Powieść dedykuję swojej najmłodszej córce,
Patricii Mary Clark „Party”, której dowcip, energia
i wdzięk rozjaśniają nasze życie.
Wiesz, że Cię kocham.
Podziękowania
W poprzedniej książce opowiadałam o osobie, która wraz z przy-
jęciem serca dawcy przejmuje część jego osobowości.
Niniejsza powieść dotyczy cofnięcia się choroby nowotworowej,
czego świat medyczny nie umie wytłumaczyć. Wiosną brałam udział
w uroczystościach beatyfikacyjnych pewnej zakonnicy, która za życia
zebrała fundusze na siedem placówek medycznych specjalizujących
się w opiece nad osobami starszymi i niedołężnymi. Jej też przypisu-
je się wygraną walkę czteroletniego chłopca ze zdiagnozowanym no-
wotworem. Tego właśnie dotyczy jeden z wątków mojej powieści,
która, mam nadzieję, spodoba się państwu.
Do powstania tej książki przyczynili się jak zawsze moi doradcy i
przyjaciele.
Niezmiernie się cieszę z trzydziestopięcioletniej już współpracy
wydawniczej z Michaelem Kordą, którego wskazówki, pomoc i entu-
zjazm zawsze zachęcają mnie do dalszej pracy. Podobnie życzliwa
redaktor Amanda Murray służy mi niezmiennie cennymi radami.
Kieruję też podziękowania do zastępczyni dyrektora redakcji
Gypsy da Silva, redaktorów: Lisl Cade, Irene Clark, Agnes Newton i
Nadine Petry. Dziękuję Wam z całego serca.
Dalsze podziękowania składam Patricii Handal, pełniącej rolę ko-
ordynatora w organizacji The Cardinal Cooke Guild za wyjaśnienie
szczegółów procesów kanonizacyjnych, policjantowi Marco Corelle-
mu, który cierpliwie opisywał mi wszystkie urzędowe procedury,
7
i mecenasowi Greggowi A. Paradise'owi, odkrywającemu przede mną
tajemnice prawa patentowego, które jest ważnym elementem powie-
ści.
Chylę czoło przed Bernardem Vidalem, wspaniałym fotografem,
który przez dwadzieścia lat cierpliwie przylatuje do Ameryki, aby
robić mi zamieszczane na okładkach zdjęcia, oraz przed dbającym o
mój wygląd stylistą i wizażystą, Karemem Alsiną.
Jednak sukcesy nie miałyby żadnego znaczenia bez mojego wspa-
niałego męża Johna Conheeneya, naszych dzieci i wnuków. Dosko-
nale wiecie, jak bardzo Was wszystkich kocham.
Czytelnikom życzę przyjemnej lektury i niech Bóg ma Was w swo-
jej opiece.
Rozdział 1
W poniedziałkowy poranek Olivia Morrow spotkała się ze swo-
im starym znajomym, Clayem Hadleyem. Siedząc w jego gabinecie,
spokojnie wysłuchała diagnozy, która nie pozostawiała żadnych złu-
dzeń. Widząc współczucie kardiologa, odwróciła wzrok. Z dwudzie-
stego trzeciego piętra manhattańskiego wieżowca spojrzała na niebo,
po którym właśnie przelatywał helikopter, kierujący się na East
River. Był chłodny, październikowy dzień.
Oto stoję u progu śmierci, pomyślała i w tej samej chwili zdała so-
bie sprawę, że lekarz czeka na jakąś reakcję.
- A zatem zostały mi dwa tygodnie - stwierdziła. Stojący za Clay-
em stary zegar wskazywał godzinę dziewiątą dziesięć. Pierwsze mi-
nuty ostatnich czternastu dni mojego życia, dodała do siebie w my-
ślach, ciesząc się, że przyszła tutaj z samego rana.
- Jednak nie więcej niż trzy - powiedział doktor. - Jest mi bardzo
przykro, bo miałem nadzieję, że...
- To nic - przerwała mu. - Mam już osiemdziesiąt dwa lata i cho-
ciaż moje pokolenie żyje nieco dłużej niż poprzednie, to, niestety,
ostatnio zmarło wiele osób, które znałam. Prawdę mówiąc, najwięk-
szym naszym zmartwieniem jest właśnie długowieczność i perspek-
tywa domu opieki lub, co gorsza, obciążenia rodziny swoim niedołę-
stwem. Mnie doskwierać też będzie świadomość bliskiej śmierci -
zakończyła załamującym się głosem.
Clay Hadley rozumiał, dlaczego z twarzy jego długoletniej przyja-
ciółki zniknął spokój. Odgadł też jej niewypowiedziane jeszcze słowa:
9
„Clay, o tej sprawie wiemy tylko my dwoje”, i przytaknął, gdy je usły-
szał.
- Jak sądzisz, czy dalej powinniśmy utrzymywać to w tajemnicy? -
spytała Olivia. - Moja matka dopiero na łożu śmierci powiedziała
nam o wszystkim. Trzeba pamiętać, że choć Catherine zrobiła za ży-
cia wiele dobrego, to przez lata wlokły się za nią podejrzenia o mło-
dzieńczy romans.
Doktor uważniej przyjrzał się siedzącej naprzeciwko kobiecie, od-
krywając, że widoczne objawy starości, takie jak zmarszczki wokół
oczu i ust, lekkie drżenie głowy czy pochylona sylwetka nie zatarły
delikatnych rysów twarzy Olivii. Wcześniej ojciec Hadleya, obecnie
emerytowany kardiolog, leczył matkę Olivii. Dziś, będący tuż po
pięćdziesiątce Clay, mógł powiedzieć, że jest związany z rodziną Mor-
row od dziecka. Za młodu zawsze czuł respekt przed elegancką
Olivia. Później dowiedział się, że pracuje u Altmana, w jednym z naj-
lepszych domów towarowych przy Piątej Alei, a jej odzież pochodzi
głównie z nagród uzyskiwanych w konkursach radiowo-
telewizyjnych i z wyprzedaży. Olivia nigdy nie wyszła za mąż. Swoją
drogę zawodową zaczynała jako sprzedawczyni, a zakończyła na sta-
nowisku dyrektorskim członka zarządu firmy.
Clay tylko kilka razy rozmawiał z Catherine, która będąc już wtedy
w zakonie, zdołała zebrać fundusze na siedem szpitali dla chorych
dzieci. W placówkach tych prowadzono też badania nad nowymi
sposobami leczenia chorób ciała i umysłu najmłodszych.
- Czy wiesz, że wielu ludzi sądzi, iż to za sprawą zmarłej Catherine
wyzdrowiało niedawno dziecko chore na raka mózgu? - spytała star-
sza pani. - A do tego mówi się o jej procesie beatyfikacyjnym.
- Nic o tym nie wiedziałem - odrzekł zakłopotany Clay. Jako nie-
wierzący nie przywiązywał wagi do tego typu spraw.
- To oznacza, że zostanie sprawdzony cały jej życiorys i plotki o jej
ciąży i porodzie z pewnością wszystko zniweczą - oświadczyła ze zło-
ścią Olivia.
- Pamiętaj, że był powód, dla którego ani Catherine, ani twoja
matka nic nie mówiły.
- Mama jednak ujawniła sekret.
10
Chcąc się podnieść, Olivia dwoma rękoma oparła się na poręczach
fotela, w którym siedziała. Jej rozmówca natychmiast wstał i błyska-
wicznym jak na otyłego mężczyznę krokiem podszedł bliżej. Gdy z
powodu tuszy niektórzy pacjenci nazywali go „nasz doktor Misio”,
wesołym głosem odpowiadał zawsze: „Nie martwcie się o mnie i sami
zrzućcie parę kilo, bo ja tyję już na samą myśl o lodach”. Teraz Clay
pomógł Olivii wstać i ucałował ją w policzek. Czując drapanie jego
siwiejącej brody, cofnęła się odruchowo, ale zaraz sama pocałowała
doktora na pożegnanie.
- Życzę sobie, abyś nikomu nie mówił o stanie mojego zdrowia.
Sama poinformuję, kogo trzeba - powiedziała z wyczuwalną ironią
w głosie i dodała: - I nie będę zwlekać. A swoją drogą, jakie to szczę-
ście, że na tym świecie nie mam już żadnych krewnych. - Umilkła,
nagle zdając sobie sprawę z tego, że nieco mija się z prawdą.
Przecież na łożu śmierci matka wyznała, że Catherine, zanim się
zorientowała, iż jest w ciąży, wyjechała do Irlandii, gdzie została na
rok i urodziła syna. Niemowlaka adoptowała rodzina z Bostonu, wy-
brana przez przełożoną zakonu, do którego wstąpiła kuzynka. Dziec-
ku nadano imię Edward.
Olivia wiedziała o nim wszystko. Przypomniała sobie, że dopiero
w czterdziestym drugim roku życia wziął ślub z kobietą, która dziś
już nie żyje, a i sam Edward spoczął w ziemi pięć lat temu. Obecnie
zaś trzydziestojednoletnia Monica, córka Edwarda, pracuje jako le-
karz pediatra w Greenwich Village. Skoro Catherine była moją ku-
zynką, to jej wnuczka też jest ze mną spokrewniona, rozmyślała. A do
tego nie ma pojęcia o moim istnieniu.
- Monica idzie w życiu śladami swojej babki. Poświęca się, lecząc
dzieci. Czy zdajesz sobie sprawę, co oznaczałoby dla niej zyskać taką
fortunę? - spytała Claya.
- Czyżbyś wątpiła w odkupienie? Przecież jej ojciec uratował wielu
chorych. A rodzina jego brata? Prowadzą działalność filantropijną i
taka sensacja ich wykończy.
- Wiem o tym, ale to córka Edwarda jest prawowitą spadkobier-
czynią wszelkich dochodów z opłat patentowych. Jej dziadek,
Alexander Gannon, podejrzewając, że mógł mieć dziecko z Catherine,
11
zapisał posiadany majątek swoim ewentualnym potomkom, a dopie-
ro w drugiej kolejności bratu. No nic, zadzwonię później. - Olivia
pożegnała się i wyszła.
Zaraz po tym Clay Hadley sięgnął po telefon i wybrał numer, który
znała jedynie bardzo niewielka grupa ludzi. Gdy usłyszał znajomy
głos, natychmiast wyrzucił:
- Niestety miałem rację. Olivia... powie prawdę.
- Nie możemy na to pozwolić. Musisz działać. Czy naprawdę nie
można jej czegoś zaaplikować? Przy stanie zdrowia Olivii nikt nie
będzie nic podejrzewał.
- Tak się tylko mówi, ale wcale nie tak łatwo jest zabić bez śladów.
A do tego ona może przecież zostawić jakieś dokumenty. I co wtedy?
- No cóż, musimy się jakoś przed tym zabezpieczyć. Sądzę, że
jeszcze jeden trup atrakcyjnej kobiety nie wzbudzi podejrzeń na
Manhattanie. Natychmiast przystępuję do działania.
Rozdział 2
Na progu szpitala w Greenwich Village pozowali do pamiątko-
wego zdjęcia trójka dorosłych i dwuletni Carlos, który właśnie wygrał
bitwę z białaczką. Malca trzymał na rękach szczęśliwy tata, Tony
Garcia, obok stała jego małżonka Rosalie i drżąca z zimna doktor
Monica Farrell.
Lekarka doskonale pamiętała dramatyczną rozmowę z Rosalie,
która nie na żarty przestraszyła się dziwną wysypką na brzuszku
swojego sześciotygodniowego syna. Przypomniała też sobie niepokój,
jaki ją wtedy ogarnął. Późniejsze badania potwierdziły białaczkę. W
takich wypadkach choremu daje się pięćdziesięcioprocentowa szansę
na przeżycie. Monica pocieszała wówczas zapłakanych rodziców, że
rokowania są dobre, a poza tym Carlos miał silny organizm.
- Pani doktor, prosimy - zakomenderował tata, podając lekarce
synka. Następnie podszedł do przechodnia, który chwilę wcześniej
sfotografował całą grupę, podziękował i odebrał aparat.
Pani doktor spojrzała na dziecko, które najwyraźniej miało już do-
syć. Machając ręką w kierunku aparatu, pomyślała, jak byłoby fajnie,
gdyby Carlos choć na chwilę się uspokoił. W tej samej chwili małemu
udało się zerwać spinkę z jej długich, ciemnoblond włosów, które
opadły falą na ramiona.
Po wzruszającym pożegnaniu rodzice ustalili termin wizyty kon-
trolnej, wsiedli z synem do taksówki, pomachali raz jeszcze i odje-
chali. Monica ruszyła w stronę windy i właśnie poprawiała fryzurę,
gdy usłyszała:
13
- Nie, zostaw! Tak jest wspaniale - zaprotestował kolega z pracy,
Ryan Jenner. Nieco starszy od niej neurochirurg był tu nowym leka-
rzem. Mężczyzna, w fartuchu i czepku, albo już wyszedł z sali opera-
cyjnej, albo do niej właśnie szedł.
Monica parsknęła śmiechem i wcisnęła guzik windy.
- Tak? To może w takim stanie będę ci asystować?
Kabina się zatrzymała, automat otworzył drzwi.
- Nie widzę przeciwwskazań. - Usłyszała odpowiedź wsiadającego
Jennera.
Akurat, rzuciła w myślach, wpychając się do zatłoczonej windy.
Pewnie od razu dostałbyś apopleksji. Pomyślała tak, bo pomimo
młodego wieku i wesołego usposobienia Ryan słynął z perfekcjoni-
zmu i nie tolerował narażania na szwank zdrowia swoich pacjentów.
Nigdy nie pozwoliłby komukolwiek pojawić się z rozpuszczonymi
włosami przy stole operacyjnym.
Wchodząc na oddział, doktor Farrell usłyszała płacz dziecka. Od
razu poznała głos dziewiętnastomiesięcznej Sally Carter. Jako lekarz
prowadzący była wściekła na jej matkę, która ani razu nie zajrzała do
dziecka. Podchodząc do łóżeczka małej, spytała pielęgniarkę, czy i
dzisiaj droga mamuncia nie odwiedziła Sally, i zaraz pożałowała swo-
jej ciekawości.
- Nie było tu nikogo od wczoraj - poinformowała ją równie ziry-
towana sytuacją Rita Greenberg, szefowa pielęgniarek. - Ale jakąś
godzinę temu matka Sally telefonowała, że nie może się wyrwać z
pracy. Zapytała też, jak dziecko przespało noc. Jeszcze się nie spotka-
łam z czymś takim. Czy wypisze dziś pani małą ze szpitala?
- Nie wcześniej niż znajdę kogoś do opieki, skoro matka nie ma
czasu. Przecież ta mała jest astmatyczką, a teraz miała zapalenie
płuc. Zupełnie nie rozumiem, jak można było do tego dopuścić.
Obie kobiety weszły do sali, w której stało tylko jedno łóżeczko.
Personel musiał odizolować małą od innych małych pacjentów, po-
nieważ głośny płacz Sally nie pozwalał dzieciom zasnąć. Dziewczynka
stała, dzielnie trzymając się poręczy. Zapłakaną buzię otaczały krę-
cone ciemnoblond włoski.
- Jeszcze trochę i będziemy mieli następny atak astmy - rzuciła
14
lekarka i wzięła małą na ręce. W tej samej chwili płacz osłabł i po
kilku sekundach zapadła cisza.
- No proszę! - niemal wykrzyknęła pielęgniarka. - To ten pani ma-
giczny dotyk. W całym szpitalu nikt sobie nie radzi tak dobrze z
dziećmi, jak pani doktor.
- Po prostu jesteśmy kumpelami, prawda Sally? No, a teraz damy
ci trochę ciepłego mleczka i wszystko będzie dobrze.
Pielęgniarka wyszła po butelkę, a Monica uspokajała dziecko, ko-
łysząc je w ramionach. Wiedziała jednak, że powinien robić to kto
inny i zastanawiała się, czy mała ma należytą opiekę w domu. Gdy
Sally zasnęła, lekarka przewinęła ją i włożyła do łóżeczka, ułożyła na
boku i przykryła kocykiem. Zjawiła się pielęgniarka z mlekiem, lecz
zanim przystąpiła do karmienia, doktor Farrell pobrała próbkę śliny
małej z wewnętrznej strony policzka.
Obserwując wcześniej matkę Sally, zauważyła, że ta kobieta naj-
pierw kupuje kawę w automacie, a dopiero potem idzie do córki.
Często zostawiała potem pusty kubek na szafce przy łóżeczku.
Monica zaczynała podejrzewać, że Sally nie jest córką osoby podają-
cej się za jej matkę. Uznała, że przed wypisaniem dziecka musi po-
rozmawiać z panią Carter. Miała też ochotę porównać ich DNA, ale
wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić bez zgody zainteresowanej.
Ostatecznie zrezygnowała ze swojego sprytnego zamiaru i wyrzuciła
do kosza wacik, którym przed chwilą pobrała ślinę Sally.
Po codziennym dyżurze w szpitalu doktor Farrell udała się do
swojego prywatnego gabinetu przy Czternastej Wschodniej, gdzie o
wpół do siódmej wieczorem pożegnała ostatniego pacjenta, ośmio-
latka z infekcją ucha. Była już zmęczona, ale nie okazała tego żadne-
mu z dzieci.
Pracę kończyła też Nan Rhodes, pełniąca w gabinecie podwójną
funkcję: recepcjonistki i księgowej. Ta pulchna sześćdziesięciolatka o
nieskończonych zasobach cierpliwości radziła sobie z najtrudniej-
szymi sytuacjami. Teraz zapytała swoją szefową o sprawę, o której ta
wolałaby dzisiaj nie rozmawiać.
- Pani doktor, co mam odpowiedzieć kurii z New Jersey? Czy zga-
dza się pani świadczyć w procesie beatyfikacyjnym tej zakonnicy?
15
- Przecież wiesz, że nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone. Zdję-
cia z tomografii i rezonansu, które wysłałam, muszą im wystarczyć.
Mówią same za siebie.
- A jednak sądziła pani, że z tak zaawansowanym nowotworem
mózgu Michael O'Keefe nie doczeka piątych urodzin.
- To prawda.
- Zaproponowała pani jego rodzicom badania w najlepszym cen-
trum diagnozowania chorób nowotworowych, jakim jest klinika
Knowles w Cincinnati, ale wiedziała pani, że oni tylko potwierdzą
diagnozę.
- Daj spokój. Znasz moje poglądy i obie doskonale wiemy, co wte-
dy mówiłam.
- A pamięta pani, jak po złych wynikach badań w Cincinnati ojciec
Michaela omal nie zemdlał? Wtedy matka chłopca oświadczyła, że
synek nie umrze i rozpoczęła modlitwy do siostry Catherine, tej za-
konnicy, która za życia zbierała fundusze na szpitale dla dzieci.
- I ty to mówisz? Przecież prawie codziennie udaje nam się tutaj
wygrać walkę z nieuchronną śmiercią z powodu tej czy innej choro-
by. Rodzice Michaela zażądali kolejnych badań i byli skłonni się zgo-
dzić na najbardziej niebezpieczne metody. W ten sposób można je-
dynie przesunąć w czasie to, co i tak jest nieuchronne.
Widząc zmęczenie lekarki po nocnym dyżurze, podczas którego
jedno z dzieci miało atak, Nan postanowiła nie nalegać.
- Powiem jeszcze tylko, że lekarze z Knowles zgodzili się wziąć
udział w procesie. Uważam, że pani też powinna opowiedzieć tym z
kurii o rozmowie z matką dziecka, kiedy oświadczyła jej pani, że Mi-
chaelowi nie można już pomóc. Przecież właśnie wtedy ta kobieta
postanowiła modlić się do zmarłej zakonnicy.
- Nan, dzisiaj też wypisałam ze szpitala chłopca, który zwyciężył
raka.
- To co innego. Na szczęście są już skuteczne leki na białaczkę.
Niestety na raka mózgu jeszcze ich nie wymyślono.
Monica powoli wycofywała się z rozmowy. Wiedziała, że nie prze-
kona Nan.
- No dobrze, wygrałaś, ale i tak obstaję przy swoim - poddała się
wreszcie. - To gdzie mam pojechać?
16
- Diecezja Matuchen w New Jersey zaproponowała najbliższą
środę. Po jedenastej nie ma pani żadnych pacjentów.
- Niech tak się stanie. Bądź tak dobra i załatw wszystko. Wycho-
dzimy?
- Tak jest. To wspaniałe, co pani powiedziała.
- To, że wychodzimy?
- Nie, nie to. Powiedziała pani: niech tak się stanie.
- I co z tego?
- W Kościele katolickim „amen” oznacza właśnie: niech się stanie.
Nie sądzi pani, pani doktor, że to idealnie pasuje do sytuacji?
Rozdział 3
Sammy Barber nie był zadowolony ze zlecenia, jakie otrzymał.
Doskonale wiedział, że zaginięcie lekarki w Nowym Jorku natych-
miast wzbudzi zainteresowanie w mediach. Owszem, oferowano
przyzwoite pieniądze, lecz instynkt nakazywał mu zrezygnować z tej
roboty. Dotąd Sammy wpadł tylko raz i podczas rozprawy uniewin-
niono go z braku dowodów. Nigdy nie dotykał swoich ofiar, aby nie
zostawić na ich ciałach własnego DNA.
Ten czterdziestodwuletni mężczyzna miał bystre, piwne oczy i wą-
ską twarz, wyrastającą niemal wprost z klatki piersiowej. Wyglądał
jak typowy mięśniak, wykidajło w nocnym klubie. Siedział teraz przy
kawie w jednej z knajpek w Queens ze swoim potencjalnym zlece-
niodawcą. Sammy zwrócił uwagę na mężczyznę, gdy ten tylko wszedł
do środka. Dobrze ubrany, po pięćdziesiątce, miał srebrne spinki do
mankietów z inicjałami „D.L.”. Od razu zaznaczył, że się nie przed-
stawi i podał tylko numer telefonu kontaktowego.
- Prawdę mówiąc, to nie masz wyboru - zaczął nieznajomy. - O ile
wiem, zarabiasz psie grosze i muszę ci przypomnieć, że gdyby mój
kuzyn nie załatwił wtedy odpowiedniego składu ławy przysięgłych, to
nie siedziałbyś tu dzisiaj.
- I tak nic na mnie nie mieli.
- Nie bądź taki mądry. Przed końcem sprawy nigdy nie wiadomo,
jaki będzie werdykt przysięgłych. - Tamten sięgnął do kieszeni po
fotografię. - Kobieta z dzieckiem na ręku to Monica Farrell, lekarka z
Village - oznajmił. - Adres prywatnego gabinetu i domu, w którym
mieszka, masz na odwrocie.
18
Sammy, zachowując ostrożność, najpierw sięgnął po serwetkę, a
dopiero potem wziął do ręki zdjęcie.
- Niezła sztuka - ocenił, przypatrując się fotografii w świetle ob-
skurnej lampki, która stała na stoliku. Przeczytał oba adresy i oddał
zdjęcie.
- Dobra, biorę tę robotę. Zdjęcia nie potrzebuję. Jeszcze wpadnę
na jakiś patrol i będą kłopoty.
- Sprawa jest pilna - oświadczył elegant, chowając fotkę do kie-
szeni.
Mężczyźni wstali od stołu, Langdon wyjął portfel i zapłacił dwu-
dziestodolarówką. Żaden z nich nie zauważył, jak zdjęcie pani doktor
zsunęło się na podłogę.
- Dziękuję - powiedział kelner Hank Moss do wychodzących.
Sprzątając stół, zauważył coś na podłodze. Podniósł fotografię i
rzucił się do obrotowych drzwi, lecz było już za późno.
Czytając adresy, Hank pomyślał, że to nic ważnego, ale przecież
klient zostawił wyjątkowo duży napiwek. Jeden adres wskazywał na
biurowo-mieszkalne budynki przy Czternastej Wschodniej, drugi,
przy Trzydziestej Szóstej, był z pewnością adresem domowym. Czyta-
jąc nazwy ulic, chłopak przypomniał sobie mejle, które od czasu do
czasu przychodziły do jego rodziców mieszkających w Brooklynie.
Hank postanowił włożyć fotkę do koperty, opatrzyć napisem: „Dla
osoby pracującej pod tym adresem”, i wysłać na Czternastą Wschod-
nią. Sądził, że w ten sposób własność mężczyzny, który pewnie ma
tam swoje biuro, powróci do niego.
O dwudziestej pierwszej skończył pracę i poszedł do szefa.
- Czy mogę wziąć kopertę ze znaczkiem? - zapytał grzebiącego w
papierach Lou. - Jeden z klientów zostawił coś u nas.
- Nie krępuj się! A za znaczek potrącę ci z pensji - odparł szef, od-
czekał chwilę i parsknął śmiechem. Choć był mocno popędliwy, da-
rzył Hanka szczerą sympatią. Młody dobrze pracował i doskonale
radził sobie w sali. Na białej kopercie chłopak szybko naskrobał wła-
ściwy adres i przykleił znaczek.
Dziesięć minut później, po drodze do akademika, wrzucił kopertę
do skrzynki pocztowej.
Rozdział 4
Pięćdziesiąt lat temu Olivia była jedną z pierwszych lokatorek
wynajmujących mieszkanie w apartamentowcu Schwab House na
zachodnim Manhattanie. Cały kompleks budynków stał na ziemi
należącej wcześniej do zamożnego przemysłowca. Budowniczy chciał
w ten sposób uwiecznić swoje nazwisko dla potomności.
Olivia najpierw mieszkała w kawalerce, której okna wychodziły na
West End Avenue. Konsekwentnie pnąc się po szczeblach kariery w
sklepie Altmana, zarabiała coraz więcej i postanowiła rozejrzeć się za
czymś większym. Początkowo myślała o przenosinach do wschodnie-
go Manhattanu, ale gdy dowiedziała się o mieszkaniu z dwoma sy-
pialniami w tym samym budynku, lecz z widokiem na rzekę, nie
zwlekała ani chwili. Później, korzystając z przekształcenia się apar-
tamentowca w kondominium, wykupiła swoje lokum. Dopiero wtedy
poczuła, że jest u siebie. W dzieciństwie Olivia wraz z matką miesz-
kały w niewielkim domku stojącym tuż za siedzibą rodziny Ganno-
nów na Long Island. Jej matka pracowała u nich jako gospodyni.
Olivia początkowo kupowała do swojego mieszkanka używane
meble, które z czasem wymieniała na nowe. Przywiązywała dużą wa-
gę do wystroju wnętrza i miała dobry gust, toteż potrafiła zadbać o
właściwy standard wyposażenia. Kremowe ściany jej nowego miesz-
kania zdobiły teraz obrazy kupione od ostatniego właściciela terenu,
na którym postawiono apartamentowiec. W dużym pokoju leżały
dywany ze sklepu z antykami, kolory ścian w sypialni i bibliotece
harmonizowały z obiciami mebli i zasłonami. Ktokolwiek wchodził
20
tu po raz pierwszy, zawsze miał wrażenie ciepła, komfortu i spokoju,
bijącego z tych wnętrz.
Olivia była dumna ze swojego mieszkania. Jedynie myśl o wygod-
nym fotelu, lampce wina i wspaniałym widoku zachodu słońca z
okna pozwoliła jej przetrwać pełne napięcia lata pracy u Altmana.
Wszystko to przydało się zwłaszcza czterdzieści lat temu, gdy oka-
zało się, że Alexander Gannon, wspaniały lekarz i wynalazca, nie od-
powie na jej uczucie i zaproponuje poprzestanie na przyjacielskiej
znajomości. Mężczyzna jej życia myślał wówczas wyłącznie o Ca-
therine.
Po wizycie u Claya Hadleya starsza pani wróciła do domu. Już
dwa tygodnie temu rozmawiała ze swoim lekarzem o tym, że się
szybko męczy. Teraz ledwie znalazła siły, aby się przebrać w szlafrok
tego samego koloru, co jej niebieskie oczy.
Przezwyciężając zmęczenie, Olivia postanowiła odpocząć trochę
na kanapie w salonie zamiast na łóżku w sypialni. Clay przestrzegał,
że będzie czuła się coraz gorzej, aż któregoś dnia nie znajdzie sił, żeby
się podnieść.
Jeszcze powalczę, mówiła do siebie, rozkładając kolorowy koc,
który zawsze leżał na kanapie. Usiadła i sięgnęła po poduszkę, aby ją
spulchnić. Ostrożnie położyła się i przykryła kocem. Teraz mogła
wreszcie odpocząć. Zostały jej jeszcze dwa tygodnie... Czternaście
dni. Ile to będzie godzin, pomyślała i nie doliczywszy się, zasnęła.
Zbudziła się dopiero po południu. Rano wypiła jedynie herbatę i
choć nie była głodna, zdecydowała się coś zjeść. Gramoląc się spod
koca, postanowiła jeszcze raz przejrzeć papiery Catherine. Właściwie
to chciała sprawdzić, czy dalej są bezpieczne tam, gdzie je ukryła.
Wyjęła brązowawą kopertę, którą dostała od umierającej matki, i
stwierdziła, że wszystko jest w porządku: list kuzynki do matki Olivii,
list przełożonej zakonu, namiętny liścik od niego, który przekazał
matce, aby ta dała go Catherine i odpis aktu urodzenia Edwarda.
- Olivia? - usłyszała czyjś głos. Wiedząc, że nieproszony gość zaraz
znajdzie się w pokoju, jednym ruchem wrzuciła luźne papiery do
sejfu i szybko nacisnęła guzik automatycznie zamykający drzwiczki.
21
- Tutaj, Clay - odpowiedziała lodowatym tonem, wychodząc na-
przeciw lekarzowi.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał. - Przecież miałaś zadzwonić dziś
po południu.
- Nic o tym nie wiem.
- Obiecałaś.
- Jakieś siedem godzin temu powiedziałeś, że mam przed sobą
jeszcze dwa tygodnie życia. A tak przy okazji, dlaczego z dołu nie za-
dzwonili, że do mnie idziesz?
- Pomyślałem, że możesz spać, a wyszedłbym cichutko, nie prze-
szkadzając ci... No dobra, nie będę kłamał: obawiałem się, że nie bę-
dziesz chciała mnie widzieć, a ja muszę z tobą porozmawiać. Mam
dla ciebie sensację - zaczął i po chwili dodał: - Przecież sama dałaś mi
klucze, abym w razie czego mógł się dostać do mieszkania.
Złość starszej pani powoli ustępowała. Clay miał rację; gdyby za-
dzwonił z dołu, wykręciłaby się od jego wizyty. W myśli przyznała mu
rację i wtedy zauważyła wzrok mężczyzny wlepiony w kopertę, którą
wciąż trzymała w dłoniach. Z miejsca, gdzie stał, mógł bez trudu
przeczytać napisane ręką jej matki imię: CATHERINE.
Rozdział 5
Doktor Farrell mieszkała na parterze domu przy obsadzonej
drzewami Trzydziestej Szóstej Wschodniej, co sprawiało, że czuła się,
jakby żyła w dziewiętnastym wieku. Okoliczne kamienice były wów-
czas w prywatnych rękach. Jej mieszkanie znajdowało się od podwó-
rza i dlatego miała do swojej dyspozycji niewielkie patio i kawałek
zieleni. W ciepłe dni mogła więc usiąść tam jeszcze w szlafroku, by
wypić poranną kawę, a wieczorem delektowała się lampką wina na
świeżym powietrzu.
Po skończonym dyżurze i rozmowie z Nan Monica ruszyła pieszo
do domu. Już dawno uznała, że przejście tej mili dzielącej ją od
mieszkania to właściwie dobra rekreacja.
Lubiła też upichcić coś wieczorem i choć samodzielnie uczyła się
gotowania, jej talenty doceniali wszyscy znajomi. Jednak dzisiaj ani
spacer, ani makaron z sałatką nie poprawiły nastroju pani doktor.
Monica czuła, że zbliża się coś niedobrego.
Uznając, że to sprawa Sally nie dawała jej spokoju, postanowiła
jutro wypisać małą, bez względu na to, czy pani Carter jest matką
dziecka, czy nie. I wtedy przypomniała sobie, że jej własny ojciec był
adoptowany. Doktor Farrell nie pamiętała swoich dziadków, lecz tata
zawsze traktował ludzi, którzy go wychowali, jak prawdziwych rodzi-
ców. Mówiąc o nich, parafrazował słowa córki Theodore'a Roosevel-
ta, której ojciec ożenił się ponownie, gdy miała dwa latka. Alice Ro-
osevelt mówiła, że ma jedynie tę matkę, która ją wychowywała. Jed-
nak w przeciwieństwie do Alice tata chciał wiedzieć jak najwięcej o
23
ludziach, którzy oddali go do adopcji. Przez ostatnie lata życia stało
się to jego obsesją.
Choć w dniu przyjęcia do szpitala Sally mocno chorowała, była
zadbanym i dobrze odżywionym dzieckiem. Przecież Renée Carter
nie jest jedyną kobietą, która wynajmowała opiekunkę do dziecka.
Również perspektywa zeznawania w sprawie ustąpienia nowotwo-
ru u Michaela O'Keefe'a nie dawała spokoju doktor Farrell. Przecież
doskonale wiedziała, że dziecko było nieuleczalnie chore.
Wieczorem usiadła, niespiesznie popijając kawę i delektując się
świeżym ananasem, i rozglądała się wokoło, co zawsze stanowiło
przyjemne zajęcie.
Zrobiło się chłodno, więc pani doktor uruchomiła zasilany gazem
kominek. Siedząc przy niewielkim okrągłym stoliku, z twarzą zwró-
coną ku ogniowi, mogła się trochę ogrzać. Tańczące płomienie rzuca-
ły cienie na kupiony w sklepie z antykami dywan, z którego tak bar-
dzo była dumna jej matka.
Sielankę przerwał nagle telefon. Choć była zmęczona, Monica na-
tychmiast znalazła się przy aparacie. Przecież mogli ją wzywać do
szpitala. Podniosła słuchawkę i z przyzwyczajenia powiedziała swoje
nazwisko.
- I jak się ma nasza pani doktor? - usłyszała miły męski głos.
- Jak najlepiej, Scott - odrzekła bez entuzjazmu.
- Chcę cię poinformować, że rozmawialiśmy z Joy. Postanowili-
śmy się rozejść. - Jej rozmówca zmienił ton.
- Przykro mi, ale zupełnie nie wiem, po co mi o tym mówisz.
- Wiesz, wiesz. Dodam także, że jedna z najlepszych firm prawni-
czych z Wall Street chce mnie widzieć jako swojego partnera. Zdecy-
dowałem, że przyjmę tę ofertę.
- Jasne. A czy nie mógłbyś jeszcze znaleźć sobie nowych znajo-
mych spośród tych ośmiu czy dziewięciu milionów mieszkających
tutaj ludzi, zamiast mnie nagabywać? - Odłożyła słuchawkę, nie ma-
jąc ochoty na dalszą rozmowę. Aby się uspokoić, zabrała się do zmy-
wania, wcześniej jednym haustem dopijając kawę.
Rozdział 6
Nan Rhodes pojechała po pracy do knajpki Neary's Pub, przy
Pięćdziesiątej Siódmej. Tam miała się spotkać ze swoimi czterema
siostrami na comiesięczny obiad.
Dla owdowiałej sześć lat temu Nan praca była prawdziwym wy-
bawieniem. Jej syn wraz z rodziną mieszkał aż w Kalifornii. Nan
szczerze lubiła doktor Farrell i dużo opowiadała o niej swoim sio-
strom. Ponieważ sama pochodziła z licznej, bo mającej ośmioro dzie-
ci rodziny, ubolewała nad tym, że jej szefowa nie posiada ani rodzeń-
stwa, ani rodziców. I dzisiaj nie obeszło się bez tego tematu. Z kok-
tajlem w dłoni Nan mówiła:
- Patrzyłam dziś z przystanku autobusowego przy gabinecie, jak
doktor Farrell szła do domu. Ona jest taka samotna. Nie ma już ani
matki, ani ojca, z którymi mogłaby pogadać po trudnym dniu w pra-
cy.
Jakie to niesprawiedliwe, że na świadectwie urodzenia jej taty by-
ły jedynie dane nowych rodziców, Anny i Mathew Farrellów. A prze-
cież ojciec mojej pani doktor urodził się w Irlandii. Widać z tego, że
postarano się zatrzeć wszelkie ślady.
Pozostałe siostry przytaknęły, a najmłodsza, Peggy, zauważyła:
- Twoja szefowa jest zawsze taka elegancka. Jej babka musiała
pochodzić z dobrego domu. Może nawet była Amerykanką? Kiedyś,
jak młoda dziewczyna spodziewała się dziecka, rodzina wywoziła ją z
domu aż do rozwiązania. Dzięki temu sąsiedzi nic nie wiedzieli. A
dzisiaj małolaty w ciąży od razu ogłaszają to na Twitterze lub Face-
booku.
25
- Doktor Farrell łatwo zjednuje sobie ludzi, ale nie ma wątpliwo-
ści, że to nie to samo co rodzina - rzuciła Nan znad karty dań.
Siostry znów przyznały jej rację, a Peggy dodała, że jest jedynie
kwestią czasu, kiedy tak piękna kobieta kogoś sobie znajdzie. Po wy-
czerpaniu tego tematu Nan podjęła drugi:
- Pamiętacie, jak wam mówiłam o tej zakonnicy Catherine, którą
zamierzają beatyfikować, ponieważ uznano, że to za jej sprawą mały
chłopiec został uleczony z nowotworu mózgu?
Oczywiście wszystkie wiedziały, o czym mowa.
- To był pacjent doktor Farrell, prawda? - pytała najstarsza Ro-
semary.
- Owszem, nazywał się Michael O'Keefe. I chyba zebrano już wy-
starczająco dużo materiału, aby przeprowadzić cały proces. A dzisiaj
udało mi się przekonać szefową do zeznania, że mały był śmiertelnie
zagrożony, kiedy wykryto u niego raka mózgu.
- A dlaczego się zgodziła?
- Ponieważ jest lekarzem i wciąż szuka medycznych przyczyn wy-
zdrowienia dziecka.
Do stolika podeszła kelnerka Liz, pracująca tutaj od trzydziestu
lat, i z uśmiechem na twarzy przyjęła zamówienie.
***
Wstawanie o siódmej rano nie sprawiało kłopotu Nan Rhodes.
Nawet to lubiła, bo zazwyczaj spała krótko. Do tego mieszkała w
kompleksie biurowo-mieszkalnym, w którym znajdował się gabinet
doktor Farrell. Przychodząc wcześniej do pracy, mogła zająć się ko-
respondencją i poświęcić więcej czasu na wypełnianie sterty formu-
larzy ubezpieczeniowych.
Zjawiająca się o ósmej czterdzieści pięć pielęgniarka Alma Do-
naldson miała już wszystko przygotowane. Ta trzydziestoletnia Mu-
rzynka o bystrym spojrzeniu i miłym usposobieniu pracowała tu od
początku. A doktor Farrell otworzyła prywatną praktykę cztery lata
temu.
26
MARY HIGGINS CLARK Dziedziczka Przełożyła Barbara Szyszko Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału THE SHADOW OF YOUR SMILE Copyright © 2010 by Mary Higgins Clark All rights reserved Projekt okładki Maciej Trzebiecki Ilustracja na okładce © Colin Anderson/Blend Images/Corbis/FotoChannels Zdjęcie autorki na okładce © by Bernard Vidal Redakcja Ewa Witan Korekta Jolanta Tyczyńska Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-7648-458-7 Warszawa 2010 Wydawca Prószyński Media Sp, z o.o. 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
Powieść dedykuję swojej najmłodszej córce, Patricii Mary Clark „Party”, której dowcip, energia i wdzięk rozjaśniają nasze życie. Wiesz, że Cię kocham.
Podziękowania W poprzedniej książce opowiadałam o osobie, która wraz z przy- jęciem serca dawcy przejmuje część jego osobowości. Niniejsza powieść dotyczy cofnięcia się choroby nowotworowej, czego świat medyczny nie umie wytłumaczyć. Wiosną brałam udział w uroczystościach beatyfikacyjnych pewnej zakonnicy, która za życia zebrała fundusze na siedem placówek medycznych specjalizujących się w opiece nad osobami starszymi i niedołężnymi. Jej też przypisu- je się wygraną walkę czteroletniego chłopca ze zdiagnozowanym no- wotworem. Tego właśnie dotyczy jeden z wątków mojej powieści, która, mam nadzieję, spodoba się państwu. Do powstania tej książki przyczynili się jak zawsze moi doradcy i przyjaciele. Niezmiernie się cieszę z trzydziestopięcioletniej już współpracy wydawniczej z Michaelem Kordą, którego wskazówki, pomoc i entu- zjazm zawsze zachęcają mnie do dalszej pracy. Podobnie życzliwa redaktor Amanda Murray służy mi niezmiennie cennymi radami. Kieruję też podziękowania do zastępczyni dyrektora redakcji Gypsy da Silva, redaktorów: Lisl Cade, Irene Clark, Agnes Newton i Nadine Petry. Dziękuję Wam z całego serca. Dalsze podziękowania składam Patricii Handal, pełniącej rolę ko- ordynatora w organizacji The Cardinal Cooke Guild za wyjaśnienie szczegółów procesów kanonizacyjnych, policjantowi Marco Corelle- mu, który cierpliwie opisywał mi wszystkie urzędowe procedury, 7
i mecenasowi Greggowi A. Paradise'owi, odkrywającemu przede mną tajemnice prawa patentowego, które jest ważnym elementem powie- ści. Chylę czoło przed Bernardem Vidalem, wspaniałym fotografem, który przez dwadzieścia lat cierpliwie przylatuje do Ameryki, aby robić mi zamieszczane na okładkach zdjęcia, oraz przed dbającym o mój wygląd stylistą i wizażystą, Karemem Alsiną. Jednak sukcesy nie miałyby żadnego znaczenia bez mojego wspa- niałego męża Johna Conheeneya, naszych dzieci i wnuków. Dosko- nale wiecie, jak bardzo Was wszystkich kocham. Czytelnikom życzę przyjemnej lektury i niech Bóg ma Was w swo- jej opiece.
Rozdział 1 W poniedziałkowy poranek Olivia Morrow spotkała się ze swo- im starym znajomym, Clayem Hadleyem. Siedząc w jego gabinecie, spokojnie wysłuchała diagnozy, która nie pozostawiała żadnych złu- dzeń. Widząc współczucie kardiologa, odwróciła wzrok. Z dwudzie- stego trzeciego piętra manhattańskiego wieżowca spojrzała na niebo, po którym właśnie przelatywał helikopter, kierujący się na East River. Był chłodny, październikowy dzień. Oto stoję u progu śmierci, pomyślała i w tej samej chwili zdała so- bie sprawę, że lekarz czeka na jakąś reakcję. - A zatem zostały mi dwa tygodnie - stwierdziła. Stojący za Clay- em stary zegar wskazywał godzinę dziewiątą dziesięć. Pierwsze mi- nuty ostatnich czternastu dni mojego życia, dodała do siebie w my- ślach, ciesząc się, że przyszła tutaj z samego rana. - Jednak nie więcej niż trzy - powiedział doktor. - Jest mi bardzo przykro, bo miałem nadzieję, że... - To nic - przerwała mu. - Mam już osiemdziesiąt dwa lata i cho- ciaż moje pokolenie żyje nieco dłużej niż poprzednie, to, niestety, ostatnio zmarło wiele osób, które znałam. Prawdę mówiąc, najwięk- szym naszym zmartwieniem jest właśnie długowieczność i perspek- tywa domu opieki lub, co gorsza, obciążenia rodziny swoim niedołę- stwem. Mnie doskwierać też będzie świadomość bliskiej śmierci - zakończyła załamującym się głosem. Clay Hadley rozumiał, dlaczego z twarzy jego długoletniej przyja- ciółki zniknął spokój. Odgadł też jej niewypowiedziane jeszcze słowa: 9
„Clay, o tej sprawie wiemy tylko my dwoje”, i przytaknął, gdy je usły- szał. - Jak sądzisz, czy dalej powinniśmy utrzymywać to w tajemnicy? - spytała Olivia. - Moja matka dopiero na łożu śmierci powiedziała nam o wszystkim. Trzeba pamiętać, że choć Catherine zrobiła za ży- cia wiele dobrego, to przez lata wlokły się za nią podejrzenia o mło- dzieńczy romans. Doktor uważniej przyjrzał się siedzącej naprzeciwko kobiecie, od- krywając, że widoczne objawy starości, takie jak zmarszczki wokół oczu i ust, lekkie drżenie głowy czy pochylona sylwetka nie zatarły delikatnych rysów twarzy Olivii. Wcześniej ojciec Hadleya, obecnie emerytowany kardiolog, leczył matkę Olivii. Dziś, będący tuż po pięćdziesiątce Clay, mógł powiedzieć, że jest związany z rodziną Mor- row od dziecka. Za młodu zawsze czuł respekt przed elegancką Olivia. Później dowiedział się, że pracuje u Altmana, w jednym z naj- lepszych domów towarowych przy Piątej Alei, a jej odzież pochodzi głównie z nagród uzyskiwanych w konkursach radiowo- telewizyjnych i z wyprzedaży. Olivia nigdy nie wyszła za mąż. Swoją drogę zawodową zaczynała jako sprzedawczyni, a zakończyła na sta- nowisku dyrektorskim członka zarządu firmy. Clay tylko kilka razy rozmawiał z Catherine, która będąc już wtedy w zakonie, zdołała zebrać fundusze na siedem szpitali dla chorych dzieci. W placówkach tych prowadzono też badania nad nowymi sposobami leczenia chorób ciała i umysłu najmłodszych. - Czy wiesz, że wielu ludzi sądzi, iż to za sprawą zmarłej Catherine wyzdrowiało niedawno dziecko chore na raka mózgu? - spytała star- sza pani. - A do tego mówi się o jej procesie beatyfikacyjnym. - Nic o tym nie wiedziałem - odrzekł zakłopotany Clay. Jako nie- wierzący nie przywiązywał wagi do tego typu spraw. - To oznacza, że zostanie sprawdzony cały jej życiorys i plotki o jej ciąży i porodzie z pewnością wszystko zniweczą - oświadczyła ze zło- ścią Olivia. - Pamiętaj, że był powód, dla którego ani Catherine, ani twoja matka nic nie mówiły. - Mama jednak ujawniła sekret. 10
Chcąc się podnieść, Olivia dwoma rękoma oparła się na poręczach fotela, w którym siedziała. Jej rozmówca natychmiast wstał i błyska- wicznym jak na otyłego mężczyznę krokiem podszedł bliżej. Gdy z powodu tuszy niektórzy pacjenci nazywali go „nasz doktor Misio”, wesołym głosem odpowiadał zawsze: „Nie martwcie się o mnie i sami zrzućcie parę kilo, bo ja tyję już na samą myśl o lodach”. Teraz Clay pomógł Olivii wstać i ucałował ją w policzek. Czując drapanie jego siwiejącej brody, cofnęła się odruchowo, ale zaraz sama pocałowała doktora na pożegnanie. - Życzę sobie, abyś nikomu nie mówił o stanie mojego zdrowia. Sama poinformuję, kogo trzeba - powiedziała z wyczuwalną ironią w głosie i dodała: - I nie będę zwlekać. A swoją drogą, jakie to szczę- ście, że na tym świecie nie mam już żadnych krewnych. - Umilkła, nagle zdając sobie sprawę z tego, że nieco mija się z prawdą. Przecież na łożu śmierci matka wyznała, że Catherine, zanim się zorientowała, iż jest w ciąży, wyjechała do Irlandii, gdzie została na rok i urodziła syna. Niemowlaka adoptowała rodzina z Bostonu, wy- brana przez przełożoną zakonu, do którego wstąpiła kuzynka. Dziec- ku nadano imię Edward. Olivia wiedziała o nim wszystko. Przypomniała sobie, że dopiero w czterdziestym drugim roku życia wziął ślub z kobietą, która dziś już nie żyje, a i sam Edward spoczął w ziemi pięć lat temu. Obecnie zaś trzydziestojednoletnia Monica, córka Edwarda, pracuje jako le- karz pediatra w Greenwich Village. Skoro Catherine była moją ku- zynką, to jej wnuczka też jest ze mną spokrewniona, rozmyślała. A do tego nie ma pojęcia o moim istnieniu. - Monica idzie w życiu śladami swojej babki. Poświęca się, lecząc dzieci. Czy zdajesz sobie sprawę, co oznaczałoby dla niej zyskać taką fortunę? - spytała Claya. - Czyżbyś wątpiła w odkupienie? Przecież jej ojciec uratował wielu chorych. A rodzina jego brata? Prowadzą działalność filantropijną i taka sensacja ich wykończy. - Wiem o tym, ale to córka Edwarda jest prawowitą spadkobier- czynią wszelkich dochodów z opłat patentowych. Jej dziadek, Alexander Gannon, podejrzewając, że mógł mieć dziecko z Catherine, 11
zapisał posiadany majątek swoim ewentualnym potomkom, a dopie- ro w drugiej kolejności bratu. No nic, zadzwonię później. - Olivia pożegnała się i wyszła. Zaraz po tym Clay Hadley sięgnął po telefon i wybrał numer, który znała jedynie bardzo niewielka grupa ludzi. Gdy usłyszał znajomy głos, natychmiast wyrzucił: - Niestety miałem rację. Olivia... powie prawdę. - Nie możemy na to pozwolić. Musisz działać. Czy naprawdę nie można jej czegoś zaaplikować? Przy stanie zdrowia Olivii nikt nie będzie nic podejrzewał. - Tak się tylko mówi, ale wcale nie tak łatwo jest zabić bez śladów. A do tego ona może przecież zostawić jakieś dokumenty. I co wtedy? - No cóż, musimy się jakoś przed tym zabezpieczyć. Sądzę, że jeszcze jeden trup atrakcyjnej kobiety nie wzbudzi podejrzeń na Manhattanie. Natychmiast przystępuję do działania.
Rozdział 2 Na progu szpitala w Greenwich Village pozowali do pamiątko- wego zdjęcia trójka dorosłych i dwuletni Carlos, który właśnie wygrał bitwę z białaczką. Malca trzymał na rękach szczęśliwy tata, Tony Garcia, obok stała jego małżonka Rosalie i drżąca z zimna doktor Monica Farrell. Lekarka doskonale pamiętała dramatyczną rozmowę z Rosalie, która nie na żarty przestraszyła się dziwną wysypką na brzuszku swojego sześciotygodniowego syna. Przypomniała też sobie niepokój, jaki ją wtedy ogarnął. Późniejsze badania potwierdziły białaczkę. W takich wypadkach choremu daje się pięćdziesięcioprocentowa szansę na przeżycie. Monica pocieszała wówczas zapłakanych rodziców, że rokowania są dobre, a poza tym Carlos miał silny organizm. - Pani doktor, prosimy - zakomenderował tata, podając lekarce synka. Następnie podszedł do przechodnia, który chwilę wcześniej sfotografował całą grupę, podziękował i odebrał aparat. Pani doktor spojrzała na dziecko, które najwyraźniej miało już do- syć. Machając ręką w kierunku aparatu, pomyślała, jak byłoby fajnie, gdyby Carlos choć na chwilę się uspokoił. W tej samej chwili małemu udało się zerwać spinkę z jej długich, ciemnoblond włosów, które opadły falą na ramiona. Po wzruszającym pożegnaniu rodzice ustalili termin wizyty kon- trolnej, wsiedli z synem do taksówki, pomachali raz jeszcze i odje- chali. Monica ruszyła w stronę windy i właśnie poprawiała fryzurę, gdy usłyszała: 13
- Nie, zostaw! Tak jest wspaniale - zaprotestował kolega z pracy, Ryan Jenner. Nieco starszy od niej neurochirurg był tu nowym leka- rzem. Mężczyzna, w fartuchu i czepku, albo już wyszedł z sali opera- cyjnej, albo do niej właśnie szedł. Monica parsknęła śmiechem i wcisnęła guzik windy. - Tak? To może w takim stanie będę ci asystować? Kabina się zatrzymała, automat otworzył drzwi. - Nie widzę przeciwwskazań. - Usłyszała odpowiedź wsiadającego Jennera. Akurat, rzuciła w myślach, wpychając się do zatłoczonej windy. Pewnie od razu dostałbyś apopleksji. Pomyślała tak, bo pomimo młodego wieku i wesołego usposobienia Ryan słynął z perfekcjoni- zmu i nie tolerował narażania na szwank zdrowia swoich pacjentów. Nigdy nie pozwoliłby komukolwiek pojawić się z rozpuszczonymi włosami przy stole operacyjnym. Wchodząc na oddział, doktor Farrell usłyszała płacz dziecka. Od razu poznała głos dziewiętnastomiesięcznej Sally Carter. Jako lekarz prowadzący była wściekła na jej matkę, która ani razu nie zajrzała do dziecka. Podchodząc do łóżeczka małej, spytała pielęgniarkę, czy i dzisiaj droga mamuncia nie odwiedziła Sally, i zaraz pożałowała swo- jej ciekawości. - Nie było tu nikogo od wczoraj - poinformowała ją równie ziry- towana sytuacją Rita Greenberg, szefowa pielęgniarek. - Ale jakąś godzinę temu matka Sally telefonowała, że nie może się wyrwać z pracy. Zapytała też, jak dziecko przespało noc. Jeszcze się nie spotka- łam z czymś takim. Czy wypisze dziś pani małą ze szpitala? - Nie wcześniej niż znajdę kogoś do opieki, skoro matka nie ma czasu. Przecież ta mała jest astmatyczką, a teraz miała zapalenie płuc. Zupełnie nie rozumiem, jak można było do tego dopuścić. Obie kobiety weszły do sali, w której stało tylko jedno łóżeczko. Personel musiał odizolować małą od innych małych pacjentów, po- nieważ głośny płacz Sally nie pozwalał dzieciom zasnąć. Dziewczynka stała, dzielnie trzymając się poręczy. Zapłakaną buzię otaczały krę- cone ciemnoblond włoski. - Jeszcze trochę i będziemy mieli następny atak astmy - rzuciła 14
lekarka i wzięła małą na ręce. W tej samej chwili płacz osłabł i po kilku sekundach zapadła cisza. - No proszę! - niemal wykrzyknęła pielęgniarka. - To ten pani ma- giczny dotyk. W całym szpitalu nikt sobie nie radzi tak dobrze z dziećmi, jak pani doktor. - Po prostu jesteśmy kumpelami, prawda Sally? No, a teraz damy ci trochę ciepłego mleczka i wszystko będzie dobrze. Pielęgniarka wyszła po butelkę, a Monica uspokajała dziecko, ko- łysząc je w ramionach. Wiedziała jednak, że powinien robić to kto inny i zastanawiała się, czy mała ma należytą opiekę w domu. Gdy Sally zasnęła, lekarka przewinęła ją i włożyła do łóżeczka, ułożyła na boku i przykryła kocykiem. Zjawiła się pielęgniarka z mlekiem, lecz zanim przystąpiła do karmienia, doktor Farrell pobrała próbkę śliny małej z wewnętrznej strony policzka. Obserwując wcześniej matkę Sally, zauważyła, że ta kobieta naj- pierw kupuje kawę w automacie, a dopiero potem idzie do córki. Często zostawiała potem pusty kubek na szafce przy łóżeczku. Monica zaczynała podejrzewać, że Sally nie jest córką osoby podają- cej się za jej matkę. Uznała, że przed wypisaniem dziecka musi po- rozmawiać z panią Carter. Miała też ochotę porównać ich DNA, ale wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić bez zgody zainteresowanej. Ostatecznie zrezygnowała ze swojego sprytnego zamiaru i wyrzuciła do kosza wacik, którym przed chwilą pobrała ślinę Sally. Po codziennym dyżurze w szpitalu doktor Farrell udała się do swojego prywatnego gabinetu przy Czternastej Wschodniej, gdzie o wpół do siódmej wieczorem pożegnała ostatniego pacjenta, ośmio- latka z infekcją ucha. Była już zmęczona, ale nie okazała tego żadne- mu z dzieci. Pracę kończyła też Nan Rhodes, pełniąca w gabinecie podwójną funkcję: recepcjonistki i księgowej. Ta pulchna sześćdziesięciolatka o nieskończonych zasobach cierpliwości radziła sobie z najtrudniej- szymi sytuacjami. Teraz zapytała swoją szefową o sprawę, o której ta wolałaby dzisiaj nie rozmawiać. - Pani doktor, co mam odpowiedzieć kurii z New Jersey? Czy zga- dza się pani świadczyć w procesie beatyfikacyjnym tej zakonnicy? 15
- Przecież wiesz, że nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone. Zdję- cia z tomografii i rezonansu, które wysłałam, muszą im wystarczyć. Mówią same za siebie. - A jednak sądziła pani, że z tak zaawansowanym nowotworem mózgu Michael O'Keefe nie doczeka piątych urodzin. - To prawda. - Zaproponowała pani jego rodzicom badania w najlepszym cen- trum diagnozowania chorób nowotworowych, jakim jest klinika Knowles w Cincinnati, ale wiedziała pani, że oni tylko potwierdzą diagnozę. - Daj spokój. Znasz moje poglądy i obie doskonale wiemy, co wte- dy mówiłam. - A pamięta pani, jak po złych wynikach badań w Cincinnati ojciec Michaela omal nie zemdlał? Wtedy matka chłopca oświadczyła, że synek nie umrze i rozpoczęła modlitwy do siostry Catherine, tej za- konnicy, która za życia zbierała fundusze na szpitale dla dzieci. - I ty to mówisz? Przecież prawie codziennie udaje nam się tutaj wygrać walkę z nieuchronną śmiercią z powodu tej czy innej choro- by. Rodzice Michaela zażądali kolejnych badań i byli skłonni się zgo- dzić na najbardziej niebezpieczne metody. W ten sposób można je- dynie przesunąć w czasie to, co i tak jest nieuchronne. Widząc zmęczenie lekarki po nocnym dyżurze, podczas którego jedno z dzieci miało atak, Nan postanowiła nie nalegać. - Powiem jeszcze tylko, że lekarze z Knowles zgodzili się wziąć udział w procesie. Uważam, że pani też powinna opowiedzieć tym z kurii o rozmowie z matką dziecka, kiedy oświadczyła jej pani, że Mi- chaelowi nie można już pomóc. Przecież właśnie wtedy ta kobieta postanowiła modlić się do zmarłej zakonnicy. - Nan, dzisiaj też wypisałam ze szpitala chłopca, który zwyciężył raka. - To co innego. Na szczęście są już skuteczne leki na białaczkę. Niestety na raka mózgu jeszcze ich nie wymyślono. Monica powoli wycofywała się z rozmowy. Wiedziała, że nie prze- kona Nan. - No dobrze, wygrałaś, ale i tak obstaję przy swoim - poddała się wreszcie. - To gdzie mam pojechać? 16
- Diecezja Matuchen w New Jersey zaproponowała najbliższą środę. Po jedenastej nie ma pani żadnych pacjentów. - Niech tak się stanie. Bądź tak dobra i załatw wszystko. Wycho- dzimy? - Tak jest. To wspaniałe, co pani powiedziała. - To, że wychodzimy? - Nie, nie to. Powiedziała pani: niech tak się stanie. - I co z tego? - W Kościele katolickim „amen” oznacza właśnie: niech się stanie. Nie sądzi pani, pani doktor, że to idealnie pasuje do sytuacji?
Rozdział 3 Sammy Barber nie był zadowolony ze zlecenia, jakie otrzymał. Doskonale wiedział, że zaginięcie lekarki w Nowym Jorku natych- miast wzbudzi zainteresowanie w mediach. Owszem, oferowano przyzwoite pieniądze, lecz instynkt nakazywał mu zrezygnować z tej roboty. Dotąd Sammy wpadł tylko raz i podczas rozprawy uniewin- niono go z braku dowodów. Nigdy nie dotykał swoich ofiar, aby nie zostawić na ich ciałach własnego DNA. Ten czterdziestodwuletni mężczyzna miał bystre, piwne oczy i wą- ską twarz, wyrastającą niemal wprost z klatki piersiowej. Wyglądał jak typowy mięśniak, wykidajło w nocnym klubie. Siedział teraz przy kawie w jednej z knajpek w Queens ze swoim potencjalnym zlece- niodawcą. Sammy zwrócił uwagę na mężczyznę, gdy ten tylko wszedł do środka. Dobrze ubrany, po pięćdziesiątce, miał srebrne spinki do mankietów z inicjałami „D.L.”. Od razu zaznaczył, że się nie przed- stawi i podał tylko numer telefonu kontaktowego. - Prawdę mówiąc, to nie masz wyboru - zaczął nieznajomy. - O ile wiem, zarabiasz psie grosze i muszę ci przypomnieć, że gdyby mój kuzyn nie załatwił wtedy odpowiedniego składu ławy przysięgłych, to nie siedziałbyś tu dzisiaj. - I tak nic na mnie nie mieli. - Nie bądź taki mądry. Przed końcem sprawy nigdy nie wiadomo, jaki będzie werdykt przysięgłych. - Tamten sięgnął do kieszeni po fotografię. - Kobieta z dzieckiem na ręku to Monica Farrell, lekarka z Village - oznajmił. - Adres prywatnego gabinetu i domu, w którym mieszka, masz na odwrocie. 18
Sammy, zachowując ostrożność, najpierw sięgnął po serwetkę, a dopiero potem wziął do ręki zdjęcie. - Niezła sztuka - ocenił, przypatrując się fotografii w świetle ob- skurnej lampki, która stała na stoliku. Przeczytał oba adresy i oddał zdjęcie. - Dobra, biorę tę robotę. Zdjęcia nie potrzebuję. Jeszcze wpadnę na jakiś patrol i będą kłopoty. - Sprawa jest pilna - oświadczył elegant, chowając fotkę do kie- szeni. Mężczyźni wstali od stołu, Langdon wyjął portfel i zapłacił dwu- dziestodolarówką. Żaden z nich nie zauważył, jak zdjęcie pani doktor zsunęło się na podłogę. - Dziękuję - powiedział kelner Hank Moss do wychodzących. Sprzątając stół, zauważył coś na podłodze. Podniósł fotografię i rzucił się do obrotowych drzwi, lecz było już za późno. Czytając adresy, Hank pomyślał, że to nic ważnego, ale przecież klient zostawił wyjątkowo duży napiwek. Jeden adres wskazywał na biurowo-mieszkalne budynki przy Czternastej Wschodniej, drugi, przy Trzydziestej Szóstej, był z pewnością adresem domowym. Czyta- jąc nazwy ulic, chłopak przypomniał sobie mejle, które od czasu do czasu przychodziły do jego rodziców mieszkających w Brooklynie. Hank postanowił włożyć fotkę do koperty, opatrzyć napisem: „Dla osoby pracującej pod tym adresem”, i wysłać na Czternastą Wschod- nią. Sądził, że w ten sposób własność mężczyzny, który pewnie ma tam swoje biuro, powróci do niego. O dwudziestej pierwszej skończył pracę i poszedł do szefa. - Czy mogę wziąć kopertę ze znaczkiem? - zapytał grzebiącego w papierach Lou. - Jeden z klientów zostawił coś u nas. - Nie krępuj się! A za znaczek potrącę ci z pensji - odparł szef, od- czekał chwilę i parsknął śmiechem. Choć był mocno popędliwy, da- rzył Hanka szczerą sympatią. Młody dobrze pracował i doskonale radził sobie w sali. Na białej kopercie chłopak szybko naskrobał wła- ściwy adres i przykleił znaczek. Dziesięć minut później, po drodze do akademika, wrzucił kopertę do skrzynki pocztowej.
Rozdział 4 Pięćdziesiąt lat temu Olivia była jedną z pierwszych lokatorek wynajmujących mieszkanie w apartamentowcu Schwab House na zachodnim Manhattanie. Cały kompleks budynków stał na ziemi należącej wcześniej do zamożnego przemysłowca. Budowniczy chciał w ten sposób uwiecznić swoje nazwisko dla potomności. Olivia najpierw mieszkała w kawalerce, której okna wychodziły na West End Avenue. Konsekwentnie pnąc się po szczeblach kariery w sklepie Altmana, zarabiała coraz więcej i postanowiła rozejrzeć się za czymś większym. Początkowo myślała o przenosinach do wschodnie- go Manhattanu, ale gdy dowiedziała się o mieszkaniu z dwoma sy- pialniami w tym samym budynku, lecz z widokiem na rzekę, nie zwlekała ani chwili. Później, korzystając z przekształcenia się apar- tamentowca w kondominium, wykupiła swoje lokum. Dopiero wtedy poczuła, że jest u siebie. W dzieciństwie Olivia wraz z matką miesz- kały w niewielkim domku stojącym tuż za siedzibą rodziny Ganno- nów na Long Island. Jej matka pracowała u nich jako gospodyni. Olivia początkowo kupowała do swojego mieszkanka używane meble, które z czasem wymieniała na nowe. Przywiązywała dużą wa- gę do wystroju wnętrza i miała dobry gust, toteż potrafiła zadbać o właściwy standard wyposażenia. Kremowe ściany jej nowego miesz- kania zdobiły teraz obrazy kupione od ostatniego właściciela terenu, na którym postawiono apartamentowiec. W dużym pokoju leżały dywany ze sklepu z antykami, kolory ścian w sypialni i bibliotece harmonizowały z obiciami mebli i zasłonami. Ktokolwiek wchodził 20
tu po raz pierwszy, zawsze miał wrażenie ciepła, komfortu i spokoju, bijącego z tych wnętrz. Olivia była dumna ze swojego mieszkania. Jedynie myśl o wygod- nym fotelu, lampce wina i wspaniałym widoku zachodu słońca z okna pozwoliła jej przetrwać pełne napięcia lata pracy u Altmana. Wszystko to przydało się zwłaszcza czterdzieści lat temu, gdy oka- zało się, że Alexander Gannon, wspaniały lekarz i wynalazca, nie od- powie na jej uczucie i zaproponuje poprzestanie na przyjacielskiej znajomości. Mężczyzna jej życia myślał wówczas wyłącznie o Ca- therine. Po wizycie u Claya Hadleya starsza pani wróciła do domu. Już dwa tygodnie temu rozmawiała ze swoim lekarzem o tym, że się szybko męczy. Teraz ledwie znalazła siły, aby się przebrać w szlafrok tego samego koloru, co jej niebieskie oczy. Przezwyciężając zmęczenie, Olivia postanowiła odpocząć trochę na kanapie w salonie zamiast na łóżku w sypialni. Clay przestrzegał, że będzie czuła się coraz gorzej, aż któregoś dnia nie znajdzie sił, żeby się podnieść. Jeszcze powalczę, mówiła do siebie, rozkładając kolorowy koc, który zawsze leżał na kanapie. Usiadła i sięgnęła po poduszkę, aby ją spulchnić. Ostrożnie położyła się i przykryła kocem. Teraz mogła wreszcie odpocząć. Zostały jej jeszcze dwa tygodnie... Czternaście dni. Ile to będzie godzin, pomyślała i nie doliczywszy się, zasnęła. Zbudziła się dopiero po południu. Rano wypiła jedynie herbatę i choć nie była głodna, zdecydowała się coś zjeść. Gramoląc się spod koca, postanowiła jeszcze raz przejrzeć papiery Catherine. Właściwie to chciała sprawdzić, czy dalej są bezpieczne tam, gdzie je ukryła. Wyjęła brązowawą kopertę, którą dostała od umierającej matki, i stwierdziła, że wszystko jest w porządku: list kuzynki do matki Olivii, list przełożonej zakonu, namiętny liścik od niego, który przekazał matce, aby ta dała go Catherine i odpis aktu urodzenia Edwarda. - Olivia? - usłyszała czyjś głos. Wiedząc, że nieproszony gość zaraz znajdzie się w pokoju, jednym ruchem wrzuciła luźne papiery do sejfu i szybko nacisnęła guzik automatycznie zamykający drzwiczki. 21
- Tutaj, Clay - odpowiedziała lodowatym tonem, wychodząc na- przeciw lekarzowi. - Co się z tobą dzieje? - zapytał. - Przecież miałaś zadzwonić dziś po południu. - Nic o tym nie wiem. - Obiecałaś. - Jakieś siedem godzin temu powiedziałeś, że mam przed sobą jeszcze dwa tygodnie życia. A tak przy okazji, dlaczego z dołu nie za- dzwonili, że do mnie idziesz? - Pomyślałem, że możesz spać, a wyszedłbym cichutko, nie prze- szkadzając ci... No dobra, nie będę kłamał: obawiałem się, że nie bę- dziesz chciała mnie widzieć, a ja muszę z tobą porozmawiać. Mam dla ciebie sensację - zaczął i po chwili dodał: - Przecież sama dałaś mi klucze, abym w razie czego mógł się dostać do mieszkania. Złość starszej pani powoli ustępowała. Clay miał rację; gdyby za- dzwonił z dołu, wykręciłaby się od jego wizyty. W myśli przyznała mu rację i wtedy zauważyła wzrok mężczyzny wlepiony w kopertę, którą wciąż trzymała w dłoniach. Z miejsca, gdzie stał, mógł bez trudu przeczytać napisane ręką jej matki imię: CATHERINE.
Rozdział 5 Doktor Farrell mieszkała na parterze domu przy obsadzonej drzewami Trzydziestej Szóstej Wschodniej, co sprawiało, że czuła się, jakby żyła w dziewiętnastym wieku. Okoliczne kamienice były wów- czas w prywatnych rękach. Jej mieszkanie znajdowało się od podwó- rza i dlatego miała do swojej dyspozycji niewielkie patio i kawałek zieleni. W ciepłe dni mogła więc usiąść tam jeszcze w szlafroku, by wypić poranną kawę, a wieczorem delektowała się lampką wina na świeżym powietrzu. Po skończonym dyżurze i rozmowie z Nan Monica ruszyła pieszo do domu. Już dawno uznała, że przejście tej mili dzielącej ją od mieszkania to właściwie dobra rekreacja. Lubiła też upichcić coś wieczorem i choć samodzielnie uczyła się gotowania, jej talenty doceniali wszyscy znajomi. Jednak dzisiaj ani spacer, ani makaron z sałatką nie poprawiły nastroju pani doktor. Monica czuła, że zbliża się coś niedobrego. Uznając, że to sprawa Sally nie dawała jej spokoju, postanowiła jutro wypisać małą, bez względu na to, czy pani Carter jest matką dziecka, czy nie. I wtedy przypomniała sobie, że jej własny ojciec był adoptowany. Doktor Farrell nie pamiętała swoich dziadków, lecz tata zawsze traktował ludzi, którzy go wychowali, jak prawdziwych rodzi- ców. Mówiąc o nich, parafrazował słowa córki Theodore'a Roosevel- ta, której ojciec ożenił się ponownie, gdy miała dwa latka. Alice Ro- osevelt mówiła, że ma jedynie tę matkę, która ją wychowywała. Jed- nak w przeciwieństwie do Alice tata chciał wiedzieć jak najwięcej o 23
ludziach, którzy oddali go do adopcji. Przez ostatnie lata życia stało się to jego obsesją. Choć w dniu przyjęcia do szpitala Sally mocno chorowała, była zadbanym i dobrze odżywionym dzieckiem. Przecież Renée Carter nie jest jedyną kobietą, która wynajmowała opiekunkę do dziecka. Również perspektywa zeznawania w sprawie ustąpienia nowotwo- ru u Michaela O'Keefe'a nie dawała spokoju doktor Farrell. Przecież doskonale wiedziała, że dziecko było nieuleczalnie chore. Wieczorem usiadła, niespiesznie popijając kawę i delektując się świeżym ananasem, i rozglądała się wokoło, co zawsze stanowiło przyjemne zajęcie. Zrobiło się chłodno, więc pani doktor uruchomiła zasilany gazem kominek. Siedząc przy niewielkim okrągłym stoliku, z twarzą zwró- coną ku ogniowi, mogła się trochę ogrzać. Tańczące płomienie rzuca- ły cienie na kupiony w sklepie z antykami dywan, z którego tak bar- dzo była dumna jej matka. Sielankę przerwał nagle telefon. Choć była zmęczona, Monica na- tychmiast znalazła się przy aparacie. Przecież mogli ją wzywać do szpitala. Podniosła słuchawkę i z przyzwyczajenia powiedziała swoje nazwisko. - I jak się ma nasza pani doktor? - usłyszała miły męski głos. - Jak najlepiej, Scott - odrzekła bez entuzjazmu. - Chcę cię poinformować, że rozmawialiśmy z Joy. Postanowili- śmy się rozejść. - Jej rozmówca zmienił ton. - Przykro mi, ale zupełnie nie wiem, po co mi o tym mówisz. - Wiesz, wiesz. Dodam także, że jedna z najlepszych firm prawni- czych z Wall Street chce mnie widzieć jako swojego partnera. Zdecy- dowałem, że przyjmę tę ofertę. - Jasne. A czy nie mógłbyś jeszcze znaleźć sobie nowych znajo- mych spośród tych ośmiu czy dziewięciu milionów mieszkających tutaj ludzi, zamiast mnie nagabywać? - Odłożyła słuchawkę, nie ma- jąc ochoty na dalszą rozmowę. Aby się uspokoić, zabrała się do zmy- wania, wcześniej jednym haustem dopijając kawę.
Rozdział 6 Nan Rhodes pojechała po pracy do knajpki Neary's Pub, przy Pięćdziesiątej Siódmej. Tam miała się spotkać ze swoimi czterema siostrami na comiesięczny obiad. Dla owdowiałej sześć lat temu Nan praca była prawdziwym wy- bawieniem. Jej syn wraz z rodziną mieszkał aż w Kalifornii. Nan szczerze lubiła doktor Farrell i dużo opowiadała o niej swoim sio- strom. Ponieważ sama pochodziła z licznej, bo mającej ośmioro dzie- ci rodziny, ubolewała nad tym, że jej szefowa nie posiada ani rodzeń- stwa, ani rodziców. I dzisiaj nie obeszło się bez tego tematu. Z kok- tajlem w dłoni Nan mówiła: - Patrzyłam dziś z przystanku autobusowego przy gabinecie, jak doktor Farrell szła do domu. Ona jest taka samotna. Nie ma już ani matki, ani ojca, z którymi mogłaby pogadać po trudnym dniu w pra- cy. Jakie to niesprawiedliwe, że na świadectwie urodzenia jej taty by- ły jedynie dane nowych rodziców, Anny i Mathew Farrellów. A prze- cież ojciec mojej pani doktor urodził się w Irlandii. Widać z tego, że postarano się zatrzeć wszelkie ślady. Pozostałe siostry przytaknęły, a najmłodsza, Peggy, zauważyła: - Twoja szefowa jest zawsze taka elegancka. Jej babka musiała pochodzić z dobrego domu. Może nawet była Amerykanką? Kiedyś, jak młoda dziewczyna spodziewała się dziecka, rodzina wywoziła ją z domu aż do rozwiązania. Dzięki temu sąsiedzi nic nie wiedzieli. A dzisiaj małolaty w ciąży od razu ogłaszają to na Twitterze lub Face- booku. 25
- Doktor Farrell łatwo zjednuje sobie ludzi, ale nie ma wątpliwo- ści, że to nie to samo co rodzina - rzuciła Nan znad karty dań. Siostry znów przyznały jej rację, a Peggy dodała, że jest jedynie kwestią czasu, kiedy tak piękna kobieta kogoś sobie znajdzie. Po wy- czerpaniu tego tematu Nan podjęła drugi: - Pamiętacie, jak wam mówiłam o tej zakonnicy Catherine, którą zamierzają beatyfikować, ponieważ uznano, że to za jej sprawą mały chłopiec został uleczony z nowotworu mózgu? Oczywiście wszystkie wiedziały, o czym mowa. - To był pacjent doktor Farrell, prawda? - pytała najstarsza Ro- semary. - Owszem, nazywał się Michael O'Keefe. I chyba zebrano już wy- starczająco dużo materiału, aby przeprowadzić cały proces. A dzisiaj udało mi się przekonać szefową do zeznania, że mały był śmiertelnie zagrożony, kiedy wykryto u niego raka mózgu. - A dlaczego się zgodziła? - Ponieważ jest lekarzem i wciąż szuka medycznych przyczyn wy- zdrowienia dziecka. Do stolika podeszła kelnerka Liz, pracująca tutaj od trzydziestu lat, i z uśmiechem na twarzy przyjęła zamówienie. *** Wstawanie o siódmej rano nie sprawiało kłopotu Nan Rhodes. Nawet to lubiła, bo zazwyczaj spała krótko. Do tego mieszkała w kompleksie biurowo-mieszkalnym, w którym znajdował się gabinet doktor Farrell. Przychodząc wcześniej do pracy, mogła zająć się ko- respondencją i poświęcić więcej czasu na wypełnianie sterty formu- larzy ubezpieczeniowych. Zjawiająca się o ósmej czterdzieści pięć pielęgniarka Alma Do- naldson miała już wszystko przygotowane. Ta trzydziestoletnia Mu- rzynka o bystrym spojrzeniu i miłym usposobieniu pracowała tu od początku. A doktor Farrell otworzyła prywatną praktykę cztery lata temu. 26