę z pistoletową rękojeścią. Broń była nabita pociskami rozrywającymi Dezintegrator: trzema nabojami w rozmiarze magnum napełnionymi pięćdziesięciogramowym śrutem z prochu stalowego, spiętymi plastikiem. Oficer operacyjny umieścił lufę strzelby kilkanaście centymetrów od górnego zawiasu drzwi i wypalił w niego dezintegratorem. Ładunek ze stalowego prochu wbił się w drewno z olbrzymim hukiem i płomiennym rozbłyskiem, odrywając zawias od framugi drzwi. Kolejny ładunek poleciał w kierunku dolnego zawiasu, po czym oficer operacyjny kopniakiem powalił skrzydło drzwi. Następnie odsunął się, a pozostali mężczyźni wbiegli do ciemnego pokoju z bronią w pogotowiu

i włączonymi latarkami na lufach, rzucając w ciemność płonące snopy światła. Kierowca tymczasem schował strzelbę, chwycił pistolet i wszedł za nimi do pokoju. Każdy z nich miał swój sektor do sprawdzenia – zrobili to szybko i sprawnie. Po trzech sekundach skierowali się w stronę korytarza prowadzącego na tyły chaty. Przed nimi były dwa otwarte przejścia, po jednym z obu stron korytarza. Na końcu każdego z nich znajdowały się zamknięte drzwi. Pierwszy i drugi mężczyzna rozbiegli się na dwie strony: jeden w korytarz na lewo, drugi zaś do pokoju po prawej. Obaj znaleźli swoje cele i wystrzelili. Wygłuszone tłumikami strzały zadudniły w ciasnej przestrzeni chaty. Podczas gdy dwaj żołnierze zajmowali się oczyszczaniem pokojów, ich samotny towarzysz stał nieruchomo w korytarzu z bronią wymierzoną w drzwi naprzeciwko. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego pozycja uniemożliwia mu obronę przed zagrożeniem mogącym nadejść z zewnątrz. Dwaj pozostali mężczyźni szybko wrócili na korytarz i skierowali broń przed siebie, a ich partner znajdujący się z tyłu odwrócił się, by ich ubezpieczać. Po chwili ruszyli w stronę zamkniętych drzwi. Wkrótce skupili się w ciasnym kręgu, a ten, który stał najbliżej, ostrożnie sprawdził klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Zawahał się i przykucnął, szykując się do natarcia; koledzy podążyli za nim. Wszyscy trzej weszli do środka razem, latarki umieszczone pod lufami pistoletów oświetlały im drogę. Swój cenny ładunek znaleźli pośrodku nieoświetlonego pomieszczenia. John Clark siedział na krześle z rękami złożonymi na kolanach, mrużąc oczy od jasnych świateł. W oświetleniu bojowym ukazały się oddalone o centymetry od Clarka postaci dwóch mężczyzn stojących po obu jego bokach oraz fragment twarzy trzeciego mężczyzny, widoczny tuż za jego głową. Trzej żołnierze stojący przy wejściu – Domingo Chavez, Sam Driscoll i Dominic Caruso – wystrzelili równocześnie. Rozległ się zgrzyt krótkich serii, z wylotów luf dobyły się błyski, a zapach prochu zastąpił woń pleśni dominującą dotąd w chacie. John Clark nie poruszył się, nie zmrużył nawet powiek, gdy kule wbijały się w trzy postaci za jego plecami. W czołach celów pojawiły się dziury, ale postaci nie upadły. Były to drewniane sylwetki imitujące uzbrojonych ludzi. Trzej mężczyźni sprawdzili pozostałą część pomieszczenia. Jeden z nich natrafił na czwartą i piątą postać, ustawione obok siebie w odległym kącie pokoju. Drewniany cel po lewej stronie przedstawiał terrorystę z detonatorem w ręce. Ding Chavez wystrzelił w jego czoło dwa razy. Następne światło padło w kąt, oświetlając wizerunek pięknej młodej kobiety trzymającej na ręku niemowlę. Niżej, w lewej dłoni, skrywała za sobą długi

kuchenny nóż. Dom Caruso strzelił do niej bez najmniejszego wahania, trafiając prosto w czoło. Po kilku sekundach z przeciwległej strony pokoju dobiegły głosy. – Czysto – powiedział Driscoll. – Czysto – powtórzył Caruso. – Jest czysto – potwierdził Ding. John Clark podniósł się z krzesła, przecierając oczy po bezlitosnym ataku trzech dwustulumenowych latarek bojowych. – Zabezpieczcie broń. Każdy z trzech oficerów operacyjnych przesunął kciukiem bezpiecznik w swoim MP5 i opuścił karabin luźno na pierś. Czterej mężczyźni wspólnie obejrzeli dziury w pięciu celach, po czym wyszli z pokoju, by sprawdzić obiekty w pomieszczeniach z wejściami od korytarza. Następnie opuścili ciemną chatę i zatrzymali się na ganku, nie chcąc zmoknąć na deszczu. – Jakieś przemyślenia, Ding? – Było w porządku – odparł Chavez. – Akcję spowolniło to, że musiałem gonić chłopaków, by przegrupować się pod drzwiami. Nieważne, jak byśmy to rozgrywali, jeśli w akcji ma wziąć udział co najmniej trzech operatorów, to zawsze trzeba będzie czekać na kierowcę. Clark kiwnął potakująco głową. – To prawda. Coś jeszcze? – Kiedy Ding i Sam wkroczyli do pokojów z korytarza, zostałem zupełnie sam – odpowiedział Caruso. – Osłaniałem przestrzeń, której jeszcze nie zabezpieczyliśmy, czyli drzwi na końcu korytarza. Byłoby dobrze mieć kogoś jeszcze za sobą. Każdy napastnik wchodzący z zewnątrz mógłby bez problemu zdjąć mnie strzałem w tył głowy. Starałem się ogarniać wzrokiem obie strony, ale to nie to samo co mieć pod ręką drugiego strzelca. Clark skinął głową. – Dysponujemy niewielkimi siłami. – Bez Jacka juniora nawet jeszcze mniejszymi – dodał Dom Caruso. – Może powinniśmy pomyśleć o dołączeniu kogoś nowego do jednostki? – zaproponował Driscoll. – Jack wróci – odparł Chavez. – Dobrze wiesz, że gdy tylko wznowimy działalność, nie będzie się mógł powstrzymać. – Być może – powiedział Dom. – Ale kto wie, kiedy to nastąpi?

– Cierpliwości, dzieciaku – odrzekł mu Clark. On także wolałby spędzać czas bardziej efektywnie. Clark walczył niemal we wszystkich konfliktach, w jakie angażowały się w ciągu ostatnich czterdziestu lat Stany Zjednoczone, i choć porzucił aktywną działalność w ramach Kampusu, to nie miał ochoty ograniczać się tylko do treningów. Clark spojrzał teraz z okna na ganku w kierunku forda. Drzwi samochodu wciąż były otwarte, a burza tylko się wzmogła. Pod fotelami zapewne zdążyło uzbierać się wody po kostki, a porwana tapicerka na pewno doszczętnie przesiąkła. – Cieszę się, że kazałem wam użyć wozu roboczego. – Przecież i tak chciałeś wyprać tapicerkę – rzucił Ding. Mężczyźni roześmiali się. – W porządku. Czas wracać do pracy – powiedział Clark. – Idźcie do podstawy wzgórza i poczekajcie dwadzieścia minut, zanim zrobicie kolejną próbę. Ja w tym czasie wszystko uporządkuję i zmienię konfigurację. Dom, uważaj na skupienie ognia przy drugim celu w sypialni. Mogło być znacznie lepiej. – Jasne – powiedział Dom. Do drugiego celu oddał trzy strzały, trafiając w czoło. Kule utkwiły w odległości nieco ponad sześciu centymetrów od siebie, ale nie zamierzał sprzeczać się z Clarkiem. Zwłaszcza że cele Driscolla i Chaveza zostały trafione w odległości poniżej pięciu centymetrów. – A co do ciebie, Sam – powiedział Clark – chciałbym, żebyś bardziej uważał, przechodząc przez drzwi. Wchodząc o dziesięć centymetrów niżej, zamiast zarobić kulkę prosto w czoło, stracisz tylko parę włosów. – Zrobi się, panie C. Dom już miał zejść z ganku, ale zatrzymał się, by spojrzeć na chmury. – Może byśmy poczekali, aż skończy padać, zanim znowu spróbujemy? Ding wszedł prosto w błoto i stanął w rzęsistym deszczu. – W Fort Ord miałem takiego instruktora musztry. Burak z Alabamy, ale mistrz w swoim fachu. Zwykł mawiać: „Nie padało, gdyś ćwiczył, to się nie liczy”. Clark i Dom roześmiali się i nawet Sam Driscoll, najspokojniejszy z grupy, zdobył się na uśmiech.

2 Federacja Rosyjska napadła na niepodległego sąsiada w pierwszą bezksiężycową noc wiosny. O świcie rosyjskie czołgi parły na zachód wszelkimi dostępnymi drogami, jakby teren należał już do nich – jakby ćwierć wieku odwilży po zimnej wojnie było tylko odległym snem. To nie miało prawa się zdarzyć. Chodziło przecież o Estonię, kraj należący do NATO. Politycy rezydujący w Tallinie obiecywali, że z dniem dołączenia do sojuszu Rosja nie zagrozi już żadnemu mieszkańcowi ich kraju. Ale NATO do tej pory nie kiwnęło nawet palcem w tej wojnie. Rosyjskiej inwazji lądowej przewodziły czołgi T-90 – w pełni zmodernizowane, pięćdziesięciotonowe maszyny wyposażone w 125-milimetrowe działo główne i dwa ciężkie karabiny maszynowe, pancerz reaktywny i najnowocześniejszy system aktywnej obrony, zdolny wykrywać nadlatujące pociski i wystrzeliwać w ich kierunku rakiety, by likwidować zagrożenie. Śladem ciężkozbrojnych T-90 podążały transportery opancerzone BTR-80, z których trzewi w razie potrzeby wydostawali się żołnierze, dając osłonę czołgom. Po neutralizacji zagrożenia powracali do brzuchów wędrujących maszyn. Na razie przebieg wojny na lądzie był pomyślny dla Federacji Rosyjskiej. Nieco inaczej miały się sprawy w powietrzu. Estonia dysponowała dobrym systemem obrony powietrznej, a atak Rosji na estońskie stacje wczesnego ostrzegania i baterie SAM udał się tylko połowicznie. Wiele baterii działało jak należy – do tej pory zestrzeliły ponad tuzin rosyjskich samolotów, zniechęcając pilotów dziesiątek kolejnych do wykonywania misji nad Estonią. Jednak straty w powietrzu nie zatrzymały wojsk lądowych. W ciągu pierwszych kilku godzin wojny rosyjskie czołgi zrównały z ziemią liczne wioski, miasta pozostawiając w gruzach – a wiele czołgów nie zdążyło jeszcze nawet oddać strzału z głównego działa. Należało się spodziewać zupełnej klęski – każdy, kto miał choć szczątkową wiedzę z dziedziny wojskowości, musiał się tego spodziewać, bo malutka Estonia przez lata skupiała się na dyplomacji, zamiast stawiać na obronę kraju. Edgar Nõlvak przewidział ten scenariusz, choć nie był żołnierzem ani politykiem, tylko nauczycielem. Przewidział go, bo oglądał telewizję. Leżał teraz w rowie, ranny, przemarznięty i trzęsący się ze strachu, na wpół ogłuszony nieustającym hukiem eksplodujących pocisków, odpalanych przez rosyjskie czołgi, które stały na skraju

lasu po drugiej stronie rozległego pola. Był jednak na tyle przytomny, by złorzeczyć w myślach przywódcom własnego kraju. Gdyby zamiast marnować czas na gry dyplomatyczne w Brukseli, poświęcili go na budowanie pieprzonego muru, który powstrzymałby najazd pieprzonych Rosjan na to pieprzone miasteczko… O groźbie inwazji mówiło się od wielu tygodni. Niedawno, ledwie parę dni temu, tuż za rosyjską granicą eksplodowała bomba, zabijając osiemnaścioro cywilów. Rosjanie w mediach oskarżyli o atak Kalitsepolitsei, estońską służbę bezpieczeństwa wewnętrznego. Niedorzeczną tezę potwierdzały posłuszne Kremlowi państwowe media rosyjskie. Pokazano w nich sfabrykowane materiały, po czym prezydent Rosji stwierdził, że nie ma innego wyjścia, jak tylko przeprowadzić w Estonii operację celem zapewnienia bezpieczeństwa Rosjanom.

Edgar Nõlvak mieszkał w Põlvie, miasteczku oddalonym o czterdzieści kilometrów od granicy. Jego młodość przypadła na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte XX wieku. W tamtych czasach nieodmiennie towarzyszył mu lęk, że któregoś dnia na skraju lasu zjawią się czołgi, by ostrzelać jego dom rodzinny. Lecz rozpad Związku Radzieckiego sprawił, że w ciągu dwudziestu lat strach ten zniknął. Czołgi jednak w końcu nadjechały, mordując dziesiątki mieszkańców jego miasta. On również miał zginąć – ta śmierć byłaby nic nieznaczącym epizodem w ich marszu na zachód. Dwie godziny wcześniej Edgar odebrał telefon od znajomego ze wsi Võuküla, kilkadziesiąt kilometrów na wschód. Znajomy ukrywał się w lesie. Beznamiętnym głosem człowieka znajdującego się w szoku przekazał Edgarowi, że rosyjskie czołgi przetoczyły się przez jego wioskę. Wystrzeliły zaledwie kilka pocisków – w Võuküli nie było nic prócz kilku domów i stacji benzynowej. Najgorsze miało jednak nadejść za kilka minut. Śladem czołgów i żołnierzy w transporterach opancerzonych podążała kolumna półciężarówek z pospolitym ruszeniem. Pasażerowie wyładowali się w wiosce i rozpoczęli systematyczną akcję palenia i łupienia. Edgar i towarzyszący mu teraz mężczyźni natychmiast odesłali rodziny dalej na zachód, po czym – odważnie i głupio – wyciągnęli strzelby. Ukryli się w rowie, by przeczekać natarcie sił pancernych i dotrwać do nadejścia łupieżców. Z czołgami nie mieli szans, ale nie mogli pozwolić, by ich miasteczko zostało doszczętnie spalone przez rosyjskich cywilów. Nadzieja mieszkańców rozwiała się, gdy z kolumny pancernej pędzącej autostradą odłączyło się sześć czołgów, które zatrzymały się na skraju lasu i poczęły walić w Põlvę pociskami odłamkowymi. Koszmar Edgara stał się faktem. Choć nauczyciel i jego towarzysze przysięgli walczyć do ostatniej krwi, to nadejście czołgów przekreśliło wszystko. Tu nie było już mowy o walce. Czekała ich tylko śmierć. Edgar w mgnieniu oka doznał pierwszych obrażeń. Biegnąc na drugą stronę ulicy, został ranny na otwartej przestrzeni, gdy pocisk uderzył w parking obok szkoły. Kawałek blachy z eksplodującego kombi pociął mu nogi. Bał się ruszyć, leżał więc w błocie na swojej strzelbie i czekał na śmierć. Nie znał się na wojskowości, ale był pewien, że w tym tempie Rosjanie dotrą do Tartu, miasta leżącego na północ od jego miasteczka, jeszcze przed wieczorem. Powietrze rozdarł dźwięk przypominający rwanie papieru. Edgar znał go zaledwie od godziny, ale wiedział, że oznacza nadlatujący pocisk. Wcisnął twarz w zimne błoto. Bum! Pocisk uderzył w halę sportową przy szkole średniej. Ściany z pustaków i aluminium zmieniły się w kłębiastą chmurę dymu. Na Edgara spadł deszcz drzazg

z parkietu boiska do koszykówki. Wyjrzał z zagłębienia, w którym leżał. Czołgi stały ledwie kilkaset metrów na wschód od niego. – Gdzie jest, do kurwy nędzy, NATO?! Tysiąc metrów dalej kapitan Arkadij Lapranow stał w otwartym włazie swego czołgu, Burza Zero Jeden, i krzyczał: – Gdzie jest, do kurwy nędzy, moje wsparcie powietrzne?! Było to pytanie retoryczne. Dowódcy pozostałych pięciu czołgów znajdujących się pod jego rozkazami usłyszeli go, ale nie próbowali udzielić mu odpowiedzi. Dwaj mężczyźni w jego pojeździe, kierowca i działowy, milcząco czekali na rozkazy. Wiedzieli, że w razie zagrożenia z powietrza mogą wezwać na pomoc śmigłowce szturmowe. Do tej pory jednak nie zobaczyli choćby jednego estońskiego samolotu, a rosyjski system ostrzegania przed atakami powietrznymi nie wykrył niczego w obszarze monitorowanym przez radar. Niebo było czyste. To był dobry dzień, spełnienie marzeń czołgisty. Chmura pyłu i dymu nad halą sportową opadła na tyle, że Lapranow mógł zobaczyć, co jest za zgliszczami. – Więcej ognia w budynek za poprzednim celem – rzucił do mikrofonu. – Pocisk odłamkowo-burzący. Bez wsparcia lotniczego nie ruszam się tą drogą, póki nie zobaczę, co znajduje się na prawo od skrzyżowania. – Tak jest, kapitanie! – krzyknął działowy Lapranowa gdzieś z dołu. Żołnierz wcisnął przycisk, komputer automatu ładowniczego wybrał z magazynka pocisk odłamkowo-burzący, po czym zapakował go mechanicznym ramieniem do lufy. Działowy użył urządzenia wizyjnego, by zlokalizować właściwy budynek, przycisnął czoło do gumowej osłonki wizjera i ustawił celownik na wskazanym celu. Wcisnął spust działa znajdujący się na panelu kontrolnym i 125-milimetrowa, gładkolufowa armata posłała pocisk nad pustym polem. – Jest trafienie – potwierdził działowy. Tak od samego rana wyglądał ich dzień. Do tej pory przeszli przez cztery miejscowości, ostrzeliwując duże obiekty pociskami kalibru 125 mm i dziurawiąc mniejsze za pomocą karabinów maszynowych. Lapranow spodziewał się silniejszego oporu, ale wyglądało na to, że prezydent Rosji, Walerij Wołodin, miał rację. Wołodin przekonywał swój naród, że NATO nie odważy się wejść w konflikt z powodu Estonii. W słuchawce Lapranow usłyszał przekaz z jednego z czołgów, którymi dowodził. – Burza Zero Cztery do Burzy Zero Jeden. – Słucham, Zero Cztery.

– Kapitanie, widzę ruch w rowie naprzeciw ostatniego celu. Zasięg tysiąc metrów. Widzę dużo pieszych. Lapranow spojrzał przez lornetkę, powoli badając brzeg rowu. „Tam!”. Z błota na chwilę wychyliły się głowy, po czym znowu zniknęły. – Widzę ich. Stanowisko lekkozbrojne. Nie marnujcie sto dwa pięć, podjedziemy bliżej i załatwimy ich z karabinów. – Zrozumiałem. Kolejna salwa uderzyła w budynki znajdujące się na niskim pagórku za skrzyżowaniem, po czym Lapranow znów spojrzał przez lornetkę. W mieście panował śmiertelny spokój. Nie było właściwie żadnych oznak oporu. – Kontynuować ostrzał – rozkazał, zanurkował do stanowiska dowódcy, by wydobyć paczkę papierosów i zapalniczkę. – Wymażcie to miejsce z mapy. Kilka sekund później w jego słuchawkach zabrzmiał kolejny meldunek: – Burza Zero Dwa do Burzy Zero Jeden. – Dawaj – powiedział Lapranow, zapalając papierosa. – Ruch na południe od szpitala. To chyba jakiś pojazd. Lapranow wrzucił zapalniczkę do kabiny i spojrzał przez lornetkę. Znalezienie właściwego obszaru zajęło mu chwilę, szpital znajdował się kilka kilometrów za szkołą średnią, na małym pagórku. Przesunął lornetkę nieco na południe od wskazanego budynku i w końcu dojrzał ruch na drodze, w cieniu. Mógł to być wóz terenowy albo samochód dostawczy. Wtedy odezwał się kolejny T-90. – Burza Trzy do Burzy Jeden. To chyba śmigłowiec. – Nie – odpowiedział Lapranow, dalej bacznie się przyglądając. Ciemny pojazd przystanął na skrzyżowaniu, a następnie ruszył bokiem w kierunku parkingu. – Co to, kurwa, jest? – zapytał Lapranow. – To chyba rzeczywiście wiatrak. Działowy, możecie go zidentyfikować Katriną? System termicznej kontroli ognia dalekiego zasięgu Katrina w każdym z czołgów Lapranowa pozwalał obserwować odległe cele na ekranie wewnątrz maszyny.

Lapranow mógł sam użyć Katriny, ale na górze było zbyt ciekawie, by schodzić z powrotem do wieżyczki. Działowy odezwał się w interkomie Burzy Zero Jeden: – Potwierdzam, lekki śmigłowiec. Jedno śmigło. Nie widzę oznaczeń. Wisi za ciężarówką, w cieniu. Cholera, nisko jest. Płozy chyba nie więcej niż metr nad ziemią. – Uzbrojenie? – spytał Lapranow. Zmrużył oczy przy lornetce, próbując dojrzeć coś więcej. – Eee… czekajcie. Ma dwa podwieszane zasobniki z karabinami maszynowymi. Żadnych rakiet. – Działowy zachichotał. – Czy ten gość próbuje sobie z nami pogrywać, mając tylko takie pukawki? Lapranow usłyszał w słuchawkach śmiech dowódcy innego czołgu. Sam się jednak nie roześmiał. Zaciągnął się głęboko. – Oznaczyć jako cel. – Robi się. Oznaczam jako cel. – Odległość do celu? – Cztery tysiące dwieście pięćdziesiąt metrów. – Dupa – powiedział Lapranow. Zasięg systemu rakietowego 9M119 Refleks wynosił cztery tysiące metrów. Ten helikopterek bujał się tuż poza zasięgiem. – Gdzie jest moje wsparcie powietrzne? Powinni byli zobaczyć tego skurwiela na radarze. – Nie dadzą rady go rozpoznać. Porusza się między budynkami. Zbyt blisko ziemi. Chyba wleciał nad wzgórzem i sunął tuż nad ziemią przez całe miasto, żeby nie dać się złapać radarom. Nie wiem, co zamierza zrobić, ale dobry z niego pilot. – Tak czy siak, wolałbym, żeby się tu nie szwendał. Będzie dobry, jak będzie martwy. Wezwij jakieś wsparcie. Przekaż współrzędne. – Tak, kapitanie. – Wszystkie jednostki Burza, załadować pociski odłamkowo-burzące i wznowić ostrzał. – Tak jest! Po chwili sześć czołgów wystrzeliło pociski z armat w kierunku budynków w centrum Põlvy, zabijając cztery i raniąc dziewiętnaście osób jedną salwą.

3 Edgar Nõlvak usłyszał dźwięk pocisków przecinających powietrze nad jego głową. Obejrzał się wystarczająco szybko, by zobaczyć, jak uderzają w ratusz i przystanek autobusowy. Gdy rozwiał się dym, oczom Nõlvaka ukazał się pojazd poruszający się wzdłuż drogi, nieco wyżej, na zboczu wzgórza. Z początku myślał, że to czarna lub zielona terenówka, która zatrzymała się na parkingu. Trudno było ją dojrzeć, bo stojący tuż obok wysoki budynek szpitala rzucał na nią cień. W końcu jednak Edgar zrozumiał, na co patrzy. Był to czarny śmigłowiec. Jego płozy znajdowały się nie więcej niż metr czy dwa nad ziemią. Mężczyzna leżący w błocie obok Edgara złapał go za rękę. Wskazał helikopter i wrzasnął histerycznie: – Są za nami! Atakują od zachodu! Edgar gapił się na śmigłowiec, nie wiedząc, co ma o tym myśleć. – To nie Rusek. To chyba helikopter z ekipą telewizyjną – powiedział w końcu. – Filmują to?! Będą się przyglądać, jak nas zabijają?! Edgar znów spojrzał w kierunku czołgów, właśnie gdy kolejna seria pocisków z ich armat uderzyła zaledwie sześćdziesiąt metrów od rowu, w którym leżał wraz ze swymi towarzyszami. Oblał ich deszcz błota. – Sami zginą, jeśli zaraz się stąd nie wyniosą. Lapranow delektował się papierosem. Głęboko się zaciągnął. W słuchawkach rozległ się komunikat: – Burza Zero Cztery do Burzy Zero Jeden. – Mów, Cztery. – Panie kapitanie, obejrzałem jeszcze raz ten wiatrak… wygląda na to, że nad głównym wirnikiem ma jakąś głowicę. – Że co?! – Głowicę, panie kapitanie. Usłyszawszy meldunek, Lapranow opuścił się do kabiny dowódcy i spojrzał w monitor. Teraz lepiej widział śmigłowiec. Faktycznie, na czubku osi głównego wirnika niewielkiej maszyny znajdowało się jakieś okrągłe urządzenie. – Co to, do cholery… Papieros wypadł mu z ust. „O kurde”.

Lapranow znał sylwetki wszystkich pojazdów latających, będących w wyposażeniu armii wszystkich krajów należących do NATO. – To… to OH-58 – wydukał. W słuchawce odezwał się kierowca Burzy Zero Jeden. – Niemożliwe, panie kapitanie. Estończycy nie mają… W tym momencie Lapranow wyskoczył w górę, rozpaczliwie chwytając dźwignię włazu, by zamknąć dostęp do wnętrza wieżyczki, i wrzasnął w mikrofon: – To pieprzeni Amerykanie! Starszy chorąży drugiego stopnia armii amerykańskiej Eric Conway z kompanii Bravo drugiego szwadronu 17. pułku kawalerii 101. dywizji powietrznodesantowej spojrzał na swój ekran wielofunkcyjny wyświetlający obraz termiczny rosyjskich czołgów, które stały wśród drzew dwie mile dalej. Następnie zwrócił się w stronę obracającego się nad jego głową śmigła. Czubki czterech łopat głównego śmigła OH- 58D Kiowa Warrior znajdowały się niebezpiecznie blisko ścian budynków po obu stronach ulicy. Nieznaczne poluzowanie drążka wystarczyłoby do wywiedzenia pojazdu na jeden z budynków i wprowadzenia go w korkociąg skutkujący nieuniknioną kraksą. Jego najwyraźniej marne umiejętności stałyby się wówczas przyczyną śmierci jego oraz drugiego pilota i Rosjanie nie mieliby nawet okazji się z nimi zmierzyć. Gdy upewnił się, że ustabilizował śmigłowiec, głośno sapnął, by się uspokoić, po czym powiedział do interkomu: – Jesteś gotowy, stary? Jego drugi pilot, starszy chorąży drugiego stopnia Andre Page, odpowiedział spokojnie: – Bardziej się nie da. Conway skinął głową i wydał komendę: – Laser na cel. – Odbiór. Cel oznaczony. Conway szybko przestawił mikrofon na nadawanie do strzelców. – Niebieski Max Sześć Sześć, tu Czarny Wilk Dwa Sześć. Cel oznaczony. Cztery mile od śmigłowca OH-58D Kiowa Warrior, za lesistymi wzgórzami, nad pastwiskiem na północ od wsi Aarna, unosiły się dwa potężne śmigłowce szturmowe Apache Longbow. Dowódca lotu, Niebieski Max Sześć Sześć, otrzymał komunikat ze śmigłowca zwiadowczego w chwili, gdy jego drugi pilot i strzelec

zobaczył punkt na swoim ekranie. Kropka wskazywała namierzony pierwszy cel, znajdujący się kilka mil dalej. – Odbiór, Czarny Wilk Dwa Sześć. Dobry laser. Oczekuj hellfire’a. Śmigłowiec zwiadowczy Kiowa Warrior unoszący się nad ulicami Põlvy nie był ciężko uzbrojony. Jego siłą nie było jednak to, co miał na pokładzie – zdecydowanie bardziej liczyła się jego zdolność wykrywania i oznaczania celów dla dużych maszyn bojowych, jakimi były czekające na tyłach śmigłowce Apache. Zadanie wystawiło umiejętności starszego chorążego drugiej klasy Conwaya i jego drugiego pilota na najwyższą próbę. Przelecieli przez miasteczko tak, jakby jechali samochodem, by nie dać się wyłapać radarom i umożliwić sobie zajęcie dogodnej pozycji do przeprowadzenia zwiadu dla maszyn typu Apache. – Odbiór, Niebieski Max Sześć Sześć. Musimy się sprężyć. Jesteśmy na widoku. Dowódca czołgu na północnym skrzydle stojącego na linii lasu szwadronu Lapranowa wrzasnął do mikrofonu: – Burza Zero Jeden, tu Burza Zero Sześć! Alarm laserowy! – Szlag by to trafił – mruknął Lapranow. Mały śmigłowiec bujający się w oddali nie był uzbrojony w rakiety, ale najwyraźniej jego zadaniem było wyznaczanie celów dla innych maszyn. – Włączyć system Arena! – nakazał. Zamontowany w maszynach T-90 system obrony aktywnej Arena wykorzystywał radar Dopplera do wykrywania nadciągających zagrożeń dla czołgu. Gdy tylko wrogi pocisk znalazł się w zasięgu, wyposażony w arenę czołg wystrzeliwał rakietę obronną, skonstruowaną tak, by zbliżyła się do pocisku na odległość nie większą niż dwa metry. Wówczas następował neutralizujący zagrożenie wybuch. – Ten wiatrak namierza dla apaczów albo odrzutowców – powiedział Lapranow. – Pytam się ostatni raz, gdzie jest, kurwa, moje wsparcie powietrzne? – Przylot za dziesięć minut – odpowiedział dowódca Burzy Zero Pięć. Lapranow gruchnął pięścią w ścianę przedziału dowódcy. – Wszystkie czołgi, załadować refleks. Rakieta naprowadzana 9M119 Refleks została zaprojektowana tak, by odpalano ją z głównego działa, po czym wysuwały się jej „skrzydła” i rozpędzała się, lecąc w kierunku celu. Rozładowanie pocisków odłamkowo-burzących już zapakowanych do luf dział głównych wszystkich czołgów i zastąpienie ich refleksami zajęłoby działowym kilkadziesiąt sekund. – Cel jest poza zasięgiem, panie kapitanie – dobiegło z Burzy Zero Dwa.

– Po prostu to zrób, do cholery! – wrzasnął Lapranow. Bardzo liczył na to, że wystrzeliwując naraz wszystkie sześć pocisków w kierunku małej maszyny Kiowa Warrior na wzgórzu, zmusi amerykański śmigłowiec do złamania sekwencji namierzania laserowego na czas wystarczający do tego, by czołgi Burza schowały się w lesie. Każdy z dwóch wyczekujących śmigłowców Apache Longbow uzbrojony był w osiem pocisków Hellfire. Na rozkaz dowódcy lotu obaj działowi wypalili. Gdy rakiety przecięły błękitne niebo, pędząc w kierunku niewidocznego celu na wschodzie, dowódca apaczów wezwał śmigłowiec zwiadowczy znajdujący się w Põlvie. – Uważaj, Czarny Wilk Dwa Sześć. Kilka hellfire’ów zeszło z szyn i leci do ciebie, cel Alpha. Wewnątrz czołgu Burza Zero Jeden kapitan Arkadij Lapranow zobaczył pędzący punkcik na swoim ekranie. Obiekt leciał w kierunku Zero Sześć, właśnie w tej maszynie odezwał się alarm laserowy. Pierwsza rakieta Hellfire pojawiła się nad wzgórzem niczym mała, wibrująca iskierka światła. Niebieskie niebo na kilka sekund pozbawiło obserwatorów perspektywy pozwalającej dostrzec, że pocisk zbliża się do celu, ale w końcu skręcił wyraźnie w stronę linii drzew. Zautomatyzowany system Arena w Burzy Zero Sześć dostrzegł nadciągający pocisk Hellfire i wystrzelił rakietę, by się przed nim obronić. Hellfire eksplodował pięćdziesiąt metrów od pancerza czołgu, obsypując drzewa metalowymi odłamkami. Arena zadziałała raz, ale drugi pocisk Hellfire nadleciał zbyt szybko, by system mógł pobrać dane nowego celu. Pocisk gruchnął w wieżyczkę Burzy Zero Sześć, zanim w powietrze poszła następna rakieta obronna. Lapranow siedział wewnątrz przedziału dowódcy, pod zamkniętym włazem, a Zero Sześć stał jakieś 120 metrów dalej na północ, eksplozja była jednak tak silna, że kawałki metalu doleciały aż do maszyny Zero Jeden. Chwilę później drugi czołg, Burza Zero Dwa, wystrzelił dwie rakiety obronne Arena i uniknął dwóch śmiertelnych ciosów. W chwili gdy druga z rakiet eksplodowała przed czołgiem Zero Dwa, Burza Zero Pięć oświadczył, że został oznaczony laserem. Po kilku sekundach nie zostało z niego już nic. Lapranow machnął ręką na rakiety Refleks. Automatyczne ładowniki czterech pozostałych czołgów wciąż nie dawały sobie rady z wyborem właściwego pocisku z magazynku.

– Dawać dym i wycofujemy się! – krzyknął kapitan do wszystkich jednostek Burzy, po czym rzucił do własnego interkomu: – Kierowca, zabieraj nas stąd! Cofaj! Cofaj! Cofaj! – Tak jest, kapitanie! Siedząc w śmigłowcu Kiowa Warrior unoszącym się metr nad ziemią w Põlvie, Eric Conway i Andre Page patrzyli, jak cztery pozostałe czołgi uciekają jak najdalej od miasta, próbując ukryć się za drzewami. Dookoła maszyn wyrosło dwanaście pióropuszy białego dymu, okalając je kłębiastą chmurą. – Puszczają dym i wynoszą się – powiedział Page. – Zmień polaryzację – spokojnie odpowiedział Conway. – Jasne – odparł Page, po czym przełączył oznaczenie gorąca w systemie obrazowania termicznego z białego na czarne. Na ekranie znajdującym się przed oboma pilotami nagle ukazały się cztery czołgi schowane w szerokiej chmurze, widoczne jak na dłoni. – Czarny Wilk Dwa Sześć, uważaj, lecą dwie kolejne rakiety – usłyszał w słuchawkach Conway. – Ślijcie je dalej – odpowiedział Conway. Podczas gdy Page kierował laser na czwarty czołg od lewej, Conway znów spojrzał na łopaty swojego śmigła. Odbiło go trochę w lewo, czubki łopat były dwa metry od ściany drugiego piętra szpitala. Szybko sprawdził prawą stronę. Zobaczył tam nieco więcej miejsca, więc płynnym ruchem obrócił drążek w tym kierunku i wyrównał helikopter względem parkingu. Gdzieś wśród drzew wystrzelił system aktywnej obrony jednego z T-90 i na ekranie termowizyjnym rozbłysło mnóstwo małych eksplozji. W niczym nie dorównywały one jednak olbrzymiej eksplozji pięćdziesięciotonowego czołgu, która nastąpiła sekundę później, gdy drugi hellfire grzmotnął z góry w wieżyczkę. – Świetne trafienie, Niebieski Max. Cel zniszczony. Oznaczam nowy cel. – Odbiór, Czarny Wilk Dwa Sześć. Odpalam… rakiety z szyn i lecą do was. Czołg Burza Zero Jeden Lapranowa stał dwadzieścia pięć metrów za linią drzew, gdy odezwał się system ostrzegający przed oznaczeniem laserowym. Oficer krzyknął do kierowcy, by cofnął się głębiej w las, i T-90 wyciął sobie drogę wśród sosen, próbując się wycofać. Po chwili odezwał się system aktywnej obrony maszyny Zero Jeden. Kapitan mógł już tylko mocno chwycić poręcze nad głową i zamknąć oczy. Chwila paniki