kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Clark Higgins Mary Carol - Bądź mi zawsze ku pomocy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :443.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clark Higgins Mary Carol - Bądź mi zawsze ku pomocy .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLARK HIGGINS MARY Wspólnie z Carol Higgins Clark
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

MARY I CAROL HIGGINS CLARK BĄDŹ MI ZAWSZE KU POMOCY

Dedykujemy tę książkę ofiarom tragedii 11 września 2001 roku, ich rodzinom i przyjaciołom, a także ratownikom, którzy narażali własne życie, aby im pomóc

Podziękowania Pragniemy wyrazić głęboką wdzięczność: Naszym wydawcom: Michaelowi Kordzie, Chuckowi Adamsowi i Roz Lippel. Naszej redaktorce Lisl Cade. Naszym agentom literackim: Gene Winickowi, Samowi Pinkusowi i Nickowi Ellisonowi. Naszym korektorkom: zastępcy kierownika redakcji Gypsy da Silva i korektorce Carol Catt. Naszym najbliższym: Johnowi Conheeneyowi, Irene Clark, Agnes Newton i Nadine Petry. I, oczywiście, naszym czytelnikom. Dziękujemy im wszystkim i każdemu z osobna.

Nie ma nic gorszego, niż słuchać odgłosów przygotowań do wielkiego przyjęcia, jeśli wiesz, że nie zostałeś na nie zaproszony. A jeszcze gorzej, kiedy owo przyjęcie odbywa się w niebie, pomyślał Sterling Brooks. Przetrzymywano go w niebiańskiej poczekalni, usytuowanej przed wrotami niebios, już czterdzieści sześć lat według ziemskiego czasu. Teraz mógł słyszeć niebiański chór, ćwiczący kolędy na nadchodzącą Wigilię Bożego Narodzenia. „Aniołowie się radują..." Sterling westchnął. Zawsze lubił tę kolędę. Uniósł się na swoim miejscu i rozejrzał. Rzędy ław były wypełnione ludźmi, czekającymi, aż zostaną wezwani przed oblicze Niebiańskiej Rady. Ludzie ci będą musieli odpowiedzieć za różne rzeczy, które w życiu zrobili - lub których nie zrobili - zanim otrzymają prawo wstępu do nieba. Sterling siedział tu dłużej niż ktokolwiek inny. Czuł się jak dziecko, które matka zapomniała odebrać ze szkoły. Zazwyczaj potrafił zachować pogodną twarz, ostatnio jednak popadał w coraz większe przygnębienie. Ze swego miejsca przy oknie obserwował przez te wszystkie lata, jak tylu ludzi, których znał na ziemi, przelatuje obok niego w nieprzerwanej podróży do nieba. Niekiedy bywał zdumiony i trochę zirytowany, że część z nich w ogóle nie musi czekać na wejście. Nawet facet, który oszukiwał urząd skarbowy i kłamał na temat swoich wyników w golfie, wzbił się radośnie nad mostem oddzielającym poczekalnię od wrót niebios. Lecz dopiero widok Annie rozdarł mu serce. Kilka tygodni temu kobieta, którą kochał, ale jej nie poślubił, mimo że długo trzymał ją w niepewności, przemknęła obok, tak samo piękna i młoda jak w dniu, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Podbiegł do pulpitu informacji i zapytał o Annie Mansfield, duszę właśnie przelatującą za oknem. Anioł sprawdził w komputerze, a potem uniósł brwi.

- Umarła kilka minut temu, w dniu swoich osiemdziesiątych siódmych urodzin. Kiedy zdmuchiwała świeczki, zakręciło jej się w głowie. Jakież przykładne życie wiodła. Była taka wielkoduszna. Szczodra. Troskliwa. Kochająca. - Czy kiedykolwiek wyszła za mąż? - spytał Sterling. Anioł przycisnął jakieś klawisze i przesunął kursor, zupełnie jak kontroler na lotnisku, próbujący znaleźć potwierdzenie rezerwacji. Zmarszczył brwi. - Przez dłuższy czas była zaręczona z jakimś palantem, który wodził ją za nos, a potem niespodziewanie umarł i to złamało jej serce. Dostał w łeb piłką golfową. - Anioł znów nacisnął klawisz i spojrzał na Sterlinga. - O, przepraszam. To pan. Sterling powlókł się z powrotem na swoje miejsce. Od tamtej pory wiele przemyślał. Musiał przyznać, że przeżył te pięćdziesiąt jeden lat na ziemi, nie biorąc na siebie żadnej odpowiedzialności i zawsze starając się trzymać z daleka od rzeczy nieprzyjemnych i kłopotliwych. Przyjąłem motto Scarlett O'Hara: „Pomyślę o tym jutro", uświadomił sobie. Pamiętał tylko jeden okres długotrwałego niepokoju, jakiego doświadczył, gdy znajdował się na liście oczekujących na przyjęcie na Uniwersytet Browna. Jego koledzy ze szkoły średniej otrzymali grube koperty z wybranych przez siebie uczelni, które zapraszały ich w swoje progi i zachęcały, aby jak najszybciej przysłali czeki. Dopiero kilka dni przed rozpoczęciem zajęć odebrał telefon od urzędnika z biura rekrutacyjnego u Browna, potwierdzający, że jest dla niego miejsce na pierwszym roku. Tak zakończyły się najdłuższe cztery miesiące w jego życiu. Sterling wiedział, iż powodem, dla którego dopiero w ostatniej chwili dostał się do Browna, było to, że chociaż odznaczał się żywą inteligencją i miał znakomite wyniki w

sporcie, prześliznął się przez szkołę średnią po linii najmniejszego oporu. Ogarnął go chłód, będący w istocie najprawdziwszym przerażeniem. Wówczas w końcu został przyjęty na uczelnię, którą sobie wybrał, ale może teraz nie będzie miał tyle szczęścia. Aż do tej pory był absolutnie pewien, że dostanie się do nieba. Zwrócił uwagę aniołowi, stojącemu przed drzwiami sali zebrań Niebiańskiej Rady, iż wielu ludzi, którzy przyszli po nim, zostało już wezwanych, i zasugerował, że może niechcący go przeoczono. Anioł łagodnie, lecz stanowczo polecił mu wrócić na swoje miejsce. Tak bardzo chciał być w niebie podczas tej Wigilii. Wyraz twarzy ludzi, którzy przelatywali za oknem, i widok otwierających się przed nimi wrót wzbudziły w nim ciekawość. A w dodatku teraz była tam Annie. Anioł przy drzwiach poprosił wszystkich o uwagę. - Mam dobre wieści. Ogłoszono świąteczną amnestię. Nie będziecie musieli stawać przed Niebiańską Radą. Przejdziecie od razu przez te drzwi na prawo, które prowadzą bezpośrednio na niebiański most. Proszę wstawać i przechodzić w sposób zdyscyplinowany w kolejności wyczytywanych nazwisk... Walter Cummings... Walter, dziarski dziewięćdziesięcioletni staruszek, siedzący kilka ławek dalej, poderwał się i trzasnął obcasami. - Alleluja! - zawołał, przebiegając przez nawę. - Powiedziałem: w sposób zdyscyplinowany - upomniał go anioł nieco zrezygnowanym tonem. - Choć trudno mi cię winić - mruknął i odczytał następne nazwisko: - Tito Ortiz... Tito wydał okrzyk radości i popędził w ślad za Walterem. - Jackie Mills, Dennis Pines, Veronica Murphy, Charlotte Green, Pasquale D'Amato, Winthrop Lloyd III, Charlie Potters, Jacob Weiss, Ten Eyck Elmendorf...

W miarę wywoływania kolejnych nazwisk ławki pustoszały. Anioł skończył czytać listę i zwinął papier. W sali pozostał tylko Sterling. Łzy napłynęły mu do oczu. Niebiańska poczekalnia wydawała się ogromna i opuszczona. Muszę być bardzo złym człowiekiem, pomyślał. W ogóle nie dostanę się do nieba. Anioł odłożył listę i ruszył w jego kierunku. Och, nie, pomyślał przerażony Sterling, nie mówcie, że odeślecie mnie do tamtego drugiego miejsca. Po raz pierwszy uświadomił sobie, jak to jest czuć się zupełnie bezradnym i pozbawionym nadziei. - Sterlingu Brooks - powiedział anioł. - Został pan wezwany na nadzwyczajne posiedzenie Niebiańskiej Rady. Proszę za mną. Maleńka iskierka nadziei zapłonęła w duszy Sterlinga. Może, tylko może, nadal miał szansę. Zebrawszy się na odwagę, wstał i ruszył za aniołem do drzwi sali. Anioł, którego twarz i głos emanowały współczuciem, szepnął: „Powodzenia", po czym otworzył drzwi i wepchnął Sterlinga do środka. Pokój nie był duży. Zalewało go łagodne, subtelne światło, jakiego Sterling nigdy wcześniej nie widział. Sięgające od podłogi do sufitu okno zapewniało oszałamiający widok na niebiańskie wrota, a on uświadomił sobie, że blask bije od nich. Naprzeciw niego, za długim stołem, siedzieli czterej mężczyźni i cztery kobiety. Aureole nad głowami sugerowały, że wszyscy są świętymi. Nie potrafił jednak rozpoznać żadnego z nich, przywołując w pamięci postacie z witraży w katedrach, które zwiedzał na wakacjach. Ubrani byli w sposób bardzo zróżnicowany, od biblijnych szat po dwudziestowieczną sukienkę. Dzięki instynktownej wiedzy,

będącej teraz częścią jego jestestwa, Sterling zrozumiał, że noszą stroje typowe dla epok, w których żyli. Mężczyzna siedzący przy końcu stołu, mnich o surowej twarzy, otworzył posiedzenie. - Siadaj, Sterling. Mamy z tobą na pieńku. Sterling zajął miejsce, boleśnie świadom, że wszystkie oczy wpatrują się w niego. Jedna z kobiet, w diademie na czole i wytwornej sukni z czerwonego aksamitu, zapytała dystyngowanym głosem: - Miałeś łatwe życie, nieprawdaż? Wygląda na to, że ty też, pomyślał Sterling, choć zachował tę uwagę dla siebie. Przytaknął potulnie. - Tak, proszę pani. Mnich spojrzał na niego groźnie. - Nie zazna spokoju głowa, która dźwiga koronę. Jej Wysokość uczyniła wiele dobrego dla swoich poddanych. Mój Boże, oni czytają w moich myślach, uświadomił sobie Sterling i zaczął się trząść. - Ale ty nigdy nic dla nikogo nie zrobiłeś - ciągnęła królowa. - Byłeś przyjacielem, na którego nie można liczyć w biedzie - powiedział mężczyzna w stroju pasterza, siedzący na drugim krześle od prawej. - Typ pasywno - agresywny - oświadczył młody matador, wyciągając nitkę ze swojej czerwonej peleryny. - Co to znaczy? - spytał przerażony Sterling. - Och, przepraszam. To wyrażenie weszło w użycie na ziemi po twoim odejściu. Jest teraz bardzo popularne, wierz mi. - Zawiera się w nim wiele grzechów - mruknęła piękna kobieta, która przypominała Sterlingowi oglądany niegdyś wizerunek Pocahontas.

- Agresywny? - zdumiał się Sterling. - Nigdy nie straciłem panowania nad sobą. Nigdy. - Pasywno - agresywny to coś innego. Krzywdzisz ludzi, nic nie robiąc. I składając obietnice, których nie masz zamiaru dotrzymać. - Byłeś zaabsorbowany sobą - powiedziała zakonnica o słodkiej twarzy, siedząca na końcu. - Byłeś dobrym prawnikiem od nieruchomości, rozwiązywałeś drobne problemy ludzi bardzo bogatych, ale nigdy nie udzieliłeś porady nieszczęsnemu biedakowi, który nie ze swojej winy stracił swój dom lub dzierżawę sklepu. Co gorsza, od czasu do czasu zastanawiałeś się, czy tego nie zrobić, a potem postanawiałeś się nie angażować. - Potrząsnęła głową. - Byłeś prawdziwym sobkiem. - Pętakiem, który zawsze wskakuje do pierwszej szalupy, kiedy okręt tonie - warknął święty w mundurze brytyjskiego admirała. - To podłość, do kroćset. Proszę, nigdy nawet nie pomogłeś staruszce przejść przez ulicę. - Nigdy nie widziałem staruszki, która potrzebowałaby pomocy! - I oto dotarliśmy do sedna - odezwali się chórem. - Byłeś zbyt zadowolony z siebie i zbyt zajęty sobą, żeby naprawdę zobaczyć, co się dzieje dookoła. - Przepraszam - bąknął pokornie Sterling. - Myślałem, że jestem całkiem miłym facetem. Nigdy nie chciałem nikogo skrzywdzić. Czy jest coś, co mogę zrobić, żeby to naprawić? Członkowie rady spojrzeli po sobie. - Czy byłem aż tak zły? - wykrzyknął Sterling. Wskazał w stronę okna poczekalni. - Przez cały ten czas rozmawiałem z mnóstwem dusz, które tędy przechodziły. Nie było wśród nich żadnych świętych! A tak przy okazji, widziałem kogoś, kto oszukiwał urząd podatkowy, a pomimo to poszedł prosto do nieba. Musieliście go przeoczyć. Roześmiali się beztrosko.

- Masz absolutną rację. Zrobiliśmy sobie wtedy przerwę na kawę. Ale ten człowiek przekazał sporą część swoich pieniędzy na cele dobroczynne. - A co z jego grą w golfa? - spytał Sterling żarliwie. - Ani razu nie oszukałem tak jak on. I zostałem trafiony w głowę piłką golfową. Kiedy umierałem, przebaczyłem facetowi, który to zrobił. Nie każdy byłby tak wspaniałomyślny. Popatrzyli na niego, a umysł Sterlinga wypełniły obrazy wszystkich sytuacji w życiu, kiedy kogoś zawiódł. Annie. Był zbyt samolubny, aby ją poślubić, ale zawsze podsycał w niej nadzieje, ponieważ nie chciał jej stracić. Kiedy umarł, było już za późno, by mogła mieć rodzinę, której zawsze pragnęła. A teraz trafiła do nieba. Musiał ją znów zobaczyć. Poczuł się paskudnie. Musiał poznać swój los. - I co zamierzacie ze mną zrobić? - spytał. - Czy kiedykolwiek dostanę się do nieba? - To zabawne, że pytasz - odparł mnich. - Omawialiśmy twój przypadek i zdecydowaliśmy, że możesz być odpowiednim kandydatem do eksperymentu, który planujemy od jakiegoś czasu. Sterling nastawił uszu. Jeszcze nie wszystko stracone. - Uwielbiam eksperymenty - oznajmił z entuzjazmem. - Chcę zostać waszym ochotnikiem. Wypróbujcie mnie. Kiedy zaczynamy? - Uświadomił sobie, że zaczyna się zachowywać jak kretyn. - Bądź cicho i posłuchaj. Zostaniesz odesłany z powrotem na ziemię. Twoim zadaniem jest znaleźć osobę, która ma problem, i pomóc jej go rozwiązać. - Odesłany na ziemię! - Sterling był wstrząśnięty. Osiem głów pochyliło się zgodnie. - Jak długo tam pozostanę? - Tak długo, jak będzie trzeba.

- Czy to znaczy, że jeśli dobrze się sprawię, będę mógł wejść do nieba? Chciałbym się tam znaleźć przed Bożym Narodzeniem. Wyglądali na rozbawionych. - Nie tak szybko - rozczarował go mnich. - Mówiąc współczesnym żargonem, musisz zdobyć sporo lotnych premii, zanim uzyskasz prawo stałego pobytu za tymi świętymi wrotami. Wszelako, jeśli wypełnisz swoją pierwszą misję w sposób zadowalający do Bożego Narodzenia, otrzymasz przepustkę na dwadzieścia cztery godziny. Entuzjazm Sterlinga nieco przygasł. No cóż, pomyślał, każda długa podróż zaczyna się od jednego małego kroku. - Lepiej dobrze to zapamiętaj - uprzedziła go królowa. Sterling zamrugał. Musiał pamiętać, że tamci potrafią czytać w myślach. - Jak znajdę osobę, której mam pomóc? - spytał. - To część eksperymentu. Będziesz musiał nauczyć się rozpoznawać ludzi w potrzebie - powiedziała młoda ciemnoskóra kobieta w stroju pielęgniarki. - Czy otrzymam jakąś pomoc? To znaczy, czy jest ktoś, z kim mógłbym porozmawiać, jeśli nie będę pewny, co robić? Chcę wykonać to zadanie jak należy, rozumiecie. Znowu plotę bzdury, pomyślał. - W każdej chwili możesz sobie zażyczyć konsultacji z nami - zapewnił go admirał. - Kiedy zaczynam? Mnich nacisnął jakiś guzik na blacie stołu. - Natychmiast. Sterling poczuł, jak otwiera się pod nim klapa zapadni. W następnej chwili mknął już wśród gwiazd, wokół księżyca, przez chmury, a potem przeleciał obok wysokiej, jasno oświetlonej świątecznej choinki. Dotknął stopami ziemi. - Mój Boże - westchnął. - Jestem w Centrum Rockefellera.

Ciemne włosy Marissy opadały jej na ramiona, kiedy robiła piruety na lodowisku w Centrum Rockefellera. Rozpoczęła naukę jazdy na łyżwach w wieku trzech lat. Teraz miała siedem, jazda na łyżwach przychodziła jej równie łatwo jak oddychanie, a ostatnio była jedyną rzeczą pozwalającą uśmierzyć ból, który wypełniał jej piersi i ściskał gardło. Muzyka zmieniła się i Marissa odruchowo dostosowała się do nowego, łagodniejszego rytmu walca. Przez chwilę udawała, że jest tu z tatą. Niemal czuła, jak trzyma ją za ręce, niemal widziała, jak babcia NorNor uśmiecha się do niej. Potem przypomniała sobie, że wcale nie chce jeździć na łyżwach z tatą ani nawet z nim rozmawiać, podobnie jak z NorNor. Wyjechali, ledwie powiedziawszy jej „do widzenia". Z początku, kiedy telefonowali, błagała ich, aby wrócili albo pozwolili jej przyjechać do nich z wizytą, lecz za każdym razem odpowiadali, że to niemożliwe. Kiedy więc teraz dzwonili, nie chciała z nimi rozmawiać. Mam to w nosie, powtarzała sobie w duchu. Nadal jednak zamykała oczy, gdy samochód, którym jechała, mijał przypadkiem restaurację NorNor; wspomnienie tego, jak przyjemnie było chodzić tam z tatą, sprawiało jej ból. Sala zawsze była zatłoczona, czasami NorNor grała na fortepianie, a ludzie zawsze prosili tatę, żeby coś zaśpiewał. Niekiedy przynosili jego płyty kompaktowe i prosili, by śpiewał do wtóru. Teraz nigdy tam nie chodziła. Słyszała, jak mama mówi do Roya - był teraz mężem mamy - że bez NorNor restauracja nie przynosi zysków i prawdopodobnie trzeba ją będzie wkrótce zamknąć. Co tata i NorNor wyobrażali sobie, kiedy wyjeżdżali? - zastanawiała się Marissa. NorNor zawsze powtarzała, że jeśli nie będzie jej tam każdego wieczoru, restauracja zbankrutuje.

„To mój salon - tłumaczyła wnuczce. - Nie zaprasza się ludzi do swojego domu, gdy ma się zamiar gdzieś wyjść". Skoro NorNor tak bardzo kochała restaurację, dlaczego wyjechała? A jeśli tata i NorNor kochali Marissę, tak jak mówili, dlaczego ją zostawili? Nie widziała ich prawie od roku. W Wigilię Bożego Narodzenia wypadały jej urodziny. Będzie teraz miała osiem lat, a chociaż nadal była na oboje bardzo zła, obiecała Bogu, że jeśli w Wigilię zabrzęczy dzwonek i w drzwiach staną oni, już do końca życia nie zachowa się podle w stosunku do nikogo, będzie pomagała mamie przy dzieciach i przestanie demonstrować znudzenie, kiedy Roy będzie opowiadał wciąż te same głupawe historyjki. Na wszelki wypadek obiecała też, że już nigdy w życiu nie pójdzie na lodowisko, choć wiedziała, że tata na pewno nie kazałby jej składać takiej obietnicy, bo gdyby wrócił, chciałby ją zabrać na łyżwy. Muzyka ucichła i nauczycielka jazdy na łyżwach, panna Carr, która w nagrodę przyprowadziła dwanaścioro uczniów do Centrum Rockefellera, dała znak, że czas już iść. Marissa wykonała ostatni piruet i podjechała do wyjścia. W momencie, gdy zaczęła rozwiązywać sznurowadła, ból powrócił. Czuła, jak wzbiera w jej sercu i wypełnia pierś, a potem podchodzi niczym fala do gardła. Chociaż było to trudne, zdołała powstrzymać łzy, nim napłynęły do oczu. - Jesteś świetną łyżwiarką - powiedział jeden z gapiów. - Kiedy dorośniesz, będziesz gwiazdą jak Tara Lipinsky. NorNor powtarzała jej to bez przerwy. Zanim Marissa zdołała nad sobą zapanować, oczy zaszły jej mgłą. Odwróciła głowę, aby nikt nie zobaczył, że prawie się rozpłakała, i spojrzała prosto w oczy mężczyźnie, który stał przy bandzie otaczającej lodowisko. Miał na sobie śmieszny kapelusz i płaszcz, ale wyglądał sympatycznie i nawet się do niej uśmiechnął.

- Chodź, Marisso! - zawołała panna Carr i dziewczynka, słysząc lekko zrzędliwy ton w głosie nauczycielki, zaczęła biec, by dogonić pozostałe dzieci.

Wygląda znajomo, a mimo to zupełnie inaczej, mruknął do siebie Sterling, rozglądając się po Centrum Rockefellera. Przede wszystkim było bardziej zatłoczone niż ostatnim razem, kiedy tu przyszedł. Każdy skrawek przestrzeni zdawał się wypełniony ludźmi. Niektórzy nieśli kolorowe torby ze sklepów wypełnione prezentami i bardzo się śpieszyli, natomiast inni stali, wpatrując się z zachwytem w wielką choinkę. Drzewko wydawało się nieco wyższe niż to, które tu widział ostatnio - czterdzieści sześć lat temu - i miało na gałęziach znacznie więcej lampek. Oświetlenie było wspaniałe, ale jakże inne od nieziemskiego blasku w niebiańskiej sali zebrań. Chociaż Sterling dorastał na rogu ulicy Siedemnastej i Piątej Alei i większość życia spędził na Manhattanie, zalała go nagła fala tęsknoty za niebem. Musiał znaleźć osobę, której miał pomóc, aby jak najszybciej wypełnić swoją misję. W jego stronę biegło dwoje dzieci. Odsunął się, zanim na niego wpadły, i uświadomił sobie, że potrącił kobietę, która podziwiała choinkę. - Bardzo przepraszam - powiedział. - Mam nadzieję, że nie zrobiłem pani krzywdy. Nie spojrzała na niego, jakby nie usłyszała ani słowa, a może nawet nie poczuła, że ją potrącił. Nie wie, że tu jestem, uświadomił sobie. Przeżył chwilę kompletnej paniki. Jak mogę komukolwiek pomóc, zastanawiał się, skoro ta osoba nie może mnie widzieć ani słyszeć? Rada naprawdę rzuciła mnie na głęboką wodę, abym albo utonął, albo nauczył się pływać. Sterling spoglądał w twarze mijających go przechodniów. Rozmawiali ze sobą, śmiali się, nieśli pakunki i wskazywali na drzewko. Nikt nie wyglądał na szczególnie nieszczęśliwego. Przypomniał sobie, jak admirał zarzucił mu, że nigdy nawet

nie pomógł staruszce przejść przez ulicę. Może powinien spróbować znaleźć teraz jakąś starszą osobę w potrzebie. Poszedł szybko w kierunku Piątej Alei i zdumiał się, ujrzawszy panujący tam ruch. Mijając wystawę sklepową, zatrzymał się zaskoczony, gdy dostrzegł w niej swoje odbicie. Inni ludzie nie mogli go zobaczyć, ale on widział siebie. Przyjrzał się wizerunkowi w szybie. Nieźle, chłopcze, pomyślał z uznaniem. Po raz pierwszy od tamtego fatalnego poranka, kiedy pojechał grać w golfa, zobaczył własną postać. Przez chwilę kontemplował szpakowate, lekko przerzedzone włosy, nieco kanciaste rysy, smukłe, lecz muskularne ciało. Miał na sobie zimowe ubranie: granatowy płaszcz, swój ulubiony kapelusz, szary pilśniowy homburg i szare rękawiczki z koźlej skóry. Zauważywszy, jak ubierają się inni ludzie, uświadomił sobie, że jego strój musiał już dawno wyjść z mody. Gdyby ktoś mógł mnie zobaczyć, pomyślałby, że idę na bal kostiumowy, uznał Sterling. Na Piątej Alei rozejrzał się zaskoczony. Jego najlepszy przyjaciel pracował w American President Lines. Biuro zniknęło. Zdał sobie sprawę, że wiele sklepów i firm, które pamiętał, już nie istnieje. No cóż, minęło czterdzieści sześć lat, pomyślał. A teraz, gdzie ta miła staruszka, która potrzebuje pomocy? Wyglądało to tak, jakby rada go usłyszała. Starsza kobieta z laską zaczęła przechodzić przez jezdnię na czerwonym świetle. To zbyt niebezpieczne, pomyślał, chociaż samochody ledwo się wlokły. Ruszył ku niej, stawiając wielkie kroki, i zmartwił się, gdy zobaczył, że jakiś młody człowiek uprzedził go i już chwytał ją za łokieć.

- Zostaw mnie w spokoju! - krzyknęła. - Dotąd obywałam się bez takich typów jak ty. Wiem, że próbujesz wyrwać mi torebkę! Młody człowiek mruknął coś pod nosem, puścił ramię kobiety i zostawił ją na środku ulicy. Klaksony trąbiły, lecz kierowcy zatrzymywali się, gdy starsza pani bez pośpiechu dreptała do krawężnika. Najwidoczniej rada nie przysłała mnie tutaj z jej powodu, uznał Sterling. Przed wystawą Saksa przy Piątej Alei ustawiła się długa kolejka. Zastanawiał się, co wzbudziło takie zainteresowanie. Na tej wystawie nigdy nie było niczego oprócz ubrań. Kątem oka dostrzegł wieże katedry Świętego Patryka i poczucie, że musi się śpieszyć, przybrało na sile. Rozważmy to logicznie, pomyślał. Został przysłany na ziemię, żeby komuś pomóc, i zostawiony w Centrum Rockefellera. To z pewnością oznacza, że powinien rozpocząć swoje zadanie stamtąd. Sterling ruszył z powrotem. Z rosnącą uwagą studiował twarze ludzi, których mijał. Obok przeszła para, oboje mieli na sobie obcisłe stroje z czarnej skóry i wyglądali jak oskalpowani. Do tego przekłute nosy i brwi. Próbował na nich nie patrzeć. Niewątpliwie czasy się zmieniły, pomyślał. Kiedy szedł przez tłum, czuł, że coś ciągnie go nieodparcie z powrotem pod majestatyczną świąteczną choinkę w Centrum Rockefellera. Znalazł się obok pary ubranej w bardziej tradycyjny sposób, trzymającej się za ręce i sprawiającej wrażenie bardzo zakochanej. Czuł się jak szpicel, ale musiał usłyszeć, o czym rozmawiają. Z jakiegoś powodu nabrał pewności, że młody człowiek zamierza się oświadczyć. Śmiało, pomyślał. Zanim będzie za późno. - Uznałem, że już czas - powiedział młody człowiek.

- Ja też jestem gotowa. - Oczy dziewczyny błyszczały. A gdzie pierścionek? - zastanawiał się Sterling. - Pomieszkamy razem przez pół roku i zobaczymy, co z tego wyniknie. Młoda kobieta wyglądała na zachwyconą. - Jestem taka szczęśliwa - szepnęła. Sterling odwrócił się, potrząsając głową. W moich czasach to nie było w zwyczaju, powiedział sobie. Trochę rozczarowany podszedł do barierki otaczającej lodowisko i spojrzał w dół. Muzyka właśnie ucichła, a łyżwiarze podjeżdżali do bandy. Dostrzegł małą dziewczynkę, wykonującą ostatni piruet. Jest bardzo dobra, pomyślał z podziwem. Kilka chwil później uniosła głowę i zauważył, że próbowała powstrzymać łzy. Ich oczy spotkały się nagle. Czy mnie widzi? - zastanawiał się Sterling. Nie mógł tego wiedzieć, ale był przekonany, że wyczuła jego obecność i że go potrzebuje. Kiedy patrzył, jak ze zwieszonymi ramionami zjeżdżała powoli z lodowej tafli, wiedział już na pewno, że przysłano go tu, aby pomógł właśnie jej. Przyglądał się, jak wkładała buty, a potem pobiegła po schodkach w stronę barierki. Na chwilę zniknęła w tłumie, ale dogonił ją w momencie, gdy wsiadała do furgonetki z napisem: „Szkoła w Madison Village", która czekała na ulicy Czterdziestej Dziewiątej. A więc tam się udają, pomyślał, na Long Island. Usłyszał, jak nauczycielka nazywa jego nową małą podopieczną Marissą. Dziewczynka, najwyraźniej najmłodsza w grupie, ruszyła prosto na tył pojazdu i usiadła na ostatnim siedzeniu. Sterling, który szybko oswoił się ze świadomością, że nikt nie może go zobaczyć, również wsiadł do furgonetki i wśliznął się na siedzenie po drugiej stronie wąskiego przejścia. Kilka razy spojrzała w jego kierunku, jakby zdawała sobie sprawę, że on tam jest.

Sterling rozsiadł się wygodnie. Rozpoczął swoją misję. Popatrzył na Marissę, która oparła się o szybę i zamknęła oczy. Jaki nieznośny ciężar przygniatał serce tej dziewczynki? O kim myślała? Nie mógł się doczekać, żeby znaleźć się w jej domu i zobaczyć, co się tam dzieje.

Nie mogę w to uwierzyć. Kolejne święta bez mamy. - Eddie Badgett był bliski płaczu. - Tęsknię za naszą ojczyzną. Tęsknię za mamą. Chcę ją zobaczyć. Jego rumiana twarz przybrała żałosny wyraz. Przeciągnął grubymi palcami przez gęste, szpakowate włosy. Okres świąteczny wprawił Eddiego w paniczny strach, że wszystkie jego doczesne bogactwa, zgromadzone dzięki oszustwom i sprytnym machinacjom, nagle wyparują. Mówił do swego brata, Juniora, który miał pięćdziesiąt cztery lata, był więc o trzy lata młodszy od niego. Junior otrzymał imię po ich ojcu, który większą część dorosłego życia spędził zamknięty w wilgotnej celi więzienia w Macedonii, maleńkim kraju graniczącym z Albanią. Bracia siedzieli w pokoju, nazwanym przez ich kosztownego dekoratora wnętrz biblioteką i wypełnionym książkami, których żaden z nich nie miał zamiaru przeczytać. Posiadłość Badgettów, zajmująca dwanaście akrów na północnym wybrzeżu Long Island, stanowiła hołd ku czci pomysłowości braci, pragnących odseparować inne istoty ludzkie od swych z trudem zgromadzonych dóbr. W bibliotece był też ich prawnik, Charlie Santoli, siedzący przy ozdobnym marmurowym stoliku z walizeczką u boku i otwartą teczką w ręku. Santoli, drobny, schludny, sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna, mający fatalny nawyk dopełniania codziennej toalety znaczną ilością wody kolońskiej Męska Elegancja, patrzył na braci w zwykły dla siebie sposób - z pogardą, a zarazem ze strachem. Często przychodziło mu do głowy, że obaj wyglądem przypominają kulę do kręgli i kij baseballowy. Eddie był niski, krępy, krągły i brutalny. Junior - wysoki, smukły, władczy. I groźny - potrafił zmrozić każdego spojrzeniem, a nawet uśmiechem, który sam uważał za ujmujący.

Charlie czuł suchość w ustach. Przypadł mu w udziale niewdzięczny obowiązek powiadomienia braci, że nie udało mu się uzyskać kolejnego odroczenia procesu o malwersacje, wymuszenia, podpalenie i usiłowanie zabójstwa. Co oznaczało, że Billy Campbell, przystojny, trzydziestoletni, zdobywający coraz większą popularność piosenkarz rockowy, i jego czarująca matka, dawna pieśniarka kabaretowa i właścicielka znanej restauracji U Nor, wyjdą z ukrycia i wystąpią przed sądem federalnym. A w wyniku ich zeznań Eddie i Junior znajdą się w więziennej celi, którą będą mogli wykleić fotografiami mamy, ponieważ nigdy więcej jej nie zobaczą. Ale Santoli wiedział, że nawet w więzieniu bracia zdołają zadbać o to, aby Billy Campbell nie zaśpiewał już ani jednej nuty i aby jego matka, Nor Kelly, nie powitała w swoich progach żadnego nowego gościa. - Boisz się z nami rozmawiać - warknął Junior. - Lepiej zaczynaj. Zamieniamy się w słuch. - Tak - zawtórował Eddie, wycierając chusteczką oczy i wydmuchując nos. - Zamieniamy się w słuch.

Madison Village leżało kilka zjazdów za Syosset, przy autostradzie Long Island. Na szkolnym parkingu Sterling wysiadł za Marissą z furgonetki. Wokół nich wirowały wilgotne płatki śniegu. Mężczyzna około czterdziestki, z rzedniejącymi piaskowymi włosami - wysoki, kościsty, w typie, który matka Sterlinga określiłaby jako „długi łyk wody" - zawołał dziewczynkę i pomachał do niej energicznie. - Tutaj, pączuszku. Pośpiesz się. Nie masz czapki? Przeziębisz się. Sterling usłyszał, jak Marissa jęknęła, gdy zaczęła biec w stronę beżowego sedana zaparkowanego wśród innych pojazdów, które przypominały mu raczej furgonetki niż samochody osobowe. Na autostradzie zauważył wiele aut tego rodzaju. Wzruszył ramionami. Kolejna zmiana, jaka zaszła w ciągu ostatnich czterdziestu sześciu lat. - Cześć, Roy - powiedziała Marissa, wskakując na przednie siedzenie. Sterling wcisnął się na tył pomiędzy dwa maleńkie foteliki, najwyraźniej przeznaczone dla bardzo małych dzieci. Czego to ludzie nie wymyślą, zdumiał się. Kiedy byłem brzdącem, matka prowadziła, trzymając mnie na kolanach, i pozwalała, żebym pomagał jej kręcić kierownicą. - Jak się miewa nasza mała mistrzyni olimpijska? - spytał Roy dziewczynkę. Sterling widział, że stara się jak może, aby być miłym, lecz Marissa w ogóle nie zwracała na to uwagi. - Dobrze - odrzekła bez cienia entuzjazmu. Kim jest ten facet? - zastanawiał się Sterling. Na pewno nie jej ojcem. Może wujem? Przyjacielem matki? - Zapnij pas, księżniczko - uprzedził Roy przesłodzonym tonem. „Pączuszek"? „Księżniczka"? „Mistrzyni olimpijska"? Ten facet jest żenujący, pomyślał Sterling. - Odczep się - mruknęła cicho Marissa.

Zdumiony Sterling spojrzał na Roya, aby zobaczyć jego reakcję. Nie było żadnej. Roy patrzył przed siebie, skupiając całą uwagę na drodze. Jego dłonie mocno obejmowały kierownicę, gdy jechał piętnaście kilometrów poniżej maksymalnej dozwolonej prędkości. Dojechałabym szybciej do domu na łyżwach, jęknęła w duchu Marissa. Sterling niezwykle się ucieszył, kiedy uświadomił sobie, że nie tylko może sprawić, aby dziewczynka go widziała, lecz jeśli się skoncentruje, potrafi także odczytywać jej myśli. Widocznie Niebiańska Rada udostępniła mu pewne środki i zdolności, ale rozeznanie się we własnych możliwościach pozostawiła jemu. Najwyraźniej nie zamierzali ułatwiać mu zadania. Odchylił się do tyłu, świadom, że chociaż nie ma go tutaj fizycznie, czuje, że jest mu ciasno i niewygodnie. Odniósł podobne wrażenie, kiedy wpadł na tamtą kobietę przy lodowisku. Resztę siedmiominutowej jazdy spędzili w ciszy, jeśli nie liczyć radia, które było ustawione na jakąś stację, nadającą szczególnie ckliwą muzykę. Marissa przypomniała sobie, jak pewnego razu przełączyła radio w samochodzie taty na tę właśnie rozgłośnię. Powiedział wtedy: - Chyba żartujesz! Czy nie zaszczepiłem ci żadnego gustu muzycznego? - To jest stacja, której słucha Roy! - odparła triumfalnie. Roześmieli się oboje. - Nigdy nie zrozumiem, jak twoja matka mogła mnie dla niego rzucić - powiedział tata. A więc to tak, zadumał się Sterling. Roy jest jej ojczymem. Ale gdzie jest jej ojciec i dlaczego teraz, kiedy o nim pomyślała, zrobiła się smutna i rozgoryczona?

- Roy pojechał ją odebrać. Powinni się zjawić lada chwila, ale nie sądzę, by chciała z tobą rozmawiać, Billy. Próbowałam jej wyjaśnić, że to nie twoja wina, że ty i Nor musieliście wyjechać na jakiś czas, ale ona nie chce przyjąć tego do wiadomości. - Denise Ward mówiła do bezprzewodowego telefonu, rozmawiając z ojcem Marissy, swoim byłym mężem, i próbując powstrzymać dwuletnich bliźniaków przed wywróceniem świątecznej choinki. - Rozumiem, ale nie mogę znieść, że... - Roy Junior, nie ruszaj tej bombki! - przerwała Denise, podnosząc głos. - Robercie, zostaw Dzieciątko Jezus w spokoju. Powiedziałam... Zaczekaj, Billy. Trzy tysiące kilometrów dalej Billy Campbell westchnął, a wyraz skupienia zniknął na chwilę z jego twarzy. Trzymał słuchawkę tak, aby jego matka mogła słyszeć rozmowę. Teraz uniósł brwi. - Myślę, że Dzieciątko Jezus właśnie przeleciało przez pokój - szepnął. - Przepraszam, Billy - powiedziała Denise, wracając do telefonu. - Posłuchaj, mam tu urwanie głowy. Chłopcy są bardzo podekscytowani świętami. Może lepiej zadzwoń za piętnaście minut, chociaż moim zdaniem to strata czasu. Marissa po prostu nie chce rozmawiać ani z tobą, ani z Nor. - Denise, wiem, że masz pełne ręce roboty - odrzekł spokojnie Billy Campbell. - Dostałaś paczki, które wysłaliśmy, ale czy jest coś, o czym Marissa naprawdę marzy? Może mówiła ci o czymś szczególnym, co mógłbym jej jeszcze kupić? Usłyszał głośny brzęk i ryk zawodzącego dwulatka. - O mój Boże, aniołek z Waterford! - Denise Ward prawie zatkała. - Nie podchodź tam, Robercie. Słyszysz mnie? Pokaleczysz się! - W jej głosie zabrzmiał gniew. - Chcesz wiedzieć, czego potrzebuje Marissa, Billy? Potrzebuje ciebie i

Nor, i to szybko. Bardzo się o nią martwię. Roy też. Okazuje jej tyle troski, a ona po prostu nie zwraca na niego uwagi. - A czy pomyślałaś, jak ja się czuję, Denise? - spytał Billy podniesionym głosem. - Oddałbym prawą rękę, żeby być z Marissa. Każdy dzień bez niej jest nie do zniesienia. Jestem wdzięczny, że Roy troszczy się o nią, ale to moje dziecko i brakuje mi jej. - Właśnie pomyślałam, jakie to szczęście, że spotkałam odpowiedzialnego mężczyznę, który ma dobrą stałą pracę i nie wyjeżdża bez przerwy, żeby grać z zespołami rockowymi, i nie pakuje się w sytuacje, kiedy musi znikać z miasta. - Denise nie zrobiła nawet przerwy na zaczerpnięcie tchu. - Marissa cierpi. Dociera to do ciebie, Billy? Za cztery dni są jej urodziny. Wigilia. Nie wiem, jak to zniesie, kiedy ciebie tu nie będzie. Nasza córka czuje się porzucona. Nor Kelly ujrzała grymas bólu na twarzy syna i zobaczyła, jak uderza się dłonią w czoło. Denise była dobrą matką, lecz ta sytuacja wytrącała ją z równowagi. NorNor chciała wrócić do Marissy, ale szalałaby z niepokoju, że dziewczynce może coś grozić, jeśli tylko znaleźliby się w pobliżu. - Dobrze, Billy, powiem jej, że dzwoniłeś. Muszę kończyć. Och, zaczekaj chwilę. Samochód właśnie wjeżdża na podjazd. Zobaczę, czy zechce z tobą porozmawiać. Ładny dom, pomyślał Sterling, wchodząc za Marissą i Royem po schodach. W stylu elżbietańskim. Świerki przystrojone niebieskimi lampkami. Małe sanie ze Świętym Mikołajem i ośmioma reniferami na trawniku. Wszystko takie wymuskane. Nie ulega wątpliwości, że Roy jest pedantem. Roy przekręcił gałkę i otworzył drzwi. - Gdzie moje smyki? - zawołał radośnie. - Roy Junior, Robert, tata wrócił! Sterling uskoczył na bok, kiedy z domu wypadli dwaj identyczni chłopcy o piaskowych włosach. Mógł stąd zajrzeć