kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Clark Higgins Mary - Przyjdź i mnie zabij

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clark Higgins Mary - Przyjdź i mnie zabij .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLARK HIGGINS MARY
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 262 stron)

Mary Higgins CLARK PRZYJDŹ I MNIE ZABIJ Przełożyła Agnieszka Ciepłowska P r ó s z y ń s k i i S-ka Warszawa 2000

Podziękowania Opowiadanie historii najczęściej zaczyna się od stów „dawno, dawno te­ mu...". To pierwszy krok na długiej drodze. Potem szukamy postaci, które wzięły swój początek w wyobraźni autora. Rozpatrujemy ich kłopoty. Opo­ wiadamy o ich życiu. I okazuje się, że potrzebujemy pomocy. Niech słońce rozjaśnia każdy dzień życia moich wydawców, Michaela Korda i Chucka Adamsa, w podzięce za ciągłą gotowość do porad, za wsparcie i dodawanie odwagi. Ci dwaj są bezwzględnie najlepsi. Tysięczne dzięki, chłopcy. Redaktorki Gypsy da Silva i Carol Catt, korektorka Barbara Raynor, asystenci Carol Bowie i Rebecca Hesad - przechodzą samych siebie, obda­ rowując mnie szczodrze swoim czasem i zainteresowaniem. Niech was Bóg błogosławi. Dziękuję. Jeszcze Lisl Cade: uosobienie skuteczności w reklamie, wzór przyjaźni, konstruktywnej krytyki oraz moja podpora - łączę pełne wdzięczności po­ dziękowania. Chwała moim agentom: Gene'owi Winickowi i Samowi Pinkusowi - za cenne rady i dodawanie odwagi. Najszczersze podziękowania dla przyjaciół, którzy tak hojnie dzielili się ze mną swoją wiedzą medyczną, prawniczą i techniczną. A oto oni: psychia­ tra dr Richard Roukema, psycholog dr Ina Winick, chirurg plastyczny dr Bennett Rothenberg, prokurator Mickey Sherman, pisarze - Lindy Washburn i Judith Kelman oraz producent Leigh Ann Winick. Ogromne podziękowania dla całej mojej rodziny za stałą pomoc i wsparcie, od strony Clarków byli to: Marilyn, Warren i Sharon, David, Carol i Pat, od strony Conheeneyów - Joh i Debby, Barbara, Trish, Nancy i David. Chylę głowę przed przyjaciółkami, które czytały tę książkę w trak­ cie pisania - Agnes Newton, Irene Clark i Nadine Petry. No i oczywiście wyrazy miłości i podziękowań dla mojego męża, Johna Conheeneya, który jest prawdziwym uosobieniem cierpliwości, współod- czuwania i mądrości. A teraz niech mi będzie wolno raz jeszcze z przyjemnością zacytować mojego ulubionego piętnastowiecznego mnicha: „Księga ukończona. Od­ dajmy głos autorowi".

Prolog Sąd stanu Connecticut dowiedzie, że Molly Carpenter Lasch roz­ myślnie spowodowała śmierć swojego męża, doktora Gary'ego Lascha. Że siedzącego przy biurku, zwróconego do niej plecami mężczyznę pozbawiła życia, uderzając w głowę ciężką rzeźbą z brązu. Że następnie pozwoliła, by się wykrwawił na śmierć, a sama poszła do sypialni na piętro i położyła się spać. Dziennikarze, skupieni za plecami pozwanej, gorączkowo skroba­ li piórami po papierze, szkicując artykuły, które może jeszcze dziś uda się zamieścić na łamach prasy, jaka za kilka godzin trafi do czytelni­ ka. Reporterka „Women's News Weekly" zaczęła tak jak zwykle w podobnych wypadkach: „W Stamford w stanie Connecticut, w mie­ ście o bogatej historii, w szacownym budynku sądu rozpoczął się dziś rano proces Molly Carpenter Lasch, oskarżonej o zamordowanie swego męża Gary'ego". Salę sądu wypełniali przedstawiciele prasy z całego kraju. Spra­ wozdawca „New York Post" szkicował słowny portret Molly, zwra­ cając uwagę zwłaszcza na to, jaki strój wybrała na pierwszy dzień rozprawy. Niezła babka, ocenił. Kobieta piękna i w dodatku z klasą. Nieczęsto mógł podziwiać taką kombinację - zwłaszcza w sali roz­ praw. Opisał, że siedziała prosto, niemal po królewsku. Można by na­ wet powiedzieć: wyzywająco. Szczupła, włosy ciemnoblond sięgające ramion. Ubrana w niebieski kostium, w uszach nieduże złote kolczy­ ki. Wiedział, że ma dwadzieścia sześć lat. Wyciągał szyję tak długo, aż dostrzegł, że nadal nosiła obrączkę. Zanotował i to także. Molly Lasch potoczyła wzrokiem po sali, jakby szukała znajomych twarzy. Na jedną chwilę ich spojrzenia się spotkały, wtedy reporter dostrzegł, że miała niebieskie oczy. A rzęsy długie i bardzo ciemne.

Dziennikarz „Observera" notował swoje wrażenia na temat po­ zwanej i przewodu sądowego. Ponieważ pracował dla tygodnika, miał więcej czasu na wysmażenie artykułu. „Molly Carpenter Lasch byłaby bardziej na miejscu w jakimś klu­ bie country niż w budynku sądu" - zapisał. Spojrzał w stronę sali, gdzie siedziała rodziny Gary'ego Lascha. Teściowa Molly, wdowa po słynnym doktorze Jonathanie Laschu, zjawiła się w towarzystwie siostry i brata. Ta szczupła kobieta po sześćdziesiątce wyglądała na osobę twardą i nieustępliwą. Gdyby jej dać szansę, z radością wstrzyknęłaby Molly śmiertelną dawkę trucizny, uznał reporter „Observera". Rozejrzał się po sali. Rodzice Molly, przystojna para dobrze po pięćdziesiątce, byli wyraźnie spięci, zdenerwowani i przybici. Zanoto­ wał sobie te trzy słowa. O dziesiątej trzydzieści obrona rozpoczęła mowę wstępną. - Oskarżyciel zobowiązał się dowieść winy Molly Lasch ponad wszelką wątpliwość. A my, proszę państwa, pokażemy, że dowody wskazują na to, iż Molly Lasch nie jest morderczynią. Że w rzeczywi­ stości jest taką samą ofiarą tej potwornej tragedii jak jej mąż. Gdy ujawnimy dowody, dojdą państwo do wniosku, że Molly Carpenter Lasch, wróciwszy do domu w niedzielę wieczorem, ósmego kwietnia tego roku, wkrótce po godzinie dwudziestej, spędziwszy tydzień w domku letniskowym na Cape Cod, zastała swojego męża nieprzy­ tomnego przy biurku. Że usiłowała go ratować, stosując sztuczne od­ dychanie metodą usta-usta, a gdy zdała sobie sprawę, że jej mąż zmarł, w szoku poszła do sypialni i zemdlona padła na łóżko. Molly uważnie słuchała. To tylko słowa, myślała. Nie mogą mi wyrządzić krzywdy. Czuła na sobie spojrzenia gapiów, zaciekawione, szacujące. Nie­ którzy spośród zebranych na sali, znajomi, jeszcze na korytarzu pod­ chodzili do niej, całowali w policzek i ściskali dłoń. Pierwsza była Jenna Whitehall, najlepsza przyjaciółka od czasów szkolnych w Cran- den Academy. Jenna pracowała w firmie prawniczej. Jej mąż, Cal, był teraz prezesem zarządu Lasch Hospital oraz Zespołu Ubezpieczeń Zdrowotnych ufundowanego przez Gary'ego do spółki z doktorem Peterem Blackiem. Jenna i Cal byli piękną parą, pomyślała Molly nie po raz pierwszy. Gdy czasem zdarzało się, że miała chęć uciec od wszystkiego, za­ glądała do Jen w Nowym Jorku, zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku

miesięcy. Bardzo jej to pomagało. Jenna i Cal mieszkali na stale w Greenwich, ale w tygodniu Jenna często nocowała w mieszkaniu na Manhattanie, w pobliżu UN Plaza. Petera Blacka Molly także spotkała w korytarzu. Doktor Peter Black zawsze był dla niej bardzo miły, ale teraz, podobnie jak matka Gary'ego, całkiem ją zignorował. Przyjaźnił się z Garym od czasów studiów medycznych. Czy bę­ dzie potrafił go zastąpić na stanowisku dyrektora szpitala i Zakładu Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia Remingtona? Zarząd powierzył mu pełnienie tej funkcji wkrótce po śmierci Gary'ego. Siedziała otępiała, nie czuła nic zupełnie. Rozpoczął się właściwy proces. Oskarżyciel powoływał kolejnych świadków. Pojawiali się i znikali; dla niej - zamazane twarze i niewyraźne glosy. W końcu na miejsce dla świadków weszła Edna Barry, pulchna kobieta tuż po sześćdziesiątce, która pracowała w domu Laschów jako gospodyni. - Przyszłam w poniedziałek o ósmej rano, jak zwykle - oznajmiła. - W poniedziałek dziewiątego kwietnia? - Tak. - Jak długo pracowała pani u Molly i Gary'ego Laschów? - Cztery lata. Ale Molly znam od dziecka, przedtem pracowałam u jej matki. Molly zawsze była taka wrażliwa... Molly pochwyciła współczujące spojrzenie pani Barry. Ona nie chce mi zaszkodzić, pomyślała. Ale będzie musiała opo­ wiedzieć, jak mnie znalazła, i doskonale wie, jak to zabrzmi. - Zdziwiłam się, bo światła w domu były pozapalane - mówiła pa­ ni Barry. - W holu stała walizka, więc się domyśliłam, że Molly już wróciła z Cape. - Pani Barry, proszę opisać rozkład pomieszczeń na parterze do­ mu - zażądał prokurator. - Hol jest bardzo duży, nawet większy niż trzeba. W razie jakie­ goś hucznego przyjęcia koktajle przed kolacją podaje się właśnie tam. Salon jest dokładnie naprzeciwko drzwi wejściowych. Jadalnia - na lewo, za barem; dochodzi się do niej szerokim korytarzem. W tym sa­ mym skrzydle jest kuchnia i pokój rodzinny, a biblioteka i gabinet doktora Lascha - na prawo od wejścia. Szybko dojechałam wtedy do domu, myślała Molly. Ruch na szo­ sie był niewielki. Miałam tylko jedną walizkę, wniosłam ją, postawi­ łam na podłodze. Potem zamknęłam drzwi i zawołałam Gary'ego. Poszłam od razu do gabinetu.

- Weszłam do kuchni - zeznawała pani Barry. - Na blacie stały kieliszki po winie i taca z resztkami sera i krakersów. - Czy było w tym coś niezwykłego? - Tak. Molly zawsze sprzątała po gościach. - A doktor Lasch? - spytał prokurator. Edna Barry uśmiechnęła się pobłażliwie. - Wie pan, jak to jest z mężczyznami. On nie zawsze sprzątał na­ wet po sobie. - Ściągnęła brwi w zastanowieniu. - Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że coś jest nie tak. Myślałam, że Molly przyje­ chała i zaraz wyszła. - Dlaczego miałaby to zrobić? Pani Barry niepewnie zerknęła na oskarżoną. Mamę zawsze złościło, pomyślała Molly, że służąca mówi do mnie po imieniu, a ja do niej „pani Barry". Ale co w tym złego? Przecież zna mnie od dziecka. - Jak przyszłam w piątek, Molly nie było w domu. A w poprzedni poniedziałek wyjechała na Cape. Była bardzo zdenerwowana. - Z powodu? - Pytanie raptowne i ostre. Molly czuła wrogość prokuratora, ale z niewiadomych przyczyn wcale się nie bała. - Pakując walizkę płakała, była zupełnie rozstrojona. Molly jest bardzo zgodna, niełatwo ją urazić. Nigdy jej nie widziałam w takim stanie. Ciągle powtarzała: „Jak on mógł? Jak on mógł?". Zapytałam, czy mogę jej jakoś pomóc. - Co odpowiedziała? - Powiedziała: „Może pani zabić mojego męża". - „Może pani zabić mojego męża"! - Na pewno tak nie myślała. Musieli się pokłócić, pewnie wyjeż­ dżała na Cape, żeby ochłonąć. - Często tak wyjeżdżała? Pakowała się... i w drogę? - Molly lubi Cape, mówi, że może tam ułożyć sobie myśli. Ale to było coś innego. Nigdy nie wyjeżdżała taka zdenerwowana. - Pani Barry przeniosła na Molly spojrzenie pełne współczucia. - Wróćmy do poniedziałkowego ranka, do dziewiątego kwietnia. Co pani zrobiła po wyjściu z kuchni? - Poszłam sprawdzić, czy doktor Lasch jest w gabinecie. Zapuka­ łam do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Obróciłam klamkę. Wtedy się zorientowałam, że jest lepka. Popchnęłam drzwi i zobaczyłam dokto­ ra - głos jej zadrżał. - Siedział za biurkiem, głowę miał opartą na bla-

cie i całą w zaschniętej krwi. Krew była wszędzie: na nim, na biurku, na fotelu i na dywanie. Od razu wiedziałam, że doktor nie żyje. Molly, słuchając zeznania gospodyni, usiłowała przypomnieć so­ bie niedzielny wieczór. Wróciłam do domu i od razu poszłam do gabinetu. Wiedziałam, że zastanę tam Gary'ego. Przekręciłam klamkę, pchnęłam drzwi i po­ tem... nie pamiętam. - Co pani zrobiła? - spytał panią Barry prokurator. - Natychmiast wezwałam policję. Potem przypomniałam sobie o Molly, przestraszyłam się, że jej też coś się stało. Pobiegłam na gó­ rę, do sypialni. Kiedy zobaczyłam Molly, byłam pewna, że i ona nie żyje. - Dlaczego? - Całą twarz miała umazaną krwią. Ale wtedy akurat otworzyła oczy, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: „Dzień dobry pani, zda­ je się, że zaspałam". Otworzyłam oczy, myślała Molly, siedząc przy stoliku obrony, i uświadomiłam sobie, że jestem ubrana. Przez chwilę miałam wraże­ nie, że zdarzył się wypadek. Ubranie było powalane ziemią, a dłonie mi się kleiły. Kręciło mi się w głowie, byłam zdezorientowana, nie miałam pewności, czy jestem w domu, czy może w szpitalu. Zastano­ wiłam się, czy Gary też jest ranny. Potem usłyszałam walenie do drzwi, to przyjechała policja. Ludzie na sali coś mówili, ale ich głosy znowu stały się odległe i niewyraźne. Molly ledwie dostrzegała, że mijały dni procesu, że wchodzi i wy­ chodzi z sądowej sali, że na podium dla świadków pojawiają się coraz to nowe osoby. Słyszała zeznania Cala i Petera Blacka, a potem Jenny. Cal i Peter opowiadali, jak w niedzielne popołudnie spotkali się z Garym. Gary był wyjątkowo podenerwowany, bo Molly dowiedziała się o jego ro­ mansie z Annamarie Scalli. Cal zeznał, że według Gary'ego Molly przebywała w domku letni­ skowym na Cape Cod od tygodnia, nie chciała z nim rozmawiać przez telefon - usłyszawszy jego głos, odkładała słuchawkę na widełki. - Jak pan zareagował na wiadomość o romansie doktora Lascha? - spytał prokurator. Cal odparł, że głęboko go ta wiadomość zasmuciła, ze względu na kłopoty małżeńskie przyjaciela, a także dlatego, że gdyby wyszedł na

jaw romans właściciela kliniki i młodej pielęgniarki, w szpitalu wy­ buchłby skandal. Gary zapewnił przyjaciół, że skandalu nie będzie. Annamarie wyjedzie z miasta. Dziecko zamierzała oddać do adopcji. Prawnik Gary'ego za cenę siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów do­ prowadził do ugody, która już została podpisana. Annamarie Scalli, myślała Molly. Ta śliczna, pełna seksapilu dziewczyna o ciemnych włosach. Czy Gary rzeczywiście miał z nią ro­ mans, czy może była to przelotna przygoda? Teraz już na zawsze po­ zostanie to tajemnicą. Tak wiele pytań zostaje bez odpowiedzi. Czy Gary naprawdę mnie kochał? Czy też nasze wspólne życie istniało tyl­ ko na pozór? Nie. Nie wolno tak myśleć. To boli. Na miejscu dla świadków stanęła Jenna. Na pewno trudno jej zeznawać, pomyślała Molly. Ale została we­ zwana przez prokuratora, nie ma wyboru. - Tak - przyznała Jenna cicho i niepewnie - rzeczywiście dzwoni­ łam do Molly na Cape w dniu śmierci Gary'ego. Powiedziała mi, że zaangażował się w romans z Annamarie i że Annamarie jest w ciąży. Była załamana. Odgłosy procesu dobiegały do Molly jakby zza tumanu mgły. Pro­ kurator spytał, czy Molly była wściekła. Jenny odpowiedziała, że ra­ czej zrozpaczona. W końcu jednak przyznała, że Molly była na Ga- ry'ego zła. - Molly, wstań. Sąd opuszcza salę. Philip Matthews, obrońca, ujął ją za łokieć i pomógł się podnieść. Chwilę później poprowadził ją do wyjścia z sali rozpraw. Za progiem wybuchły jej prosto w twarz oślepiające błyski fleszy. Matthews śpiesznie przepchnął ją przez tłum i wsadził do czekającego samo­ chodu. - Z rodzicami spotkasz się w domu - rzucił na odchodnym. Rodzice Molly przylecieli z Florydy. Namawiali córkę do przepro­ wadzki, do opuszczenia domu, w którym Gary stracił życie, ale nie chciała się zgodzić. Dostała ten dom w prezencie od babci i bardzo go lubiła. Ulegając namowom ojca, zgodziła się jedynie na zmianę wy­ stroju gabinetu. Wyniesiono wszystkie meble i odnowiono pokój od posadzki po sufit. Zdjęto ciężką mahoniową boazerię, wyniesiono ukochaną przez Gary'ego kolekcję wczesnoamerykańskich sprzętów i dzieł sztuki. Jego ulubione obrazy, rzeźby, dywaniki, lampy nafto­ we, biurko z czasów początków spółki Wells Fargo - razem z kanapą obitą rudą skórą i dopasowanymi do niej fotelami. Na ich miejscu po-

jawił się komplet wypoczynkowy obity perkalem tłoczonym w jaskra­ wy wzór oraz stół z barwionego dębu. Mimo tych wszystkich zmian, drzwi do gabinetu pozostawały stale zamknięte. Jeden z najcenniejszych okazów kolekcji Gary'ego, półmetrowej wysokości rzeźba z brązu przedstawiająca konia i jeźdźca, oryginalne dzieło Remingtona, nadal znajdował się w dyspozycji biura prokura­ tora. Prokurator utrzymywał, że tą właśnie rzeźbą Molly zmiażdżyła Gary'emu głowę. Czasami, nocą, gdy była pewna, że rodzice śpią, Molly przekrada­ ła się na dół, stawała w drzwiach gabinetu i próbowała sobie przypo­ mnieć, jak to było, kiedy znalazła Gary'ego. Znalazła Gary'ego. Obojętne, jak bardzo się starała, wracając myślami do tamtej no­ cy, nie potrafiła sobie przypomnieć, czy z mężem rozmawiała, czy w ogóle się do niego zbliżyła, gdy siedział za biurkiem. Nie pamiętała, by podnosiła rzeźbę, by schwyciła za przednie końskie nogi i zamach­ nęła się z taką siłą, że aż roztrzaskała mu głowę. A podobno tak wła­ śnie było. Teraz, po kolejnym dniu procesu, dostrzegała na twarzach rodzi­ ców ogromną troskę, czuła, że mocniej ją przytulają. Jakiś czas stała w tym uścisku dziwnie sztywna, a potem odstąpiła o krok i przyjrzała się im beznamiętnie. Tak. Przystojna para, każdy to przyzna. Molly wiedziała, że jest podobna do Ann, swojej matki. Walter Carpenter, jej ojciec, był bar­ dzo wysoki, siwy. Włosy niegdyś miał blond. Mawiał, że to po wikin­ gach. Jego babka była Dunką. - Wszyscy pewnie chętnie się napijemy - rzekł, podchodząc do barku. Molly i jej matka dostały po kieliszku czerwonego wina, Philip wolał martini. - Philipie, na ile zaszkodziły nam dzisiejsze zeznania Blacka? - za­ pytał ojciec Molly, wręczając mu drinka. - Zmienimy to wrażenie. - Molly doskonale słyszała w głosie Phi- lipa Matthewsa nuty fałszywej pewności siebie. - Jak tylko ja go we­ zmę w obroty. Philip Matthews, postawny, trzydziestoośmioletni obrońca, stał się ostatnimi czasy w pewnym sensie ulubieńcem mediów. Ojciec Mol­ ly przysiągł, że zapewni córce najlepszą obronę, jaką można dostać za pieniądze, a jej uosobieniem - choć relatywnie młodym - okazał się

Matthews. Uzyskał przecież uniewinnienie dla członka zarządu roz­ głośni radiowej, któremu zamordowano żonę. To prawda, pomyślała Molly. Tylko że tamten nie był cały powa­ lany krwią ofiary. Zaczynała odzyskiwać jasność myśli, niestety, wiedziała, że to uczucie nie potrwa długo. Zawsze tak było. Natomiast w tym krótkim przebłysku pojęła, jak jej historia musiała wyglądać z punktu widze­ nia ludzi zgromadzonych w sali sądowej, a zwłaszcza członków ławy przysięgłych. - Czy proces długo jeszcze potrwa? - spytała. - Jakieś trzy tygodnie - odpowiedział Matthews. I w końcu zostanę uznana za winną - stwierdziła z niezachwianą pewnością. - Uważacie, że jestem winna? Wiem, wszyscy sądzą, że go zabiłam, bo byłam na niego wściekła. - Westchnęła ze znużeniem. - Dziewięćdziesiąt procent ludzi jest przekonanych, że kłamię, twier­ dząc, iż nic nie pamiętam, a reszta sądzi, że nic nie pamiętam, bo zwa­ riowałam. Ruszyła przez hol, pozostali poszli za nią. Pchnęła drzwi do gabi­ netu. Znowu wróciło uczucie oderwania od rzeczywistości. Może go zabiłam - rzekła głosem wypranym z emocji. - Wtedy na Cape... Pamiętam, szłam po plaży i myślałam o tym, jakie to nie­ sprawiedliwe. Byłam mężatką od pięciu lat, straciłam pierwsze dziecko i tak bardzo czekałam na drugie... W końcu znowu zaszłam w ciążę... i poroniłam w czwartym miesiącu. Mamo, pamiętasz? Przyjechaliście z tatą na Florydę, bo baliście się, że się załamię. A potem... ledwie mie­ siąc minął od poronienia, gdy przypadkiem podniosłam słuchawkę te­ lefonu i usłyszałam Annamarie Scalli rozmawiającą z Garym. Zdałam sobie sprawę, że ona nosi pod sercem jego dziecko. Byłam taka wście­ kła, taka zrozpaczona. Pomyślałam wtedy, że Bóg odebrał dziecko niewłaściwej osobie. Ann Carpenter objęła córkę. Tym razem Molly się nie odsunęła. - Tak się boję - wyszeptała. - Tak bardzo się boję. Philip Matthews wziął Waltera Carpentera pod ramię. - Chodźmy do biblioteki. Tam łatwiej nam będzie rozmawiać. Po­ winniśmy się zastanowić nad przyznaniem do winy. Molly stała przed sądem i usiłowała skupić uwagę na słowach oskarżyciela. Philip Matthews już ją uprzedził, że prokurator niechęt­ nie wyraził zgodę na jej przyznanie się do zabójstwa, czynu zagrożo-

nego karą do dziesięciu lat więzienia, bo jedynym jego słabym punk­ tem w tej sprawie była Annamarie Scalli, kochanka Gary'ego Lascha, która jeszcze nie zeznawała. Annamarie powiedziała śledczym, że tamtej niedzielnej nocy była w domu sama. - Prokurator wie, że będę próbował rzucić podejrzenie na Anna­ marie - tłumaczył jej Matthews. - Ona także była na Gary'ego wście­ kła. Mielibyśmy szansę przekonać sędziów przysięgłych do swoich ra­ cji, ale w razie porażki dostałabyś dożywocie. Dzięki przyznaniu się do winy wyjdziesz po pięciu latach. Właśnie nadeszła kolej na wypowiedzenie słów, których wszyscy od niej oczekiwali. - Wysoki Sądzie, nie pamiętam tej przerażającej nocy, ale wiem, że wszelkie dowody przemawiają za tym, iż jestem winna. Wobec tego przyznaję, że zgodnie z tym, o czym świadczą dowody, zabiłam swo­ jego męża. To jakiś koszmar, pomyślała. Zaraz się obudzę w domu, we wła­ snym łóżku. Piętnaście minut po tym, jak sąd skazał ją na dziesięć lat pozba­ wienia wolności, Molly, skuta kajdankami, została odprowadzona do więziennej karetki, która miała ją zawieźć do Niantic Prison - więzie­ nia stanowego dla kobiet.

Pięć i pół roku później

1 G us Brandt, naczelny redaktor telewizji kablowej NAF, sie­ dział za biurkiem ustawionym na trzydziestym piętrze Ro­ ckefeller Plaza na Manhattanie i podziwiał widoki za oknem. Rozległo się pukanie, do biura weszła Fran Simmons, która od nie­ dawna zaczęła pracę jako reporterka serwisu wiadomości o osiemna­ stej. Zbierała także materiały do cyklicznego programu „Prawdziwe oblicze zbrodni". - Słyszałem, że Molly Carpenter Lasch dostała zwolnienie warun­ kowe. - Gus był wyraźnie podekscytowany. - Wychodzi w przyszłym tygodniu. - Dostała zwolnienie warunkowe? Bardzo się cieszę. - Nie wiedziałem, że pamiętasz tę sprawę. Sześć lat temu mieszka­ łaś w Kalifornii. Dużo wiesz o tym przypadku? - Właściwie wszystko. Chodziłam z Molly do Cranden Academy w Greenwich. Przez cały proces prenumerowałam tutejsze gazety. - Chodziłaś z nią do szkoły? Fantastycznie! Zrobimy o niej serię programów. Od początku tej całej historii. Jak najszybciej. - Dobrze. Tylko... widzisz... od matury nie utrzymywałam z Mol­ ly żadnych kontaktów. Ostatni raz widziałyśmy się na rozdaniu dy­ plomów, czyli czternaście lat temu. Potem przeprowadziłam się z ma­ mą do Santa Barbara, tam zaczęłam studia. Straciłam kontakt z wszystkimi znajomymi z Greenwich. Wiele było przyczyn, dla których i Fran, i jej matka przeprowadzi­ ły się do Kalifornii, uciekając od Connecticut jak najdalej. W dniu uroczystego zakończenia roku w Cranden Academy ojciec zabrał Fran i jej matkę na kolację. Pod koniec posiłku wzniósł toast za przy­ szłość Fran na jego Alma Mater, ucałował obie swoje kobiety, a po­ tem stwierdziwszy, że zostawił portfel w samochodzie, poszedł na par-

king i tam się zastrzelił. Przyczyny samobójstwa poznano już po kilku dniach. Śledztwo szybko wykazało, że zdefraudował czterysta tysięcy dolarów zgromadzonych na koncie Funduszu Budowy Biblioteki w Greenwich, któremu ochotniczo przewodniczył. Gus Brandt oczywiście znał tę historię. Poznał ją, gdy przyjechał do Los Angeles, by zaproponować Fran pracę w NAF-TV. - To już przeszłość - ocenił. - Nie masz powodu ukrywać się w Kalifornii. Wracaj do Nowego Jorku, tam dopiero zrobisz praw­ dziwą karierę. Reporterowi nie wolno tkwić w jednym miejscu. Nasze wiadomości o osiemnastej biją na głowę całą siatkę lokalnych stacji, a program „Prawdziwe oblicze zbrodni" plasuje się w pierwszej dzie­ siątce. W dodatku na pewno się stęskniłaś za Nowym Jorkiem. Fran oczekiwała, że Gus zacytuje stare przysłowie, według które­ go każda miejscowość poza Nowym Jorkiem to dziura zabita decha­ mi, ale nie posunął się aż tak daleko. Gus, lekko przygarbiony mężczyzna o przerzedzonych siwiejących włosach, wyglądał na swoje pięćdziesiąt pięć lat i nieodmiennie spra­ wiał wrażenie człowieka, któremu w ciemną noc chłostaną śnieżycą właśnie uciekł ostatni autobus. W jego wypadku pozory myliły i Fran o tym doskonale wiedziała. W rzeczywistości Gus miał żywy umysł, stworzył mnóstwo doskona­ łych programów i zdobył niezachwianą pozycję w przemyśle telewi­ zyjnym. Przyjęła ofertę bez wahania. Praca u Gusa oznaczała szybką drogę do sukcesu. - Nie widziałaś się z Molly od matury. - Tak. Napisałam do niej w czasie procesu, dałam znać, że jej współczuję, i zaoferowałam pomoc. Odpowiedział mi jej prawnik. Po­ dziękował za troskę i wyjaśnił, że Molly nie będzie z nikim korespon­ dowała. To było ponad pięć i pół roku temu. - Jak wyglądała, kiedy była młodą dziewczyną? Fran wsunęła pasmo włosów za ucho. Ten gest był nieświadomym wyrazem skupienia. Stanął jej przed oczami obraz Molly, szesnasto­ letniej uczennicy w Cranden Academy. - Molly zawsze była nietuzinkowa - odezwała się po chwili. - Wi­ działeś jej zdjęcia. Skończona piękność. Nawet kiedy my wszystkie byłyśmy jeszcze niezgrabnymi podlotkami, ona już przyciągała wzrok. Miała nieprawdopodobnie niebieskie oczy, prawie opalizują­ ce, a do tego cerę, dla której zabiłaby ją każda modelka. No i jeszcze lśniące włosy. Mnie najbardziej imponowało to, że zawsze potrafiła

się odpowiednio zachować. Byłam zdania, że gdyby spotkała na jed­ nym przyjęciu papieża i królową Anglii, wiedziałaby doskonale, jak się do każdego nich zwrócić i w jakiej kolejności. Z drugiej strony, za­ wsze podejrzewałam ją o nieśmiałość. I była dziwnie krucha. Przypo­ minała mi pięknego ptaka, który przysiadł na gałązce - spokojny, ale gotów w każdej chwili wzbić się do lotu Ona nie szła, tylko płynęła w powietrzu. Miała jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu, ale wydawała się wyższa, bo wyglądała dumnie. - Przyjaźniłyście się? - Miałyśmy zupełnie inne towarzystwo. Molly należała do kręgu bogatych ludzi spotykających się w miejscowym klubie. Ja byłam dobra w sporcie i na tym skupiałam się bardziej niż na życiu towa­ rzyskim. Zapewniam cię, że mój telefon nie urywał się w piątkowe wieczory. - Jak by to powiedziała moja matka: ładnie wyrosłaś - podsumo­ wał Gus. Nigdy nie czułam się w szkole swobodnie, pomyślała Fran. W Greenwich jest wiele średnio zamożnych rodzin, ale tata nie życzył sobie, żeby nas do nich zaliczano. Zawsze chciał się zadawać z boga­ czami. Chciał, żebym się przyjaźniła z dziewczętami, które miały pie­ niądze albo koneksje. - Powiedz o Molly coś jeszcze. - Była serdeczna. Po śmierci mojego ojca, gdy rozeszła się wieść o defraudacji i o samobójstwie, uciekałam przed ludźmi. Molly wie­ działa, że codziennie wczesnym rankiem uprawiam jogging, i które­ goś dnia specjalnie na mnie czekała. Chciała tylko dotrzymać mi przez chwilę towarzystwa. Jej ojciec był jednym z ważniejszych spon­ sorów funduszu budowy biblioteki. Możesz sobie wyobrazić, ile dla mnie znaczył jej przyjazny gest. - Nie miałaś powodu się wstydzić za czyny ojca - mruknął Gus. - Nie wstydziłam się - odparła cicho Fran. - Było mi go żal i chy­ ba czułam do niego złość. Dlaczego uważał, że mama i ja chcemy być bogate? Po jego śmierci zdałam sobie sprawę, w jakim straszliwym żył napięciu, zwłaszcza przez ostatnie dni. Zbliżała się publikacja księgi ofiarodawców, wiedział, że zostanie zdemaskowany. - Urwała na chwilę. - Oczywiście, źle robił - podjęła cicho. - Nie powinien był brać tych pieniędzy, mylił się sądząc, że są nam potrzebne. I był słaby. Dopiero teraz widzę, jak bardzo brakowało mu pewności siebie. Ale przy tym wszystkim był po prostu sympatycznym człowiekiem.

- Podobnie jak doktor Gary Lasch. Także był dobrym administra­ torem. Lasch Hospital cieszy się doskonałą opinią, a Zakład Ubezpie­ czeń Zdrowotnych imienia Remingtona w niczym nie przypomina róż­ nych innych ZUZ-ów, które bankrutują, zostawiając lekarzy bez pracy, a chorych bez opieki. - Gus wykrzywił wargi w uśmiechu. - Znałaś Molly, chodziłaś z nią do szkoły, czyli masz o niej pewne poję­ cie. Jak sądzisz, czy zabiła męża? - Z całą pewnością nie - odparła Fran bez wahania. - Zdaję sobie sprawę, że dowody przeciwko niej są miażdżące. Robiłam reportaże z wielu procesów o morderstwo, wiem, że czasem ludzie niszczą sobie życie przez utratę panowania na ułamek sekundy. Jeśli jednak Molly nie zmieniła się diametralnie od czasu, kiedy ją znałam, to jest ostatnią oso­ bą na świecie zdolną do zabójstwa. No tak, lecz z tego samego powodu mogłabym przyjąć, że rozumiem, dlaczego wyrzuciła ten czyn z pamięci. - Właśnie dlatego ten przypadek jest doskonałym tematem na program - stwierdził Gus. - Bierz się do roboty. W przyszłym tygo­ dniu Molly Lasch wychodzi z więzienia Niantic Prison. Masz być członkiem komitetu powitalnego. 2 Tydzień później, w chłodny marcowy dzień, Fran stała przed bra­ mą więzienia w grupie innych pracowników mediów. Wysoko pod­ niosła kołnierz płaszcza, ręce wbiła głęboko w kieszenie, ulubioną czapkę narciarską naciągnęła na uszy. Jej kamerzysta, Ed Ahearn, czekał w pogotowiu. Jak zwykle dało się słyszeć ciche komentarze. Dzisiaj - na temat bardzo wczesnej godziny i paskudnej pogody: kłująca mżawka niesio­ na porywami lodowatego wiatru wciskała się wszędzie. Oczywiście mówiło się także o sprawie, która pięć i pół roku temu długi czas nie schodziła z czołówek gazet w całym kraju. Fran nagrała już kilka reportaży związanych tematycznie z więzie­ niem. Tego ranka studio puszczało materiał na żywo. - Czekamy przed bramami więzienia Niantic Prison w Connecti­ cut. Molly Carpenter Lasch wkrótce wyjdzie na wolność. Spędziła tu pięć lat i sześć miesięcy z dziesięciu lat, jakie jej zasądzono za zamor­ dowanie męża, Gary'ego Lascha.

Teraz czekając, aż Molly ukaże się w bramie więzienia, Fran słu­ chała opinii innych dziennikarzy. Panowała powszechna zgoda co do tego, że Molly była winna, że miała spore szczęście, ponieważ dostała tak łagodny wyrok, i nikogo nie oszuka twierdzeniem, że nie pamięta, jak rozwaliła głowę biednemu facetowi. Fran zauważyła granatowego sedana wyjeżdżającego zza rogu głównego budynku więziennego. Zaalarmowała studio. - Samochód Philipa Matthewsa rusza. Ahearn włączył kamerę. Inni dziennikarze także dostrzegli samochód. - Głowę daję, że marnujemy czas - mruknął reporter „Post". - Dziesięć do jednego, że jak otworzą bramę, to facet będzie palił gu­ my. Hej, czekaj no! Fran zaczęła spokojnie mówić do mikrofonu: - Samochód, którym Molly Carpenter Lasch pojedzie na wol­ ność, ruszył w drogę. Nagle ze zdumieniem dostrzegła szczupłą postać idącą obok se­ dana. - Charley - zwróciła się do spikera w studio - Molly Lasch nie je­ dzie samochodem, idzie obok. Głowę daję, że złoży oświadczenie. Rozbłysły światła fleszów, ruszyła taśma, mikrofony i kamery cze­ kały w pełnej gotowości, a Molly Carpenter Lasch stała i spokojnie patrzyła, jak uchyla się skrzydło bramy więziennej. Przypominała dziecko przyglądające się nieznanej mechanicznej zabawce. - Molly sprawia wrażenie osoby nie do końca oswojonej z sytu­ acją - powiedziała Fran do mikrofonu. Gdy tylko Molly wyszła na ulicę, natychmiast została okrążona przez reporterów. Przepychali się jeden przez drugiego, zarzucali ją pytaniami. - Jakie to uczucie? - Chyba nie mogła się pani doczekać tego dnia? - Odwiedzi pani rodzinę Gary'ego? - Czy kiedykolwiek odzyska pani wspomnienia wydarzeń tamtej nocy? Fran, podobnie jak inni, wysunęła mikrofon, ale z rozmysłem trzymała się na uboczu. Wiedziała, że może stracić szansę na uzy­ skanie od Molly wywiadu, jeśli dawna koleżanka uzna ją teraz za wroga. Molly uniosła dłoń w obronnym geście.

- Pozwólcie mi dojść do głosu. Taka blada, taka szczupła, pomyślała Fran. Jak chora. Jest inna. Nie tylko starsza. Przyjrzała się Molly dokładniej. Włosy, niegdyś złote, teraz ściem­ niały, nabrały tej samej barwy co rzęsy i brwi. Dłuższe niż za czasów szkolnych, zostały spięte spinką na karku. Jasna cera miała tego ran­ ka odcień alabastru. Usta, które w pamięci Fran tak łatwo się uśmie­ chały, teraz tworzyły prostą i smutną kreskę. Stopniowo pytania ucichły i wreszcie nastała cisza. Philip Matthews wysiadł z samochodu, stanął obok Molly. - Nie rób tego - poprosił. - To ryzykowny krok przy zwolnieniu warunkowym. Molly go zignorowała. Fran z zainteresowaniem przyjrzała się prawnikowi. Miał jasne włosy, szczupłą wyrazistą twarz. Wygląda jak tygrysica broniąca małych, przemknęło Fran przez myśl. Zdała sobie sprawę, że nie byłaby zdziwiona, gdyby znienacka si­ łą wciągnął Molly do samochodu. - Nie mam wyboru, Philipie - odrzekła Molly. Spojrzała prosto w obiektywy i zaczęła mówić głośno i wyraźnie: - Jestem szczęśliwa, że wracam do domu. Przyznałam się do za­ mordowania męża. Uznałam, że dowody są przytłaczające. A teraz mówię wam, iż mimo tych dowodów jestem w głębi serca przekonana, że nie potrafiłabym pozbawić życia innego człowieka. Może nigdy nie dowiodę swojej niewinności, ale mam nadzieję, że kiedyś odzyskam całkowitą pamięć tamtego strasznego wieczoru. Do tego czasu nie za­ znam spokoju i nie będę mogła zacząć życia od nowa. Przerwała. Gdy odezwała się znowu, jej głos brzmiał pewnie. - Powoli pamięć mi wraca. Przypomniało mi się, jak znalazłam Gary'ego w gabinecie. Umierał. Ostatnio pojawiło się kolejne niewy­ raźne wspomnienie: kiedy wróciłam do domu, był tam ktoś jeszcze. Uważam, że ten ktoś zabił mojego męża. Ta osoba nie jest wytworem mojej wyobraźni. To człowiek z krwi i kości. Odnajdę go i każę zapła­ cić za to, że odebrał życie Gary'emu i zniszczył moje. Ignorując dalsze pytania, wsiadła do samochodu. Zamknęła oczy. Matthews zatrzasnął za nią drzwiczki, okrążył wóz, siadł za kierowni­ cą i z ręką na klaksonie ruszył wolno przez zbitą grupę dziennikarzy i fotografów.

- To wszystko, Charley - rzekła Fran do mikrofonu. - Oświad­ czenie Molly, protest niewinnie skazanej. - Wstrząsające oświadczenie - skomentował spiker na ekranie. - Będziemy trzymali rękę na pulsie, będziemy państwa informować, gdy tylko coś się wydarzy. Dziękuję ci za relację, Fran. - Zeszłaś z wizji - usłyszała głos ze studia. - Co myślisz o tej przemowie? - zapytał Joe Hutnik, doświadczo­ ny reporter kryminalny z „Greenwich Time". Zanim Fran zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Paul Reilly z „Observera": - Babka nie jest głupia. Pewnie szuka chętnego na prawa do książ­ ki. - Zaśmiał się cynicznie. - Nikt nie będzie chciał pertraktować z morderczynią, nawet jeśli to zgodne z prawem, ale wszyscy ludzie o wrażliwych sercach chętnie uwierzą, że Gary'ego Lascha zabił ktoś inny i Molly także jest ofiarą. - Może tak, a może nie. - Joe Hutnik uniósł brwi. - Moim zda­ niem facet, który się ożeni z Molly Lasch, powinien być ostrożny i nie odwracać się do niej plecami, kiedy będzie na niego wściekła. Co ty na to, Fran? Fran zmierzyła obu kolegów spojrzeniem. - Bez komentarzy - ucięła krótko. 3 W drodze z więzienia Molly przyglądała się znakom drogowym. Wszystko wydaje mi się znajome, pomyślała. Chociaż niewiele pa­ miętam z drogi w przeciwną stronę. Tylko kajdanki na nadgarstkach. - Dziwnie się czuję - odpowiedziała na nie zadane pytanie, uważ­ nie dobierając słowa. - Czuję się pusta. - Popełniłaś błąd, że zatrzymałaś dom - rzekł Mathews - a teraz popełniasz jeszcze większy, wracając do niego. W dodatku nie pozwo­ liłaś rodzicom przyjechać. Molly patrzyła prosto przed siebie. Na przedniej szybie zamar­ zała mżawka, wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem lodowatych kropelek. - Powiedziałam dziennikarzom prawdę. Czuję, że teraz, kiedy skończył się koszmar więzienia, mogę po powrocie do domu odzyskać

pamięć, przypomnieć sobie każdy szczegół wydarzeń tamtej nocy. Philipie, ja nie zabiłam Gary'ego. Nie mogłabym tego zrobić. Wiem, że zdaniem psychiatrów uciekam przed własnymi wspomnieniami, ale jestem pewna, że oni się mylą. A gdyby się nawet okazało, że mają ra­ cję, jakoś nauczę się z tym żyć. Najgorsza jest niepewność. - Molly, przyjmijmy, że pamięć podsuwa ci prawdę. Że znalazłaś Gary'ego rannego i krwawiącego. Że doznałaś szoku. I że odzyskasz pamięć o tamtych wydarzeniach. Czy zdajesz sobie sprawę, że jeśli się nie mylisz, jeśli faktycznie przypominasz sobie tamten wieczór, to sta­ niesz się zagrożeniem dla osoby, która zabiła twojego męża? I że mor­ derca nawet teraz może czuć się zagrożony, ponieważ oznajmiłaś, że twoim zdaniem po powrocie do domu możesz sobie przypomnieć coś więcej o osobie, która w nim była tamtej nocy? Jakiś czas siedziała w milczeniu. A niby dlaczego, twoim zdaniem, kazałam rodzicom zostać na Florydzie? - myślała. Jeżeli się mylę, nikt mi nic nie zrobi. Jeśli mam rację, daję prawdziwemu mordercy okazję, aby się mnie pozbył. Zerknęła na Matthewsa. - Wiesz, kiedy byłam mała, tata zabierał mnie na polowanie na kaczki. Nie lubiłam tego. Wyruszaliśmy rano, prosto w mokrą mgłę, choć ja wolałabym zostać w domu, w ciepłym łóżku. Czegoś się jednak nauczyłam. Najważniejsza jest dobra pułapka. Ty też, tak samo jak wszyscy, jesteś przekonany, że zabiłam Gary'ego w napa­ dzie furii. Nie zaprzeczaj. Słyszałam, jak rozmawiałeś z moim ojcem. Waszym zdaniem nie było nadziei na uniewinnienie, nikt by nie uwierzył twierdzeniu, że Gary'ego zabiła Annamarie Scalli. Mia­ łam szansę uzyskać korzystny wyrok przy kwalifikacji czynu jako zabójstwo w afekcie. Ale nie było żadnej gwarancji, iż nie zostanę skazana za morderstwo, więc lepiej było się przyznać do winy i pójść na ugodę, jeśli tylko prokurator się zgodzi. Była taka rozmowa, prawda? - Tak - przyznał Matthews. - Innymi słowy, jeżeli zabiłam Gary'ego, mam dużo szczęścia i za­ płaciłam niewielką cenę. Idąc dalej tym tropem: jeśli ty oraz wszyscy inni ludzie, wliczając w to moich rodziców, macie rację, jestem cał­ kiem bezpieczna mimo publicznego oświadczenia, że wierzę, iż w mo­ im domu, w chwili śmierci mojego męża był ktoś jeszcze. Skoro to nie­ prawda, nic mi nie zagraża. Mam rację? - Masz - przyznał niechętnie.

- Wobec tego nie ma powodu się o mnie niepokoić. Z drugiej stro­ ny, jeżeli mam rację i rzeczywiście kogoś przestraszę, może mnie to kosztować życie. Wierz mi, chciałabym, żeby mnie zabił morderca mojego męża. Bo jeśli zostanę zamordowana, może ktoś wznowi śledztwo w tej sprawie. Philip Matthews milczał. - Mam rację, Philipie? - zapytała Molly tonem prawie wesołym. - Jeśli stracę życie, może ktoś przyjrzy się sprawie śmierci Gary'ego na tyle uważnie, że znajdzie prawdziwego mordercę. Dobrze być znów w Nowym Jorku, pomyślała Fran, patrząc w dół z okna swego biura w Rockefeller Center. Ponury ranek sypiący deszczem ze śniegiem zmienił się już w zim­ ne szare popołudnie, ale ona ciągle z taką samą przyjemnością oglą­ dała jaskrawo ubrane dzieciaki na rolkach. Jedne wykonywały cyrko­ we ewolucje, inne jeszcze z trudnością utrzymywały się na nogach. Dalej, na Piątej Alei, w marcowym półmroku zaczynały się rozja­ rzać światłami witryny sklepów. O siedemnastej z biurowców wylał się tłum. W Nowym Jorku, tak samo jak na całym świecie, ludzie wracali do domów. Ja też mogłabym już wracać, pomyślała, sięgając po żakiet. Kończył się długi dzień. O osiemnastej czterdzieści miała jeszcze wejść na wizję, przekazać najnowsze wiadomości dotyczące zwolnie­ nia z więzienia Molly Lasch. Potem rzeczywiście będzie mogła poje­ chać do domu. Zdążyła już polubić swoje nowe mieszkanie z wido­ kiem na drapacze chmur w centrum i na East River. Nie mogła tylko znieść świadomości, że kiedyś wreszcie będzie musiała się zająć wypa­ kowaniem rzeczy z kartonów. Szczęście, że przynajmniej w biurze miała już porządek. To była pocieszająca myśl. Książki stały w zasięgu ręki - na półce obok biur­ ka. Kwiaty doniczkowe przepędziły monotonię bijącą od standardo­ wych mebli biurowych, jakie oddano jej do dyspozycji. Brudnobeżo- we ściany rozjaśniła reprodukcjami obrazów impresjonistów. Kiedy razem z Edem Ahearnem wróciła tego ranka do studia, zaj­ rzała przede wszystkim do Gusa Brandta.

- Za jakiś tydzień, może dwa spróbuję się spotkać z Molly - obie­ cała, omówiwszy z szefem niespodziewane oświadczenie Molly Lasch. Gus żuł zapamiętale gumę antynikotynową, która nie dawała mu żadnej przewagi w walce z nałogiem. - Są jakieś szanse, że powie ci coś szczerze? - Nie wiem. Kiedy wygłaszała oświadczenie, stałam z boku, ale na pewno mnie zauważyła. Bardzo chciałabym móc liczyć na jej współ­ pracę. W przeciwnym razie będę musiała radzić sobie sama. - Co myślisz o tym oświadczeniu? - Osobiście uważam, że Molly była bardzo przekonująca, kiedy twierdziła, że tamtego wieczoru w jej domu był ktoś jeszcze, ale chyba głównie dodawała sobie otuchy. Oczywiście, znajdą się tacy, którzy jej uwierzą, może u podstaw tego oświadczenia faktycznie leży chęć wzbudzenia wątpliwości. Czy będzie chciała ze mną rozmawiać? Na­ prawdę nie wiem. Ale mam nadzieję, dodała w myśli, biegnąc do charakteryzatorni. Cara, mistrzyni w sztuce makijażu, zarzuciła jej na szyję peleryn­ kę. Betts, fryzjerka, wzniosła oczy do nieba. - Litości, czyś ty spała w czapce narciarskiej? Fran uśmiechnęła się szeroko. - Włożyłam ją dopiero rano. Zróbcie mnie na bóstwo. W czasie gdy Cara kładła jej podkład, a Betts przygotowywała elektryczną lokówkę, Fran zamknęła oczy i zamyśliła się nad zdaniem wprowadzającym do reportażu. „Dziś rano, o siódmej trzydzieści, z Niantic Prison wyszła na wol­ ność Molly Lasch, która złożyła zaskakujące oświadczenie". Cara i Betts pracowały z szybkością światła, więc już kilka minut później Fran gotowa była stanąć przed okiem kamery. - Zupełnie jak nowa - uznała, przeglądając się w lustrze. - Znowu się wam udało. - Jesteś całkiem niebrzydka - powtórzyła Cara nie po raz pierw­ szy. - Tyle że odrobinę mdła. Powinnaś się jakoś wyróżniać. Wyróżniać... Tego akurat najmniej chciała. Wyróżniała się zawsze. Najniższe dziecko w przedszkolu. Najniższa dziewczynka w podsta­ wówce. Pestka. W końcu wyrosła, w czasie pierwszego roku w Cranden udało jej się osiągnąć przyzwoite metr sześćdziesiąt pięć. Cara zdjęła Fran pelerynkę. - Wyglądasz doskonale - oznajmiła. - Rzucisz ludzi na kolana.

Wiadomości o osiemnastej prowadzili Tom Rayan, wytrawny spi­ ker, oraz Lee Manners, wyjątkowo atrakcyjna kobieta, dawniej zapo­ wiadająca pogodę. Po programie wstali od blatu, wyłączyli mikrofony. - Fran, ten twój reportaż o Molly Lasch to kawał dobrej roboty - podsumował Ryan. Z reżyserki dobiegł ich metaliczny głos: - Fran, telefon do ciebie, odbierz na czwórce. Ku zdumieniu Fran, dzwoniła Molly Lasch. - Zdawało mi się, że cię widziałam rano przed więzieniem. Cieszę się, że to rzeczywiście byłaś ty. Dziękuję ci za reportaż. Przynajmniej u ciebie zabrzmiało to tak, jakbyś potrafiła uwierzyć w moje słowa. - Chcę ci wierzyć, Molly. - Fran zdała sobie sprawę, że trzyma kciuki. - Dzwonię, żeby cię spytać - podjęła Molly niepewnie - czy zdecy­ dowałabyś się na poprowadzenie śledztwa w sprawie śmierci Ga- ry'ego. W zamian zgodzę się wziąć udział w programie robionym przez twoją stację. Mój prawnik twierdzi, że dzwoniły z taką propozy­ cją prawie wszystkie stacje telewizyjne, ale wolałabym pracować z kimś, kogo znam i komu mogę zaufać. - Chętnie się tego podejmę - odparła Fran. - Szczerze mówiąc, miałam do ciebie dzwonić z tą sprawą. Umówiły się na spotkanie następnego ranka w domu Molly w Greenwich. Fran odłożyła słuchawkę na widełki. - Spotkanie szkolnych koleżanek - rzuciła Tomowi Ryanowi. - Powinno być interesujące. 5 Siedziba zarządu Zakładu Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia Re­ mingtona mieściła się na parterze Lasch Hospital w Greenwich. Dok­ tor Peter Black, dyrektor administracyjny, przełączył odbiornik tele­ wizyjny na stację NAF. Jego sekretarka, zatrudniona u niego już od czterech lat, powie­ działa, że Fran Simmons pracuje właśnie dla tej stacji, i przypomniała, skąd zna Fran. Mimo wszystko z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że to właśnie ona jest dziennikarką relacjonującą zwolnienie Molly Lasch z więzienia. Ojciec Fran popełnił samobójstwo ledwie kilka tygodni po

tym, jak Black przyjął ofertę Gary'ego Lascha i rozpoczął pracę w szpitalu. Potem jeszcze przez wiele miesięcy w całym mieście żywo dyskutowano o skandalicznej defraudacji i o samobójstwie. Peter Black wątpił, czy ktokolwiek mieszkający wówczas w Greenwich miał szansę o tych wydarzeniach zapomnieć. Tego ranka włączył telewizor, bo chciał zobaczyć wdowę po swym dawnym wspólniku. Często zerkał na ekran, chcąc się upewnić, że nie przegapi oczekiwanego fragmentu, aż w końcu odłożył pióro i zdjął z nosa okulary do czytania. Miał gęste ciemne włosy, przedwcześnie posiwiałe na skroniach, i wielkie szare oczy. Sprawiał wrażenie człowieka wyjątkowo przyja­ znego, co dodawało odwagi młodym pracownikom jego zespołu - oczywiście jedynie do czasu, gdy weszli mu w drogę. O siódmej trzydzieści dwie zaczęło się sprawozdanie. Ponurym wzrokiem śledził Molly idącą obok samochodu swego adwokata do bramy więzienia. Kiedy się odezwała, Black podjechał z fotelem bli­ żej do odbiornika, gotów wychwycić każdy niuans jej głosu i wyrazu twarzy. Chociaż doskonale słyszał każde słowo, nastawił telewizor głoś­ niej. Gdy Molly skończyła mówić, pomyślał chwilę i sięgnął do tele­ fonu. Wybrał numer. - Rezydencja państwa Whitehallów. Zawsze go drażnił angielski akcent w głosie służącej. - Połącz mnie z panem Whitehallem, Rito. - Rozmyślnie się nie przedstawił, ale nie musiał tego robić, gdyż kobieta doskonale znała jego głos. Na drugim końcu linii ktoś podniósł słuchawkę. - Widziałem. - Calvin Whitehall nie tracił czasu na powitania. - Konsekwentnie zaprzecza, że zabiła Gary'ego. - Nie to mnie martwi. - Wiem. I ta córka Simmonsa w tym wszystkim też mi się nie po­ doba. Jeśli będzie trzeba, poradzimy sobie. - Whitehall przerwał na moment. - Widzimy się o dziesiątej. Peter Black odłożył słuchawkę bez pożegnania. Miał złe przeczu­ cie od czasu, gdy brał udział w serii spotkań na wysokim szczeblu, do­ tyczących nabycia przez Zakład Ubezpieczeń Zdrowotnych imienia Remingtona czterech innych ZUZ-ów, dzięki czemu staliby się jed­ nym z największych graczy na polu administracji i zarządzania służbą zdrowia.

6 Philip Matthews zamierzał wejść do domu Molly razem z nią, ale nie zdołał. - Philipie, postaw walizkę przy drzwiach - poprosiła Molly. - Znasz tę słynną kwestię Grety Garbo: „Chcę być sama"? - Uśmiech­ nęła się niewesoło. - Z ust mi to wyjęła. Była taka drobna, taka krucha, w wielkim wejściu do ogromnego domu, w którym kiedyś mieszkała z Garym Laschem. Philip Matthews rozstał się z żoną dwa lata wcześniej. Rozwód był nieunikniony, wkrótce żona ponownie wyszła za mąż. Prawnik zda­ wał sobie sprawę, że jego odwiedziny w Niantic Prison były może częstsze, niż nakazywał zawodowy obowiązek. - Molly, zrobi! ci ktoś zakupy? Masz w ogóle co jeść? - Pani Barry miała się tym zająć. - Pani Barry! - Philip podniósł głos. - A co jej do tego? - Będzie dla mnie dalej pracowała - oznajmiła Molly. - Małżeń­ stwo, które opiekowało się domem, wyjechało. Jak tylko się dowie­ działam, że wychodzę z więzienia, moi rodzice skontaktowali się z pa­ nią Barry. Ona dopilnowała sprzątania domu i zaopatrzenia kuchni. Będzie przychodziła trzy razy w tygodniu. - Ta kobieta pomogła cię wsadzić do więzienia! - Ona tylko powiedziała prawdę. Tak więc odjechał i przez cały dzień nie mógł się pozbyć obaw o Molly, która została w domu sama. Nawet w czasie spotkania z prokuratorem, z którym omawiał sprawę najnowszego klienta, do­ brze sytuowanego sprzedawcy nieruchomości oskarżonego o spowo­ dowanie śmierci w wypadku samochodowym. Punktualnie o dziewiętnastej, kiedy zmykając biurko zastanawiał się, czy zadzwonić do Molly, odezwał się jego prywatny telefon. Sekretarka już wyszła. Dzwonek rozbrzmiał kilkakrotnie, zanim w Philipie cieka­ wość wygrała z pokusą, by pozwolić rozmówcy nagrać się na taśmę. To była Molly. - Philipie, mam dobrą wiadomość. Czy pamiętasz, jak ci mówi­ łam, że dziś rano przed więzieniem była Fran Simmons, moja kole­ żanka ze szkoły? - Pamiętam. Czy wszystko u ciebie w porządku? Potrzebujesz czegoś? 3. Przyjdź.