kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Clark Higgins Mary - Zabawa w chowanego

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :623.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clark Higgins Mary - Zabawa w chowanego.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLARK HIGGINS MARY
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

Mary Jane Clark Zabawa w chowanego Przełożył Hubert Jeżak

Prolog Chciał, by światło było zapalone, ale ona ucieszyła się, gdy okazało się to niemożliwe. Jakakolwiek jasność dochodząca z okien domku mogłaby zwabić pracowników, ciekawych sprawdzić, co się dzieje. Chciał także muzyki i przyniósł nawet magnetofon, lecz sprzeciwiła się temu stanowczo. Nie mogli ryzykować, że hałas przedostałby się na zewnątrz. Jedynym dźwiękiem miał być powolny, jednostajny rytm ich kołyszących się ciał. Leżała na łóżku myśląc o chłopaku, który właśnie się zdrze- mnął. Cykanie świerszcza i smutne wycie skunksa sprawiało, że wstrzymywała oddech. Zastanawiała się, czy w opuszczonym tunelu, który biegł pod domkiem, zagnieździeły się jakieś zwie- rzęta. Miała nadzieję, że nie, gdyż była to z góry obmyślona droga ucieczki, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie mogła dać się ponieść chwili. On nie miał takiego prob- lemu. Znał się na rzeczy. W momencie, gdy oddali się namięt- ności, usłyszała głos dobiegający z zewnątrz. - Mój Boże, to Charlotte - syknęła, odpychając go od siebie. Rzucili się, by zebrać ubrania. Złapał magnetofon, a ona podniosła drewnianą klapę w podłodze. Zeszli w ciemność w momencie, gdy nad nimi otworzyły się drzwi chaty. Pod bosymi stopami poczuli zimną, twardą podłogę tunelu. Na co czekasz? - wyszeptał. - Chodźmy. Ubieram się - powiedziała. Bóg jeden wie, co kryje się w tym tunelu, a ona czułaby się o niebo lepiej w ubraniu, gdy będą podążać w kierunku wody po drugiej stronie. Z góry dobiegły przytłumione głosy. - Kto jest z nią? - spytał. - Nie mam pojęcia. Powoli ruszyli do przodu, wyciągniętymi ramionami dotyka- jąc ścian tunelu, by wymacać kierunek. Czując, jak coś ociera się o jej nogę, stłumiła krzyk. Szop? Szczur? Bóg karał ją za grzechy.

Wody zatoki Narragansett zalśniły przy ujściu tunelu. Przy- spieszyli kroku, księżyc dawał niewiele, ale jakże cennego światła. Gdy wreszcie dotarli do celu, on zatrzymał się gwał- townie. Cholera! Co się stało? Mój portfel. Musiał mi wypaść z kieszeni. O Boże! Złapał ją za rękę. Nie martw się. Idziemy dalej! Może go nie zauważą. Wracam po niego - powiedziała stanowczo. Jutro. Możesz przyjść po niego jutro - podsunął. Chciała iść za nim, ale świadomość, że portfel może zdradzićich sekret, nie pozwoliłaby jej zmrużyć oka. Ty idź. Wracaj do domu - powiedziała. Pójdę z tobą - zaoferował się. Nie. Musisz wyjść z posiadłości, nie mogą się dowiedzieć, że tu byłeś. Musisz iść, i to natychmiast. Dobrze, ale zobaczymy się jutro. Przełknęła ślinę, patrząc, jak biegnie wzdłuż brzegu, by w końcu zniknąć w ciemnościach. Biorąc głęboki oddech, odwróciła się i weszła z powrotem do środka, ostrożnie trzyma- jąc się ściany. Jej palce ocierały się o warstwę kurzu oraz zimne i lepkie w dotyku stare cegły. Wyobrażała sobie, jak musieli czuć się niewolnicy, uciekający tym tunelem, by ratować życie, wdychający ten zatęchły zapach, który ona teraz czuła. Czy mieli latarnie, by oświetlać sobie drogę? Czy raczej ślepo szli przez mrok, nie wiedząc, co jest przed nimi, ale gotowi zaryzy- kować, świadomi horroru, który zostawili za sobą? Według jej obliczeń powinna być blisko drabiny wiodącej do domku, ale zamiast tego wpadła na zagłębienie w ścianie, a grudki ziemi posypały się pod rękami. Puls jej przyspieszył. Czy ten stary tunel był bezpieczny? Czy mógłby się zapaść i uwięzić ją w środku? Czy ktokolwiek by ją odnalazł?

Modliła się. Jeśli uda jej się stąd wydostać, obiecała, że już nigdy, przenigdy nie pójdzie do domku. Nieważne, jak bardzo by ją prosił, to był ostatni raz. Ruszyła dalej w ciemność, pociągając nosem. W pewnym momencie potknęła się o coś i upadła. Zaczęła szybko oddychać, serce waliło jej jak oszalałe. Wyczuła dłonią kształt przykryty jakąś dużą, gładką tkaniną. Ludzkie ciało, jeszcze ciepłe. Pragnienie, ból, krzyk narastający w gardle a jednocześnie niemożność wydania z siebie choćby najmniejszego dźwięku. Odczuwała już to kiedyś, ale sporadycznie i tylko w snach. Odsunęła się od ciała i skuliła pod ścianą, drżąc w ciemności. Uświadomiła sobie, że trwało to tylko sekundę, ale zdawało się być wiecznością. W głowie miała natłok myśli . Powinna wezwać pomoc, zawołać ludzi z dużego domu, ale nie potrafiła. Nie powinna tu w ogóle być. Na myśl o tłumaczeniu się ze swojego postępku czuła upokorzenie. A gdyby, co gorsza, obwinili ją? Co będzie jeśli pomyślą, że to ona dopuściła się zabójstwa? Kiwała się w przód i tył, starając się uspokoić, gdy usłyszała skrzypnięcie. Klapa nad nią zaczęła się otwierać. Zacisnęła mocno powieki, pewna, że to już koniec. Zabójca zbliżał się, by ją także dopaść. Zamiast tego coś zaszeleściło nad nią, obiło się o głowę, ocierając się o twarz. Kawałek papieru? Kartka? Nasłuchiwała, trzęsąc się. Nikt jej jednak nie dostrzegł, a kla- pa z powrotem opadła.

Czternaście lat później Oświetlające tunel lampy górnicze, zasilane przez generator, były jedną z niewielu oznak obecności nowoczesnej techno- logii. Cała praca żmudnie wykonywana była ręcznie. Tak jak ponad półtora wieku temu to ludzie, a nie maszyny, przekopy- wali się przez glinę, tak teraz wznoszą mur z czerwonej cegły. Dokładano starań, by, centymetr za centymetrem, ściany były solidne i tunel mógł być później dostępny dla tysięcy turystów, historyków i studentów, aby mogli przebyć drogę, którą Amerykańscy niewolnicy podążali ku wolności. Ten tunel po prostu musiał być bezpieczny. - Mamy tu bardzo miękki odcinek - zawołał doświadczony mistrz murarski, a jego słowa odbiły się echem w podziemiu korytarza. Stuknął kielnią w miękką, czerwoną glinę. Grudki ziemi posypały się na podłogę. Wnęka w ścianie robiła się coraz większa. Kopano dalej, z gliny wyłaniały się zniszczone, spłowiałe fałdy materiału. Metaliczne nitki pobłyskiwały w świetle lamp. Kamieniarz delikatnie zmiatał glinę, odsłaniając połyskliwą materię. Gdy zebrani wokół ludzie zorientowali się, co to jest, ode- tchnęli z ulgą, że są tu wszyscy razem. Nie był to widok, który chciałoby się oglądać samotnie. Ich oczom ukazała się ludzka czaszka i kości zawinięte w złotą tkaninę.

Piątek 16 lipca -1- Była najstarsza. Grace uważnie obserwowała ożywionych stażystów, świadoma przepaści, jaka istniała między nią a resztą. Przynajmniej dziesięć lat dzieliło ją od najstarszych z nich. Oparci o biurka, uważnie studiowali tekst na ekranach monitorów, konsultując go z dziennikarzami obsługującymi serwis porannych wiadomości. Stażyści byli dobrze wykształ- ceni, ochoczy, ambitni i, w przeciwieństwie do Grace, bardzo młodzi. „Mają całe życie przed sobą", stwierdziła, obserwując dziew- czynę krzyżującą akurat swoje długie, opalone nogi, by nie odkryć wszystkiego pod bezwstydnie krótką spódniczką. Wszy- scy mieli przed sobą świetlaną przyszłość, byli na dobrej drodze do ukończenia cenionych uczelni i uniwersytetów, budowali już sobie nawet podwaliny do przedłużenia umowy i wylądowania na ciepłej posadce w telewizji. Nieskrępowani, są w stanie podążać za swoimi marzeniami. Nie mają żadnego obciążenia psychicznego, rozpoczynając karierę zawodową. Mogą iść, gdzie chcą, robić, co chcą, podjąć się każdego zadania, wolni jak ptak. Grace Wiley Callahan doskonale wiedziała, że jej nie było to pisane. W wieku trzydziestu dwóch lat miała za sobą przeszłość i obowiązki. Doświadczyła w życiu porannych mdłości, ślubu, macierzyństwa i rozwodu, w takiej właśnie kolejności. Gdy miała tyle lat co oni, wyzbyła się już marzenia o uroczystości wręczenia dyplomów, zmuszona opuścić Fordham, bo zabrakło jej trzydziestu punktów. Gdy dla jej przyjaciół nadszedł dzień rozdania dyplomów, ona pchając wózek z Lucy, zjawiła się na campusie, żeby popatrzeć na ceremonię. Płacz jej córeczki zagłuszył okrzyki radości absolwentów. Jedenaście lat później Lucy zdała do szóstej klasy, a Grace odkryła kurze łapki w kącikach brązowych oczu i pierwsze siwe pasemka w złotych włosach. Zlikwidowała je jednak natych-

miast, dowiedziawszy się, że została przyjęta do ambitnego programu stażowego. Dostała od życia drugą szansę i postano- wiła zdobyć wreszcie stopień, na jaki zasługiwała, i wykorzys- tać niepowtarzalną szansę w stacji KEY News w Nowym Jorku. Była także podekscytowana myślą o tygodniowym wyjeździe do Newport, by wziąć udział w reportażu o nadmorskim kuro- rcie dla cyklu programów „KEY to America". Była jednak świadoma, że nikt oprócz niej nie musi się martwić o dziecko zostawione w domu. Nawet przez chwilę jednak nie żałowała, że urodziła Lucy. Była to wręcz najważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła czy dopiero zrobi. Ślub z Frankiem to zupełnie inna historia. Frank z początku nie chciał mieć nic do czynienia z dzieckiem, gdy wiosną pierwszego roku studiów dowiedziała się, że jest w ciąży. Grace postanowiła nie usuwać ciąży i była zdecydowa- na urodzić, z jego pomocą czy bez. Zerknęła na prawą dłoń, na której nie było już obrączki, i przypomniała sobie, jak Frank w końcu niechętnie zmienił zdanie. Przystojny, wysportowany, początkujący biznesmen Frank Callahan, nakłaniany przez rodziców, by „zrobił to, co należy", wreszcie się oświadczył. Z niepokojem w sercu Grace przyjęła oświadczyny, wiedząc, że może nie są to najlepsze okoliczności zawarcia małżeństwa, ale mając jednocześnie na- dzieję na jak najlepszą przyszłość. Pięć miesięcy po pospiesznym ślubie przywieźli dziecko do małego mieszkania w Hoboken, w New Jersey. Frank sumien- nie jeździł codziennie rano metrem na Manhattan do swojej pierwszej, poważnej pracy w firmie maklerskiej, podczas gdy Grace zostawała w domu z dzieckiem, starając się jako wolny strzelec pisać artykuły do lokalnej gazety, dotyczące obrad radnych miasta i nocnych rozpraw w sądzie. W miarę jednak jak obowiązki Franka powiększały się, coraz niechętniej wracał do domu, żeby opiekować się Lucy, gdy ona zajmowała się swoją pracą. Zarabiał coraz więcej, stać ich było na większe mieszkanie, a Grace wcale nie musiała już pracować dla tej podrzędnej gazetki.

Zgodziła się, mijały lata, a ona spędzała czas na zajmowaniu się córeczką. Starała się nie rozmyślać nad skutkami małżeńst- wa z Frankiem. Gdy oglądała wiadomości w telewizji, próbo- wała nie wyobrażać sobie, co mogło ją czekać, gdyby skończyła szkołę i wcieliła w życie plan zostania dziennikarką w radiu lub telewizji. Czas mijał, a Grace łapała się na coraz częstszym oglądaniu najważniejszych magazynów informacyjnych, gdy Lucy już spała. Obawiała się coraz bardziej gwałtownych zmian nastroju i wybuchów złości Franka. Niec podobał się jej też zapach obcych perfum na jego ubraniu, gdy wracał późno do domu po „firmowych kolacjach". Mimo to została. Powtarzała sobie, że to dla dobra Lucy. Nie chciała, żeby jej dziecko miało rozbitą rodzinę. Lucy zasługi- wała na to, żeby oboje rodziców z nią mieszkało i wspólnie ją wychowywało. Była zdecydowana zostać. To Frank odszedł od niej. Grace, czy możesz przefaksować wstępny harmonogram profesorowi Gordonowi Coxowi w Newport? - Producent B.J. D'Elia wyciągnął do niej kartkę papieru. - Wiem, że to zadanie dla robola - dodał przepraszająco - ale jeśli zaraz nie wyjdę, spóźnię się na pociąg do Rhode Island. Po to tu jestem - odpowiedziała, odbierając od niego harmonogram. Nie spodobało jej się wyrażenie o „zadaniu dla robola", ale wiedziała, że zaufanie zdobywa się małymi krocz- kami. Rób teraz małe rzeczy, a w przyszłości pozwolą ci zająć się większymi. Przyjdziesz jutro, prawda, Grace? Tak. Mogę cię jeszcze o coś prosić? - Nie czekając na od- powiedź podał je kartkę żółtego papieru w linie. - Napisz coś na temat ozdób z muszli i tatuaży. Robimy program o rzeźbiarzu takich rzeczy, może i o tatuażyście będziemy potrzebować jakieś pytania, żeby Constance mogła je zadać w trakcie wywia- du. Przefaksuj mi to potem. Numer jest na kartce. Nie ma problemu - odparła. Odebrała od niego kartkę, zauważając jednocześnie jego silne, opalone dłonie.

Dzięki, Grace. Wielkie dzięki. - Uśmiechnął się przelotnie, pokazując białe zęby i pochylił się nad nią. - Zdradzę ci sekret, to moje pierwsze zleceniajako producenta i jestem lekko przerażony. Naprawdę? Zdawało mi się, że od dawna pracujesz w tym fachu. Nie. Byłem tutaj kamerzystą i wydawcą przez sześć lat, a wcześniej przez parę lat pracowałem w małej telewizji regio- nalnej. Wiesz, taka jest rzeczywistość. Musisz zajmować się dwiema czy trzema rzeczami naraz, dostając pieniądze tylko za jedną, jeśli chcesz się utrzymać w takim miejscu jak to. Czuła lekką zazdrość. B.J. był prawdopodobnie w jej wieku lub o parę lat starszy, a jednak jego kariera była w pełni zaplanowana. Zastanawiała się, czy ma żonę, która zostawała w domu z dziec- kiem, gdy on wyrabiał sobie pozycję. Nie wiedzieć czemu zdawało jej się, że nie. I to nie tylko dlatego, że nie zauważyła obrączki, ale także z powodu aury niezależności, jaką wokół siebie roztaczał. Z drugiej strony nigdy nie wiadomo. Zdarzali się faceci, którzy w pracy zdawali się wolni, w rzeczywistości jednak mieli na głowie rodzinę. Frank był jednym z nich. Patrząc na szczupłą sylwetkę B.J., wracającego do swojego biurka, Grace miała nadzieję, że nie był taki jak jej były mąż. Wystukiwała właśnie numer na faksie, gdy podeszła do niej stażystka w minispódniczce. - Przynajmniej tobie dał coś do roboty - szepnęła ciemno- włosa piękność. - Umieram z nudów. Jeśli spędzę jeszcze choćby minutę na surfowaniu po sieci, to podetnę sobie żyły. Nie mają dla nas dosyć pracy. Grace uśmiechnęła się, nasłuchując elektronicznego sygnału informującego, że faks rozpoczął nadawanie. Jocelyn Vickers miała rację, stażyści naprawdę mieli dużo wolnego czasu. Powinno być lepiej, jak już znajdziemy się w Newport, nie uważasz? - spytała. - Tam pewnie mają więcej pracy dla nas. W ostateczności spędzimy tydzień w pięknym miejscu. - Wzru- szyła ramionami. - Tak mi się przynajmniej wydaje. Nigdy nie byłam w Newport, a ty? - Grace starała się podtrzymać rozmowę. Młodzi stażyści raczej nie szukali z nią

kontaktu. Nie bardzo chyba wiedzieli, co mają o niej myśleć. „Starsza pani Grace." Co oni właściwie mogą mieć wspólnego z rozwódką z dzieckiem? Prawie każdego lata - westchnęła Jocelyn - Moi rodzice mają tam domek. Naprawdę? To wspaniale. - Grace wyciągnęła z faksu harmonogram pobytu w Newport. Rzuciła okiem na dół i za- uważyła znajomą beżowo-czarno-rdzawoczerwoną kratę prze- zierającą między perfekcyjnie polakierowanymi paznokciami u stóp. Burberry. Ponad sto dolców za parę sandałów z plas- tikowymi paskami. „To musi być przyjemne". Grace nagle zdała sobie sprawę ze swoich własnych butów - czarne czółen- ka kupione na wyprzedaży, które wyglądały, jakby były pośled- niej jakości, a do tego zupełnkie nijakie. Tak, w Newport może być fajnie, jeśli wiesz, gdzie cho- dzić i co robić. - Jocelyn przeczesała czarne, elegancko przycię- te włosy. No, możesz okazać się bardzo przydatna, Jocelyn. Mów mi Joss - rozpromieniła się dziewczyna. - Tak, właśnie na to liczę. Prawdę mówiąc, wyjeżdżam już dziś wie- czorem, żeby trochę pomóc. Chcę wypaść w ich oczach na nieocenioną pomoc, gdy będziemy tam w przyszłym tygodniu. Naprawdę chciałabym dostać pełny etat, kiedy skończy się staż. Nie tylko ty, pomyślała Grace i zamarła na myśl o przewadze, jaką miała Jocelyn. Nie tylko ty. Tylko jedna osoba z całej grupy miała dostać pracę asystenta producenta. Wszystko zależało od tego, jak się spiszą, a Grace była zdecydowana dać z siebie wszystko. Naprawdę potrzebo- wała tej pracy. -2- Profesor Gordon Cox wyjął dokument ze swojej skrzynki pocztowej i przejrzał go pobieżnie. Zamierzał dokładnie wczy- tać się w harmonogram KEY News później. Teraz musiał zająć się swoimi uczniami.

Przystanął przed dużym, bogato ozdobionym lustrem, by sprawdzić, jak wygląda. Siwe włosy uwydatniały jego ciemne oczy i złotą opaleniznę. Możliwe, że osiwiał trochę za wcześnie, ale ogólnie prezentował się dobrze. Dystyngowany i wytworny uczony, atrakcyjny dla łatwych do oczarowania studentek. Gdyby tylko mógł tak zaimponować Agacie Wagstaff. Od momentu odkrycia kości Agatha groziła odcięciem funduszy na renowację tunelu niewolników, gdyby okazało się, że jest to jednocześnie grób jej siostry. Wymarzony przez siedemnaście lat wykładania na uniwersytecie Salve Regina projekt Gordona miał zostać wstrzymany, a on nic nie mógł na to poradzić. Otwarcie tunelu Shepherd' s Point byłoby wydarzeniem histo- rycznym, a on, dusza całego przedsięwzięcia, zdobyłby uznanie w światku konserwatorów zabytków. Krążyły pogłoski, że byłby nominowany do Nagrody Stipplewood, ale podejrzewał, że teraz mógł się z nią pożegnać, jak i z całym swoim dorobkiem. Agatha była wariatką, zawsze niechętnie nastawioną do otwarcia dla tłumów jej drogocennego tunelu. Jakie były szanse, że pozwoli- łaby kontynuować prace, gdyby naprawdę ten tunel okazał się miejscem spoczynku jej siostry przez ostanie czternaście lat? Myśl, że całe to planowanie, podlizywanie się Agacie, aten- cja okazywana jej siostrzenicy, Madeleine, jej matce, Charlotte, nie wspominając już o badaniach, monografiach i obiecanych wykładach, że to wszystko miało spełznąć na niczym, wpędzała go w głęboką depresję. Jednakże Gordon nadal uważał, że to była jego wymarzona praca: ukazywać innym cały historyczny i kulturowy splendor, jaki ich otaczał, zaprezentować swoje pasje, a do tego dostać zapłatę za ten przywilej. Oczywiście zapłata mogłaby być lepsza. Dlatego zgłaszał się zawsze by uczyć podczas semestru letniego. Nie planował, tak czy inaczej, opuszczać Newport podczas sezonu. Jeśli milione- rzy chcieli wybudować sobie letnie domki w historycznym mieście nad morzem, wcale mu to nie przeszkadzało. Czemu miałby wyjeżdżać w najcudowniejszych miesiącach roku? Nie,

wolał podróżować podczas ferii wiosennych i zimowych. Li- piec i sierpień chciał spędzać właśnie tu. Tak jak Charlotte Sloane. Gordon nie zadzwonił wcześniej, by upewnić sie, że może sprowadzić grupę studentów do Shepherd's Point. Nie chciał ryzykować, że Agatha nie zgodzi się na udostępnienie pełnej zakamarków starej wiktoriańskiej rezydencji, zbudowanej na hektarach ziemi uprawnej na samym krańcu Newport. Trochę dalej - poinstruował kierowcę, gdy ten zwolnił przy bramie. - Jedź prosto, aż do chaty. - Gdy furgonetka przetaczała się drogą zniszczoną przez sprzęt do wykopalisk, Gordon kontynuował wykład. Shepherd's Point odegrało ważną rolę w historii Afroame- rykanów w Newport. Ta rezydencja była zbudowana na miejscu dawnego pastwiska. Pasterz pomagał zdesperowanym niewol- nikom w ucieczce przed panami. Tunel sięgał od małej chaty do oceanu , prowadząc ku wolności z Shepherd's Point. Wiele lat później, gdy potentat srebra, Charles Wagstaff, zbudował tu swoją willę, jego dzieci używały chaty jako domku zabaw. Tunel tak zwanego Podziemnego Szlaku pozostał nietknięty. Wysiadaja&AJurgonetki Gordon skrzywił się z powodu bólu w kolanię. Poprowadził studentów w stronę zniszczonego dom- ku, kontynuując wywiad. - Aż do teraz był tylko jeden taki tunel otwarty dla publiczności. Tamten prowadził do domu zdeklarowanego abolicjonisty, Henry'ego Warda Beechera w Peekskill. Krążyły pogłoski o tunelu w Shepherd's Point, mieszkańcy Newport też wspominali o nim, niektórzy podkradali się nawet, żeby zobaczyć go na własne oczy. Historycy starali się przez wiele lat o pozwolenie Agathy Wagstaff na dostęp do tunelu i wykonanie podstawowych prac konserwatorskich. W pewnym momencie prawie ustąpiła, ale prace nigdy się nie zaczęły. Czternaście lat temu jedyna siostra pani Wagstaff, Charlotte Wagstaff Sloane, zniknęła. Agatha odcięła się od świata, a projekt konserwacji utknął w martwym punkcie. Shepherd's Point, jak widzicie, popadł w ruinę.

Wszyscy przyglądali się szarej rezydencji otoczonej zapusz- czonym trawnikiem. - W końcu brak pieniędzy zmusił niedawno Agathę do wy- dania pozwolenia. Rada miasta sporządziła umowę, dzięki któ- rej wszystkie zaległości podatkowe Shepherd' s Point miały być anulowane w zamian za udostępnienie tunelu szerokiej publicz- ności. Dotarli do domku. Żółta taśma policyjna blokowała wejście, nikt go jednak nie pilnował. Studenci obserwowali, jak Gordon ściąga taśmę i otwiera drzwi. Czy dobrze robimy, profesorze? - spytał jeden ze studentów. Wszystko w porządku. Biorę na siebie całą odpowiedzial- ność. Nie wiem, co będzie teraz z tym tunelem, po ostatnim odkryciu, ale chcę, żebyście to zobaczyli. Możemy być jedyny- mi przez bardzo długi czas ludźmi, którzy obejrzą to cudowne historyczne miejsce. Pojedynczo weszli przez wąskie drzwi i ścisnęli się w jedy- nym pomieszczeniu. Jeśli stało tu kiedykolwiek łóżko, na któ- rym spał pasterz, albo stolik i małe krzesełka, gdzie córki Wagstaffa urządzały sobie herbaciane przyjęcia, już dawno zostały wyniesione. Tylko osmolony kominek, w którym leżał jeszcze popiół, świadczył, że kiedyś to miejsce tętniło życiem. Ciągle czując ból w kolanie, profesor uklęknął i uniósł drew- nianą klapę, odsłaniając wąskie, drewniane schody. Studenci pochylili się, by przyjrzeć się mrocznemu przejściu. Nikt nie zauważył osoby, która stanęła w drzwiach za nimi. Przenikliwy głos przeszył zatęchłe powietrze: - Wynocha! Wszyscy macie się stąd wynosić! Wynoście się z mojej posiadłości! Agatha Wagstaff, właścicielka Shepherd's Point, stała przed nimi z zaciśniętymi gniewnie ustami i szeroko otwartymi oczami. Aghatho, proszę - błagał Gordon. - Chce tylko pokazać tunel moim studentom. Daj nam pięć minut. Nie, Gordonie. Ty i twoi studenci natychmiast się stąd wynoście albo wzywam policję. Charlotte nigdy was tu nie

chciała. Nie chciała, by nasz dom stał się atrakcją turystyczną. Nigdy nie życzyła sobie, żeby otwarto ten tunel. -3- Po lunchu Grace zebrała się z innymi stażystami w pokoju konferencyjnym, gdzie rozdano im podkoszulki. Z radością oglądała swoją z napisem „KEY NEWS - CALLAHAN" wy- drukowanym na przodzie. Ale dreszczyk przyjemności szybko zastąpiło napięcie, gdy do pomieszczenia wszedł główny pro- ducent i zaczął referować, czego będą od nich wymagać pod- czas stażu w Newport. - Jesteście dyspozycyjni dwadzieścia cztery godziny na do- bę. Będą wam przydzielone pagery i w momencie, gdy do- staniecie wiadomość, macie natychmiast oddzwonić - mówił niskim głosem Linus Nazareth. - Tego się od was wymaga, gdy pracujecie w telewizji. Wszyscy pracownicy to wiedzą. A jeśli myślicie o karierze w telewizji, lepiej się do tego przyzwyczaj- cie. Nie przyjmujemy żadnych wymówek. Ani wspaniałe rand- ki, ani rodzinne przyjęcia urodzinowe nie zwalniają was z obo- wiązków wobec KEY to America. - Jak dla mnie, to w porządku, panie Nazareth - wyrwał się jakiś młody mężczyzna. - Tego właśnie się spodziewałem. To właśnie interesuje mnie w tej pracy. Emocje i nieprze- widywalność. Nazareth spojrzał na patykowatego chłopaka opierającego się o ścianę, mierząc go wzrokiem. Każdy początkujący mógłby tak powiedzieć - mruknął. - Jak masz na imię, chłopcze? Sam. Sam Watkins. Jaką szkołę kończyłeś, Sam? Northwestern. Dobra szkoła. Ale chyba nie jesteś z Chicago, prawda? - spytał Linus, usłyszawszy charakterystyczne nosowe brzmienie głosu chłopaka. Nie, jestem z Oklahomy. Dokładnie z Hollis, proszę pana.

Jesteś daleko od domu, co? - Linus nie mógł wyjść z po- dziwu, jak chętnie te dzieciaki przybywały z całego kraju, żeby pójść do wakacyjnej pracy, za którą nie dostaną ani grosza, ani dachu nad głową. Nawet nie mają pewności, czy przedłużą z nimi współpracę. Słyszał, że ktoś przyjechał nawet z Anglii. Tak, proszę pana. - przytaknął Sam. Linus nie zadał sobie trudu, by spytać go, gdzie mieszkał podczas pracy na Manhattanie. Stażyści sypiali przeważnie na sofach lub w pokojach gościnnych u znajomych lub rodziny. Czasem studenci wynajmowali pokoje w campusie jednego z nowojorskich uniwersytetów. Linusa nie intere- sowały szczegóły. - Więc, tak jak mówiłem, z początku większość młodych dziennikarzy jest w stanie rzucić wszystko i zająć się opracowa- niem materiału, ale to może szybko się skończyć. - Przesunął wzrokiem po wszystkich w pomieszczeniu. - Nie będę wam tu lukrował rzeczywistości. Lepiej, żebyście wiedzieli, co was czeka, jeśli postanowicie tak zarabiać na życie. Grace, słuchając producenta, czuła, jak żołądek coraz bar- dziej się jej kurczy. Tego właśnie najbardziej się obawiała. Wiedziała, że znienawidziłaby się, gdyby kiedykolwiek opuś- ciła urodziny córki. Lucy była coraz starsza, ale nadal po- trzebowała wsparcia i opieki matki podczas szkolnych przed- stawień, wywiadówek, wizyt u lekarza i miliona innych wyda- rzeń. Teraz, gdy wkraczała w wiek dojrzewania, tym bardziej potrzebowała silnej więzi z rodzicami, zwłaszcza że jedno z nich postanowiło ją zostawić i wyprowadzić się. Jednak inne kobiety jakoś sobie radziły. Udawało się im być dobrymi mat- kami i zarabiać na życie. Można to jakoś pogodzić, na pewno, szczególnie gdy ma się kogoś do pomocy. Proszę, Boże, spraw, żeby tacie nic się nie przydarzyło, modliła się w duchu. Grace nie wiedziałaby, co ma robić, gdyby zabrakło jej wsparcia ze strony ojca. -4-

Pół godziny przed zakończeniem pracy Grace uporała się wreszcie z poszukiwaniami w Internecie. Znalazła kilka świet- nych artykułów na temat ozdób z muszli i tatuażu artystycz- nego. Przewijał się między nimi wspólny wątek. Oba zajęcia wymagały pewnej ręki. Wydrukowała odpowiednie strony, zaadresowała do B.J. D'Elii w Bellevue Balroom w hotelu Viking i przesłała faksem. Dziesięć minut później zatrzeszczał głos interkomu. - Grace Callahan, druga linia. Jedyne telefony, jakie odbierała przez te parę tygodni pracy w KEY News, były od Lucy. Dziewczynka żałowała, że matka nie może być w dwóch miejscach naraz - w domu z nią i na stażu w mieście. - Już wychodzę, kochanie - powiedziała, gdy tylko podniosła słuchawkę. - Będę w domu zaraz po szóstej Jeśli zdążę na pociąg. Śmiech mężczyzny po drugiej stronie zaskoczył ją. - Dobrze, kochanie, w takim razie do zobaczenia. Och, przepraszam. Myślałam, że to moja córka - wyjąkała. - Przepraszam, kto dzwoni? B.J.. Właśnie dostałem materiały, które mi wysłałaś. Do- kładnie to, czego potrzebowaliśmy. Dzięki. Już dojechałeś? Tak, pociągiem do samego Kingston, a potem taksówką do hotelu. Ładnie tu, spodoba ci się. Nie mogę się doczekać - powiedziała zgodnie z prawdą Grace. Nie wyjeżdżała bez Lucy od czasu, gdy Frank zabrał ją ze sobą w podróż służbową cztery lata temu. Tych trzech dni na pewno nie można było nazwać przyjemnymi. Wiem, że chcesz już jechać do domu, ale zastanawiałem się, czy nie mogłabyś jeszcze czegoś dla mnie poszukać. Pewnie, strzelaj - odpowiedziała, starając się jednocześnie przypomnieć sobie późniejsze pociągi z Penn Station. Świetnie - zaczął B.J. - W lokalnej gazecie jest historia o znalezieniu szkieletu w starym tunelu, tutaj, w Shepherd's Point. Powstały spekulacje, że mogą to być kości niejakiej

Charlotte Wagstaff Sloane, spadkobierczyni posiadłości, która zaginęła czternaście lat temu. Ale to tylko mgliste przypu- szczenie. Kiedyś ten tunel był częścią podziemnego szlaku, ale Bóg jeden wie, kto mógł tamtędy chodzić. Myślę, że ta cała historia ze zniknięciem pani Sloane i opowieści o nie- wolnikach mogą być ciekawym tematem na reportaż, skoro i tak tu będziemy. Zainteresowałeś mnie - odpowiedziała Grace. - Zara/ się tym zajmę i jeszcze przed wyjściem przefaksuję ci, co znalazłam. Wspaniale. A więc do zobaczenia jutro po południu, zga- dza się? Tak, do zobaczenia - rzuciała. Właśnie miała zadzwonić do ojca, gdy do jej biurka podeszła Jocelyn. - Musisz zaraz wracać do domu, prawda? - spytała. Grace odniosła nieprzyjemne wrażenie, że Joss sprawdza, czy aby nie stara się być w pracy bardziej gorliwa niż ona. Nie chciała się bawić w jej gierki. Miałam zamiar, ale B.J. zadzwonił i poprosił mnie, żebym coś dla niego sprawdziła. Tak? A co? Co mi zależy? To żaden sekret, pomyślała Grace. Potrzebuje informacji na temat starej sprawy zaginięcia pewnej kobiety w Newport. Nazywała się Charlotte Wagstaff Sloane. Znaleźli jakieś ludzkie szczątki w jej posiadłości i myś- lą, że to może być ona. W Shepherd's Point? - Twarz młodszej stażystki rozjaś- niła się. Grace pokiwała głową. Znasz to miejsce? Tak, znam też rodzinę. Prawdę mówiąc, córka Charlotte, Madeleine, i ja trzymałyśmy się razem w szkole. To dobra dziewczyna, ale zawsze wyglądała trochę dziwnie, tak jakby zaraz miała zniknąć, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Podejrzewam, że musiała nieźle sfiksować po stracie matki.

Joss skinęła na pożegnanie. - Życzę szczęścia w poszukiwaniach i do zobaczenia na miejscu. Grace odwróciła się do telefonu i wystukała numer. Walter Wiley odebrał po trzecim dzwonku. Tato, to ja. Wszystko w porządku? Tak, kochanie, w porządku. Lucy jest na górze i nudzi, żebym jej poczytał. Poczytam jej, jak wrócę do domu. Nie pozwól się jej męczyć. Ona dawała się dręczyć w domu. Chciała oszczędzić ojca. Musiał skończyć karierę w firmie telefonicznej i przejść na emeryturę z powodu raka prostaty oraz wszczepienia rozrusz- nika serca parę miesięcy temu. Mimo że twierdził, iż jest „zdrowy jak ryba", Grace podejrzewała, że ojciec nie ma już tyle energii co dawniej. Pogodziła się ze śmiercią matki, ale nie mogła znieść myśli, że mogłaby stracić i ojca. Wrócę trochę później, dobrze? - spytała. Oczywiście, kochanie. Mam nadzieję, że wychodzisz gdzieś z kolegami z pracy. Grace uśmiechnęła się do siebie. Walter zawsze namawiał ją, żeby udzielała się towarzysko. Nie, tato. Tak naprawdę to muszę nad czymś popracować. Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Prawdopodobnie z godzinę lub dwie. Nie ma problemu, kochanie. Właśnie przywieźli pizzę, więc nic nam więcej nie trzeba. Grace już miała odłożyć słuchawkę, gdy coś sobie przypo- mniała. - Tato, czy przyszedł czek od Franka? Alimenty znowu spóźniały się już ponad tydzień. Po drugiej stronie słuchawki zaległa cisza. Tato? Nie, nic nie przyszło. Jest za to jakiś list od firmy praw- niczej z Bostonu.

Grace zesztywniała. Był to już odruch po ogromnej liczbie listów, które otrzymywała w czasie sprawy rozwodowej. Z po- czątku każdy ją zasmucał, pod koniec jednak zaczęły ją dener- wować. Czy powinna czekać, aż wróci do domu? Nie, staw temu czoła, zdecydowała. Możesz go otworzyć, tato? Poczekaj chwilę. Usłyszała, jak Walter odkłada słuchawkę, i wyobraziła sobie, jak idzie do holu i bierze list ze sterty kopert na małym stolicz- ku. Sekundy mijały. Trochę za długo to trwało, ale w końcu usłyszała, że ojciec podnosi znowu słuchawkę. Grace? Tak? Nie jest dobrze, kochanie - powiedział zduszonym głosem Walter. Co jest? Co piszą? Frank zamierza przejąć całkowitą opiekę nad Lucy. Chce, żeby mieszkała z nim i jego nową żoną w Massachusetts. Grace znieruchomiała, nie wierząc własnym uszom. A tym- czasem w domu, na szczycie schodów przykucnęła mała dziew- czynka i podsłuchiwała całą tą rozmowę. -5- Jocelyn wyszła przez ciężkie drzwi obrotowe na zewnątrz. Uderzyło ją gorące powietrze, tak różne od klimatyzowanego w budynku telewizji. Stanąwszy na chodniku, zobaczyła kierow- cę rodziców, siedzącego w zielonym mercedesie, zaparkowanym na rogu Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Przeszła na drugą stronę i wsiadła do samochodu, nie czekając, aż szofer otworzy jej drzwi. - Dobrze Carl, ruszaj - rzuciła. Usadawiając się na wygodnym, skórzanym siedzeniu, zauwa- żyła wiklinowy koszyk. To Rosa zapakowała jedzenie na podróż. Schyliła się i otworzyła wieko. W środku była sałatka z kurczaka z rodzynkami i orzechami, pojemnik ze świeżym arbuzem

i winogronami, jej ulubione ciasteczka owsiane i butelka wody mineralnej. Wspaniale, nie musieli się nigdzie zatrzymywać. Niestety, gdy tylko skręcili na autostradę West Side, okazało się, że popołudniowe korki już się zaczęły, samochody porusza- ły się ślimaczym tempem w stronę Manhattanu. Zazwyczaj trzyipółgodzinna podróż do Rhode Island miała potrwać dłużej niż zwykle. Jadąc w dół windą, obmyśliła pewien plan. Porozmawia z Tommym na osobności, gdy tylko tam dojedzie. Była prawie pewna, że znajdzie go siedzącego z kolegami w barze Salas. Kiedy się nudziła, albo chcąc sprawdzić, czy nadal jej się to udaje, Joss wpadała do swego byłego chłopaka, żeby trochę z nim poflirtować. Tommy był taki przewidywalny, chętny jak nikt, by znów zdobyć jej względy, spełniać jej zachcianki, a wszystko po to, by do niego wróciła. Nigdy nie pogodził się z faktem, że dla niej to był tylko letni flirt. Był wysoki, przystojny i strzelał najlepiej z całej swojej grupy podczas treningu policyjnego. Jednak dla Jocelyn pozostanie na stałe w Newport i ślub z policjantem nie był szczytem marzeń. Na samą myśl o tym dreszcz ją przechodził. Nie zmieniało to jednak faktu, że ten młody policjant mógłby zdobyć dla niej raporty na temat szkieletu znalezionego w starej rezydencji Wagstaffów. Wtedy przypochlebiłaby się szefom KEY News i miałaby wymarzoną posadę w kieszeni. Nie było czasu do stracenia. Jeśli uda jej się go przekonać, żeby zrobił to natychmiast, mogłaby je mieć już dziś wieczo- rem. Znalazła telefon w torbie i wykręciła kierunkowy 401. -6- Gdy Grace wreszcie wróciła do domu, ojciec spał na kanapie w pokoju gościnnym. Wzięła kawałek zimnej pizzy z pudełka i weszła do dużego pokoju. Lucy siedziała przed telewizorem i oglądała „Ład i Porządek". Miała obsesję na punkcie tego programu. Od kiedy zainstalowano w domu kablówkę, można było to oglądać bez przerwy, zmieniając tylko co jakiś czas kanały, przez co Lucy stanowczo zbyt długo wpatrywała się w ekran.

Dlaczego tracisz na to czas, Lucy? - spytała Grace całując córkę w czoło. - Nie chcę, żebyś tego oglądała, to za poważne dla ciebie. Ale to jest fajne, mamo. Chcę wiedzieć, kto to zrobił. - Córka nie oderwała nawet na sekundę oczu od telewizora. Przecież to powtórka, pewnie już to oglądałaś. Tak, ale nadal uważam, że to fajne. Grace usiadła na kanapie, przeżuwając pizzę, i bezmyślnie wpatrywała się w ekran. Musiała zadzwonić do Franka, a wcale nie miała na to ochoty. Jesteś gotowa na jutro, kochanie? - spytała córkę. Tak, mamo. Spakowana? Jeszcze nie. Spakuję się, jak tylko to się skończy. Grace nie zamierzała jej suszyć głowy, nie teraz, gdy miała wyjechać na tydzień do Franka i cudownej, pięknej, nowej macochy, która, zdawać by się mogło, nie miała nic lepszego do roboty niż pielęgnowanie paznokci, zakupy czy ustępowanie Lucy we wszystkim. - Dobrze, Lucy - westchnęła, wstając z kanapy. - Pójdę do siebie. Zamknęła za sobą drzwi od sypialni i ppdeszła do telefonu. Przełknęła ślinę, słysząc po drugiej stronie głos byłego męża. Cześć, Frank. Tu Grace. O, witaj. Jak się masz? - powiedział chłodnym, bezosobo- wym tonem. A jak myślisz, Frank? - Nie czekając na odpowiedź, ciągnęła. - Dostałam dziś list od twojego adwokata. Rozumiem. A więc? Dlaczego to robisz? - Podniosła głos. - Proszę, błagam, nie rób mi tego. Lucy nie potrzebuje więcej przykrości w życiu. Robię to właśnie z myślą o niej, Grace. - Jego głos był irytująco spokojny. - Będzie dla niej lepiej, jeśli zamieszka tutaj z nami.

W jaki sposób lepiej? Powiedz mi! - zażądała. - Lucy przyzwyczaiła się już do szkoły w Waldwick. Wreszcie znalaz- ła sobie przyjaciółki. To niedobrze znowu ją przenosić. Już wystarczająco dużo przeszła. Lucy wkracza w wiek dojrzewania, to trudny okres. Dzieci potrzebują wtedy mocnego oparcia i dobrego wzoru do naślado- wania. Rodzice muszą być blisko i poświęcać im dużo uwagi. Grace ścisnęła słuchawkę tak mocno, że zbielały jej kostki. Wiedziała, co ją teraz czeka. - Jan i ja możemy zapewnić Lucy większą opiekę i stabil- ność niż ty - ciągnął Frank. - Jak śmiesz tak mówić?! - Grace aż się zagotowała. - To prawda i dobrze o tym wiesz. - Nic podobnego, Frank. Lucy ma bardzo stabilny i kochają- cy dom. A skoro już o tym rozmawiamy, to jaki ty dawałeś jej przykład? Ty ze swoimi tak zwanymi kolacjami w interesach i służbowymi wyjazdami, które tak naprawdę były odwiedzina- mi u kochanki? Jakim wzorem do naśladowania ty byłeś, co? - Gdyby między nami układało się lepiej, nie musiałbym szukać pocieszenia gdzieś indziej. - Och, tak, masz rację, biedaku. Frank zignorował jej sarkastyczny ton. - Słuchaj, Grace. Nie mam ochoty zaczynać wszystkiego od początku. Prawda jest taka, że mnie i Jan jest bardzo ze sobą dobrze, niezwykle dobrze. Lucy zobaczy, jak powinno wy- glądać małżeństwo. Mamy teraz piękny, nowy dom na przed- mieściu, ze wspaniałymi szkołami w okolicy. Jan zrezygnowała z pracy, będzie siedzieć w domu i może opiekować się Lucy. Jak na razie mieszkacie u twojego ojca. Ty postanowiłaś podjąć naukę, co się chwali, ale zabiera ci to bardzo dużo czasu, a gdy skończysz, podejrzewam, że będziesz chciała pracować na peł- ny etat i Lucy zostanie pod opieką ojca. On już nie jest najmłod- szy. Pomijając już nawet to co jest lepsze dla Lucy, czy myślisz, że to w porządku wobec niego? Grace zadawała sobie to samo pytanie, ale była przekonana, że ojciec bardzo się cieszy, że są blisko. Cała ta sytuacja nadała

jakby nowy sens jego życiu. Lucy wprowadziła dużo radości w ten dom, tak smutny od śmierci matki. - Ojciec kocha Lucy i dziękuję Bogu że jest blisko. Wspaniale się rozumieją. Wiem, że nigdy nie żałował, że u niego mieszkamy. Lucy bardzo dobrze na niego działa, dostał jakby zastrzyk energii. Może i tak. Ale jego zdrowie nie jest najlepsze, a ja jestem jej ojcem. A ja jej matką i zostanie ze mną - stwierdziła stanowczo Grace, powstrzymując się, by nie cisnąć telefonem o podłogę. Dobrze, Grace. Widzę, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Zobaczymy, co postanowi sędzia. Będę czekał na Lucy jutro na dworcu. I pomyśleć, że ten bydlak nawet nie chciał żebym urodziła dziecko. Grace gotowała się ze złości, składając ubrania i dzie- ląc je na dwie części. Na dodatek to okrutne wyczucie czasu! Frank chce dostać pełną opiekę nad Lucy właśnie teraz, gdy ona ma spędzić dwa tygodnie poza domem. Denerwowało ją, że ona tu będzie siedzieć sama, a oni w tym czasie będą przekonywać Lucy, jak wspaniale jest mieszkać z nimi. Jak szybko sprawy mogą się zmieniać. Jeszcze wczoraj dzięko- wała Bogu, że wyjazd córki pokrywa się z jej pobytem w New- port. Lucy cieszyła się na samą myśl o podróży pociągiem do Rhode Island z mamą, a potem samodzielnie do Bostonu, gdzie Frank miał ją odebrać. Teraz Grace zbierało się na mdłości, gdy wyobraziła sobie, że jej dziecko wyjedzie i będzie siedzieć u nich. Lucy - zawołała. - Możesz przynieść walizki z garażu? Dobrze, mamo. Chyba coś przeczuwa, pomyślała Grace. Zwykle musiała powtarzać dwa albo trzy razy, zanim Lucy zrobiła to, o co ją prosiła. Mam je znieść na dół? Nie, połóż w naszych sypialniach. Grace włożyła pranie do dwóch koszy na bieliznę i wniosła je na górę. Gdy weszła do kuchni, uderzył ją kiepski stan tapety. Przejście między jadalnią a pokojem gościnnym wymagało

odmalowania i wymiany wykładziny. Śmieszne, że można prze- chodzić obok różnych rzeczy codziennie i nawet ich nie zauważać. Zastanawiała się, jak jest tam, dokąd jedzie Lucy. Grace mogłaby się założyć, że nowy dom Franka ma pełno nowoczes- nych, pięknie połyskujących sprzętów i wypolerowane blaty w kuchni. Pewnie są też kilometry kwadratowe płytek cera- micznych i świeżych, drewnianych podłóg. Są też zapewne świetliki i jacuzzi, wszystkie nowe mieszkania teraz to mają. Po- myślała o różowej wannie, w której kąpała się Lucy. Jak wszyst- ko w mieszkaniu ojca, pochodziła z lat sześćdziesiątych. Wy- szorowana do czysta, ale dawno już nie można jej było nazwać nową, a nie była wystarczająco stara, żeby uznać ją za fajną. Przestań! Przestań w tej chwili, nakazała sobie. Nie o to chodzi, kto ma ładniejszy dom. Gdyby tak było, Grace na pewno by przegrała. Najprawdopodobniej nigdy nie będzie w stanie zapewnić Lucy takich warunków jak Frank. Praca w telewizji zapewnia co prawda życie w dostatku, ale żaden dziennikarz, z wyjątkiem najbardziej cenionych, nie za- rabia tyle co bankier. Sędzia chyba zrozumie, że nie chodzi tu o standard miesz- kania, prawda? Będzie wiedział, że najważniejszą rolę odgrywa poczucie bezpieczeństwa, miłość i opieka. To są rzeczy, któ- rych potrzebuje dziecko. Czy Grace będzie musiała konkurować z nową żoną Franka? Jeśli Jan jest chętna zostać matką, która siedzi w domu, gdy dziecko wraca ze szkoły, to czy sędzia może stwierdzić, że to jest lepsze dla Lucy? Nie będzie chyba uważał, że przebywanie z macochą jest lepsze niż z prawdziwą matką, prawda? Grace wiedziała, że czasy, gdy matki zawsze dostawały dzieci pod opiekę, już się prawie skończyły, za sprawą ojców walczących o swoje prawa. Nikogo już nie dziwiło, że to ojcu przyznawano pełną opiekę, jeśli tego wymagało dobro dziecka. Oczywiście, że najlepszym wyjściem dla Lucy byłoby zostać tu, gdzie jest, czyli blisko matki. To byłoby dla niej najlepsze... prawda?

-7- Przed końcem swojej zmiany początkujący policjant Thomas James wszedł szybko do pokoju detektywów. Gdyby go przyła- pali, miał przygotowaną wymówkę. Ledwo kojarzył sprawę Charlotte Wagstaff Sloane, w końcu miał dwanaście lat, kiedy zniknęła. Jeśli cokolwiek by się działo, dostałby może nawet dodatkowe punkty za swoją skrupulatność u detektywów, któ- rzy niedawno wznowili tę sprawę. Znalezienie tego, czego potrzebował, nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Podsłuchał, że detektywi mieli pamiętnik zaginionej, a raczej ksero stron pokrytych zamaszystym, kobiecym charak- terem pisma. Tommy przeczytał notatkę na pierwszej stronie sterty papie- rów: „Oryginał zwrócony Agacie Wagstaff, siostrze". Wziął plik kartek i nonszalancko ruszył w kierunku ksero- kopiarki. Gdy wkładał je do maszyny, serce zaczęło mu szybciej bić. Wiedział, że to, co robi, jest złe, a z drugiej strony, miał za niecałą godzinę spotkać się z Joss. Tak bardzo za nią tęsknił, a ona powiedziała, że cały czas o nim myślała. Od chwili poznania, w wakacje poprzedzające jej pójście do college'u, był nią zauroczony. Wiedział, że to będzie trudna miłość. Pochodził z robotniczej rodziny, musiał ciężko praco- wać przez całe studia na uniwersytecie Rhode Island, a jego największą ambicją było zostać detektywem policji w rodzin- nym miasteczku. Mimo że był o sześć lat od niej starszy, co bardzo wtedy sprzyjało ich grze miłosnej, Joss była znacznie bardziej obyta. Bywała w miejscach, o których dziewczyny z Newport nie miały nawet pojęcia. Jednak jakimś cudem, jak to określał Tommy, Jocelyn Vic- kers spędziła właśnie z nim to niesamowite lato. Leżeli na plaży, tańczyli na nabrzeżu, trzymali się za ręce podczas dłu- gich spacerów przy księżycu. Wspomnienie wieczorów spędzo- nych na pieszczotach, kiedy fale roztrzaskiwały się w oddali, nadal było w nim żywe. Czasem nawet o tym śnił.