Mary Higgins
CLARK
PRZYJDŹ I MNIE ZABIJ
Przełożyła
Agnieszka Ciepłowska
P r ó s z y ń s k i i S-ka
Warszawa 2000
Podziękowania
Opowiadanie historii najczęściej zaczyna się od stów „dawno, dawno te
mu...". To pierwszy krok na długiej drodze. Potem szukamy postaci, które
wzięły swój początek w wyobraźni autora. Rozpatrujemy ich kłopoty. Opo
wiadamy o ich życiu. I okazuje się, że potrzebujemy pomocy.
Niech słońce rozjaśnia każdy dzień życia moich wydawców, Michaela
Korda i Chucka Adamsa, w podzięce za ciągłą gotowość do porad, za
wsparcie i dodawanie odwagi. Ci dwaj są bezwzględnie najlepsi. Tysięczne
dzięki, chłopcy.
Redaktorki Gypsy da Silva i Carol Catt, korektorka Barbara Raynor,
asystenci Carol Bowie i Rebecca Hesad - przechodzą samych siebie, obda
rowując mnie szczodrze swoim czasem i zainteresowaniem. Niech was Bóg
błogosławi. Dziękuję.
Jeszcze Lisl Cade: uosobienie skuteczności w reklamie, wzór przyjaźni,
konstruktywnej krytyki oraz moja podpora - łączę pełne wdzięczności po
dziękowania.
Chwała moim agentom: Gene'owi Winickowi i Samowi Pinkusowi - za
cenne rady i dodawanie odwagi.
Najszczersze podziękowania dla przyjaciół, którzy tak hojnie dzielili się
ze mną swoją wiedzą medyczną, prawniczą i techniczną. A oto oni: psychia
tra dr Richard Roukema, psycholog dr Ina Winick, chirurg plastyczny
dr Bennett Rothenberg, prokurator Mickey Sherman, pisarze - Lindy
Washburn i Judith Kelman oraz producent Leigh Ann Winick.
Ogromne podziękowania dla całej mojej rodziny za stałą pomoc
i wsparcie, od strony Clarków byli to: Marilyn, Warren i Sharon, David,
Carol i Pat, od strony Conheeneyów - Joh i Debby, Barbara, Trish, Nancy
i David. Chylę głowę przed przyjaciółkami, które czytały tę książkę w trak
cie pisania - Agnes Newton, Irene Clark i Nadine Petry.
No i oczywiście wyrazy miłości i podziękowań dla mojego męża, Johna
Conheeneya, który jest prawdziwym uosobieniem cierpliwości, współod-
czuwania i mądrości.
A teraz niech mi będzie wolno raz jeszcze z przyjemnością zacytować
mojego ulubionego piętnastowiecznego mnicha: „Księga ukończona. Od
dajmy głos autorowi".
Prolog
Sąd stanu Connecticut dowiedzie, że Molly Carpenter Lasch roz
myślnie spowodowała śmierć swojego męża, doktora Gary'ego
Lascha. Że siedzącego przy biurku, zwróconego do niej plecami
mężczyznę pozbawiła życia, uderzając w głowę ciężką rzeźbą z brązu.
Że następnie pozwoliła, by się wykrwawił na śmierć, a sama poszła do
sypialni na piętro i położyła się spać.
Dziennikarze, skupieni za plecami pozwanej, gorączkowo skroba
li piórami po papierze, szkicując artykuły, które może jeszcze dziś uda
się zamieścić na łamach prasy, jaka za kilka godzin trafi do czytelni
ka. Reporterka „Women's News Weekly" zaczęła tak jak zwykle
w podobnych wypadkach: „W Stamford w stanie Connecticut, w mie
ście o bogatej historii, w szacownym budynku sądu rozpoczął się dziś
rano proces Molly Carpenter Lasch, oskarżonej o zamordowanie
swego męża Gary'ego".
Salę sądu wypełniali przedstawiciele prasy z całego kraju. Spra
wozdawca „New York Post" szkicował słowny portret Molly, zwra
cając uwagę zwłaszcza na to, jaki strój wybrała na pierwszy dzień
rozprawy.
Niezła babka, ocenił. Kobieta piękna i w dodatku z klasą.
Nieczęsto mógł podziwiać taką kombinację - zwłaszcza w sali roz
praw. Opisał, że siedziała prosto, niemal po królewsku. Można by na
wet powiedzieć: wyzywająco. Szczupła, włosy ciemnoblond sięgające
ramion. Ubrana w niebieski kostium, w uszach nieduże złote kolczy
ki. Wiedział, że ma dwadzieścia sześć lat. Wyciągał szyję tak długo, aż
dostrzegł, że nadal nosiła obrączkę. Zanotował i to także.
Molly Lasch potoczyła wzrokiem po sali, jakby szukała znajomych
twarzy. Na jedną chwilę ich spojrzenia się spotkały, wtedy reporter
dostrzegł, że miała niebieskie oczy. A rzęsy długie i bardzo ciemne.
Dziennikarz „Observera" notował swoje wrażenia na temat po
zwanej i przewodu sądowego. Ponieważ pracował dla tygodnika, miał
więcej czasu na wysmażenie artykułu.
„Molly Carpenter Lasch byłaby bardziej na miejscu w jakimś klu
bie country niż w budynku sądu" - zapisał.
Spojrzał w stronę sali, gdzie siedziała rodziny Gary'ego Lascha.
Teściowa Molly, wdowa po słynnym doktorze Jonathanie Laschu,
zjawiła się w towarzystwie siostry i brata. Ta szczupła kobieta po
sześćdziesiątce wyglądała na osobę twardą i nieustępliwą.
Gdyby jej dać szansę, z radością wstrzyknęłaby Molly śmiertelną
dawkę trucizny, uznał reporter „Observera".
Rozejrzał się po sali. Rodzice Molly, przystojna para dobrze po
pięćdziesiątce, byli wyraźnie spięci, zdenerwowani i przybici. Zanoto
wał sobie te trzy słowa.
O dziesiątej trzydzieści obrona rozpoczęła mowę wstępną.
- Oskarżyciel zobowiązał się dowieść winy Molly Lasch ponad
wszelką wątpliwość. A my, proszę państwa, pokażemy, że dowody
wskazują na to, iż Molly Lasch nie jest morderczynią. Że w rzeczywi
stości jest taką samą ofiarą tej potwornej tragedii jak jej mąż. Gdy
ujawnimy dowody, dojdą państwo do wniosku, że Molly Carpenter
Lasch, wróciwszy do domu w niedzielę wieczorem, ósmego kwietnia
tego roku, wkrótce po godzinie dwudziestej, spędziwszy tydzień
w domku letniskowym na Cape Cod, zastała swojego męża nieprzy
tomnego przy biurku. Że usiłowała go ratować, stosując sztuczne od
dychanie metodą usta-usta, a gdy zdała sobie sprawę, że jej mąż
zmarł, w szoku poszła do sypialni i zemdlona padła na łóżko.
Molly uważnie słuchała.
To tylko słowa, myślała. Nie mogą mi wyrządzić krzywdy.
Czuła na sobie spojrzenia gapiów, zaciekawione, szacujące. Nie
którzy spośród zebranych na sali, znajomi, jeszcze na korytarzu pod
chodzili do niej, całowali w policzek i ściskali dłoń. Pierwsza była
Jenna Whitehall, najlepsza przyjaciółka od czasów szkolnych w Cran-
den Academy. Jenna pracowała w firmie prawniczej. Jej mąż, Cal, był
teraz prezesem zarządu Lasch Hospital oraz Zespołu Ubezpieczeń
Zdrowotnych ufundowanego przez Gary'ego do spółki z doktorem
Peterem Blackiem.
Jenna i Cal byli piękną parą, pomyślała Molly nie po raz pierwszy.
Gdy czasem zdarzało się, że miała chęć uciec od wszystkiego, za
glądała do Jen w Nowym Jorku, zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku
miesięcy. Bardzo jej to pomagało. Jenna i Cal mieszkali na stale
w Greenwich, ale w tygodniu Jenna często nocowała w mieszkaniu na
Manhattanie, w pobliżu UN Plaza.
Petera Blacka Molly także spotkała w korytarzu. Doktor Peter
Black zawsze był dla niej bardzo miły, ale teraz, podobnie jak matka
Gary'ego, całkiem ją zignorował.
Przyjaźnił się z Garym od czasów studiów medycznych. Czy bę
dzie potrafił go zastąpić na stanowisku dyrektora szpitala i Zakładu
Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia Remingtona? Zarząd powierzył
mu pełnienie tej funkcji wkrótce po śmierci Gary'ego.
Siedziała otępiała, nie czuła nic zupełnie. Rozpoczął się właściwy
proces. Oskarżyciel powoływał kolejnych świadków. Pojawiali się
i znikali; dla niej - zamazane twarze i niewyraźne glosy. W końcu na
miejsce dla świadków weszła Edna Barry, pulchna kobieta tuż po
sześćdziesiątce, która pracowała w domu Laschów jako gospodyni.
- Przyszłam w poniedziałek o ósmej rano, jak zwykle - oznajmiła.
- W poniedziałek dziewiątego kwietnia?
- Tak.
- Jak długo pracowała pani u Molly i Gary'ego Laschów?
- Cztery lata. Ale Molly znam od dziecka, przedtem pracowałam
u jej matki. Molly zawsze była taka wrażliwa...
Molly pochwyciła współczujące spojrzenie pani Barry.
Ona nie chce mi zaszkodzić, pomyślała. Ale będzie musiała opo
wiedzieć, jak mnie znalazła, i doskonale wie, jak to zabrzmi.
- Zdziwiłam się, bo światła w domu były pozapalane - mówiła pa
ni Barry. - W holu stała walizka, więc się domyśliłam, że Molly już
wróciła z Cape.
- Pani Barry, proszę opisać rozkład pomieszczeń na parterze do
mu - zażądał prokurator.
- Hol jest bardzo duży, nawet większy niż trzeba. W razie jakie
goś hucznego przyjęcia koktajle przed kolacją podaje się właśnie tam.
Salon jest dokładnie naprzeciwko drzwi wejściowych. Jadalnia - na
lewo, za barem; dochodzi się do niej szerokim korytarzem. W tym sa
mym skrzydle jest kuchnia i pokój rodzinny, a biblioteka i gabinet
doktora Lascha - na prawo od wejścia.
Szybko dojechałam wtedy do domu, myślała Molly. Ruch na szo
sie był niewielki. Miałam tylko jedną walizkę, wniosłam ją, postawi
łam na podłodze. Potem zamknęłam drzwi i zawołałam Gary'ego.
Poszłam od razu do gabinetu.
- Weszłam do kuchni - zeznawała pani Barry. - Na blacie stały
kieliszki po winie i taca z resztkami sera i krakersów.
- Czy było w tym coś niezwykłego?
- Tak. Molly zawsze sprzątała po gościach.
- A doktor Lasch? - spytał prokurator.
Edna Barry uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Wie pan, jak to jest z mężczyznami. On nie zawsze sprzątał na
wet po sobie. - Ściągnęła brwi w zastanowieniu. - Właśnie wtedy
przyszło mi do głowy, że coś jest nie tak. Myślałam, że Molly przyje
chała i zaraz wyszła.
- Dlaczego miałaby to zrobić?
Pani Barry niepewnie zerknęła na oskarżoną.
Mamę zawsze złościło, pomyślała Molly, że służąca mówi do mnie
po imieniu, a ja do niej „pani Barry". Ale co w tym złego? Przecież
zna mnie od dziecka.
- Jak przyszłam w piątek, Molly nie było w domu. A w poprzedni
poniedziałek wyjechała na Cape. Była bardzo zdenerwowana.
- Z powodu? - Pytanie raptowne i ostre.
Molly czuła wrogość prokuratora, ale z niewiadomych przyczyn
wcale się nie bała.
- Pakując walizkę płakała, była zupełnie rozstrojona. Molly jest
bardzo zgodna, niełatwo ją urazić. Nigdy jej nie widziałam w takim
stanie. Ciągle powtarzała: „Jak on mógł? Jak on mógł?". Zapytałam,
czy mogę jej jakoś pomóc.
- Co odpowiedziała?
- Powiedziała: „Może pani zabić mojego męża".
- „Może pani zabić mojego męża"!
- Na pewno tak nie myślała. Musieli się pokłócić, pewnie wyjeż
dżała na Cape, żeby ochłonąć.
- Często tak wyjeżdżała? Pakowała się... i w drogę?
- Molly lubi Cape, mówi, że może tam ułożyć sobie myśli. Ale to
było coś innego. Nigdy nie wyjeżdżała taka zdenerwowana. - Pani
Barry przeniosła na Molly spojrzenie pełne współczucia.
- Wróćmy do poniedziałkowego ranka, do dziewiątego kwietnia.
Co pani zrobiła po wyjściu z kuchni?
- Poszłam sprawdzić, czy doktor Lasch jest w gabinecie. Zapuka
łam do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Obróciłam klamkę. Wtedy się
zorientowałam, że jest lepka. Popchnęłam drzwi i zobaczyłam dokto
ra - głos jej zadrżał. - Siedział za biurkiem, głowę miał opartą na bla-
cie i całą w zaschniętej krwi. Krew była wszędzie: na nim, na biurku,
na fotelu i na dywanie. Od razu wiedziałam, że doktor nie żyje.
Molly, słuchając zeznania gospodyni, usiłowała przypomnieć so
bie niedzielny wieczór.
Wróciłam do domu i od razu poszłam do gabinetu. Wiedziałam,
że zastanę tam Gary'ego. Przekręciłam klamkę, pchnęłam drzwi i po
tem... nie pamiętam.
- Co pani zrobiła? - spytał panią Barry prokurator.
- Natychmiast wezwałam policję. Potem przypomniałam sobie
o Molly, przestraszyłam się, że jej też coś się stało. Pobiegłam na gó
rę, do sypialni. Kiedy zobaczyłam Molly, byłam pewna, że i ona nie
żyje.
- Dlaczego?
- Całą twarz miała umazaną krwią. Ale wtedy akurat otworzyła
oczy, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: „Dzień dobry pani, zda
je się, że zaspałam".
Otworzyłam oczy, myślała Molly, siedząc przy stoliku obrony,
i uświadomiłam sobie, że jestem ubrana. Przez chwilę miałam wraże
nie, że zdarzył się wypadek. Ubranie było powalane ziemią, a dłonie
mi się kleiły. Kręciło mi się w głowie, byłam zdezorientowana, nie
miałam pewności, czy jestem w domu, czy może w szpitalu. Zastano
wiłam się, czy Gary też jest ranny. Potem usłyszałam walenie do
drzwi, to przyjechała policja.
Ludzie na sali coś mówili, ale ich głosy znowu stały się odległe
i niewyraźne.
Molly ledwie dostrzegała, że mijały dni procesu, że wchodzi i wy
chodzi z sądowej sali, że na podium dla świadków pojawiają się coraz
to nowe osoby.
Słyszała zeznania Cala i Petera Blacka, a potem Jenny. Cal i Peter
opowiadali, jak w niedzielne popołudnie spotkali się z Garym. Gary
był wyjątkowo podenerwowany, bo Molly dowiedziała się o jego ro
mansie z Annamarie Scalli.
Cal zeznał, że według Gary'ego Molly przebywała w domku letni
skowym na Cape Cod od tygodnia, nie chciała z nim rozmawiać przez
telefon - usłyszawszy jego głos, odkładała słuchawkę na widełki.
- Jak pan zareagował na wiadomość o romansie doktora Lascha?
- spytał prokurator.
Cal odparł, że głęboko go ta wiadomość zasmuciła, ze względu na
kłopoty małżeńskie przyjaciela, a także dlatego, że gdyby wyszedł na
jaw romans właściciela kliniki i młodej pielęgniarki, w szpitalu wy
buchłby skandal. Gary zapewnił przyjaciół, że skandalu nie będzie.
Annamarie wyjedzie z miasta. Dziecko zamierzała oddać do adopcji.
Prawnik Gary'ego za cenę siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów do
prowadził do ugody, która już została podpisana.
Annamarie Scalli, myślała Molly. Ta śliczna, pełna seksapilu
dziewczyna o ciemnych włosach. Czy Gary rzeczywiście miał z nią ro
mans, czy może była to przelotna przygoda? Teraz już na zawsze po
zostanie to tajemnicą. Tak wiele pytań zostaje bez odpowiedzi. Czy
Gary naprawdę mnie kochał? Czy też nasze wspólne życie istniało tyl
ko na pozór? Nie. Nie wolno tak myśleć. To boli.
Na miejscu dla świadków stanęła Jenna.
Na pewno trudno jej zeznawać, pomyślała Molly. Ale została we
zwana przez prokuratora, nie ma wyboru.
- Tak - przyznała Jenna cicho i niepewnie - rzeczywiście dzwoni
łam do Molly na Cape w dniu śmierci Gary'ego. Powiedziała mi, że
zaangażował się w romans z Annamarie i że Annamarie jest w ciąży.
Była załamana.
Odgłosy procesu dobiegały do Molly jakby zza tumanu mgły. Pro
kurator spytał, czy Molly była wściekła. Jenny odpowiedziała, że ra
czej zrozpaczona. W końcu jednak przyznała, że Molly była na Ga-
ry'ego zła.
- Molly, wstań. Sąd opuszcza salę.
Philip Matthews, obrońca, ujął ją za łokieć i pomógł się podnieść.
Chwilę później poprowadził ją do wyjścia z sali rozpraw. Za progiem
wybuchły jej prosto w twarz oślepiające błyski fleszy. Matthews
śpiesznie przepchnął ją przez tłum i wsadził do czekającego samo
chodu.
- Z rodzicami spotkasz się w domu - rzucił na odchodnym.
Rodzice Molly przylecieli z Florydy. Namawiali córkę do przepro
wadzki, do opuszczenia domu, w którym Gary stracił życie, ale nie
chciała się zgodzić. Dostała ten dom w prezencie od babci i bardzo go
lubiła. Ulegając namowom ojca, zgodziła się jedynie na zmianę wy
stroju gabinetu. Wyniesiono wszystkie meble i odnowiono pokój od
posadzki po sufit. Zdjęto ciężką mahoniową boazerię, wyniesiono
ukochaną przez Gary'ego kolekcję wczesnoamerykańskich sprzętów
i dzieł sztuki. Jego ulubione obrazy, rzeźby, dywaniki, lampy nafto
we, biurko z czasów początków spółki Wells Fargo - razem z kanapą
obitą rudą skórą i dopasowanymi do niej fotelami. Na ich miejscu po-
jawił się komplet wypoczynkowy obity perkalem tłoczonym w jaskra
wy wzór oraz stół z barwionego dębu. Mimo tych wszystkich zmian,
drzwi do gabinetu pozostawały stale zamknięte.
Jeden z najcenniejszych okazów kolekcji Gary'ego, półmetrowej
wysokości rzeźba z brązu przedstawiająca konia i jeźdźca, oryginalne
dzieło Remingtona, nadal znajdował się w dyspozycji biura prokura
tora. Prokurator utrzymywał, że tą właśnie rzeźbą Molly zmiażdżyła
Gary'emu głowę.
Czasami, nocą, gdy była pewna, że rodzice śpią, Molly przekrada
ła się na dół, stawała w drzwiach gabinetu i próbowała sobie przypo
mnieć, jak to było, kiedy znalazła Gary'ego.
Znalazła Gary'ego.
Obojętne, jak bardzo się starała, wracając myślami do tamtej no
cy, nie potrafiła sobie przypomnieć, czy z mężem rozmawiała, czy
w ogóle się do niego zbliżyła, gdy siedział za biurkiem. Nie pamiętała,
by podnosiła rzeźbę, by schwyciła za przednie końskie nogi i zamach
nęła się z taką siłą, że aż roztrzaskała mu głowę. A podobno tak wła
śnie było.
Teraz, po kolejnym dniu procesu, dostrzegała na twarzach rodzi
ców ogromną troskę, czuła, że mocniej ją przytulają.
Jakiś czas stała w tym uścisku dziwnie sztywna, a potem odstąpiła
o krok i przyjrzała się im beznamiętnie.
Tak. Przystojna para, każdy to przyzna. Molly wiedziała, że jest
podobna do Ann, swojej matki. Walter Carpenter, jej ojciec, był bar
dzo wysoki, siwy. Włosy niegdyś miał blond. Mawiał, że to po wikin
gach. Jego babka była Dunką.
- Wszyscy pewnie chętnie się napijemy - rzekł, podchodząc do
barku.
Molly i jej matka dostały po kieliszku czerwonego wina, Philip
wolał martini.
- Philipie, na ile zaszkodziły nam dzisiejsze zeznania Blacka? - za
pytał ojciec Molly, wręczając mu drinka.
- Zmienimy to wrażenie. - Molly doskonale słyszała w głosie Phi-
lipa Matthewsa nuty fałszywej pewności siebie. - Jak tylko ja go we
zmę w obroty.
Philip Matthews, postawny, trzydziestoośmioletni obrońca, stał
się ostatnimi czasy w pewnym sensie ulubieńcem mediów. Ojciec Mol
ly przysiągł, że zapewni córce najlepszą obronę, jaką można dostać za
pieniądze, a jej uosobieniem - choć relatywnie młodym - okazał się
Matthews. Uzyskał przecież uniewinnienie dla członka zarządu roz
głośni radiowej, któremu zamordowano żonę.
To prawda, pomyślała Molly. Tylko że tamten nie był cały powa
lany krwią ofiary.
Zaczynała odzyskiwać jasność myśli, niestety, wiedziała, że to
uczucie nie potrwa długo. Zawsze tak było. Natomiast w tym krótkim
przebłysku pojęła, jak jej historia musiała wyglądać z punktu widze
nia ludzi zgromadzonych w sali sądowej, a zwłaszcza członków ławy
przysięgłych.
- Czy proces długo jeszcze potrwa? - spytała.
- Jakieś trzy tygodnie - odpowiedział Matthews.
I w końcu zostanę uznana za winną - stwierdziła z niezachwianą
pewnością. - Uważacie, że jestem winna? Wiem, wszyscy sądzą, że go
zabiłam, bo byłam na niego wściekła. - Westchnęła ze znużeniem. -
Dziewięćdziesiąt procent ludzi jest przekonanych, że kłamię, twier
dząc, iż nic nie pamiętam, a reszta sądzi, że nic nie pamiętam, bo zwa
riowałam.
Ruszyła przez hol, pozostali poszli za nią. Pchnęła drzwi do gabi
netu. Znowu wróciło uczucie oderwania od rzeczywistości.
Może go zabiłam - rzekła głosem wypranym z emocji. - Wtedy
na Cape... Pamiętam, szłam po plaży i myślałam o tym, jakie to nie
sprawiedliwe. Byłam mężatką od pięciu lat, straciłam pierwsze dziecko
i tak bardzo czekałam na drugie... W końcu znowu zaszłam w ciążę...
i poroniłam w czwartym miesiącu. Mamo, pamiętasz? Przyjechaliście
z tatą na Florydę, bo baliście się, że się załamię. A potem... ledwie mie
siąc minął od poronienia, gdy przypadkiem podniosłam słuchawkę te
lefonu i usłyszałam Annamarie Scalli rozmawiającą z Garym. Zdałam
sobie sprawę, że ona nosi pod sercem jego dziecko. Byłam taka wście
kła, taka zrozpaczona. Pomyślałam wtedy, że Bóg odebrał dziecko
niewłaściwej osobie.
Ann Carpenter objęła córkę. Tym razem Molly się nie odsunęła.
- Tak się boję - wyszeptała. - Tak bardzo się boję.
Philip Matthews wziął Waltera Carpentera pod ramię.
- Chodźmy do biblioteki. Tam łatwiej nam będzie rozmawiać. Po
winniśmy się zastanowić nad przyznaniem do winy.
Molly stała przed sądem i usiłowała skupić uwagę na słowach
oskarżyciela. Philip Matthews już ją uprzedził, że prokurator niechęt
nie wyraził zgodę na jej przyznanie się do zabójstwa, czynu zagrożo-
nego karą do dziesięciu lat więzienia, bo jedynym jego słabym punk
tem w tej sprawie była Annamarie Scalli, kochanka Gary'ego Lascha,
która jeszcze nie zeznawała. Annamarie powiedziała śledczym, że
tamtej niedzielnej nocy była w domu sama.
- Prokurator wie, że będę próbował rzucić podejrzenie na Anna
marie - tłumaczył jej Matthews. - Ona także była na Gary'ego wście
kła. Mielibyśmy szansę przekonać sędziów przysięgłych do swoich ra
cji, ale w razie porażki dostałabyś dożywocie. Dzięki przyznaniu się
do winy wyjdziesz po pięciu latach.
Właśnie nadeszła kolej na wypowiedzenie słów, których wszyscy
od niej oczekiwali.
- Wysoki Sądzie, nie pamiętam tej przerażającej nocy, ale wiem,
że wszelkie dowody przemawiają za tym, iż jestem winna. Wobec tego
przyznaję, że zgodnie z tym, o czym świadczą dowody, zabiłam swo
jego męża.
To jakiś koszmar, pomyślała. Zaraz się obudzę w domu, we wła
snym łóżku.
Piętnaście minut po tym, jak sąd skazał ją na dziesięć lat pozba
wienia wolności, Molly, skuta kajdankami, została odprowadzona do
więziennej karetki, która miała ją zawieźć do Niantic Prison - więzie
nia stanowego dla kobiet.
Pięć i pół roku później
1
G
us Brandt, naczelny redaktor telewizji kablowej NAF, sie
dział za biurkiem ustawionym na trzydziestym piętrze Ro
ckefeller Plaza na Manhattanie i podziwiał widoki za oknem.
Rozległo się pukanie, do biura weszła Fran Simmons, która od nie
dawna zaczęła pracę jako reporterka serwisu wiadomości o osiemna
stej. Zbierała także materiały do cyklicznego programu „Prawdziwe
oblicze zbrodni".
- Słyszałem, że Molly Carpenter Lasch dostała zwolnienie warun
kowe. - Gus był wyraźnie podekscytowany. - Wychodzi w przyszłym
tygodniu.
- Dostała zwolnienie warunkowe? Bardzo się cieszę.
- Nie wiedziałem, że pamiętasz tę sprawę. Sześć lat temu mieszka
łaś w Kalifornii. Dużo wiesz o tym przypadku?
- Właściwie wszystko. Chodziłam z Molly do Cranden Academy
w Greenwich. Przez cały proces prenumerowałam tutejsze gazety.
- Chodziłaś z nią do szkoły? Fantastycznie! Zrobimy o niej serię
programów. Od początku tej całej historii. Jak najszybciej.
- Dobrze. Tylko... widzisz... od matury nie utrzymywałam z Mol
ly żadnych kontaktów. Ostatni raz widziałyśmy się na rozdaniu dy
plomów, czyli czternaście lat temu. Potem przeprowadziłam się z ma
mą do Santa Barbara, tam zaczęłam studia. Straciłam kontakt
z wszystkimi znajomymi z Greenwich.
Wiele było przyczyn, dla których i Fran, i jej matka przeprowadzi
ły się do Kalifornii, uciekając od Connecticut jak najdalej. W dniu
uroczystego zakończenia roku w Cranden Academy ojciec zabrał
Fran i jej matkę na kolację. Pod koniec posiłku wzniósł toast za przy
szłość Fran na jego Alma Mater, ucałował obie swoje kobiety, a po
tem stwierdziwszy, że zostawił portfel w samochodzie, poszedł na par-
king i tam się zastrzelił. Przyczyny samobójstwa poznano już po kilku
dniach. Śledztwo szybko wykazało, że zdefraudował czterysta tysięcy
dolarów zgromadzonych na koncie Funduszu Budowy Biblioteki
w Greenwich, któremu ochotniczo przewodniczył.
Gus Brandt oczywiście znał tę historię. Poznał ją, gdy przyjechał
do Los Angeles, by zaproponować Fran pracę w NAF-TV.
- To już przeszłość - ocenił. - Nie masz powodu ukrywać się
w Kalifornii. Wracaj do Nowego Jorku, tam dopiero zrobisz praw
dziwą karierę. Reporterowi nie wolno tkwić w jednym miejscu. Nasze
wiadomości o osiemnastej biją na głowę całą siatkę lokalnych stacji,
a program „Prawdziwe oblicze zbrodni" plasuje się w pierwszej dzie
siątce. W dodatku na pewno się stęskniłaś za Nowym Jorkiem.
Fran oczekiwała, że Gus zacytuje stare przysłowie, według które
go każda miejscowość poza Nowym Jorkiem to dziura zabita decha
mi, ale nie posunął się aż tak daleko.
Gus, lekko przygarbiony mężczyzna o przerzedzonych siwiejących
włosach, wyglądał na swoje pięćdziesiąt pięć lat i nieodmiennie spra
wiał wrażenie człowieka, któremu w ciemną noc chłostaną śnieżycą
właśnie uciekł ostatni autobus.
W jego wypadku pozory myliły i Fran o tym doskonale wiedziała.
W rzeczywistości Gus miał żywy umysł, stworzył mnóstwo doskona
łych programów i zdobył niezachwianą pozycję w przemyśle telewi
zyjnym. Przyjęła ofertę bez wahania. Praca u Gusa oznaczała szybką
drogę do sukcesu.
- Nie widziałaś się z Molly od matury.
- Tak. Napisałam do niej w czasie procesu, dałam znać, że jej
współczuję, i zaoferowałam pomoc. Odpowiedział mi jej prawnik. Po
dziękował za troskę i wyjaśnił, że Molly nie będzie z nikim korespon
dowała. To było ponad pięć i pół roku temu.
- Jak wyglądała, kiedy była młodą dziewczyną?
Fran wsunęła pasmo włosów za ucho. Ten gest był nieświadomym
wyrazem skupienia. Stanął jej przed oczami obraz Molly, szesnasto
letniej uczennicy w Cranden Academy.
- Molly zawsze była nietuzinkowa - odezwała się po chwili. - Wi
działeś jej zdjęcia. Skończona piękność. Nawet kiedy my wszystkie
byłyśmy jeszcze niezgrabnymi podlotkami, ona już przyciągała
wzrok. Miała nieprawdopodobnie niebieskie oczy, prawie opalizują
ce, a do tego cerę, dla której zabiłaby ją każda modelka. No i jeszcze
lśniące włosy. Mnie najbardziej imponowało to, że zawsze potrafiła
się odpowiednio zachować. Byłam zdania, że gdyby spotkała na jed
nym przyjęciu papieża i królową Anglii, wiedziałaby doskonale, jak
się do każdego nich zwrócić i w jakiej kolejności. Z drugiej strony, za
wsze podejrzewałam ją o nieśmiałość. I była dziwnie krucha. Przypo
minała mi pięknego ptaka, który przysiadł na gałązce - spokojny, ale
gotów w każdej chwili wzbić się do lotu Ona nie szła, tylko płynęła
w powietrzu. Miała jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu, ale wydawała
się wyższa, bo wyglądała dumnie.
- Przyjaźniłyście się?
- Miałyśmy zupełnie inne towarzystwo. Molly należała do kręgu
bogatych ludzi spotykających się w miejscowym klubie. Ja byłam
dobra w sporcie i na tym skupiałam się bardziej niż na życiu towa
rzyskim. Zapewniam cię, że mój telefon nie urywał się w piątkowe
wieczory.
- Jak by to powiedziała moja matka: ładnie wyrosłaś - podsumo
wał Gus.
Nigdy nie czułam się w szkole swobodnie, pomyślała Fran.
W Greenwich jest wiele średnio zamożnych rodzin, ale tata nie życzył
sobie, żeby nas do nich zaliczano. Zawsze chciał się zadawać z boga
czami. Chciał, żebym się przyjaźniła z dziewczętami, które miały pie
niądze albo koneksje.
- Powiedz o Molly coś jeszcze.
- Była serdeczna. Po śmierci mojego ojca, gdy rozeszła się wieść
o defraudacji i o samobójstwie, uciekałam przed ludźmi. Molly wie
działa, że codziennie wczesnym rankiem uprawiam jogging, i które
goś dnia specjalnie na mnie czekała. Chciała tylko dotrzymać mi
przez chwilę towarzystwa. Jej ojciec był jednym z ważniejszych spon
sorów funduszu budowy biblioteki. Możesz sobie wyobrazić, ile dla
mnie znaczył jej przyjazny gest.
- Nie miałaś powodu się wstydzić za czyny ojca - mruknął Gus.
- Nie wstydziłam się - odparła cicho Fran. - Było mi go żal i chy
ba czułam do niego złość. Dlaczego uważał, że mama i ja chcemy być
bogate? Po jego śmierci zdałam sobie sprawę, w jakim straszliwym żył
napięciu, zwłaszcza przez ostatnie dni. Zbliżała się publikacja księgi
ofiarodawców, wiedział, że zostanie zdemaskowany. - Urwała na
chwilę. - Oczywiście, źle robił - podjęła cicho. - Nie powinien był
brać tych pieniędzy, mylił się sądząc, że są nam potrzebne. I był słaby.
Dopiero teraz widzę, jak bardzo brakowało mu pewności siebie. Ale
przy tym wszystkim był po prostu sympatycznym człowiekiem.
- Podobnie jak doktor Gary Lasch. Także był dobrym administra
torem. Lasch Hospital cieszy się doskonałą opinią, a Zakład Ubezpie
czeń Zdrowotnych imienia Remingtona w niczym nie przypomina róż
nych innych ZUZ-ów, które bankrutują, zostawiając lekarzy bez
pracy, a chorych bez opieki. - Gus wykrzywił wargi w uśmiechu. -
Znałaś Molly, chodziłaś z nią do szkoły, czyli masz o niej pewne poję
cie. Jak sądzisz, czy zabiła męża?
- Z całą pewnością nie - odparła Fran bez wahania. - Zdaję sobie
sprawę, że dowody przeciwko niej są miażdżące. Robiłam reportaże
z wielu procesów o morderstwo, wiem, że czasem ludzie niszczą sobie
życie przez utratę panowania na ułamek sekundy. Jeśli jednak Molly nie
zmieniła się diametralnie od czasu, kiedy ją znałam, to jest ostatnią oso
bą na świecie zdolną do zabójstwa. No tak, lecz z tego samego powodu
mogłabym przyjąć, że rozumiem, dlaczego wyrzuciła ten czyn z pamięci.
- Właśnie dlatego ten przypadek jest doskonałym tematem na
program - stwierdził Gus. - Bierz się do roboty. W przyszłym tygo
dniu Molly Lasch wychodzi z więzienia Niantic Prison. Masz być
członkiem komitetu powitalnego.
2
Tydzień później, w chłodny marcowy dzień, Fran stała przed bra
mą więzienia w grupie innych pracowników mediów. Wysoko pod
niosła kołnierz płaszcza, ręce wbiła głęboko w kieszenie, ulubioną
czapkę narciarską naciągnęła na uszy. Jej kamerzysta, Ed Ahearn,
czekał w pogotowiu.
Jak zwykle dało się słyszeć ciche komentarze. Dzisiaj - na temat
bardzo wczesnej godziny i paskudnej pogody: kłująca mżawka niesio
na porywami lodowatego wiatru wciskała się wszędzie. Oczywiście
mówiło się także o sprawie, która pięć i pół roku temu długi czas nie
schodziła z czołówek gazet w całym kraju.
Fran nagrała już kilka reportaży związanych tematycznie z więzie
niem. Tego ranka studio puszczało materiał na żywo.
- Czekamy przed bramami więzienia Niantic Prison w Connecti
cut. Molly Carpenter Lasch wkrótce wyjdzie na wolność. Spędziła tu
pięć lat i sześć miesięcy z dziesięciu lat, jakie jej zasądzono za zamor
dowanie męża, Gary'ego Lascha.
Teraz czekając, aż Molly ukaże się w bramie więzienia, Fran słu
chała opinii innych dziennikarzy. Panowała powszechna zgoda co do
tego, że Molly była winna, że miała spore szczęście, ponieważ dostała
tak łagodny wyrok, i nikogo nie oszuka twierdzeniem, że nie pamięta,
jak rozwaliła głowę biednemu facetowi.
Fran zauważyła granatowego sedana wyjeżdżającego zza rogu
głównego budynku więziennego. Zaalarmowała studio.
- Samochód Philipa Matthewsa rusza.
Ahearn włączył kamerę.
Inni dziennikarze także dostrzegli samochód.
- Głowę daję, że marnujemy czas - mruknął reporter „Post". -
Dziesięć do jednego, że jak otworzą bramę, to facet będzie palił gu
my. Hej, czekaj no!
Fran zaczęła spokojnie mówić do mikrofonu:
- Samochód, którym Molly Carpenter Lasch pojedzie na wol
ność, ruszył w drogę.
Nagle ze zdumieniem dostrzegła szczupłą postać idącą obok se
dana.
- Charley - zwróciła się do spikera w studio - Molly Lasch nie je
dzie samochodem, idzie obok. Głowę daję, że złoży oświadczenie.
Rozbłysły światła fleszów, ruszyła taśma, mikrofony i kamery cze
kały w pełnej gotowości, a Molly Carpenter Lasch stała i spokojnie
patrzyła, jak uchyla się skrzydło bramy więziennej. Przypominała
dziecko przyglądające się nieznanej mechanicznej zabawce.
- Molly sprawia wrażenie osoby nie do końca oswojonej z sytu
acją - powiedziała Fran do mikrofonu.
Gdy tylko Molly wyszła na ulicę, natychmiast została okrążona
przez reporterów. Przepychali się jeden przez drugiego, zarzucali ją
pytaniami.
- Jakie to uczucie?
- Chyba nie mogła się pani doczekać tego dnia?
- Odwiedzi pani rodzinę Gary'ego?
- Czy kiedykolwiek odzyska pani wspomnienia wydarzeń tamtej
nocy?
Fran, podobnie jak inni, wysunęła mikrofon, ale z rozmysłem
trzymała się na uboczu. Wiedziała, że może stracić szansę na uzy
skanie od Molly wywiadu, jeśli dawna koleżanka uzna ją teraz za
wroga.
Molly uniosła dłoń w obronnym geście.
- Pozwólcie mi dojść do głosu.
Taka blada, taka szczupła, pomyślała Fran. Jak chora. Jest inna.
Nie tylko starsza.
Przyjrzała się Molly dokładniej. Włosy, niegdyś złote, teraz ściem
niały, nabrały tej samej barwy co rzęsy i brwi. Dłuższe niż za czasów
szkolnych, zostały spięte spinką na karku. Jasna cera miała tego ran
ka odcień alabastru. Usta, które w pamięci Fran tak łatwo się uśmie
chały, teraz tworzyły prostą i smutną kreskę.
Stopniowo pytania ucichły i wreszcie nastała cisza.
Philip Matthews wysiadł z samochodu, stanął obok Molly.
- Nie rób tego - poprosił. - To ryzykowny krok przy zwolnieniu
warunkowym.
Molly go zignorowała.
Fran z zainteresowaniem przyjrzała się prawnikowi. Miał jasne
włosy, szczupłą wyrazistą twarz.
Wygląda jak tygrysica broniąca małych, przemknęło Fran przez
myśl.
Zdała sobie sprawę, że nie byłaby zdziwiona, gdyby znienacka si
łą wciągnął Molly do samochodu.
- Nie mam wyboru, Philipie - odrzekła Molly.
Spojrzała prosto w obiektywy i zaczęła mówić głośno i wyraźnie:
- Jestem szczęśliwa, że wracam do domu. Przyznałam się do za
mordowania męża. Uznałam, że dowody są przytłaczające. A teraz
mówię wam, iż mimo tych dowodów jestem w głębi serca przekonana,
że nie potrafiłabym pozbawić życia innego człowieka. Może nigdy nie
dowiodę swojej niewinności, ale mam nadzieję, że kiedyś odzyskam
całkowitą pamięć tamtego strasznego wieczoru. Do tego czasu nie za
znam spokoju i nie będę mogła zacząć życia od nowa.
Przerwała. Gdy odezwała się znowu, jej głos brzmiał pewnie.
- Powoli pamięć mi wraca. Przypomniało mi się, jak znalazłam
Gary'ego w gabinecie. Umierał. Ostatnio pojawiło się kolejne niewy
raźne wspomnienie: kiedy wróciłam do domu, był tam ktoś jeszcze.
Uważam, że ten ktoś zabił mojego męża. Ta osoba nie jest wytworem
mojej wyobraźni. To człowiek z krwi i kości. Odnajdę go i każę zapła
cić za to, że odebrał życie Gary'emu i zniszczył moje.
Ignorując dalsze pytania, wsiadła do samochodu. Zamknęła oczy.
Matthews zatrzasnął za nią drzwiczki, okrążył wóz, siadł za kierowni
cą i z ręką na klaksonie ruszył wolno przez zbitą grupę dziennikarzy
i fotografów.
- To wszystko, Charley - rzekła Fran do mikrofonu. - Oświad
czenie Molly, protest niewinnie skazanej.
- Wstrząsające oświadczenie - skomentował spiker na ekranie. -
Będziemy trzymali rękę na pulsie, będziemy państwa informować,
gdy tylko coś się wydarzy. Dziękuję ci za relację, Fran.
- Zeszłaś z wizji - usłyszała głos ze studia.
- Co myślisz o tej przemowie? - zapytał Joe Hutnik, doświadczo
ny reporter kryminalny z „Greenwich Time".
Zanim Fran zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Paul Reilly
z „Observera":
- Babka nie jest głupia. Pewnie szuka chętnego na prawa do książ
ki. - Zaśmiał się cynicznie. - Nikt nie będzie chciał pertraktować
z morderczynią, nawet jeśli to zgodne z prawem, ale wszyscy ludzie
o wrażliwych sercach chętnie uwierzą, że Gary'ego Lascha zabił ktoś
inny i Molly także jest ofiarą.
- Może tak, a może nie. - Joe Hutnik uniósł brwi. - Moim zda
niem facet, który się ożeni z Molly Lasch, powinien być ostrożny i nie
odwracać się do niej plecami, kiedy będzie na niego wściekła. Co ty
na to, Fran?
Fran zmierzyła obu kolegów spojrzeniem.
- Bez komentarzy - ucięła krótko.
3
W drodze z więzienia Molly przyglądała się znakom drogowym.
Wszystko wydaje mi się znajome, pomyślała. Chociaż niewiele pa
miętam z drogi w przeciwną stronę. Tylko kajdanki na nadgarstkach.
- Dziwnie się czuję - odpowiedziała na nie zadane pytanie, uważ
nie dobierając słowa. - Czuję się pusta.
- Popełniłaś błąd, że zatrzymałaś dom - rzekł Mathews - a teraz
popełniasz jeszcze większy, wracając do niego. W dodatku nie pozwo
liłaś rodzicom przyjechać.
Molly patrzyła prosto przed siebie. Na przedniej szybie zamar
zała mżawka, wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem lodowatych
kropelek.
- Powiedziałam dziennikarzom prawdę. Czuję, że teraz, kiedy
skończył się koszmar więzienia, mogę po powrocie do domu odzyskać
pamięć, przypomnieć sobie każdy szczegół wydarzeń tamtej nocy.
Philipie, ja nie zabiłam Gary'ego. Nie mogłabym tego zrobić. Wiem,
że zdaniem psychiatrów uciekam przed własnymi wspomnieniami, ale
jestem pewna, że oni się mylą. A gdyby się nawet okazało, że mają ra
cję, jakoś nauczę się z tym żyć. Najgorsza jest niepewność.
- Molly, przyjmijmy, że pamięć podsuwa ci prawdę. Że znalazłaś
Gary'ego rannego i krwawiącego. Że doznałaś szoku. I że odzyskasz
pamięć o tamtych wydarzeniach. Czy zdajesz sobie sprawę, że jeśli się
nie mylisz, jeśli faktycznie przypominasz sobie tamten wieczór, to sta
niesz się zagrożeniem dla osoby, która zabiła twojego męża? I że mor
derca nawet teraz może czuć się zagrożony, ponieważ oznajmiłaś, że
twoim zdaniem po powrocie do domu możesz sobie przypomnieć coś
więcej o osobie, która w nim była tamtej nocy?
Jakiś czas siedziała w milczeniu.
A niby dlaczego, twoim zdaniem, kazałam rodzicom zostać na
Florydzie? - myślała. Jeżeli się mylę, nikt mi nic nie zrobi. Jeśli mam
rację, daję prawdziwemu mordercy okazję, aby się mnie pozbył.
Zerknęła na Matthewsa.
- Wiesz, kiedy byłam mała, tata zabierał mnie na polowanie na
kaczki. Nie lubiłam tego. Wyruszaliśmy rano, prosto w mokrą
mgłę, choć ja wolałabym zostać w domu, w ciepłym łóżku. Czegoś
się jednak nauczyłam. Najważniejsza jest dobra pułapka. Ty też, tak
samo jak wszyscy, jesteś przekonany, że zabiłam Gary'ego w napa
dzie furii. Nie zaprzeczaj. Słyszałam, jak rozmawiałeś z moim
ojcem. Waszym zdaniem nie było nadziei na uniewinnienie, nikt by
nie uwierzył twierdzeniu, że Gary'ego zabiła Annamarie Scalli. Mia
łam szansę uzyskać korzystny wyrok przy kwalifikacji czynu jako
zabójstwo w afekcie. Ale nie było żadnej gwarancji, iż nie zostanę
skazana za morderstwo, więc lepiej było się przyznać do winy i pójść
na ugodę, jeśli tylko prokurator się zgodzi. Była taka rozmowa,
prawda?
- Tak - przyznał Matthews.
- Innymi słowy, jeżeli zabiłam Gary'ego, mam dużo szczęścia i za
płaciłam niewielką cenę. Idąc dalej tym tropem: jeśli ty oraz wszyscy
inni ludzie, wliczając w to moich rodziców, macie rację, jestem cał
kiem bezpieczna mimo publicznego oświadczenia, że wierzę, iż w mo
im domu, w chwili śmierci mojego męża był ktoś jeszcze. Skoro to nie
prawda, nic mi nie zagraża. Mam rację?
- Masz - przyznał niechętnie.
- Wobec tego nie ma powodu się o mnie niepokoić. Z drugiej stro
ny, jeżeli mam rację i rzeczywiście kogoś przestraszę, może mnie to
kosztować życie. Wierz mi, chciałabym, żeby mnie zabił morderca
mojego męża. Bo jeśli zostanę zamordowana, może ktoś wznowi
śledztwo w tej sprawie.
Philip Matthews milczał.
- Mam rację, Philipie? - zapytała Molly tonem prawie wesołym. -
Jeśli stracę życie, może ktoś przyjrzy się sprawie śmierci Gary'ego na
tyle uważnie, że znajdzie prawdziwego mordercę.
Dobrze być znów w Nowym Jorku, pomyślała Fran, patrząc
w dół z okna swego biura w Rockefeller Center.
Ponury ranek sypiący deszczem ze śniegiem zmienił się już w zim
ne szare popołudnie, ale ona ciągle z taką samą przyjemnością oglą
dała jaskrawo ubrane dzieciaki na rolkach. Jedne wykonywały cyrko
we ewolucje, inne jeszcze z trudnością utrzymywały się na nogach.
Dalej, na Piątej Alei, w marcowym półmroku zaczynały się rozja
rzać światłami witryny sklepów.
O siedemnastej z biurowców wylał się tłum. W Nowym Jorku, tak
samo jak na całym świecie, ludzie wracali do domów.
Ja też mogłabym już wracać, pomyślała, sięgając po żakiet.
Kończył się długi dzień. O osiemnastej czterdzieści miała jeszcze
wejść na wizję, przekazać najnowsze wiadomości dotyczące zwolnie
nia z więzienia Molly Lasch. Potem rzeczywiście będzie mogła poje
chać do domu. Zdążyła już polubić swoje nowe mieszkanie z wido
kiem na drapacze chmur w centrum i na East River. Nie mogła tylko
znieść świadomości, że kiedyś wreszcie będzie musiała się zająć wypa
kowaniem rzeczy z kartonów.
Szczęście, że przynajmniej w biurze miała już porządek. To była
pocieszająca myśl. Książki stały w zasięgu ręki - na półce obok biur
ka. Kwiaty doniczkowe przepędziły monotonię bijącą od standardo
wych mebli biurowych, jakie oddano jej do dyspozycji. Brudnobeżo-
we ściany rozjaśniła reprodukcjami obrazów impresjonistów.
Kiedy razem z Edem Ahearnem wróciła tego ranka do studia, zaj
rzała przede wszystkim do Gusa Brandta.
- Za jakiś tydzień, może dwa spróbuję się spotkać z Molly - obie
cała, omówiwszy z szefem niespodziewane oświadczenie Molly Lasch.
Gus żuł zapamiętale gumę antynikotynową, która nie dawała mu
żadnej przewagi w walce z nałogiem.
- Są jakieś szanse, że powie ci coś szczerze?
- Nie wiem. Kiedy wygłaszała oświadczenie, stałam z boku, ale na
pewno mnie zauważyła. Bardzo chciałabym móc liczyć na jej współ
pracę. W przeciwnym razie będę musiała radzić sobie sama.
- Co myślisz o tym oświadczeniu?
- Osobiście uważam, że Molly była bardzo przekonująca, kiedy
twierdziła, że tamtego wieczoru w jej domu był ktoś jeszcze, ale chyba
głównie dodawała sobie otuchy. Oczywiście, znajdą się tacy, którzy
jej uwierzą, może u podstaw tego oświadczenia faktycznie leży chęć
wzbudzenia wątpliwości. Czy będzie chciała ze mną rozmawiać? Na
prawdę nie wiem.
Ale mam nadzieję, dodała w myśli, biegnąc do charakteryzatorni.
Cara, mistrzyni w sztuce makijażu, zarzuciła jej na szyję peleryn
kę. Betts, fryzjerka, wzniosła oczy do nieba.
- Litości, czyś ty spała w czapce narciarskiej?
Fran uśmiechnęła się szeroko.
- Włożyłam ją dopiero rano. Zróbcie mnie na bóstwo.
W czasie gdy Cara kładła jej podkład, a Betts przygotowywała
elektryczną lokówkę, Fran zamknęła oczy i zamyśliła się nad zdaniem
wprowadzającym do reportażu.
„Dziś rano, o siódmej trzydzieści, z Niantic Prison wyszła na wol
ność Molly Lasch, która złożyła zaskakujące oświadczenie".
Cara i Betts pracowały z szybkością światła, więc już kilka minut
później Fran gotowa była stanąć przed okiem kamery.
- Zupełnie jak nowa - uznała, przeglądając się w lustrze. - Znowu
się wam udało.
- Jesteś całkiem niebrzydka - powtórzyła Cara nie po raz pierw
szy. - Tyle że odrobinę mdła. Powinnaś się jakoś wyróżniać.
Wyróżniać... Tego akurat najmniej chciała. Wyróżniała się zawsze.
Najniższe dziecko w przedszkolu. Najniższa dziewczynka w podsta
wówce. Pestka.
W końcu wyrosła, w czasie pierwszego roku w Cranden udało jej
się osiągnąć przyzwoite metr sześćdziesiąt pięć.
Cara zdjęła Fran pelerynkę.
- Wyglądasz doskonale - oznajmiła. - Rzucisz ludzi na kolana.
Wiadomości o osiemnastej prowadzili Tom Rayan, wytrawny spi
ker, oraz Lee Manners, wyjątkowo atrakcyjna kobieta, dawniej zapo
wiadająca pogodę. Po programie wstali od blatu, wyłączyli mikrofony.
- Fran, ten twój reportaż o Molly Lasch to kawał dobrej roboty -
podsumował Ryan.
Z reżyserki dobiegł ich metaliczny głos:
- Fran, telefon do ciebie, odbierz na czwórce.
Ku zdumieniu Fran, dzwoniła Molly Lasch.
- Zdawało mi się, że cię widziałam rano przed więzieniem. Cieszę
się, że to rzeczywiście byłaś ty. Dziękuję ci za reportaż. Przynajmniej
u ciebie zabrzmiało to tak, jakbyś potrafiła uwierzyć w moje słowa.
- Chcę ci wierzyć, Molly. - Fran zdała sobie sprawę, że trzyma
kciuki.
- Dzwonię, żeby cię spytać - podjęła Molly niepewnie - czy zdecy
dowałabyś się na poprowadzenie śledztwa w sprawie śmierci Ga-
ry'ego. W zamian zgodzę się wziąć udział w programie robionym
przez twoją stację. Mój prawnik twierdzi, że dzwoniły z taką propozy
cją prawie wszystkie stacje telewizyjne, ale wolałabym pracować
z kimś, kogo znam i komu mogę zaufać.
- Chętnie się tego podejmę - odparła Fran. - Szczerze mówiąc,
miałam do ciebie dzwonić z tą sprawą.
Umówiły się na spotkanie następnego ranka w domu Molly
w Greenwich. Fran odłożyła słuchawkę na widełki.
- Spotkanie szkolnych koleżanek - rzuciła Tomowi Ryanowi. -
Powinno być interesujące.
5
Siedziba zarządu Zakładu Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia Re
mingtona mieściła się na parterze Lasch Hospital w Greenwich. Dok
tor Peter Black, dyrektor administracyjny, przełączył odbiornik tele
wizyjny na stację NAF.
Jego sekretarka, zatrudniona u niego już od czterech lat, powie
działa, że Fran Simmons pracuje właśnie dla tej stacji, i przypomniała,
skąd zna Fran. Mimo wszystko z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że
to właśnie ona jest dziennikarką relacjonującą zwolnienie Molly Lasch
z więzienia. Ojciec Fran popełnił samobójstwo ledwie kilka tygodni po
tym, jak Black przyjął ofertę Gary'ego Lascha i rozpoczął pracę
w szpitalu. Potem jeszcze przez wiele miesięcy w całym mieście żywo
dyskutowano o skandalicznej defraudacji i o samobójstwie. Peter
Black wątpił, czy ktokolwiek mieszkający wówczas w Greenwich miał
szansę o tych wydarzeniach zapomnieć.
Tego ranka włączył telewizor, bo chciał zobaczyć wdowę po swym
dawnym wspólniku. Często zerkał na ekran, chcąc się upewnić, że nie
przegapi oczekiwanego fragmentu, aż w końcu odłożył pióro i zdjął
z nosa okulary do czytania.
Miał gęste ciemne włosy, przedwcześnie posiwiałe na skroniach,
i wielkie szare oczy. Sprawiał wrażenie człowieka wyjątkowo przyja
znego, co dodawało odwagi młodym pracownikom jego zespołu -
oczywiście jedynie do czasu, gdy weszli mu w drogę.
O siódmej trzydzieści dwie zaczęło się sprawozdanie. Ponurym
wzrokiem śledził Molly idącą obok samochodu swego adwokata do
bramy więzienia. Kiedy się odezwała, Black podjechał z fotelem bli
żej do odbiornika, gotów wychwycić każdy niuans jej głosu i wyrazu
twarzy.
Chociaż doskonale słyszał każde słowo, nastawił telewizor głoś
niej. Gdy Molly skończyła mówić, pomyślał chwilę i sięgnął do tele
fonu. Wybrał numer.
- Rezydencja państwa Whitehallów.
Zawsze go drażnił angielski akcent w głosie służącej.
- Połącz mnie z panem Whitehallem, Rito. - Rozmyślnie się nie
przedstawił, ale nie musiał tego robić, gdyż kobieta doskonale znała
jego głos.
Na drugim końcu linii ktoś podniósł słuchawkę.
- Widziałem. - Calvin Whitehall nie tracił czasu na powitania. -
Konsekwentnie zaprzecza, że zabiła Gary'ego.
- Nie to mnie martwi.
- Wiem. I ta córka Simmonsa w tym wszystkim też mi się nie po
doba. Jeśli będzie trzeba, poradzimy sobie. - Whitehall przerwał na
moment. - Widzimy się o dziesiątej.
Peter Black odłożył słuchawkę bez pożegnania. Miał złe przeczu
cie od czasu, gdy brał udział w serii spotkań na wysokim szczeblu, do
tyczących nabycia przez Zakład Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia
Remingtona czterech innych ZUZ-ów, dzięki czemu staliby się jed
nym z największych graczy na polu administracji i zarządzania służbą
zdrowia.
6
Philip Matthews zamierzał wejść do domu Molly razem z nią, ale
nie zdołał.
- Philipie, postaw walizkę przy drzwiach - poprosiła Molly. -
Znasz tę słynną kwestię Grety Garbo: „Chcę być sama"? - Uśmiech
nęła się niewesoło. - Z ust mi to wyjęła.
Była taka drobna, taka krucha, w wielkim wejściu do ogromnego
domu, w którym kiedyś mieszkała z Garym Laschem.
Philip Matthews rozstał się z żoną dwa lata wcześniej. Rozwód był
nieunikniony, wkrótce żona ponownie wyszła za mąż. Prawnik zda
wał sobie sprawę, że jego odwiedziny w Niantic Prison były może
częstsze, niż nakazywał zawodowy obowiązek.
- Molly, zrobi! ci ktoś zakupy? Masz w ogóle co jeść?
- Pani Barry miała się tym zająć.
- Pani Barry! - Philip podniósł głos. - A co jej do tego?
- Będzie dla mnie dalej pracowała - oznajmiła Molly. - Małżeń
stwo, które opiekowało się domem, wyjechało. Jak tylko się dowie
działam, że wychodzę z więzienia, moi rodzice skontaktowali się z pa
nią Barry. Ona dopilnowała sprzątania domu i zaopatrzenia kuchni.
Będzie przychodziła trzy razy w tygodniu.
- Ta kobieta pomogła cię wsadzić do więzienia!
- Ona tylko powiedziała prawdę.
Tak więc odjechał i przez cały dzień nie mógł się pozbyć obaw
o Molly, która została w domu sama. Nawet w czasie spotkania
z prokuratorem, z którym omawiał sprawę najnowszego klienta, do
brze sytuowanego sprzedawcy nieruchomości oskarżonego o spowo
dowanie śmierci w wypadku samochodowym.
Punktualnie o dziewiętnastej, kiedy zmykając biurko zastanawiał się,
czy zadzwonić do Molly, odezwał się jego prywatny telefon. Sekretarka
już wyszła. Dzwonek rozbrzmiał kilkakrotnie, zanim w Philipie cieka
wość wygrała z pokusą, by pozwolić rozmówcy nagrać się na taśmę.
To była Molly.
- Philipie, mam dobrą wiadomość. Czy pamiętasz, jak ci mówi
łam, że dziś rano przed więzieniem była Fran Simmons, moja kole
żanka ze szkoły?
- Pamiętam. Czy wszystko u ciebie w porządku? Potrzebujesz
czegoś?
3. Przyjdź.
Mary Higgins CLARK PRZYJDŹ I MNIE ZABIJ Przełożyła Agnieszka Ciepłowska P r ó s z y ń s k i i S-ka Warszawa 2000
Podziękowania Opowiadanie historii najczęściej zaczyna się od stów „dawno, dawno te mu...". To pierwszy krok na długiej drodze. Potem szukamy postaci, które wzięły swój początek w wyobraźni autora. Rozpatrujemy ich kłopoty. Opo wiadamy o ich życiu. I okazuje się, że potrzebujemy pomocy. Niech słońce rozjaśnia każdy dzień życia moich wydawców, Michaela Korda i Chucka Adamsa, w podzięce za ciągłą gotowość do porad, za wsparcie i dodawanie odwagi. Ci dwaj są bezwzględnie najlepsi. Tysięczne dzięki, chłopcy. Redaktorki Gypsy da Silva i Carol Catt, korektorka Barbara Raynor, asystenci Carol Bowie i Rebecca Hesad - przechodzą samych siebie, obda rowując mnie szczodrze swoim czasem i zainteresowaniem. Niech was Bóg błogosławi. Dziękuję. Jeszcze Lisl Cade: uosobienie skuteczności w reklamie, wzór przyjaźni, konstruktywnej krytyki oraz moja podpora - łączę pełne wdzięczności po dziękowania. Chwała moim agentom: Gene'owi Winickowi i Samowi Pinkusowi - za cenne rady i dodawanie odwagi. Najszczersze podziękowania dla przyjaciół, którzy tak hojnie dzielili się ze mną swoją wiedzą medyczną, prawniczą i techniczną. A oto oni: psychia tra dr Richard Roukema, psycholog dr Ina Winick, chirurg plastyczny dr Bennett Rothenberg, prokurator Mickey Sherman, pisarze - Lindy Washburn i Judith Kelman oraz producent Leigh Ann Winick. Ogromne podziękowania dla całej mojej rodziny za stałą pomoc i wsparcie, od strony Clarków byli to: Marilyn, Warren i Sharon, David, Carol i Pat, od strony Conheeneyów - Joh i Debby, Barbara, Trish, Nancy i David. Chylę głowę przed przyjaciółkami, które czytały tę książkę w trak cie pisania - Agnes Newton, Irene Clark i Nadine Petry. No i oczywiście wyrazy miłości i podziękowań dla mojego męża, Johna Conheeneya, który jest prawdziwym uosobieniem cierpliwości, współod- czuwania i mądrości. A teraz niech mi będzie wolno raz jeszcze z przyjemnością zacytować mojego ulubionego piętnastowiecznego mnicha: „Księga ukończona. Od dajmy głos autorowi".
Prolog Sąd stanu Connecticut dowiedzie, że Molly Carpenter Lasch roz myślnie spowodowała śmierć swojego męża, doktora Gary'ego Lascha. Że siedzącego przy biurku, zwróconego do niej plecami mężczyznę pozbawiła życia, uderzając w głowę ciężką rzeźbą z brązu. Że następnie pozwoliła, by się wykrwawił na śmierć, a sama poszła do sypialni na piętro i położyła się spać. Dziennikarze, skupieni za plecami pozwanej, gorączkowo skroba li piórami po papierze, szkicując artykuły, które może jeszcze dziś uda się zamieścić na łamach prasy, jaka za kilka godzin trafi do czytelni ka. Reporterka „Women's News Weekly" zaczęła tak jak zwykle w podobnych wypadkach: „W Stamford w stanie Connecticut, w mie ście o bogatej historii, w szacownym budynku sądu rozpoczął się dziś rano proces Molly Carpenter Lasch, oskarżonej o zamordowanie swego męża Gary'ego". Salę sądu wypełniali przedstawiciele prasy z całego kraju. Spra wozdawca „New York Post" szkicował słowny portret Molly, zwra cając uwagę zwłaszcza na to, jaki strój wybrała na pierwszy dzień rozprawy. Niezła babka, ocenił. Kobieta piękna i w dodatku z klasą. Nieczęsto mógł podziwiać taką kombinację - zwłaszcza w sali roz praw. Opisał, że siedziała prosto, niemal po królewsku. Można by na wet powiedzieć: wyzywająco. Szczupła, włosy ciemnoblond sięgające ramion. Ubrana w niebieski kostium, w uszach nieduże złote kolczy ki. Wiedział, że ma dwadzieścia sześć lat. Wyciągał szyję tak długo, aż dostrzegł, że nadal nosiła obrączkę. Zanotował i to także. Molly Lasch potoczyła wzrokiem po sali, jakby szukała znajomych twarzy. Na jedną chwilę ich spojrzenia się spotkały, wtedy reporter dostrzegł, że miała niebieskie oczy. A rzęsy długie i bardzo ciemne.
Dziennikarz „Observera" notował swoje wrażenia na temat po zwanej i przewodu sądowego. Ponieważ pracował dla tygodnika, miał więcej czasu na wysmażenie artykułu. „Molly Carpenter Lasch byłaby bardziej na miejscu w jakimś klu bie country niż w budynku sądu" - zapisał. Spojrzał w stronę sali, gdzie siedziała rodziny Gary'ego Lascha. Teściowa Molly, wdowa po słynnym doktorze Jonathanie Laschu, zjawiła się w towarzystwie siostry i brata. Ta szczupła kobieta po sześćdziesiątce wyglądała na osobę twardą i nieustępliwą. Gdyby jej dać szansę, z radością wstrzyknęłaby Molly śmiertelną dawkę trucizny, uznał reporter „Observera". Rozejrzał się po sali. Rodzice Molly, przystojna para dobrze po pięćdziesiątce, byli wyraźnie spięci, zdenerwowani i przybici. Zanoto wał sobie te trzy słowa. O dziesiątej trzydzieści obrona rozpoczęła mowę wstępną. - Oskarżyciel zobowiązał się dowieść winy Molly Lasch ponad wszelką wątpliwość. A my, proszę państwa, pokażemy, że dowody wskazują na to, iż Molly Lasch nie jest morderczynią. Że w rzeczywi stości jest taką samą ofiarą tej potwornej tragedii jak jej mąż. Gdy ujawnimy dowody, dojdą państwo do wniosku, że Molly Carpenter Lasch, wróciwszy do domu w niedzielę wieczorem, ósmego kwietnia tego roku, wkrótce po godzinie dwudziestej, spędziwszy tydzień w domku letniskowym na Cape Cod, zastała swojego męża nieprzy tomnego przy biurku. Że usiłowała go ratować, stosując sztuczne od dychanie metodą usta-usta, a gdy zdała sobie sprawę, że jej mąż zmarł, w szoku poszła do sypialni i zemdlona padła na łóżko. Molly uważnie słuchała. To tylko słowa, myślała. Nie mogą mi wyrządzić krzywdy. Czuła na sobie spojrzenia gapiów, zaciekawione, szacujące. Nie którzy spośród zebranych na sali, znajomi, jeszcze na korytarzu pod chodzili do niej, całowali w policzek i ściskali dłoń. Pierwsza była Jenna Whitehall, najlepsza przyjaciółka od czasów szkolnych w Cran- den Academy. Jenna pracowała w firmie prawniczej. Jej mąż, Cal, był teraz prezesem zarządu Lasch Hospital oraz Zespołu Ubezpieczeń Zdrowotnych ufundowanego przez Gary'ego do spółki z doktorem Peterem Blackiem. Jenna i Cal byli piękną parą, pomyślała Molly nie po raz pierwszy. Gdy czasem zdarzało się, że miała chęć uciec od wszystkiego, za glądała do Jen w Nowym Jorku, zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku
miesięcy. Bardzo jej to pomagało. Jenna i Cal mieszkali na stale w Greenwich, ale w tygodniu Jenna często nocowała w mieszkaniu na Manhattanie, w pobliżu UN Plaza. Petera Blacka Molly także spotkała w korytarzu. Doktor Peter Black zawsze był dla niej bardzo miły, ale teraz, podobnie jak matka Gary'ego, całkiem ją zignorował. Przyjaźnił się z Garym od czasów studiów medycznych. Czy bę dzie potrafił go zastąpić na stanowisku dyrektora szpitala i Zakładu Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia Remingtona? Zarząd powierzył mu pełnienie tej funkcji wkrótce po śmierci Gary'ego. Siedziała otępiała, nie czuła nic zupełnie. Rozpoczął się właściwy proces. Oskarżyciel powoływał kolejnych świadków. Pojawiali się i znikali; dla niej - zamazane twarze i niewyraźne glosy. W końcu na miejsce dla świadków weszła Edna Barry, pulchna kobieta tuż po sześćdziesiątce, która pracowała w domu Laschów jako gospodyni. - Przyszłam w poniedziałek o ósmej rano, jak zwykle - oznajmiła. - W poniedziałek dziewiątego kwietnia? - Tak. - Jak długo pracowała pani u Molly i Gary'ego Laschów? - Cztery lata. Ale Molly znam od dziecka, przedtem pracowałam u jej matki. Molly zawsze była taka wrażliwa... Molly pochwyciła współczujące spojrzenie pani Barry. Ona nie chce mi zaszkodzić, pomyślała. Ale będzie musiała opo wiedzieć, jak mnie znalazła, i doskonale wie, jak to zabrzmi. - Zdziwiłam się, bo światła w domu były pozapalane - mówiła pa ni Barry. - W holu stała walizka, więc się domyśliłam, że Molly już wróciła z Cape. - Pani Barry, proszę opisać rozkład pomieszczeń na parterze do mu - zażądał prokurator. - Hol jest bardzo duży, nawet większy niż trzeba. W razie jakie goś hucznego przyjęcia koktajle przed kolacją podaje się właśnie tam. Salon jest dokładnie naprzeciwko drzwi wejściowych. Jadalnia - na lewo, za barem; dochodzi się do niej szerokim korytarzem. W tym sa mym skrzydle jest kuchnia i pokój rodzinny, a biblioteka i gabinet doktora Lascha - na prawo od wejścia. Szybko dojechałam wtedy do domu, myślała Molly. Ruch na szo sie był niewielki. Miałam tylko jedną walizkę, wniosłam ją, postawi łam na podłodze. Potem zamknęłam drzwi i zawołałam Gary'ego. Poszłam od razu do gabinetu.
- Weszłam do kuchni - zeznawała pani Barry. - Na blacie stały kieliszki po winie i taca z resztkami sera i krakersów. - Czy było w tym coś niezwykłego? - Tak. Molly zawsze sprzątała po gościach. - A doktor Lasch? - spytał prokurator. Edna Barry uśmiechnęła się pobłażliwie. - Wie pan, jak to jest z mężczyznami. On nie zawsze sprzątał na wet po sobie. - Ściągnęła brwi w zastanowieniu. - Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że coś jest nie tak. Myślałam, że Molly przyje chała i zaraz wyszła. - Dlaczego miałaby to zrobić? Pani Barry niepewnie zerknęła na oskarżoną. Mamę zawsze złościło, pomyślała Molly, że służąca mówi do mnie po imieniu, a ja do niej „pani Barry". Ale co w tym złego? Przecież zna mnie od dziecka. - Jak przyszłam w piątek, Molly nie było w domu. A w poprzedni poniedziałek wyjechała na Cape. Była bardzo zdenerwowana. - Z powodu? - Pytanie raptowne i ostre. Molly czuła wrogość prokuratora, ale z niewiadomych przyczyn wcale się nie bała. - Pakując walizkę płakała, była zupełnie rozstrojona. Molly jest bardzo zgodna, niełatwo ją urazić. Nigdy jej nie widziałam w takim stanie. Ciągle powtarzała: „Jak on mógł? Jak on mógł?". Zapytałam, czy mogę jej jakoś pomóc. - Co odpowiedziała? - Powiedziała: „Może pani zabić mojego męża". - „Może pani zabić mojego męża"! - Na pewno tak nie myślała. Musieli się pokłócić, pewnie wyjeż dżała na Cape, żeby ochłonąć. - Często tak wyjeżdżała? Pakowała się... i w drogę? - Molly lubi Cape, mówi, że może tam ułożyć sobie myśli. Ale to było coś innego. Nigdy nie wyjeżdżała taka zdenerwowana. - Pani Barry przeniosła na Molly spojrzenie pełne współczucia. - Wróćmy do poniedziałkowego ranka, do dziewiątego kwietnia. Co pani zrobiła po wyjściu z kuchni? - Poszłam sprawdzić, czy doktor Lasch jest w gabinecie. Zapuka łam do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Obróciłam klamkę. Wtedy się zorientowałam, że jest lepka. Popchnęłam drzwi i zobaczyłam dokto ra - głos jej zadrżał. - Siedział za biurkiem, głowę miał opartą na bla-
cie i całą w zaschniętej krwi. Krew była wszędzie: na nim, na biurku, na fotelu i na dywanie. Od razu wiedziałam, że doktor nie żyje. Molly, słuchając zeznania gospodyni, usiłowała przypomnieć so bie niedzielny wieczór. Wróciłam do domu i od razu poszłam do gabinetu. Wiedziałam, że zastanę tam Gary'ego. Przekręciłam klamkę, pchnęłam drzwi i po tem... nie pamiętam. - Co pani zrobiła? - spytał panią Barry prokurator. - Natychmiast wezwałam policję. Potem przypomniałam sobie o Molly, przestraszyłam się, że jej też coś się stało. Pobiegłam na gó rę, do sypialni. Kiedy zobaczyłam Molly, byłam pewna, że i ona nie żyje. - Dlaczego? - Całą twarz miała umazaną krwią. Ale wtedy akurat otworzyła oczy, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: „Dzień dobry pani, zda je się, że zaspałam". Otworzyłam oczy, myślała Molly, siedząc przy stoliku obrony, i uświadomiłam sobie, że jestem ubrana. Przez chwilę miałam wraże nie, że zdarzył się wypadek. Ubranie było powalane ziemią, a dłonie mi się kleiły. Kręciło mi się w głowie, byłam zdezorientowana, nie miałam pewności, czy jestem w domu, czy może w szpitalu. Zastano wiłam się, czy Gary też jest ranny. Potem usłyszałam walenie do drzwi, to przyjechała policja. Ludzie na sali coś mówili, ale ich głosy znowu stały się odległe i niewyraźne. Molly ledwie dostrzegała, że mijały dni procesu, że wchodzi i wy chodzi z sądowej sali, że na podium dla świadków pojawiają się coraz to nowe osoby. Słyszała zeznania Cala i Petera Blacka, a potem Jenny. Cal i Peter opowiadali, jak w niedzielne popołudnie spotkali się z Garym. Gary był wyjątkowo podenerwowany, bo Molly dowiedziała się o jego ro mansie z Annamarie Scalli. Cal zeznał, że według Gary'ego Molly przebywała w domku letni skowym na Cape Cod od tygodnia, nie chciała z nim rozmawiać przez telefon - usłyszawszy jego głos, odkładała słuchawkę na widełki. - Jak pan zareagował na wiadomość o romansie doktora Lascha? - spytał prokurator. Cal odparł, że głęboko go ta wiadomość zasmuciła, ze względu na kłopoty małżeńskie przyjaciela, a także dlatego, że gdyby wyszedł na
jaw romans właściciela kliniki i młodej pielęgniarki, w szpitalu wy buchłby skandal. Gary zapewnił przyjaciół, że skandalu nie będzie. Annamarie wyjedzie z miasta. Dziecko zamierzała oddać do adopcji. Prawnik Gary'ego za cenę siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów do prowadził do ugody, która już została podpisana. Annamarie Scalli, myślała Molly. Ta śliczna, pełna seksapilu dziewczyna o ciemnych włosach. Czy Gary rzeczywiście miał z nią ro mans, czy może była to przelotna przygoda? Teraz już na zawsze po zostanie to tajemnicą. Tak wiele pytań zostaje bez odpowiedzi. Czy Gary naprawdę mnie kochał? Czy też nasze wspólne życie istniało tyl ko na pozór? Nie. Nie wolno tak myśleć. To boli. Na miejscu dla świadków stanęła Jenna. Na pewno trudno jej zeznawać, pomyślała Molly. Ale została we zwana przez prokuratora, nie ma wyboru. - Tak - przyznała Jenna cicho i niepewnie - rzeczywiście dzwoni łam do Molly na Cape w dniu śmierci Gary'ego. Powiedziała mi, że zaangażował się w romans z Annamarie i że Annamarie jest w ciąży. Była załamana. Odgłosy procesu dobiegały do Molly jakby zza tumanu mgły. Pro kurator spytał, czy Molly była wściekła. Jenny odpowiedziała, że ra czej zrozpaczona. W końcu jednak przyznała, że Molly była na Ga- ry'ego zła. - Molly, wstań. Sąd opuszcza salę. Philip Matthews, obrońca, ujął ją za łokieć i pomógł się podnieść. Chwilę później poprowadził ją do wyjścia z sali rozpraw. Za progiem wybuchły jej prosto w twarz oślepiające błyski fleszy. Matthews śpiesznie przepchnął ją przez tłum i wsadził do czekającego samo chodu. - Z rodzicami spotkasz się w domu - rzucił na odchodnym. Rodzice Molly przylecieli z Florydy. Namawiali córkę do przepro wadzki, do opuszczenia domu, w którym Gary stracił życie, ale nie chciała się zgodzić. Dostała ten dom w prezencie od babci i bardzo go lubiła. Ulegając namowom ojca, zgodziła się jedynie na zmianę wy stroju gabinetu. Wyniesiono wszystkie meble i odnowiono pokój od posadzki po sufit. Zdjęto ciężką mahoniową boazerię, wyniesiono ukochaną przez Gary'ego kolekcję wczesnoamerykańskich sprzętów i dzieł sztuki. Jego ulubione obrazy, rzeźby, dywaniki, lampy nafto we, biurko z czasów początków spółki Wells Fargo - razem z kanapą obitą rudą skórą i dopasowanymi do niej fotelami. Na ich miejscu po-
jawił się komplet wypoczynkowy obity perkalem tłoczonym w jaskra wy wzór oraz stół z barwionego dębu. Mimo tych wszystkich zmian, drzwi do gabinetu pozostawały stale zamknięte. Jeden z najcenniejszych okazów kolekcji Gary'ego, półmetrowej wysokości rzeźba z brązu przedstawiająca konia i jeźdźca, oryginalne dzieło Remingtona, nadal znajdował się w dyspozycji biura prokura tora. Prokurator utrzymywał, że tą właśnie rzeźbą Molly zmiażdżyła Gary'emu głowę. Czasami, nocą, gdy była pewna, że rodzice śpią, Molly przekrada ła się na dół, stawała w drzwiach gabinetu i próbowała sobie przypo mnieć, jak to było, kiedy znalazła Gary'ego. Znalazła Gary'ego. Obojętne, jak bardzo się starała, wracając myślami do tamtej no cy, nie potrafiła sobie przypomnieć, czy z mężem rozmawiała, czy w ogóle się do niego zbliżyła, gdy siedział za biurkiem. Nie pamiętała, by podnosiła rzeźbę, by schwyciła za przednie końskie nogi i zamach nęła się z taką siłą, że aż roztrzaskała mu głowę. A podobno tak wła śnie było. Teraz, po kolejnym dniu procesu, dostrzegała na twarzach rodzi ców ogromną troskę, czuła, że mocniej ją przytulają. Jakiś czas stała w tym uścisku dziwnie sztywna, a potem odstąpiła o krok i przyjrzała się im beznamiętnie. Tak. Przystojna para, każdy to przyzna. Molly wiedziała, że jest podobna do Ann, swojej matki. Walter Carpenter, jej ojciec, był bar dzo wysoki, siwy. Włosy niegdyś miał blond. Mawiał, że to po wikin gach. Jego babka była Dunką. - Wszyscy pewnie chętnie się napijemy - rzekł, podchodząc do barku. Molly i jej matka dostały po kieliszku czerwonego wina, Philip wolał martini. - Philipie, na ile zaszkodziły nam dzisiejsze zeznania Blacka? - za pytał ojciec Molly, wręczając mu drinka. - Zmienimy to wrażenie. - Molly doskonale słyszała w głosie Phi- lipa Matthewsa nuty fałszywej pewności siebie. - Jak tylko ja go we zmę w obroty. Philip Matthews, postawny, trzydziestoośmioletni obrońca, stał się ostatnimi czasy w pewnym sensie ulubieńcem mediów. Ojciec Mol ly przysiągł, że zapewni córce najlepszą obronę, jaką można dostać za pieniądze, a jej uosobieniem - choć relatywnie młodym - okazał się
Matthews. Uzyskał przecież uniewinnienie dla członka zarządu roz głośni radiowej, któremu zamordowano żonę. To prawda, pomyślała Molly. Tylko że tamten nie był cały powa lany krwią ofiary. Zaczynała odzyskiwać jasność myśli, niestety, wiedziała, że to uczucie nie potrwa długo. Zawsze tak było. Natomiast w tym krótkim przebłysku pojęła, jak jej historia musiała wyglądać z punktu widze nia ludzi zgromadzonych w sali sądowej, a zwłaszcza członków ławy przysięgłych. - Czy proces długo jeszcze potrwa? - spytała. - Jakieś trzy tygodnie - odpowiedział Matthews. I w końcu zostanę uznana za winną - stwierdziła z niezachwianą pewnością. - Uważacie, że jestem winna? Wiem, wszyscy sądzą, że go zabiłam, bo byłam na niego wściekła. - Westchnęła ze znużeniem. - Dziewięćdziesiąt procent ludzi jest przekonanych, że kłamię, twier dząc, iż nic nie pamiętam, a reszta sądzi, że nic nie pamiętam, bo zwa riowałam. Ruszyła przez hol, pozostali poszli za nią. Pchnęła drzwi do gabi netu. Znowu wróciło uczucie oderwania od rzeczywistości. Może go zabiłam - rzekła głosem wypranym z emocji. - Wtedy na Cape... Pamiętam, szłam po plaży i myślałam o tym, jakie to nie sprawiedliwe. Byłam mężatką od pięciu lat, straciłam pierwsze dziecko i tak bardzo czekałam na drugie... W końcu znowu zaszłam w ciążę... i poroniłam w czwartym miesiącu. Mamo, pamiętasz? Przyjechaliście z tatą na Florydę, bo baliście się, że się załamię. A potem... ledwie mie siąc minął od poronienia, gdy przypadkiem podniosłam słuchawkę te lefonu i usłyszałam Annamarie Scalli rozmawiającą z Garym. Zdałam sobie sprawę, że ona nosi pod sercem jego dziecko. Byłam taka wście kła, taka zrozpaczona. Pomyślałam wtedy, że Bóg odebrał dziecko niewłaściwej osobie. Ann Carpenter objęła córkę. Tym razem Molly się nie odsunęła. - Tak się boję - wyszeptała. - Tak bardzo się boję. Philip Matthews wziął Waltera Carpentera pod ramię. - Chodźmy do biblioteki. Tam łatwiej nam będzie rozmawiać. Po winniśmy się zastanowić nad przyznaniem do winy. Molly stała przed sądem i usiłowała skupić uwagę na słowach oskarżyciela. Philip Matthews już ją uprzedził, że prokurator niechęt nie wyraził zgodę na jej przyznanie się do zabójstwa, czynu zagrożo-
nego karą do dziesięciu lat więzienia, bo jedynym jego słabym punk tem w tej sprawie była Annamarie Scalli, kochanka Gary'ego Lascha, która jeszcze nie zeznawała. Annamarie powiedziała śledczym, że tamtej niedzielnej nocy była w domu sama. - Prokurator wie, że będę próbował rzucić podejrzenie na Anna marie - tłumaczył jej Matthews. - Ona także była na Gary'ego wście kła. Mielibyśmy szansę przekonać sędziów przysięgłych do swoich ra cji, ale w razie porażki dostałabyś dożywocie. Dzięki przyznaniu się do winy wyjdziesz po pięciu latach. Właśnie nadeszła kolej na wypowiedzenie słów, których wszyscy od niej oczekiwali. - Wysoki Sądzie, nie pamiętam tej przerażającej nocy, ale wiem, że wszelkie dowody przemawiają za tym, iż jestem winna. Wobec tego przyznaję, że zgodnie z tym, o czym świadczą dowody, zabiłam swo jego męża. To jakiś koszmar, pomyślała. Zaraz się obudzę w domu, we wła snym łóżku. Piętnaście minut po tym, jak sąd skazał ją na dziesięć lat pozba wienia wolności, Molly, skuta kajdankami, została odprowadzona do więziennej karetki, która miała ją zawieźć do Niantic Prison - więzie nia stanowego dla kobiet.
Pięć i pół roku później
1 G us Brandt, naczelny redaktor telewizji kablowej NAF, sie dział za biurkiem ustawionym na trzydziestym piętrze Ro ckefeller Plaza na Manhattanie i podziwiał widoki za oknem. Rozległo się pukanie, do biura weszła Fran Simmons, która od nie dawna zaczęła pracę jako reporterka serwisu wiadomości o osiemna stej. Zbierała także materiały do cyklicznego programu „Prawdziwe oblicze zbrodni". - Słyszałem, że Molly Carpenter Lasch dostała zwolnienie warun kowe. - Gus był wyraźnie podekscytowany. - Wychodzi w przyszłym tygodniu. - Dostała zwolnienie warunkowe? Bardzo się cieszę. - Nie wiedziałem, że pamiętasz tę sprawę. Sześć lat temu mieszka łaś w Kalifornii. Dużo wiesz o tym przypadku? - Właściwie wszystko. Chodziłam z Molly do Cranden Academy w Greenwich. Przez cały proces prenumerowałam tutejsze gazety. - Chodziłaś z nią do szkoły? Fantastycznie! Zrobimy o niej serię programów. Od początku tej całej historii. Jak najszybciej. - Dobrze. Tylko... widzisz... od matury nie utrzymywałam z Mol ly żadnych kontaktów. Ostatni raz widziałyśmy się na rozdaniu dy plomów, czyli czternaście lat temu. Potem przeprowadziłam się z ma mą do Santa Barbara, tam zaczęłam studia. Straciłam kontakt z wszystkimi znajomymi z Greenwich. Wiele było przyczyn, dla których i Fran, i jej matka przeprowadzi ły się do Kalifornii, uciekając od Connecticut jak najdalej. W dniu uroczystego zakończenia roku w Cranden Academy ojciec zabrał Fran i jej matkę na kolację. Pod koniec posiłku wzniósł toast za przy szłość Fran na jego Alma Mater, ucałował obie swoje kobiety, a po tem stwierdziwszy, że zostawił portfel w samochodzie, poszedł na par-
king i tam się zastrzelił. Przyczyny samobójstwa poznano już po kilku dniach. Śledztwo szybko wykazało, że zdefraudował czterysta tysięcy dolarów zgromadzonych na koncie Funduszu Budowy Biblioteki w Greenwich, któremu ochotniczo przewodniczył. Gus Brandt oczywiście znał tę historię. Poznał ją, gdy przyjechał do Los Angeles, by zaproponować Fran pracę w NAF-TV. - To już przeszłość - ocenił. - Nie masz powodu ukrywać się w Kalifornii. Wracaj do Nowego Jorku, tam dopiero zrobisz praw dziwą karierę. Reporterowi nie wolno tkwić w jednym miejscu. Nasze wiadomości o osiemnastej biją na głowę całą siatkę lokalnych stacji, a program „Prawdziwe oblicze zbrodni" plasuje się w pierwszej dzie siątce. W dodatku na pewno się stęskniłaś za Nowym Jorkiem. Fran oczekiwała, że Gus zacytuje stare przysłowie, według które go każda miejscowość poza Nowym Jorkiem to dziura zabita decha mi, ale nie posunął się aż tak daleko. Gus, lekko przygarbiony mężczyzna o przerzedzonych siwiejących włosach, wyglądał na swoje pięćdziesiąt pięć lat i nieodmiennie spra wiał wrażenie człowieka, któremu w ciemną noc chłostaną śnieżycą właśnie uciekł ostatni autobus. W jego wypadku pozory myliły i Fran o tym doskonale wiedziała. W rzeczywistości Gus miał żywy umysł, stworzył mnóstwo doskona łych programów i zdobył niezachwianą pozycję w przemyśle telewi zyjnym. Przyjęła ofertę bez wahania. Praca u Gusa oznaczała szybką drogę do sukcesu. - Nie widziałaś się z Molly od matury. - Tak. Napisałam do niej w czasie procesu, dałam znać, że jej współczuję, i zaoferowałam pomoc. Odpowiedział mi jej prawnik. Po dziękował za troskę i wyjaśnił, że Molly nie będzie z nikim korespon dowała. To było ponad pięć i pół roku temu. - Jak wyglądała, kiedy była młodą dziewczyną? Fran wsunęła pasmo włosów za ucho. Ten gest był nieświadomym wyrazem skupienia. Stanął jej przed oczami obraz Molly, szesnasto letniej uczennicy w Cranden Academy. - Molly zawsze była nietuzinkowa - odezwała się po chwili. - Wi działeś jej zdjęcia. Skończona piękność. Nawet kiedy my wszystkie byłyśmy jeszcze niezgrabnymi podlotkami, ona już przyciągała wzrok. Miała nieprawdopodobnie niebieskie oczy, prawie opalizują ce, a do tego cerę, dla której zabiłaby ją każda modelka. No i jeszcze lśniące włosy. Mnie najbardziej imponowało to, że zawsze potrafiła
się odpowiednio zachować. Byłam zdania, że gdyby spotkała na jed nym przyjęciu papieża i królową Anglii, wiedziałaby doskonale, jak się do każdego nich zwrócić i w jakiej kolejności. Z drugiej strony, za wsze podejrzewałam ją o nieśmiałość. I była dziwnie krucha. Przypo minała mi pięknego ptaka, który przysiadł na gałązce - spokojny, ale gotów w każdej chwili wzbić się do lotu Ona nie szła, tylko płynęła w powietrzu. Miała jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu, ale wydawała się wyższa, bo wyglądała dumnie. - Przyjaźniłyście się? - Miałyśmy zupełnie inne towarzystwo. Molly należała do kręgu bogatych ludzi spotykających się w miejscowym klubie. Ja byłam dobra w sporcie i na tym skupiałam się bardziej niż na życiu towa rzyskim. Zapewniam cię, że mój telefon nie urywał się w piątkowe wieczory. - Jak by to powiedziała moja matka: ładnie wyrosłaś - podsumo wał Gus. Nigdy nie czułam się w szkole swobodnie, pomyślała Fran. W Greenwich jest wiele średnio zamożnych rodzin, ale tata nie życzył sobie, żeby nas do nich zaliczano. Zawsze chciał się zadawać z boga czami. Chciał, żebym się przyjaźniła z dziewczętami, które miały pie niądze albo koneksje. - Powiedz o Molly coś jeszcze. - Była serdeczna. Po śmierci mojego ojca, gdy rozeszła się wieść o defraudacji i o samobójstwie, uciekałam przed ludźmi. Molly wie działa, że codziennie wczesnym rankiem uprawiam jogging, i które goś dnia specjalnie na mnie czekała. Chciała tylko dotrzymać mi przez chwilę towarzystwa. Jej ojciec był jednym z ważniejszych spon sorów funduszu budowy biblioteki. Możesz sobie wyobrazić, ile dla mnie znaczył jej przyjazny gest. - Nie miałaś powodu się wstydzić za czyny ojca - mruknął Gus. - Nie wstydziłam się - odparła cicho Fran. - Było mi go żal i chy ba czułam do niego złość. Dlaczego uważał, że mama i ja chcemy być bogate? Po jego śmierci zdałam sobie sprawę, w jakim straszliwym żył napięciu, zwłaszcza przez ostatnie dni. Zbliżała się publikacja księgi ofiarodawców, wiedział, że zostanie zdemaskowany. - Urwała na chwilę. - Oczywiście, źle robił - podjęła cicho. - Nie powinien był brać tych pieniędzy, mylił się sądząc, że są nam potrzebne. I był słaby. Dopiero teraz widzę, jak bardzo brakowało mu pewności siebie. Ale przy tym wszystkim był po prostu sympatycznym człowiekiem.
- Podobnie jak doktor Gary Lasch. Także był dobrym administra torem. Lasch Hospital cieszy się doskonałą opinią, a Zakład Ubezpie czeń Zdrowotnych imienia Remingtona w niczym nie przypomina róż nych innych ZUZ-ów, które bankrutują, zostawiając lekarzy bez pracy, a chorych bez opieki. - Gus wykrzywił wargi w uśmiechu. - Znałaś Molly, chodziłaś z nią do szkoły, czyli masz o niej pewne poję cie. Jak sądzisz, czy zabiła męża? - Z całą pewnością nie - odparła Fran bez wahania. - Zdaję sobie sprawę, że dowody przeciwko niej są miażdżące. Robiłam reportaże z wielu procesów o morderstwo, wiem, że czasem ludzie niszczą sobie życie przez utratę panowania na ułamek sekundy. Jeśli jednak Molly nie zmieniła się diametralnie od czasu, kiedy ją znałam, to jest ostatnią oso bą na świecie zdolną do zabójstwa. No tak, lecz z tego samego powodu mogłabym przyjąć, że rozumiem, dlaczego wyrzuciła ten czyn z pamięci. - Właśnie dlatego ten przypadek jest doskonałym tematem na program - stwierdził Gus. - Bierz się do roboty. W przyszłym tygo dniu Molly Lasch wychodzi z więzienia Niantic Prison. Masz być członkiem komitetu powitalnego. 2 Tydzień później, w chłodny marcowy dzień, Fran stała przed bra mą więzienia w grupie innych pracowników mediów. Wysoko pod niosła kołnierz płaszcza, ręce wbiła głęboko w kieszenie, ulubioną czapkę narciarską naciągnęła na uszy. Jej kamerzysta, Ed Ahearn, czekał w pogotowiu. Jak zwykle dało się słyszeć ciche komentarze. Dzisiaj - na temat bardzo wczesnej godziny i paskudnej pogody: kłująca mżawka niesio na porywami lodowatego wiatru wciskała się wszędzie. Oczywiście mówiło się także o sprawie, która pięć i pół roku temu długi czas nie schodziła z czołówek gazet w całym kraju. Fran nagrała już kilka reportaży związanych tematycznie z więzie niem. Tego ranka studio puszczało materiał na żywo. - Czekamy przed bramami więzienia Niantic Prison w Connecti cut. Molly Carpenter Lasch wkrótce wyjdzie na wolność. Spędziła tu pięć lat i sześć miesięcy z dziesięciu lat, jakie jej zasądzono za zamor dowanie męża, Gary'ego Lascha.
Teraz czekając, aż Molly ukaże się w bramie więzienia, Fran słu chała opinii innych dziennikarzy. Panowała powszechna zgoda co do tego, że Molly była winna, że miała spore szczęście, ponieważ dostała tak łagodny wyrok, i nikogo nie oszuka twierdzeniem, że nie pamięta, jak rozwaliła głowę biednemu facetowi. Fran zauważyła granatowego sedana wyjeżdżającego zza rogu głównego budynku więziennego. Zaalarmowała studio. - Samochód Philipa Matthewsa rusza. Ahearn włączył kamerę. Inni dziennikarze także dostrzegli samochód. - Głowę daję, że marnujemy czas - mruknął reporter „Post". - Dziesięć do jednego, że jak otworzą bramę, to facet będzie palił gu my. Hej, czekaj no! Fran zaczęła spokojnie mówić do mikrofonu: - Samochód, którym Molly Carpenter Lasch pojedzie na wol ność, ruszył w drogę. Nagle ze zdumieniem dostrzegła szczupłą postać idącą obok se dana. - Charley - zwróciła się do spikera w studio - Molly Lasch nie je dzie samochodem, idzie obok. Głowę daję, że złoży oświadczenie. Rozbłysły światła fleszów, ruszyła taśma, mikrofony i kamery cze kały w pełnej gotowości, a Molly Carpenter Lasch stała i spokojnie patrzyła, jak uchyla się skrzydło bramy więziennej. Przypominała dziecko przyglądające się nieznanej mechanicznej zabawce. - Molly sprawia wrażenie osoby nie do końca oswojonej z sytu acją - powiedziała Fran do mikrofonu. Gdy tylko Molly wyszła na ulicę, natychmiast została okrążona przez reporterów. Przepychali się jeden przez drugiego, zarzucali ją pytaniami. - Jakie to uczucie? - Chyba nie mogła się pani doczekać tego dnia? - Odwiedzi pani rodzinę Gary'ego? - Czy kiedykolwiek odzyska pani wspomnienia wydarzeń tamtej nocy? Fran, podobnie jak inni, wysunęła mikrofon, ale z rozmysłem trzymała się na uboczu. Wiedziała, że może stracić szansę na uzy skanie od Molly wywiadu, jeśli dawna koleżanka uzna ją teraz za wroga. Molly uniosła dłoń w obronnym geście.
- Pozwólcie mi dojść do głosu. Taka blada, taka szczupła, pomyślała Fran. Jak chora. Jest inna. Nie tylko starsza. Przyjrzała się Molly dokładniej. Włosy, niegdyś złote, teraz ściem niały, nabrały tej samej barwy co rzęsy i brwi. Dłuższe niż za czasów szkolnych, zostały spięte spinką na karku. Jasna cera miała tego ran ka odcień alabastru. Usta, które w pamięci Fran tak łatwo się uśmie chały, teraz tworzyły prostą i smutną kreskę. Stopniowo pytania ucichły i wreszcie nastała cisza. Philip Matthews wysiadł z samochodu, stanął obok Molly. - Nie rób tego - poprosił. - To ryzykowny krok przy zwolnieniu warunkowym. Molly go zignorowała. Fran z zainteresowaniem przyjrzała się prawnikowi. Miał jasne włosy, szczupłą wyrazistą twarz. Wygląda jak tygrysica broniąca małych, przemknęło Fran przez myśl. Zdała sobie sprawę, że nie byłaby zdziwiona, gdyby znienacka si łą wciągnął Molly do samochodu. - Nie mam wyboru, Philipie - odrzekła Molly. Spojrzała prosto w obiektywy i zaczęła mówić głośno i wyraźnie: - Jestem szczęśliwa, że wracam do domu. Przyznałam się do za mordowania męża. Uznałam, że dowody są przytłaczające. A teraz mówię wam, iż mimo tych dowodów jestem w głębi serca przekonana, że nie potrafiłabym pozbawić życia innego człowieka. Może nigdy nie dowiodę swojej niewinności, ale mam nadzieję, że kiedyś odzyskam całkowitą pamięć tamtego strasznego wieczoru. Do tego czasu nie za znam spokoju i nie będę mogła zacząć życia od nowa. Przerwała. Gdy odezwała się znowu, jej głos brzmiał pewnie. - Powoli pamięć mi wraca. Przypomniało mi się, jak znalazłam Gary'ego w gabinecie. Umierał. Ostatnio pojawiło się kolejne niewy raźne wspomnienie: kiedy wróciłam do domu, był tam ktoś jeszcze. Uważam, że ten ktoś zabił mojego męża. Ta osoba nie jest wytworem mojej wyobraźni. To człowiek z krwi i kości. Odnajdę go i każę zapła cić za to, że odebrał życie Gary'emu i zniszczył moje. Ignorując dalsze pytania, wsiadła do samochodu. Zamknęła oczy. Matthews zatrzasnął za nią drzwiczki, okrążył wóz, siadł za kierowni cą i z ręką na klaksonie ruszył wolno przez zbitą grupę dziennikarzy i fotografów.
- To wszystko, Charley - rzekła Fran do mikrofonu. - Oświad czenie Molly, protest niewinnie skazanej. - Wstrząsające oświadczenie - skomentował spiker na ekranie. - Będziemy trzymali rękę na pulsie, będziemy państwa informować, gdy tylko coś się wydarzy. Dziękuję ci za relację, Fran. - Zeszłaś z wizji - usłyszała głos ze studia. - Co myślisz o tej przemowie? - zapytał Joe Hutnik, doświadczo ny reporter kryminalny z „Greenwich Time". Zanim Fran zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Paul Reilly z „Observera": - Babka nie jest głupia. Pewnie szuka chętnego na prawa do książ ki. - Zaśmiał się cynicznie. - Nikt nie będzie chciał pertraktować z morderczynią, nawet jeśli to zgodne z prawem, ale wszyscy ludzie o wrażliwych sercach chętnie uwierzą, że Gary'ego Lascha zabił ktoś inny i Molly także jest ofiarą. - Może tak, a może nie. - Joe Hutnik uniósł brwi. - Moim zda niem facet, który się ożeni z Molly Lasch, powinien być ostrożny i nie odwracać się do niej plecami, kiedy będzie na niego wściekła. Co ty na to, Fran? Fran zmierzyła obu kolegów spojrzeniem. - Bez komentarzy - ucięła krótko. 3 W drodze z więzienia Molly przyglądała się znakom drogowym. Wszystko wydaje mi się znajome, pomyślała. Chociaż niewiele pa miętam z drogi w przeciwną stronę. Tylko kajdanki na nadgarstkach. - Dziwnie się czuję - odpowiedziała na nie zadane pytanie, uważ nie dobierając słowa. - Czuję się pusta. - Popełniłaś błąd, że zatrzymałaś dom - rzekł Mathews - a teraz popełniasz jeszcze większy, wracając do niego. W dodatku nie pozwo liłaś rodzicom przyjechać. Molly patrzyła prosto przed siebie. Na przedniej szybie zamar zała mżawka, wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem lodowatych kropelek. - Powiedziałam dziennikarzom prawdę. Czuję, że teraz, kiedy skończył się koszmar więzienia, mogę po powrocie do domu odzyskać
pamięć, przypomnieć sobie każdy szczegół wydarzeń tamtej nocy. Philipie, ja nie zabiłam Gary'ego. Nie mogłabym tego zrobić. Wiem, że zdaniem psychiatrów uciekam przed własnymi wspomnieniami, ale jestem pewna, że oni się mylą. A gdyby się nawet okazało, że mają ra cję, jakoś nauczę się z tym żyć. Najgorsza jest niepewność. - Molly, przyjmijmy, że pamięć podsuwa ci prawdę. Że znalazłaś Gary'ego rannego i krwawiącego. Że doznałaś szoku. I że odzyskasz pamięć o tamtych wydarzeniach. Czy zdajesz sobie sprawę, że jeśli się nie mylisz, jeśli faktycznie przypominasz sobie tamten wieczór, to sta niesz się zagrożeniem dla osoby, która zabiła twojego męża? I że mor derca nawet teraz może czuć się zagrożony, ponieważ oznajmiłaś, że twoim zdaniem po powrocie do domu możesz sobie przypomnieć coś więcej o osobie, która w nim była tamtej nocy? Jakiś czas siedziała w milczeniu. A niby dlaczego, twoim zdaniem, kazałam rodzicom zostać na Florydzie? - myślała. Jeżeli się mylę, nikt mi nic nie zrobi. Jeśli mam rację, daję prawdziwemu mordercy okazję, aby się mnie pozbył. Zerknęła na Matthewsa. - Wiesz, kiedy byłam mała, tata zabierał mnie na polowanie na kaczki. Nie lubiłam tego. Wyruszaliśmy rano, prosto w mokrą mgłę, choć ja wolałabym zostać w domu, w ciepłym łóżku. Czegoś się jednak nauczyłam. Najważniejsza jest dobra pułapka. Ty też, tak samo jak wszyscy, jesteś przekonany, że zabiłam Gary'ego w napa dzie furii. Nie zaprzeczaj. Słyszałam, jak rozmawiałeś z moim ojcem. Waszym zdaniem nie było nadziei na uniewinnienie, nikt by nie uwierzył twierdzeniu, że Gary'ego zabiła Annamarie Scalli. Mia łam szansę uzyskać korzystny wyrok przy kwalifikacji czynu jako zabójstwo w afekcie. Ale nie było żadnej gwarancji, iż nie zostanę skazana za morderstwo, więc lepiej było się przyznać do winy i pójść na ugodę, jeśli tylko prokurator się zgodzi. Była taka rozmowa, prawda? - Tak - przyznał Matthews. - Innymi słowy, jeżeli zabiłam Gary'ego, mam dużo szczęścia i za płaciłam niewielką cenę. Idąc dalej tym tropem: jeśli ty oraz wszyscy inni ludzie, wliczając w to moich rodziców, macie rację, jestem cał kiem bezpieczna mimo publicznego oświadczenia, że wierzę, iż w mo im domu, w chwili śmierci mojego męża był ktoś jeszcze. Skoro to nie prawda, nic mi nie zagraża. Mam rację? - Masz - przyznał niechętnie.
- Wobec tego nie ma powodu się o mnie niepokoić. Z drugiej stro ny, jeżeli mam rację i rzeczywiście kogoś przestraszę, może mnie to kosztować życie. Wierz mi, chciałabym, żeby mnie zabił morderca mojego męża. Bo jeśli zostanę zamordowana, może ktoś wznowi śledztwo w tej sprawie. Philip Matthews milczał. - Mam rację, Philipie? - zapytała Molly tonem prawie wesołym. - Jeśli stracę życie, może ktoś przyjrzy się sprawie śmierci Gary'ego na tyle uważnie, że znajdzie prawdziwego mordercę. Dobrze być znów w Nowym Jorku, pomyślała Fran, patrząc w dół z okna swego biura w Rockefeller Center. Ponury ranek sypiący deszczem ze śniegiem zmienił się już w zim ne szare popołudnie, ale ona ciągle z taką samą przyjemnością oglą dała jaskrawo ubrane dzieciaki na rolkach. Jedne wykonywały cyrko we ewolucje, inne jeszcze z trudnością utrzymywały się na nogach. Dalej, na Piątej Alei, w marcowym półmroku zaczynały się rozja rzać światłami witryny sklepów. O siedemnastej z biurowców wylał się tłum. W Nowym Jorku, tak samo jak na całym świecie, ludzie wracali do domów. Ja też mogłabym już wracać, pomyślała, sięgając po żakiet. Kończył się długi dzień. O osiemnastej czterdzieści miała jeszcze wejść na wizję, przekazać najnowsze wiadomości dotyczące zwolnie nia z więzienia Molly Lasch. Potem rzeczywiście będzie mogła poje chać do domu. Zdążyła już polubić swoje nowe mieszkanie z wido kiem na drapacze chmur w centrum i na East River. Nie mogła tylko znieść świadomości, że kiedyś wreszcie będzie musiała się zająć wypa kowaniem rzeczy z kartonów. Szczęście, że przynajmniej w biurze miała już porządek. To była pocieszająca myśl. Książki stały w zasięgu ręki - na półce obok biur ka. Kwiaty doniczkowe przepędziły monotonię bijącą od standardo wych mebli biurowych, jakie oddano jej do dyspozycji. Brudnobeżo- we ściany rozjaśniła reprodukcjami obrazów impresjonistów. Kiedy razem z Edem Ahearnem wróciła tego ranka do studia, zaj rzała przede wszystkim do Gusa Brandta.
- Za jakiś tydzień, może dwa spróbuję się spotkać z Molly - obie cała, omówiwszy z szefem niespodziewane oświadczenie Molly Lasch. Gus żuł zapamiętale gumę antynikotynową, która nie dawała mu żadnej przewagi w walce z nałogiem. - Są jakieś szanse, że powie ci coś szczerze? - Nie wiem. Kiedy wygłaszała oświadczenie, stałam z boku, ale na pewno mnie zauważyła. Bardzo chciałabym móc liczyć na jej współ pracę. W przeciwnym razie będę musiała radzić sobie sama. - Co myślisz o tym oświadczeniu? - Osobiście uważam, że Molly była bardzo przekonująca, kiedy twierdziła, że tamtego wieczoru w jej domu był ktoś jeszcze, ale chyba głównie dodawała sobie otuchy. Oczywiście, znajdą się tacy, którzy jej uwierzą, może u podstaw tego oświadczenia faktycznie leży chęć wzbudzenia wątpliwości. Czy będzie chciała ze mną rozmawiać? Na prawdę nie wiem. Ale mam nadzieję, dodała w myśli, biegnąc do charakteryzatorni. Cara, mistrzyni w sztuce makijażu, zarzuciła jej na szyję peleryn kę. Betts, fryzjerka, wzniosła oczy do nieba. - Litości, czyś ty spała w czapce narciarskiej? Fran uśmiechnęła się szeroko. - Włożyłam ją dopiero rano. Zróbcie mnie na bóstwo. W czasie gdy Cara kładła jej podkład, a Betts przygotowywała elektryczną lokówkę, Fran zamknęła oczy i zamyśliła się nad zdaniem wprowadzającym do reportażu. „Dziś rano, o siódmej trzydzieści, z Niantic Prison wyszła na wol ność Molly Lasch, która złożyła zaskakujące oświadczenie". Cara i Betts pracowały z szybkością światła, więc już kilka minut później Fran gotowa była stanąć przed okiem kamery. - Zupełnie jak nowa - uznała, przeglądając się w lustrze. - Znowu się wam udało. - Jesteś całkiem niebrzydka - powtórzyła Cara nie po raz pierw szy. - Tyle że odrobinę mdła. Powinnaś się jakoś wyróżniać. Wyróżniać... Tego akurat najmniej chciała. Wyróżniała się zawsze. Najniższe dziecko w przedszkolu. Najniższa dziewczynka w podsta wówce. Pestka. W końcu wyrosła, w czasie pierwszego roku w Cranden udało jej się osiągnąć przyzwoite metr sześćdziesiąt pięć. Cara zdjęła Fran pelerynkę. - Wyglądasz doskonale - oznajmiła. - Rzucisz ludzi na kolana.
Wiadomości o osiemnastej prowadzili Tom Rayan, wytrawny spi ker, oraz Lee Manners, wyjątkowo atrakcyjna kobieta, dawniej zapo wiadająca pogodę. Po programie wstali od blatu, wyłączyli mikrofony. - Fran, ten twój reportaż o Molly Lasch to kawał dobrej roboty - podsumował Ryan. Z reżyserki dobiegł ich metaliczny głos: - Fran, telefon do ciebie, odbierz na czwórce. Ku zdumieniu Fran, dzwoniła Molly Lasch. - Zdawało mi się, że cię widziałam rano przed więzieniem. Cieszę się, że to rzeczywiście byłaś ty. Dziękuję ci za reportaż. Przynajmniej u ciebie zabrzmiało to tak, jakbyś potrafiła uwierzyć w moje słowa. - Chcę ci wierzyć, Molly. - Fran zdała sobie sprawę, że trzyma kciuki. - Dzwonię, żeby cię spytać - podjęła Molly niepewnie - czy zdecy dowałabyś się na poprowadzenie śledztwa w sprawie śmierci Ga- ry'ego. W zamian zgodzę się wziąć udział w programie robionym przez twoją stację. Mój prawnik twierdzi, że dzwoniły z taką propozy cją prawie wszystkie stacje telewizyjne, ale wolałabym pracować z kimś, kogo znam i komu mogę zaufać. - Chętnie się tego podejmę - odparła Fran. - Szczerze mówiąc, miałam do ciebie dzwonić z tą sprawą. Umówiły się na spotkanie następnego ranka w domu Molly w Greenwich. Fran odłożyła słuchawkę na widełki. - Spotkanie szkolnych koleżanek - rzuciła Tomowi Ryanowi. - Powinno być interesujące. 5 Siedziba zarządu Zakładu Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia Re mingtona mieściła się na parterze Lasch Hospital w Greenwich. Dok tor Peter Black, dyrektor administracyjny, przełączył odbiornik tele wizyjny na stację NAF. Jego sekretarka, zatrudniona u niego już od czterech lat, powie działa, że Fran Simmons pracuje właśnie dla tej stacji, i przypomniała, skąd zna Fran. Mimo wszystko z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że to właśnie ona jest dziennikarką relacjonującą zwolnienie Molly Lasch z więzienia. Ojciec Fran popełnił samobójstwo ledwie kilka tygodni po
tym, jak Black przyjął ofertę Gary'ego Lascha i rozpoczął pracę w szpitalu. Potem jeszcze przez wiele miesięcy w całym mieście żywo dyskutowano o skandalicznej defraudacji i o samobójstwie. Peter Black wątpił, czy ktokolwiek mieszkający wówczas w Greenwich miał szansę o tych wydarzeniach zapomnieć. Tego ranka włączył telewizor, bo chciał zobaczyć wdowę po swym dawnym wspólniku. Często zerkał na ekran, chcąc się upewnić, że nie przegapi oczekiwanego fragmentu, aż w końcu odłożył pióro i zdjął z nosa okulary do czytania. Miał gęste ciemne włosy, przedwcześnie posiwiałe na skroniach, i wielkie szare oczy. Sprawiał wrażenie człowieka wyjątkowo przyja znego, co dodawało odwagi młodym pracownikom jego zespołu - oczywiście jedynie do czasu, gdy weszli mu w drogę. O siódmej trzydzieści dwie zaczęło się sprawozdanie. Ponurym wzrokiem śledził Molly idącą obok samochodu swego adwokata do bramy więzienia. Kiedy się odezwała, Black podjechał z fotelem bli żej do odbiornika, gotów wychwycić każdy niuans jej głosu i wyrazu twarzy. Chociaż doskonale słyszał każde słowo, nastawił telewizor głoś niej. Gdy Molly skończyła mówić, pomyślał chwilę i sięgnął do tele fonu. Wybrał numer. - Rezydencja państwa Whitehallów. Zawsze go drażnił angielski akcent w głosie służącej. - Połącz mnie z panem Whitehallem, Rito. - Rozmyślnie się nie przedstawił, ale nie musiał tego robić, gdyż kobieta doskonale znała jego głos. Na drugim końcu linii ktoś podniósł słuchawkę. - Widziałem. - Calvin Whitehall nie tracił czasu na powitania. - Konsekwentnie zaprzecza, że zabiła Gary'ego. - Nie to mnie martwi. - Wiem. I ta córka Simmonsa w tym wszystkim też mi się nie po doba. Jeśli będzie trzeba, poradzimy sobie. - Whitehall przerwał na moment. - Widzimy się o dziesiątej. Peter Black odłożył słuchawkę bez pożegnania. Miał złe przeczu cie od czasu, gdy brał udział w serii spotkań na wysokim szczeblu, do tyczących nabycia przez Zakład Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia Remingtona czterech innych ZUZ-ów, dzięki czemu staliby się jed nym z największych graczy na polu administracji i zarządzania służbą zdrowia.
6 Philip Matthews zamierzał wejść do domu Molly razem z nią, ale nie zdołał. - Philipie, postaw walizkę przy drzwiach - poprosiła Molly. - Znasz tę słynną kwestię Grety Garbo: „Chcę być sama"? - Uśmiech nęła się niewesoło. - Z ust mi to wyjęła. Była taka drobna, taka krucha, w wielkim wejściu do ogromnego domu, w którym kiedyś mieszkała z Garym Laschem. Philip Matthews rozstał się z żoną dwa lata wcześniej. Rozwód był nieunikniony, wkrótce żona ponownie wyszła za mąż. Prawnik zda wał sobie sprawę, że jego odwiedziny w Niantic Prison były może częstsze, niż nakazywał zawodowy obowiązek. - Molly, zrobi! ci ktoś zakupy? Masz w ogóle co jeść? - Pani Barry miała się tym zająć. - Pani Barry! - Philip podniósł głos. - A co jej do tego? - Będzie dla mnie dalej pracowała - oznajmiła Molly. - Małżeń stwo, które opiekowało się domem, wyjechało. Jak tylko się dowie działam, że wychodzę z więzienia, moi rodzice skontaktowali się z pa nią Barry. Ona dopilnowała sprzątania domu i zaopatrzenia kuchni. Będzie przychodziła trzy razy w tygodniu. - Ta kobieta pomogła cię wsadzić do więzienia! - Ona tylko powiedziała prawdę. Tak więc odjechał i przez cały dzień nie mógł się pozbyć obaw o Molly, która została w domu sama. Nawet w czasie spotkania z prokuratorem, z którym omawiał sprawę najnowszego klienta, do brze sytuowanego sprzedawcy nieruchomości oskarżonego o spowo dowanie śmierci w wypadku samochodowym. Punktualnie o dziewiętnastej, kiedy zmykając biurko zastanawiał się, czy zadzwonić do Molly, odezwał się jego prywatny telefon. Sekretarka już wyszła. Dzwonek rozbrzmiał kilkakrotnie, zanim w Philipie cieka wość wygrała z pokusą, by pozwolić rozmówcy nagrać się na taśmę. To była Molly. - Philipie, mam dobrą wiadomość. Czy pamiętasz, jak ci mówi łam, że dziś rano przed więzieniem była Fran Simmons, moja kole żanka ze szkoły? - Pamiętam. Czy wszystko u ciebie w porządku? Potrzebujesz czegoś? 3. Przyjdź.