Mary Higgins Clark
ZANIM SIĘ POŻEGNASZ
Przełożył Łukasz Praski
Dla Michaela Kordy, drogiego przyjaciela i wspaniałego wydawcy, z
wyrazami wdzięczności za dwadzieścia pięć cudownych lat
Podziękowania
Znów przyszedł czas na słowa wdzięczności: Jak mam wam wszystkim
podziękować? Spróbuję.
Niezmiennie i ogromnie jestem wdzięczna mojemu wieloletniemu
wydawcy Michaelowi Kordzie oraz jego współpracownikowi Chuckowi
Adamsowi. Zawsze mogę liczyć na ich wsparcie i cierpliwość, a także na to,
że dobiorą najodpowiedniejsze słowa.
Wielkie dzięki składam Lisi Cade, zajmującej się reklamą - życzliwej
przyjaciółce i uważnej czytelniczce.
Jak zawsze wdzięczna jestem moim agentom, Eugene'owi Winickowi oraz
Samowi Pikasowi. Udzielają mi odpowiedzi, zanim jeszcze zadam pytanie.
Oto przyjaciele co się zowie!
Zastępca kierownika zespołu redakcyjnego, Gypsy da Silva, jak zwykle ma
bystre oko i anielską cierpliwość. Ogromnie dziękuję, Gypsy.
Za staranną pracę dziękuję redaktorce Carol Catt i korektorowi Michaelowi
Mitchellowi.
Składam gorące podziękowania Lionelowi Bryantowi, starszemu
sierżantowi ze Straży Przybrzeżnej, za fachowe opinie i rady na temat
prawdopodobnych następstw eksplozji w nowojorskim porcie.
Sierżant Steven Marron i emerytowany detektyw Richard Murphy z
Departamentu Policji Nowego Jorku oraz Prokuratury Okręgu Nowy Jork
udzielili mi niezwykle cennych porad na temat procedury policyjnej i
wskazali, w jakim kierunku mogłoby się rozwinąć śledztwo, gdyby opisane tu
wydarzenia miały naprawdę miejsce. Dziękuję. Jesteście wspaniali.
Wyrażam głęboką wdzięczność architektom Erice Belsey i Philipowi Mahli
oraz projektantce wnętrz Eve Ardii za konsultacje i rozwianie moich
wątpliwości w dziedzinie architektury i projektowania.
Doktor Ina Winick zawsze chętnie odpowiada na moje pytania z zakresu
psychologii. Wielkie dzięki, Ino.
Bardzo dziękuję doktorowi Richardowi Roukemie za wyczerpujące
odpowiedzi na moje wyłącznie teoretyczne pytania.
Serdeczne podziękowania dla Dianę Ingrassii, dyrektor oddziału banku
Ridgewood Savings, za wyjaśnienie mi kwestii związanych ze skrytkami
bankowymi.
Jak zawsze jestem wdzięczna moim asystentkom i przyjaciółkom Agnes
Newton i Nadine Petry oraz Irenę Clark, jednej z pierwszych czytelniczek
książki w fazie powstawania.
Dziękuję mojej córce i pisarce Carol Higgins Clark, która znów odegrała
rolę papierka lakmusowego i konsekwentnie zabraniała mi używać języka
niezrozumiałego dla jej pokolenia.
Wyrażam także wdzięczność dopingującym mnie do pracy dzieciom i
wnuczętom. Jedno z nich pytało mnie: „Czy pisanie książki to takie duże
odrabianie lekcji, babciu?".
Szczególnie gorące podziękowania składam mojemu mężowi, Johnowi
Conheeny'emu, który z tym samym poczuciem humoru i nieskończoną
cierpliwością godzi się z faktem, że poślubił pisarkę stale ścigającą się z
napiętymi terminami.
Znów mogę zacytować słowa piętnastowiecznego zakonnika: „Książka
skończona. Dla pisarza nastał czas zabawy".
PS Do przyjaciół - już można umawiać się ze mną na kolację.
Prolog
Piętnastoletnia Neli MacDermott zawróciła i poczęła płynąć z powrotem do
brzegu. W całym młodym ciele czuła orzeźwiające mrowienie, rozkoszując
się wspaniałym widokiem słońca i bezchmurnego nieba, dotykiem lekkiego
wietrzyka i słonych, spienionych fal, które rozbryzgiwały się wokół niej. Była
na Maui dopiero od godziny, lecz już zdążyła uznać, że podoba się jej tu
znacznie bardziej niż na Karaibach, dokąd dziadek zabierał co roku rodzinę na
ferie świąteczne przez ostatnie kilka lat.
Słowo „rodzina" wydawało się jednak określeniem na wyrost. Już czwarty
rok cała rodzina dziewczynki składała się tylko z niej i dziadka. Pewnego dnia
pięć lat temu z sali obrad Izby Reprezentantów wywołano Corneliusa
MacDermotta, znanego i zasłużonego kongresmana z Nowego Jorku, by
przekazać mu wiadomość, że jego syn i synowa - antropologowie
uczestniczący w ekspedycji do Brazylii - zginęli w katastrofie małego
czarterowego samolotu.
Natychmiast wyruszył do Nowego Jorku, żeby zabrać Neli ze szkoły. To
on musiał jej przekazać ową tragiczną wiadomość. Po przyjeździe zastał
zapłakaną wnuczkę w gabinecie pielęgniarki.
- Kiedy rano wracaliśmy po przerwie do klasy, nagle poczułam, że są przy
mnie tatuś i mamusia, przyszli, żeby się ze mną pożegnać - powiedziała, gdy
ją przytulił. - Nie widziałam ich, ale czułam, jak mamusia mnie całuje, a
potem tatuś pogłaskał mnie po włosach.
Jeszcze tego samego dnia Neli wraz z gospodynią, która opiekowała się nią
podczas nieobecności rodziców, przeprowadziła się do szeregowego domu z
czerwonego piaskowca przy Wschodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej, gdzie
urodził się jej dziadek i wychował jej ojciec.
Neli wspominała o tym wszystkim przelotnie, płynąc w kierunku brzegu,
gdzie na leżaku w cieniu parasola czekał na nią dziadek, który dał się uprosić,
by przed rozpakowaniem bagaży mogła trochę popływać.
- Tylko nie oddalaj się za bardzo - ostrzegał dziewczynkę, otwierając
książkę. - Już szósta i ratownicy schodzą z plaży.
Neli wolałaby zostać w wodzie dłużej, ale widziała, że na plaży nie ma już
prawie nikogo. Domyślała się też, że za parę minut dziadek poczuje, iż jest
głodny i zacznie się niecierpliwić, zwłaszcza że jeszcze się nie rozpakowali.
Dawno temu matka przestrzegała ją, by unikała wszelkich sytuacji, w wyniku
których Cornelius MacDermott mógł być głodny i zmęczony jednocześnie.
Mimo odległości Neli zauważyła, że dziadek nadal jest pochłonięty lekturą.
Wiedziała jednak, że to nie potrwa zbyt długo. No, dobrze, pomyślała, robiąc
zamach - pora zmącić mu ten spokój.
Nagle straciła orientację, jak gdyby coś obróciło jej ciało w wodzie. Co się
dzieje?
Brzeg zniknął jej z oczu i coś zaczęło nią szarpać we wszystkie strony, a
potem ciągnąć w dół. Oszołomiona otworzyła usta, by wezwać pomoc, lecz w
jednej chwili zaczęła połykać słoną wodę. Krztusząc się i prychając, chwytała
powietrze, usiłując utrzymać się na powierzchni.
Prąd wsteczny! Kiedy dziadek wypełniał formularz meldunkowy w
recepcji, podsłuchała rozmowę dwóch boyów hotelowych. Jeden z nich
mówił, że w zeszłym tygodniu po drugiej stronie wyspy w wyniku działania
prądu wstecznego utonęło dwóch ludzi. Powiedział, że zginęli, bo próbowali
walczyć z wciągającym ich nurtem zamiast dać się wynieść poza jego zasięg.
„Prąd wsteczny powstaje przy czołowym zderzeniu prądów pływowych o
różnych kierunkach". Wymachując rozpaczliwie ramionami, Neli
przypomniała sobie, że czytała coś takiego w „National Geographic".
Mimo to nie potrafiła bezwolnie się poddać sile, która wciągała ją w głąb
wzburzonych fal, coraz głębiej i dalej od brzegu.
Nie mogę dać się porwać nurtowi! - pomyślała w panice. Nie mogę! Jeżeli
odpłynę za daleko, nie zdołam wrócić.
Udało się jej w końcu zorientować i gdy spojrzała w stronę brzegu, przez
moment mignęły jej kolorowe paski parasola.
- Na pomoc! wykrztusiła słabym głosem. Gdy jednak usiłowała krzyknąć,
słona woda wdarła się do jej ust. Prąd, który znosił Neli w stronę morza i
wciągał pod powierzchnię, był za silny, by mogła go pokonać.
Zrozpaczona przewróciła się na plecy, rozkładając bezwładnie ramiona.
Chwilę później znów walczyła, czując z przerażeniem, jak oddala się coraz
bardziej od brzegu i nadziei na ratunek.
Nie chcę umierać! - powtarzała w duchu. Nie chcę umierać!
Fala unosiła jej ciało, odrzucając ją jeszcze dalej.
- Na pomoc! - powtórzyła cicho, po czym zaczęła płakać.
I nagle, równie niespodziewanie jak się zaczęło, wszystko się uspokoiło.
Niewidzialne łańcuchy puściły ją tak raptownie, że musiała zacząć pracować
rękami, by utrzymać się na powierzchni wody. O tym właśnie mówili chłopcy
w hotelu, pomyślała. Była poza zasięgiem prądu.
Nie wracaj tam, powiedziała sobie w duchu. Płyń dookoła.
Czuła się jednak zbyt zmęczona i zniosło ją za daleko. Neli spojrzała na
odległy brzeg. Nie da rady. Powieki jej ciążyły. Woda zrobiła się ciepła jak
koc. Dziewczynkę ogarnęła senność.
„Płyń, Neli, dasz radę!".
To był głos jej matki, błagający, by walczyła. .
„Neli, rusz się!".
Polecenie wypowiedziane stanowczym głosem ojca podziałało, wybijając
ją z letargu. Ze ślepym posłuszeństwem Neli zaczęła płynąć, najpierw na
wprost, potem szerokim łukiem, okrążając miejsce, w którym ścierały się
prądy. Tłumiąc szloch, łapała z trudem oddech i zmuszała ramiona do
wysiłku. Każdy ruch sprawiał jej trudność, ale uparcie płynęła naprzód.
Kilka minut później, bliska wyczerpania, zdołała dać nurka w potężniejącą
falę, która porwała ją i poniosła w stronę brzegu. Po chwili fala spiętrzyła się i
runęła w dół, rzucając dziewczynkę na twardy, mokry piasek.
Neli, drżąc na całym ciele, zaczęła się podnosić, gdy nagle poczuła dotyk
mocnych rąk, które postawiły ją na nogi.
- Już chciałem cię wołać - powiedział ostro Cornelius MacDermott. -
Koniec z pływaniem na dziś, młoda damo. Wciągają czerwoną flagę. Podobno
niedaleko są silne prądy.
Niezdolna wykrztusić słowa, Neli skinęła tylko głową. Z wyrazem troski
malującym się na twarzy, MacDermott zdjął gruby szlafrok i otulił wnuczkę.
- Zmarzłaś. Nie powinnaś siedzieć tak długo w wodzie.
- Dziękuję, dziadku. Nic mi nie jest.
Miała na tyle rozsądku, by nie mówić kochanemu, obdarzonego chłodnym
i rzeczowym umysłem dziadkowi o tym, co się przed chwilą stało, a
zwłaszcza nie chciała, by się dowiedział, że znowu słyszała głosy rodziców,
ponieważ MacDermott - najbardziej pragmatyczny z ludzi - uważał te
zjawiska za wybryk młodzieńczej fantazji.
siedemnaście lat później
czwartek, 8 czerwca
ROZDZIAŁ 1
Neli żwawym krokiem ruszyła znajomą trasą, prowadzącą z jej mieszkania
na rogu Park i Siedemdziesiątej Trzeciej do biura dziadka, które mieściło się
przy Siedemdziesiątej Drugiej i York. Kazał jej przyjść przed trzecią, a z jego
nieznoszącego sprzeciwu tonu wywnioskowała, że sprawa Boba Gormana w
końcu osiągnęła punkt krytyczny. Nie cieszyła się więc na to spotkanie.
Pogrążona w myślach, zdawała się nie zauważać pełnych podziwu
spojrzeń, jakie od czasu do czasu posyłano w jej stronę. W końcu ona i Adam
byli szczęśliwym małżeństwem. Wiedziała jednak, że dla wielu osób wysoka
kobieta o szczupłej sylwetce sportsmenki, krótkich kasztanowych włosach,
które pod wpływem wilgoci zaczynały się teraz kręcić, oczach koloru nocy
pełnych ustach, wygląda atrakcyjnie. Często towarzysząc dziadkowi w
publicznych miejscach jako dorastająca panienka, zauważyła nie bez żalu, że
media w odniesieniu do niej zwykle używały właśnie tego określenia -
„atrakcyjna".
- „Atrakcyjna" to jakby ktoś powiedział: „Patrzeć nie ma na co, za to jaka
osobowość!". To jak pocałunek Judasza. Chciałabym, żeby choć raz
powiedziano o mnie „piękna", „elegancka" albo „olśniewająca" czy chociaż
„szykowna" - skarżyła się, kiedy miała dwadzieścia lat.
Dziadek z reguły komentował to w ten sam sposób.
- Na litość boską, nie bądź niemądra. Ciesz się z tego, że masz głowę na
karku.
Kłopot w tym, że Neli wiedziała już, o czym MacDermott chciał z nią
dzisiaj rozmawiać, i zdawała sobie sprawę, że tym razem miała ruszyć głową
w bardzo trudnej sprawie. Plany dziadka wobec niej i opór Adama wobec
owych planów stanowiły nie lada problem.
Cornelius MacDermott mimo swych osiemdziesięciu dwóch lat stracił
niewiele z owej energii, dzięki której w ciągu kilkudziesięciu lat stał się
jednym z najwybitniejszych kongresmanów w kraju. Po raz pierwszy wybrano
go, gdy miał trzydzieści lat, by reprezentował centralny okręg Manhattanu,
gdzie się wychował. Pozostał na tym stanowisku pół wieku, sprzeciwiając się
propozycjom, by ubiegał się o fotel senatora. W swoje osiemdziesiąte
urodziny postanowił więcej nie kandydować.
- Nie będę próbował bić rekordu Stroma Thurmonda w długości służby na
Kapitolu - oświadczył.
Dla Maca przejście na emeryturę oznaczało otwarcie biura
konsultingowego oraz konieczność zadbania o to, by miasto i stan Nowy Jork
pozostały w rękach zwolenników jego partii. Jego poparcie mogło stanowić
namaszczenie nawet dla absolutnych politycznych żółtodziobów. Wiele lat
temu właśnie MacDermott stworzył najsłynniejszą reklamówkę telewizyjną
swojej partii: padało w niej pytanie: „Co tamci dla ciebie zrobili?", po czym
następowała cisza i ukazywały się skonsternowane twarze zwykłych ludzi.
Rozpoznawano go wszędzie i nie mógł przejść ulicą, by nie spotkać się z
mnóstwem serdecznych i pełnych szacunku pozdrowień.
Od czasu do czasu narzekał w rozmowach z Neli na swą lokalną
popularność.
- Doszło do tego, że wychodząc za próg domu, staram się wyglądać tak, jak
gdybym miał za chwilę stanąć przed kamerą.
A ona odpowiadała:
- Gdyby ludzie nie zwracali na ciebie uwagi, dostałbyś zawału. Dobrze o
tym wiesz.
Wchodząc dziś do jego biura, Neli pomachała do recepcjonistki i
skierowała się do gabinetu dziadka.
- Jak nastrój? - spytała Liz Hanley, jego długoletniej sekretarki. Liz,
przystojna sześćdziesięciolatka o ciemnobrązowych włosach i poważnej
minie, wysoko uniosła brwi.
- Mieliśmy burzę z piorunami - powiedziała.
- U, bardzo niedobrze - odrzekła z westchnieniem Neli. Zastukała do drzwi
gabinetu dziadka i nie czekając na odpowiedź weszła. - Dzień dobry,
kongresmanie.
- Spóźniłaś się, Neli - burknął Cornelius MacDermott, odwracając się z
krzesłem w jej stronę.
- Na moim zegarku jest dokładnie trzecia.
- Mam wrażenie, że miałaś być przed trzecią.
- Musiałam oddać artykuł, a mój naczelny tak samo jak ty zwraca uwagę na
punktualność. Może jednak się doczekam jednego z owych słynnych
uśmiechów, które topią serca wyborców?
- Dzisiaj raczej nie. Siadaj, Neli. - MacDermott wskazał kanapę ustawioną
pod narożnym oknem, za którym rozciągała się panorama na wschodnią i
północną część miasta.
Dziadek wybrał to pomieszczenie, ponieważ mógł z niego widzieć swój
okręg wyborczy, który reprezentował przez pół wieku. Neli nazywała gabinet
jego latyfundium.
Sadowiąc się na kanapie, popatrywała na Maca z zaniepokojeniem. W
niebieskich oczach dziadka malowało się zagadkowe znużenie, zasnuwające
mgłą jego zwykle bystry wzrok. Zawsze trzymał się prosto, tak więc nawet
gdy siedział, wydawał się wyższy niż w rzeczywistości, lecz dziś Neli miała
wrażenie, jak gdyby się skurczył. Nawet jego słynna siwa czupryna wydawała
się rzadsza. Dziadek złożył dłonie i wstrząsnął ramionami, jakby chciał z
siebie zrzucić niewidoczny ciężar. Z bolesnym ukłuciem w sercu Neli po raz
pierwszy w życiu pomyślała, że Mac wygląda na tyle lat, ile ma naprawdę.
Przez dłuższą chwilę nie patrzył na nią, po czym wstał i przesiadł się na
wygodny fotel, stojący obok kanapy.
- Neli, mamy kryzys i musisz go rozwiązać. Po nominacji na drugą
kadencję ten zdrajca Bob Gorman postanowił nie kandydować. Dostał
propozycję nie do odrzucenia, żeby pokierować nową spółką internetową.
Dotrwa do końca tej kadencji, ale twierdzi, że nie może się już utrzymać z
pensji kongresmana. Przypomniałem mu, że dwa lata temu, kiedy pomogłem
mu dostać nominację, mówił wyłącznie o swoim oddaniu i chęci służenia
ludziom.
Neli się nie odzywała. Wiedziała, że w zeszłym tygodniu dziadek usłyszał
pierwsze pogłoski o tym, że Gorman nie będzie kandydował na drugą
kadencję. Widocznie plotki się potwierdziły.
- Neli, jest osoba - moim zdaniem jedyna - która mogłaby zająć jego
miejsce i utrzymać ten fotel dla naszej partii. - MacDermott zmarszczył brwi.
- Dobrze wiesz, że powinnaś to zrobić już dwa lata temu, kiedy odszedłem na
emeryturę. - Zamilkł na chwilę. - Posłuchaj, masz to we krwi. Chciałaś
kandydować, tylko Adam odwiódł cię od tego zamiaru. Nie pozwól, żeby to
się powtórzyło.
- Mac, proszę, nie naskakuj na Adama.
- Na nikogo nie naskakuję, Neli, ale jesteś do tego stworzona. Zacząłem cię
przygotowywać do przejęcia mojej funkcji, kiedy miałaś kilkanaście lat. Nie
byłem zachwycony twoim ślubem z Adamem Cauliffem, ale nie zapominaj,
że to ja pomogłem mu znaleźć pracę w Nowym Jorku, gdy go przedstawiłem
Waltersowi i Arsdale'owi, właścicielom świetnej firmy architektonicznej i
moim najcenniejszym zwolennikom. - Mac zacisnął usta. - Nie wyglądałem w
ich oczach najlepiej, kiedy po niecałych trzech latach twój mąż odszedł z
firmy, zabierając im asystentkę, i założył własny interes. No, dobrze, może to
i dobra decyzja. Ale Adam od początku znał moje plany wobec ciebie, twoje
własne zresztą też. Co sprawiło, że zmienił zdanie? Po moim przejściu na
emeryturę miałaś ubiegać się o mój fotel. Nie powinien był nakłaniać cię do
rezygnacji i nie ma prawa robić tego teraz.
- Mac, lubię pisać do gazety. Być może nie zauważyłeś, ale moje artykuły
są przyjmowane bardzo przychylnie, ludzie je czytają.
- Piszesz cholernie dobre felietony, przyznaję. Ale dobrze wiesz, że to dla
ciebie za mało.
- Słuchaj, moja niechęć do twoich planów nie wynika z tego, że Adam
prosił mnie o rezygnację z kandydowania.
- Nie? W takim razie z czego?
- Wiesz, że oboje chcemy mieć dzieci. Adam zaproponował, żebym
zaczekała z kandydowaniem. Za dziesięć łat będę miała czterdzieści dwa.
Wydaje mi się, że to dobry wiek na rozpoczęcie kariery politycznej.
Dziadek zerwał się zniecierpliwiony z miejsca.
- Neli, za dziesięć lat nie będziesz już miała takiej okazji. Wszystko dzieje
się za szybko, nie można czekać. Musisz się z tym zgodzić. Przecież strasznie
cię korci, żeby stanąć do wyścigu. Pamiętasz, co powiedziałaś wtedy, kiedy
mi oświadczyłaś, że będziesz do mnie mówić „Mac"?
Neli pochyliła się w przód, opierając brodę na złożonych dłoniach.
Przypomniała sobie; była wtedy na pierwszym roku w Georgetown. Z
początku dziadek protestował, lecz nie zamierzała ustąpić.
- Zawsze mówisz, że jestem twoją najlepszą przyjaciółką, a wszyscy
przyjaciele zwracają się do ciebie per „Mac" - stwierdziła wtedy. -
Jeżeli będę ci mówić „dziadku", nie przestaną uważać mnie za dziecko.
Chcę, żeby ludzie zaczęli o mnie myśleć jako twoim adiutancie.
- Co to ma znaczyć? - spyta! wtedy. Przypomniała sobie, jak wzięła do ręki
słownik.
- Posłuchaj, jak brzmi definicja. W skrócie: adiutant to „podległy starszemu
rangą oficerowi lub zaufany asystent". Nie ma wątpliwości, że na razie jestem
jednym i drugim.
- Na razie? - zdziwił się dziadek.
- Dopóki nie przejdziesz na emeryturę. Wtedy zajmę twoje miejsce.
- Pamiętasz, Neli? - odezwał się Cornelius MacDermott, wyrywając ją z
zamyślenia. - Kiedy to mówiłaś, byłaś buńczucznym dzieciakiem z college'u,
ale mówiłaś zupełnie poważnie.
- Pamiętam - odrzekła.
Podszedł i stanął przed nią, a potem pochylił się, tak że jego twarz znalazła
się dokładnie naprzeciw jej twarzy.
- Neli, wykorzystaj tę chwilę. Jeśli zmarnujesz okazję, będziesz żałować.
Kiedy Gorman potwierdzi, że nie będzie kandydować, rozpęta się walka o
nominację. Chcę, żeby komisja brała pod uwagę innych kandydatów już od
inauguracji kampanii.
- Kiedy inauguracja?
- Na dorocznej kolacji, trzydziestego. Będziecie z Adamem zaproszeni.
Gorman ogłosi postanowienie o wycofaniu się z drugiej kadencji; w oczach
staną mu łzy, będzie pociągać nosem, a potem powie, że choć była to trudna
decyzja, potrafił ją podjąć z jednego powodu. Tu otrze łzy, wydmucha nos, a
potem wskaże na ciebie i ryknie, że to ty, Cornelia MacDermott Cauliff,
będziesz się ubiegać o fotel, który przez niemal pięćdziesiąt lat zajmował twój
dziadek. W trzecim milenium Cornelia zastąpi Corneliusa. - MacDermott
uśmiechnął się szeroko, wyraźnie uradowany swoją wizją. - Neli, ludzie
oszaleją.
Z ukłuciem żalu przypomniała sobie, że dwa lata temu, kiedy Bob Gorman
ubiegał się o fotel Maca, czuła palącą niecierpliwość i chciała jak najszybciej
znaleźć się na jego miejscu. Dziadek miał rację, była stworzona do polityki.
Jeśli nie wejdzie na scenę teraz, może być za późno - a przynajmniej za
późno, by starać się o stanowisko, od którego chciała zacząć karierę.
- Co z Adamem, Neli? Kiedyś nie podchodził do tej sprawy tak
rygorystycznie.
- Wiem.
- Coś między wami nie tak?
- Nie. - Uśmiechnęła się lekko, dając dziadkowi do zrozumienia, że jego
przypuszczenie jest niedorzeczne.
Jak długo to trwało? - zastanawiała się gorączkowo. W którym momencie
Adam zrobił się taki roztargniony i nieobecny? Z początku, gdy pytała, co jest
nie tak, mąż zbywał ją byle czym. Teraz zaczęła wyczuwać u niego
rozdrażnienie. Niedawno powiedziała mu wprost, że jeżeli z ich związkiem
dzieje się coś niedobrego, to chyba powinna się o tym dowiedzieć.
„Jestem gotowa na najgorsze. Zresztą najgorsze to o niczym nie wiedzieć"
- powiedziała wtedy.
- Gdzie jest teraz Adam? - spytał dziadek.
- W Filadelfii.
- Od kiedy?
- Od wczoraj. Ma odczyt na seminarium architektów i projektantów
wnętrz. Wraca jutro.
- Chcę, żeby trzydziestego stanął obok ciebie i bił brawo, ciesząc się z
twojej decyzji, dobrze?
- Nie wiem, na ile entuzjazmu będzie go stać - odrzekła z nutką
przygnębienia w głosie.
- Kiedy braliście ślub, skakał z radości na myśl, że jego żona będzie
politykiem. Co się stało, że zmienił zdanie?
To twoja zasługa, pomyślała Neli. Stał się zazdrosny o czas, jaki kazałeś mi
sobie poświęcać.
Po ślubie Adam cieszył się na myśl, że jego żona nadal będzie asystentką
Maca. Lecz zmienił zdanie po tym, jak dziadek ogłosił, że wycofuje się z
czynnego życia politycznego.
- Neli, mamy wreszcie szansę zacząć życie, które nie będzie się obracać
wokół wszechmocnego Corneliusa MacDermotta - mówił jej mąż. -
Niedobrze mi, gdy biegniesz na każde jego skinienie. Myślisz, że jeśli
zaczniesz się starać o miejsce po nim w Kongresie, będzie lepiej? Coś ci
powiem, Mac nie pozwoli ci nawet samodzielnie oddychać, jeśli nie będzie
miał pewności, że robisz to zgodnie z jego planem.
Wciąż nie mieli upragnionych dzieci, co Adam wykorzystywał, by ją
przekonać do swoich racji.
- Zawsze żyłaś tylko polityką - tłumaczył. - Odpuść to sobie, Neli.
„Journal" zaproponował ci prowadzenie stałej rubryki. Może będzie ci
odpowiadać taka wolność.
Jego prośby odniosły skutek i Neli w końcu postanowiła nie ubiegać się o
nominację. Teraz, rozważając argumenty dziadka, który jak zwykle łagodził
kategoryczny ton perswazją, musiała obiektywnie przyznać, że rola
komentatora sceny politycznej jej nie wystarcza. Chciała się znaleźć w
centrum wydarzeń. Wreszcie powiedziała:
- Mac, zagrajmy w otwarte karty. Od kiedy Adam otworzył własną firmę,
wyraźnie okazujesz mu niechęć. Jeżeli zdecyduję się startować w wyborach,
znów będzie tak jak kiedyś. Zacznę codziennie spędzać z tobą dużo więcej
czasu, więc jeśli ma się udać, musisz mi przyrzec, że spróbujesz traktować
Adama tak, jakbyś sam chciał być traktowany na jego miejscu.
- A jeżeli ci przyrzeknę, że przycisnę go do piersi, wystartujesz? Godzinę
później Neli wyszła z gabinetu Corneliusa MacDermotta,
dając mu wcześniej słowo, że będzie się ubiegać o fotel w Kongresie,
zwolniony przez Boba Gormana.
ROZDZIAŁ 2
Już po raz trzeci Jed Kapłan minął biura architektoniczne Cauliff i Spółka
znajdujące się na parterze budynku przy Dwudziestej Siódmej. W oknie
wystawowym przebudowanej kamienicy z czerwonego piaskowca stał model,
który przykuwał jego uwagę: nowoczesny, czterdziestopiętrowy kompleks
mieszkalno-biurowy, nad którym górował zwieńczony złotą kopułą
wieżowiec. Z postmodernistycznym charakterem budynku, jego oszczędną
ornamentacją i fasadą z białego wapienia kontrastowało ciepło ceglanej
wieżyczki, której kopuła, obracając się wolno, rozsiewała wokół promienie
światła.
Jed wepchnął ręce do kieszeni i pochylił się naprzód, niemal dotykając
nosem szyby. Postronny obserwator nie zauważyłby w jego wyglądzie nic
szczególnego ani niezwykłego. Był średniego wzrostu, szczupły, miał krótkie
blond włosy.
Jednak tylko z pozoru niczym się nie wyróżniał; pod wypłowiałą bluzą
kryło się twarde, muskularne ciało, w którym drzemała niezwykła siła. Gdyby
przyjrzeć się uważniej, można było dostrzec, że skórę miał ogorzałą od
częstego przebywania na słońcu i wietrze. Ten, kto napotkał spojrzenie oczu
Jeda, czuł niewytłumaczalny i instynktowny niepokój.
Większą część swego trzydziestoośmioletniego życia Jed spędził na
samotnych wędrówkach. Po pięciu latach pobytu w Australii wrócił do domu,
by złożyć jedną ze swych nieregularnych wizyt owdowiałej matce, i
dowiedział się, że właśnie sprzedała małą działkę na Manhattanie, która
należała do ich rodziny od czterech pokoleń - na owej parceli stał budynek
mieszczący zakład futrzarski, który kiedyś świetnie prosperował, a dziś już
prawie nie przynosił dochodów, nad nim zaś znajdowały się mieszkania do
wynajęcia.
Jed natychmiast zareagował złością i zaczęli się zażarcie kłócić.
- A co miałam robić? - broniła się matka. - Budynek się rozpadał;
ubezpieczenie było coraz droższe, coraz większy podatek; lokatorzy zaczęli
się wyprowadzać. Interes z futrami też się sypie. Nie wiem, czy słyszałeś, że
noszenie futer nie jest już w dobrym tonie.
- Tata chciał, żebym dostał dom! - krzyczał Jed. - Nie miałaś prawa
sprzedawać tej ziemi!
- Ojciec chciał też, żebyś był dla mnie dobrym synem; żebyś się
ustatkował, ożenił, miał dzieci, znalazł uczciwą pracę. Ale ty nawet nie
przyjechałeś, gdy do ciebie napisałam, że umiera. - Zaczęła płakać. - Kiedy
ostatni raz widziałeś zdjęcie królowej Elżbiety albo Hillary Clinton w futrze?
Adam Cauliff zapłacił mi uczciwą cenę. Pieniądze mam w banku. Przez resztę
życia będę mogła spać spokojnie, nie martwiąc się o rachunki.
Jed przyglądał się modelowi kompleksu, czując wzbierającą w sercu
gorycz. Uśmiechnął się kpiąco, odczytując podpis pod makietą: „Latarnia
Piękna, nadająca ton najnowszej i najatrakcyjniejszej dzielnicy mieszkalnej
Manhattanu".
Budowla miała stanąć na parceli, którą jego matka sprzedała Adamowi
Cauliffowi.
Ziemia była warta fortunę, pomyślał. A Cauliff wmówił staruszce, że nie
da się jej nigdy zagospodarować, ponieważ obok stała historyczna ruina, stara
rezydencja Vandermeerow. Wiedział, że matce nigdy nie przyszłoby do
głowy sprzedawać placu, gdyby ten facet nie zaczął wokół niej skakać.
To prawda, że zapłacił uczciwą cenę. Lecz niedługo potem sąsiednia
rezydencja się spaliła, a parcelę zgarnął wpływowy handlarz
nieruchomościami, Peter Lang, i ci dwaj, połączywszy obie działki, uzyskali
teren budowlany wart znacznie więcej niż dwie osobne parcele.
Jed słyszał, że w ruinie domu Vandermeerow koczowała jakaś bezdomna
kobieta, która rozpaliła tam ogień, by się ogrzać. Dlaczego włóczęga nie
spaliła tego cuchnącego zabytku, zanim Cauliff położył łapę na mojej
własności? - wściekał się w duchu Jed. Czuł wzbierającą w nim gorycz i
duszący gniew. Dostanę Cauliffa, przyrzekł sobie.
Przysięgam na Boga, że go dostanę. Gdybyśmy przytrzymali naszą ziemię
do momentu, gdy przestali nazywać ową starą ruinę zabytkiem,
otrzymalibyśmy za działkę miliony...
Gwałtownie odwrócił się od okna wystawowego. Nie potrafił już fizycznie
znieść widoku miniatury kompleksu. Poszedł na Siódmą Aleję, gdzie
przystanął, namyślając się przez chwilę, a potem ruszył na południe. O
siódmej stał na przystani obok Światowego Centrum Finansowego,
przyglądając się z zawiścią rzędowi smukłych i eleganckich jachtów,
podskakujących na fali przypływu.
Ze szczególną uwagą oglądał wytworny jacht motorowy, najwyraźniej
nowy. W poprzek rufy biegł gotycki napis „Cornelia II".
Łódź Cauliffajjo myślał Jed.
Od powrotu do Nowego Jorku Jed zbierał wszelkie informacje o Adamie
Cauliffie i wiele razy odwiedzał przystań, a w głowie kołatała mu zawsze ta
sama myśl: Co mam zrobić z tym palantem i jego cenną łódką?
ROZDZIAŁ 3
Po zakończeniu ostatniej sesji seminarium architektów w Filadelfii Adam
Cauliff zjadł kolację w towarzystwie dwóch kolegów, a potem dyskretnie
wymeldował się z hotelu i ruszył w drogę powrotną do Nowego Jorku.
Wyjechał o wpół do jedenastej i ruch przy wjeździe na autostradę byt
niewielki.
Przy kolacji Ward Battle potwierdził pogłoski, według których przeciw
firmie Walters i Arsdale, gdzie Adam pracował przed uruchomieniem
własnego interesu, toczy się śledztwo w sprawie machinacji finansowych
podczas przetargów i przyjmowania łapówek od wykonawców.
- Z tego, co słyszałem, Adamie, te sprawy to tylko wierzchołek góry
lodowej. Musisz się więc liczyć z tym, że jako byłemu pracownikowi będą ci
chcieli zadać dużo pytań. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. Może
MacDermott postara się, żeby cię za bardzo nie naciskali.
Mac miałby mnie chronić? - pomyślał z przekąsem Adam. Nic z tego.
Gdyby uwierzył, że byłem zamieszany w jakieś machlojki finansowe, mógłby
im jeszcze pomóc obrzucić mnie błotem.
Przez całą kolację był jednak spokojny.
- Nie mam się czym przejmować - powiedział do Battle'a. - Niewiele
znaczyłem u Waltersa i Arsdale'a.
Nie wiedząc, co go czeka wieczorem, planował zostać na noc w Filadelfii,
Neli spodziewała się więc jego powrotu dopiero jutro. Wyjeżdżając z tunelu
Lincolna, Adam zawahał się przez moment, po czym zamiast skręcić w lewo,
by pojechać do swojego mieszkania w centrum, skręcił w prawo. Pięć minut
później zatrzymał samochód w garażu przy Dwudziestej Siódmej.
Z teczką w jednej dłoni i kluczami w drugiej przeszedł pół przecznicy,
dzielącej go od biura. Oświetlenie okna wystawowego wyłączało się
automatycznie, jednak mimo to w świetle latarni ulicznych piękna sylwetka
miniaturowego kompleksu Vandermeer była doskonale widoczna.
Adam stał zapatrzony w model, zapominając o ciężkiej teczce,
nieświadomie skubiąc kółko z kluczami, które trzymał w prawej dłoni.
Na początku ich znajomości Cornelius MacDermott zauważył ze
śmiechem:
- Adamie, jesteś klasycznym przykładem tego, jak pozory różnią się od
rzeczywistości. Pochodzisz z małego miasteczka w Dakocie Północnej, a
wyglądasz i mówisz jak pierwszoroczniak z Yale. Jak ci się to udaje?
- Udaje mi się, bo nie staram się sprawiać wrażenia kogoś, kim nie jestem.
Może twoim zdaniem powinienem chodzić w kombinezonie i nosić grabie? -
odparł urażony.
- Nie bądź taki przewrażliwiony - odburknął Mac. - To miał być
komplement.
- Z pewnością.
Kongresman chętnie widziałby u boku Neli pierwszoroczniaka z Yale,
pomyślał Adam, najlepiej syna kogoś, kto własnymi siłami doszedł w Nowym
Jorku na sam szczyt. Cóż, wprawdzie w Kongresie Mac był naprawdę kimś,
lecz cala jego wiedza na temat Dakoty Północnej pochodziła zapewne z
obejrzanego na wideo filmu „Fargo", doszedł do wniosku Adam,
postanawiając więcej nie zaprzątać sobie głowy osobą dziadka żony.
Nagle zauważył jakiś ruch na końcu ulicy. Zerknął w bok i ujrzał
nieznajomego faceta, który wychylał się z pobliskich drzwi. Adam zrobił trzy
szybkie kroki, stanął przed wejściem do biura i przekręcił klucz w zamku. Nie
miał ochoty paść dziś ofiarą napadu.
Uspokoił się dopiero w środku, gdy już zamknął drzwi na klucz. W
stylowej dębowej szafce stał telewizor oraz mieścił się mały barek. Adam
otworzył drzwiczki, wyciągnął butelkę chivas regal i nalał sobie solidną
szklaneczkę. Usiadł na kanapie, wolno popijając whisky; w oczach
postronnego obserwatora mógłby wyglądać jak ktoś relaksujący się po
ciężkim dniu.
Istotnie, Adam był obserwowany dość często. Wydawał się mieć więcej niż
swoje metr osiemdziesiąt wzrostu, ponieważ nauczył się trzymać prosto jak
trzcina, nawet kiedy siedział. Dzięki żelaznej dyscyplinie regularnych ćwiczeń
jego ciało było silne i szczupłe, a w twarzy zauważało się przede wszystkim
piwne oczy i usta, na których bardzo często gościł uśmiech. Ciemnobrązowe
włosy obficie przyprószyła już siwizna, co powitał z zadowoleniem. Gdyby
nie szpakowate włosy, mógłby wyglądać zbyt chłopięco.
Zsunął marynarkę, poluzował krawat i rozpiął górny guzik koszuli.
Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i położył go na stole obok szklanki.
Nie musiał się obawiać, że Neli zadzwoni do hotelu i dowie się, że jej mąż już
się wymeldował. Gdyby w ogóle próbowała się z nim skontaktować,
zadzwoniłaby pod numer komórki, ale wszystko wskazywało na to, że dziś
nie doczeka się telefonu od żony. Rozmawiali po południu, tuż przed jej
spotkaniem z dziadkiem, i jeśli Adam miał rację, Neli będzie raczej czekała na
odpowiedni moment, by porozmawiać z nim o spotkaniu z MacDermottem.
Mam noc dla siebie, pomyślał. Mogę robić, co mi się podoba. Mogę nawet
zejść na dół i zabrać model z wystawy, skoro mój projekt został odrzucony.
Ta wiadomość raczej nie zmartwi Maca, pomyślał z goryczą. Jednak po
godzinie analizowania różnych możliwości postanowił wracać do domu.
Biuro przyprawiało go o klaustrofobię, poza tym nie zamierzał spać na
rozkładanej kanapie.
Kiedy ostrożnie, po cichutku wszedł do mieszkania i zapalił małą lampkę
w korytarzu, dochodziła druga. Rozebrał się i wziął prysznic w łazience dla
gości, po czym pieczołowicie przygotował sobie ubranie na następny dzień.
Potem na palcach wszedł do sypialni i wśliznął się do łóżka. Równy oddech
Neli świadczył o tym, że udało mu się jej nie zbudzić. To dobrze, bo gdyby
żona się ocknęła, nie mogłaby zasnąć przez parę godzin.
Adam jednak nie miał żadnych kłopotów ze snem: zmęczenie sprawiło, że
oczy zamknęły mu się niemal natychmiast.
piątek, 9 czerwca
ROZDZIAŁ 4
Lisa Ryan obudziła się na długo przed dzwonkiem budzika nastawionego
na piątą. Jimmy znów przewracał się nerwowo z boku na bok i mruczał coś
przez sen. Parę razy kładła mu łagodnie dłoń na plecach w nadziei, że go
uspokoi.
Wreszcie kilka godzin temu twardo zasnął, więc teraz będzie musiała nim
mocno potrząsnąć, by się obudził. Sama nie musiała jednak wstawać o tej
porze i modliła się w duchu, aby po jego wyjściu mogła jeszcze się
zdrzemnąć, zanim przyjdzie czas budzenia dzieci.
Ależ jestem zmęczona, pomyślała Lisa. Prawie w ogóle nie spała, a w
pracy czekał ją ciężki dzień. Była manikiurzystką i miała wypełniony plan
zajęć od dziewiątej do osiemnastej.
Kiedyś życie nie wydawało się takie wyczerpujące. Wszystko zaczęło iść
źle, kiedy Jimmy stracił posadę. Dopiero po dwóch latach poszukiwań
nawiązał kontakt z firmą Cauliff i Spółka, a mimo że udało im się już trochę
zmniejszyć długi, wciąż mieli sporo rachunków do zapłacenia,
nagromadzonych w czasie, gdy pozostawał bezrobotny.
Niestety, ich sytuacji nie sprzyjały okoliczności, w jakich Jimmy stracił
swą poprzednią pracę. Wyrzucono go, ponieważ szef podsłuchał, jak w
rozmowie z kolegą wspomniał o swoich podejrzeniach, że ktoś bogaci się
kosztem firmy. Doszedł do takiego wniosku, gdy wylewali beton, który był o
wiele gorszej jakości niż podany w specyfikacji.
Później wszędzie, gdzie starał się o pracę, słyszał to samo: „Przykro nam,
ale nie jesteśmy zainteresowani pańską ofertą".
Jimmy zaczął się zmieniać, uświadomiwszy sobie, że jego komentarz
okazał się naiwny, głupi i zupełnie niepotrzebny. Lisa widziała, że mąż jest na
krawędzi załamania nerwowego - i wtedy zadzwoniła asystentka Adama
Cauliffa z wiadomością, iż podanie Jimmy'ego o pracę, złożone u Cauliffa,
zostało przekazane firmie Sam Krause Construction. Ku wielkiej radości
obojga niedługo potem Jimmy został zatrudniony.
Jednak po powrocie do pracy nie nastąpiła u niego pozytywna przemiana
emocjonalna, jakiej spodziewała się Lisa. Rozmawiała nawet z psychologiem,
który ją ostrzegł, że Jimmy może być w depresji i prawdopodobnie nie da
rady sam się z tym uporać. Lecz kiedy Lisa mu zasugerowała, by poszukał
pomocy u specjalisty, wpadł w furię.
W ciągu ostatnich miesięcy Lisa zaczęła się czuć, jak gdyby miała znacznie
więcej niż swoje trzydzieści sześć lat. Śpiący obok mężczyzna nie
przypominał już tamtego ukochanego z dzieciństwa, który żartował, że
umówił się z nią na pierwszą randkę zaraz po wygramoleniu się z kojca. Stan
psychiczny Jimmy'ego bywał zmienny. Najpierw wściekał się na nią i na
dzieci, by zaraz potem przepraszać ze łzami w oczach. Zaczął pić - co wieczór
wychylał zwykle dwie lub trzy szklaneczki whisky, które miały na niego nie
najlepszy wpływ.
Lisa wiedziała, że jego nietypowe zachowanie nie może być skutkiem
związku z inną kobietą. Jimmy każdy wieczór spędzał w domu i nie
wychodził już nawet z kolegami na mecze baseballowe, jak kiedyś czasami
miał w zwyczaju. Zniknął problem związany z jego objawiającą się
sporadycznie skłonnością do hazardu - przestał stawiać na konie i grać w totka
piłkarskiego. W dzień wypłaty wręczał żonie niezrealizowany czek, na
którym widniała kwota pensji.
Lisa próbowała przekonać męża, że nie musi się już martwić ich kłopotami
finansowymi, że powoli spłacają zadłużenie z kart kredytowych, które
narastało, kiedy Jimmy był bez pracy. Nie zwracał jednak uwagi na jej słowa.
Właściwie zdawało się, że zupełnie nic go już nie obchodzi.
Wciąż mieszkali w małym domku typu Cape Code w Little Neck w
dzielnicy Queens, który miał być ich gniazdkiem na początek, gdy trzynaście
lat temu brali ślub. Ale po siedmiu latach mieli już troje dzieci, a to oznaczało
konieczność kupna piętrowych łóżek zamiast większego domu. Lisa żartowała
kiedyś z tego, lecz już przestała - wiedząc, jak bardzo drażni to Jimmy'ego.
Gdy w końcu rozległ się dźwięk budzika, wyłączyła go, po czym z
westchnieniem odwróciła się do męża.
- Jimmy. - Potrząsnęła go za ramię. - Jimmy - odezwała się głośniej,
starając się jednak ukryć ton zaniepokojenia.
Wreszcie udało jej się zwlec go z łóżka.
- Dziękuję, kochanie - wymamrotał zaspanym głosem i zniknął za
drzwiami łazienki.
Lisa wstała, podeszła do okna i podciągnęła roletę. Zapowiadał się piękny
dzień. Związała w węzeł swoje ciemne włosy, upięła je i sięgnęła po szlafrok.
Nie czując już senności, postanowiła napić się kawy z Jimmym.
Dziesięć minut później mąż zszedł na dół i spojrzał na nią zdziwiony.
Nawet nie zauważył, że wstałam z łóżka, pomyślała ze smutkiem Lisa.
Przyglądała mu się uważnie, ale i ostrożnie, żeby nie dostrzegł w jej oczach
wyrazu troski. Pomyślała, że w spojrzeniu, jakie posłał jej dziś rano, jest jakaś
rozpaczliwa słabość. Pewnie się obawiał, że ona znowu zacznie go namawiać
na wizytę u psychologa.
Starając się, by jej głos brzmiał swobodnie, oświadczyła:
- Za ładnie dzisiaj, żeby wylegiwać się w łóżku. Pomyślałam, że wypiję z
tobą kawę, a potem pójdę popatrzeć, jak się budzą ptaki.
Jimmy był wysoki, a jego włosy, kiedyś ogniście rude, miały obecnie
barwę miedzi. Dzięki pracy na powietrzu cera mu się zaróżowiła, lecz Lisa
zauważyła, że na jego twarzy zaczynają się rysować głębokie zmarszczki.
- To miło, Lissy - powiedział.
Nie usiadł, tylko stał obok stołu, spiesznie połykając kawę i kręcąc
przecząco głową na propozycję, by wziął grzankę albo płatki.
- Nie czekaj na mnie z kolacją - powiedział. - Ważniacy mają dzisiaj o
piątej zebranie na tej łodzi Cauliffa. Może szef chce mnie wylać i zamierza to
zrobić w wielkim stylu.
- Dlaczego miałby cię wylać? - spytała Lisa, żywiąc nadzieję, że w jej tonie
nie słychać obawy.
- Żartuję. Ale jeżeli tak się zdarzy, może zrobiłby mi przysługę. Jak tam
twój interes z malowaniem paznokci? Możemy z tego wszyscy wyżyć?
Lisa podeszła do męża i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Chyba poczujesz się dużo lepiej, jeżeli mi powiesz, co cię gryzie. Tak
uważam.
- Myśl tak dalej. - Silne ramiona Jimmy'ego Ryana przyciągnęły bliżej
żonę. - Kocham cię, Lissy. Zawsze o tym pamiętaj.
- Nie zapomniałam. I...
- Wiem. A nawet więcej - jestem pewien. - Uśmiechnął się na dźwięk tego
głupiego wyrażenia, które śmieszyło ich oboje, gdy mieli po kilkanaście lat.
Potem odwrócił się i podszedł do drzwi. Lisa nie była pewna, lecz zdawało
się jej, że Jimmy szepnął: „Przepraszam".
ROZDZIAŁ 5
Rano Neli postanowiła podać Adamowi na śniadanie coś specjalnego, lecz
zaraz ogarnęła ją złość na myśl, że jedzeniem stara się wkraść w jego łaski,
żeby zaakceptował jej decyzję dotyczącą kandydowania, którą przecież miała
prawo podjąć sama. Mimo to dalej krzątała się przy śniadaniu. Ze smutnym
uśmiechem przypomniała sobie książkę kucharską należącą do jej babki ze
strony matki. Na okładce widniał napis: „Droga do serca mężczyzny prowadzi
przez żołądek". Jej matka, skupiona na karierze antropologa, sama była
kiepską kucharką i często wraz z ojcem żartowali z tej maksymy.
Kiedy wstała z łóżka, usłyszała szum wody z prysznica. Neli zbudziła się,
gdy Adam wszedł w nocy do mieszkania, ale postanowiła ukryć to przed nim.
Owszem, zdawała sobie sprawę, że muszą porozmawiać, ale druga nad ranem
nie była właściwą porą na dyskusję ojej wczorajszym spotkaniu z dziadkiem.
Będzie jednak musiała poruszyć ten temat dziś rano, ponieważ wieczorem
mieli się zobaczyć z MacDermottem i chciała wcześniej mieć już rozmowę z
mężem za sobą. Mac dzwonił wczoraj wieczorem i przypominał, że oboje są
zaproszeni do restauracji Four Seasons na kolację z okazji siedemdziesiątych
piątych urodzin jego siostry, ciotecznej babki Neli, Gert.
- Mac, chyba nie sądzisz, że zapomnieliśmy? - odrzekła Neli. - Oczywiście,
że będziemy oboje. - Ale nie dodała, że nie ma ochoty, aby jej zamiar
kandydowania stał się głównym tematem rozmowy przy stole; nie było sensu,
skoro i tak na pewno będzie o tym mowa. Oznaczało to, że musi
poinformować męża o swojej decyzji dziś rano. Nigdy by jej nie wybaczył,
gdyby usłyszał o tym od Maca.
Zwykle Adam wychodził do biura około wpół do ósmej, a Neli starała się
najpóźniej o ósmej zasiąść w swoim gabinecie do artykułu na następny dzień.
Wcześniej jadali lekkie śniadanie razem, choć z reguły milczeli, przeglądając
poranne gazety.
Czy nie lepiej byłoby, gdyby zrozumiał, jak bardzo chcę zdobyć fotel w
Kongresie lub przynajmniej znaleźć się w wirze kampanii wyborczej tego
roku? - myślała, wyciągając z lodówki pojemnik z jajkami. Czy nie byłoby
wspaniale, gdybym nie musiała balansować na linie między dwoma
mężczyznami, którzy są dla mnie najważniejsi na świecie? Czy nie byłoby
lepiej, gdyby Adam nie traktował mojego wyboru kariery politycznej jako
zagrożenia dla siebie i naszego związku?
Kiedyś potrafił to zrozumieć, wspominała, nakrywając do stołu, nalewając
do szklanek świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i sięgając po dzbanek z
kawą. Kiedyś mówił, że nie może się doczekać dobrego miejsca w galerii dla
gości na Kapitolu. To było trzy lata temu. Dlaczego zmienił zdanie?
Starała się nie ulec nastrojowi pośpiechu, z jakim zaabsorbowany Adam
wpadł do kuchni, przycupnął za barkiem i sięgnął po „Wall Street Journal",
witając ją tylko skinieniem głowy.
- Dzięki, Neli, ale naprawdę nie jestem głodny - odrzekł, kiedy
zaproponowała mu usmażony przed chwilą omlet.
Masz nagrodę za swój trud, pomyślała.
Usiadła naprzeciw niego, zastanawiając się, jaką przyjąć taktykę. Widząc
jego nieprzystępną minę, uznała, że nie jest to odpowiedni moment
rozpoczynania dyskusji o jej kandydaturze do Kongresu. Szkoda, pomyślała,
czując narastające zirytowanie. Może będzie musiała się obejść bez
błogosławieństwa męża.
Sięgając po swoją kawę, zerknęła na pierwszą stronę „Timesa" i jej wzrok
spoczął na jednym z artykułów.
- O Boże, Adamie, widziałeś to? Prokurator okręgowy może oskarżyć
Roberta Waltersa i Lena Arsdale'a o oszustwa przetargowe.
- Wiem. - Jego głos był chłodny i opanowany.
- Pracowałeś u nich prawie trzy lata - powiedziała wstrząśnięta. - Będą cię
przesłuchiwać?
- Prawdopodobnie - odparł krótko. Na jego ustach pojawił się znaczący
uśmieszek. - Powiedz Macowi, że nie ma się czym przejmować. Honor
rodziny na tym nie ucierpi.
- Adamie, przecież nie to miałam na myśli!
- Daj spokój, Neli, niczego przede mną nie ukryjesz. Widzę, jak próbujesz
mi powiedzieć, że stary przekonał cię do kandydowania. A kiedy dzisiaj rano
otworzy gazetę, natychmiast do ciebie zadzwoni i powie, że moje nazwisko
zamieszane w tak poważną sprawę może znacznie zmniejszyć twoje szanse.
Mam rację, prawda?
- Masz rację, że chcę kandydować, ale w ogóle nie przyszło mi do głowy,
że mógłbyś zmniejszyć moje szanse - odrzekła spokojnie. - Chyba na tyle
dobrze cię znam, żeby wiedzieć, że jesteś uczciwy.
- W budownictwie są różne stopnie uczciwości, Neli - powiedział Adam. -
Na szczęście dla ciebie, ja przestrzegam norm najbardziej rygorystycznych i
dlatego między innymi rozstałem się z panami Waltersem i Arsdale'em.
Sądzisz, że Święty Mac będzie zadowolony?
Neli zerwała się z miejsca, mierząc go płonącymi z gniewu oczyma.
- Słuchaj, Adamie, rozumiem, że możesz być zdenerwowany, ale nie
odgrywaj się na mnie. Skoro jednak już o tym wspomniałeś, to ci powiem.
Zgadza się, wobec rezygnacji Boba Gormana postanowiłam ubiegać się o
mandat Maca i mam wrażenie, że byłoby miło, gdybyś mnie poparł.
Wzruszył ramionami i pokręcił głową.
- Neli, zawsze byłem z tobą szczery. Od naszego ślubu uważałem, że
polityka jest zbyt absorbującym sposobem na życie. Może być niebezpieczna
dla małżeństwa. Ale oczywiście tylko ty możesz podjąć decyzję i wszystko
wskazuje na to, że ją podjęłaś.
- Tak, podjęłam - odparła, starając się panować nad głosem. - Bądź więc
łaskaw się z tym pogodzić, jeśli możesz, bo coś ci powiem, Adamie: o wiele
bardziej niebezpieczna dla każdego związku jest sytuacja, gdy jedno z
małżonków próbuje przeszkodzić drugiemu w osiągnięciu celu. Odkąd
jesteśmy razem, starałam się pomagać ci w karierze, więc proszę, daruj sobie.
Pomóż mi w mojej albo przynajmniej nie utrudniaj.
Adam odsunął krzesło i wstał.
- Przypuszczam, że to już wszystko. - Ruszył do drzwi, ale po chwili się
odwrócił. - Nie przejmuj się dzisiejszą kolacją. Mamy po południu zebranie
na łodzi, a potem zjem coś w mieście.
- Adamie, dzisiaj są siedemdziesiąte piąte urodziny Gert. Będzie
zawiedziona, jeśli nie przyjdziesz.
Spojrzał jej w oczy.
- Nie, Neli, nawet ze względu na Gert - chociaż bardzo ją lubię. Wybacz,
ale nie mam ochoty spędzać wieczoru z Makiem.
- Adamie, proszę cię. Przecież możesz przyjść po zebraniu, nawet później.
Ważne, żebyś się tylko pojawił.
- Tylko pojawił? Zaczynasz mówić, jakbyś już prowadziła kampanię.
Przykro mi, Neli. - Energicznym krokiem poszedł w stronę korytarza.
- Cholera, to może w ogóle przestaniesz przychodzić do domu. Adam
przystanął i odwrócił się gwałtownie.
- Neli, mam nadzieję, że nie mówisz serio.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, a potem wyszedł.
ROZDZIAŁ 6
Ostatnia dziewczyna Sama Krause'a, Dina Crane, była bardzo
niezadowolona, kiedy zadzwonił do niej w piątek rano i odwołał ich
wieczorną randkę.
- Moglibyśmy się spotkać w barze Harry'ego, jak skończycie -
zaproponowała.
- Słuchaj, chodzi o interesy i nie wiem, jak długo to potrwa - odburknął. -
Mamy masę spraw do omówienia. Zadzwonię do ciebie w sobotę.
Odłożył słuchawkę, nie dając Dinie szansy na żadną odpowiedź. Siedział w
swoim gabinecie, w przestronnym pokoju narożnym, na którego ścianach
wisiały artystyczne fotografie drapaczy chmur zbudowanych przez
przedsiębiorstwo Sam Krause Construction.
Była dopiero dziesiąta, a jego podły nastrój pogorszył telefon z prokuratury
okręgowej, z prośbą o spotkanie.
Wstał i podszedł do okna, by spojrzeć ponuro na ruchliwą ulicę szesnaście
pięter w dole. Obserwował samochód przemykający zręcznym slalomem
między stłoczonymi pojazdami, a potem uśmiechnął się smętnie, bo auto
utknęło za ciężarówką, która nagle zahamowała, blokując dwa pasy ruchu.
Jednak uśmiech zniknął z twarzy Sama, gdy mężczyzna uświadomił sobie,
że jego obecna sytuacja przypomina korek na dole. Wżyciu zdołał ominąć tyle
przeszkód, a teraz wyrosła przed nim najtrudniejsza bariera, która mogła mu
uniemożliwić dalszą drogę. Po raz pierwszy od czasów, kiedy miał
kilkanaście lat, poczuł się zupełnie bezbronny wobec oskarżenia.
Był pięćdziesięcioletnim, mocno zbudowanym i ogorzałym mężczyzną
średniego wzrostu, o przerzedzonych włosach. Nigdy nie przywiązywał wagi
do swojego wyglądu i miał niezależną naturę. O jego powodzeniu u kobiet
decydowała emanująca zeń absolutna pewność siebie, której towarzyszył
wyraz cynicznej inteligencji w szaroniebieskich oczach. Niektórzy darzyli go
szacunkiem, znacznie więcej ludzi go się bało. Niewiele osób lubiło.
Natomiast Sam żywił wobec wszystkich pogardę zabarwioną ironią.
Zadzwonił telefon, po którym odezwał się brzęczyk interkomu.
- Pan Lang - powiedziała sekretarka.
Sam się skrzywił. Firma Lang Enterprises była trzecim udziałowcem w
przedsięwzięciu związanym z kompleksem Vandermeer. Uczucia Sama
wobec Petera Langa były dwojakie: z jednej strony, zazdrościł mu olbrzymiej
fortuny rodzinnej, z drugiej, podziwiał, choć bez entuzjazmu, prawdziwy
geniusz, z jakim umiał wynajdywać na pozór bezwartościowe kawałki gruntu,
które potem okazywały się prawdziwymi żyłami złota.
Wrócił do biurka i podniósł słuchawkę.
- Tak, Peter? Myślałem, że będziesz na polu golfowym.
Lang dzwonił z nadmorskiego domu w Southampton, który odziedziczył
po ojcu.
- I jestem. Chciałem tylko zapytać, czy godzina spotkania się nie zmieniła.
- Nie zmieniła - odrzekł Sam i odłożył słuchawkę bez pożegnania.
ROZDZIAŁ 7
Rubryka w „New York Journal", którą prowadziła Neli, nosiła tytuł
„Wszystko o mieście" i ukazywała się trzy razy w tygodniu. Był to zbiór
komentarzy na temat rozmaitych wydarzeń mających miejsce w Nowym
Jorku, od sztuki po politykę, których bohaterami były znane osobistości, ale
też i zwykli ludzie, często borykający się ze zwyczajnymi problemami.
Zaczęła pisać do „Journala" dwa lata temu, kiedy Mac przeszedł na
emeryturę, a Neli grzecznie odmówiła Bobowi Gormanowi, gdy ją poprosił,
by dalej prowadziła nowojorskie biuro kongresmana.
Prowadzenie własnej rubryki zaproponował jej Mike Stuart, wydawca
gazety i długoletni przyjaciel Neli i Maca.
- Opublikowaliśmy tyle twoich listów, iż właściwie można powiedzieć, że
pracowałaś dla nas za darmo, Neli - powiedział. - Masz świetne pióro i jesteś
doskonałą obserwatorką. Może dla odmiany zaczniemy ci płacić za pisanie?
Kiedy wystartuję w wyborach, z rubryki też będę musiała zrezygnować,
pomyślała Neli, wchodząc do swojej pracowni.
„Też"? Co jej przychodzi do głowy? Po wyjściu męża przystąpiła do
codziennych czynności ze zdwojoną energią, jak gdyby wzburzenie dodawało
jej sił. W niecałe pół godziny pozmywała, posprzątała kuchnię i posłała łóżko.
Przypomniała sobie, że w nocy Adam rozebrał się w pokoju dla gości. I
rzeczywiście - na łóżku znalazła jego granatową marynarkę i teczkę.
Wypadł z domu tak nagle, że zapomniał o rzeczach do zabrania, pomyślała
Neli. Prawdopodobnie w drodze do biura wstąpi jeszcze na budowę; miał na
sobie tylko lekką kurtkę na suwak. Cóż, jeżeli będzie potrzebować marynarki
i teczki, niech sam po nie przyjdzie albo lepiej niech kogoś przyśle. Nie
zamierzała być dzisiaj jego dziewczynką na posyłki. Powiesiła marynarkę w
szafie, a potem zaniosła teczkę do trzeciej sypialni, gdzie stało jego biurko i
gdzie urządzili sobie pokój do pracy.
Kiedy jednak godzinę później, już po prysznicu i ubrana w swój
„mundurek" (czyli dżinsy, przydużą koszulkę i adidasy), zasiadła za biurkiem,
musiała sama przed sobą przyznać, że nie zrobiła nic, aby załagodzić sytuację.
Czyż nie dała Adamowi do zrozumienia, żeby nie przychodził wieczorem do
domu?
Przypuśćmy, że potraktuje to poważnie, pomyślała, ale zaraz wykluczyła
taką możliwość. To prawda, że znaleźliśmy się w trudnym momencie, lecz
kłopoty w żaden sposób nie zmieniają tego, co do siebie czujemy.
O tej porze Adam musi już być w biurze. Zadzwonię do niego,
postanowiła. Sięgnęła po telefon i zaraz cofnęła rękę. Nie, nie będę dzwonić.
Dwa lata temu ustąpiłam mu i od tego czasu żałuję, że nie starałam się o fotel
Maca. W Kongresie zasiada dziś wiele kobiet - kobiet, które mają mężów i
dzieci. Poza tym to nie fair: nigdy nie prosiłam Adama, żeby rzucił karierę
zawodową czy zrezygnował dla mnie z podjęcia jakiejś decyzji.
Neli zdecydowanie zabrała się do przeglądania notatek przygotowanych do
artykułu, który zamierzała dziś napisać, lecz po chwili, nie mogąc się skupić,
odłożyła je na bok.
Wróciła myślami do minionej nocy.
Adam wśliznął się do łóżka i niemal natychmiast zasnął. Słysząc równy
oddech, Neli przysunęła się bliżej, a mąż przez sen objął ją ramieniem,
mrucząc cicho jej imię.
Wspomniała ich pierwsze spotkanie - na jakimś koktajlu - kiedy od razu
pomyślała, że Adam jest najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego
poznała. Największe wrażenie zrobił na niej jego uśmiech - zniewalający,
powoli rozkwitający na ustach. Z przyjęcia wyszli razem i udali się na kolację.
Powiedział jej, że wyjeżdża z miasta na parę dni w interesach, ale po
powrocie zadzwoni. Zanim usłyszała w słuchawce jego głos, upłynęły dwa
tygodnie i zdawało się jej, że to najdłuższe tygodnie jej życia.
W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu. Adam, pomyślała,
chwytając słuchawkę.
Był to jednak dziadek.
- Neli, właśnie zajrzałem do gazety! Na Boga, mam nadzieję, że ten
cwaniak Adam nie ma nic na sumieniu i nie musi się bać śledztwa u Waltersa
i Arsdale'a. Pracował u nich w czasie, którego właśnie dotyczy śledztwo,
jeżeli więc doszło tam do jakichś numerów, musiał o tym wiedzieć. Powinien
nam wyjawić całą prawdę; nie chcę, żeby z jego winy zmniejszyły się twoje
szanse w kampanii.
Przed odpowiedzią Neli głęboko nabrała powietrza. Szczerze kochała
dziadka, lecz czasem przychodziły chwile, że miała ochotę na niego
nawrzeszczeć.
- Mac, Adam rzucił pracę u Waltersa i Arsdale'a właśnie dlatego, że nie
podobało mu się, co tam się wyprawia, możesz więc być spokojny o tę
sprawę. Przy okazji, chyba wczoraj cię prosiłam, żebyś skończył z żartami w
rodzaju „ten cwaniak Adam", prawda?
- Przepraszam.
- Jakoś nie słyszę skruchy. Dziadek puścił jej uwagę mimo uszu.
- Do zobaczenia wieczorem. A właśnie, dzwoniłem do Gert z życzeniami i
wiesz co? Ona chyba jest stuknięta. Powiedziała mi, że bierze dzisiaj udział w
jakimś cholernym seansie spirytystycznym. Na szczęście jednak nie
zapomniała o wieczorze i powiedziała, że cieszy się na tę kolację. Szczególnie
podobno cieszy się na spotkanie z twoim mężem; mówi, że dawno go nie
widziała. Z jakiegoś powodu myśli, że wszystko kręci się wokół niego.
- Tak, wiem o tym.
- Spytała mnie, czy może przyprowadzić te swoje media, z którymi spędza
ostatnio tyle czasu, ale powiedziałem, że nie ma mowy.
- Mac, przecież to jej urodziny - zaprotestowała Neli.
- Być może, ale zważywszy na mój wiek, nie życzę sobie, żeby któraś z
tych wariatek przyglądała mi się - nawet z dużej odległości - i straszyła mnie,
Mary Higgins Clark ZANIM SIĘ POŻEGNASZ Przełożył Łukasz Praski
Dla Michaela Kordy, drogiego przyjaciela i wspaniałego wydawcy, z wyrazami wdzięczności za dwadzieścia pięć cudownych lat Podziękowania Znów przyszedł czas na słowa wdzięczności: Jak mam wam wszystkim podziękować? Spróbuję. Niezmiennie i ogromnie jestem wdzięczna mojemu wieloletniemu wydawcy Michaelowi Kordzie oraz jego współpracownikowi Chuckowi Adamsowi. Zawsze mogę liczyć na ich wsparcie i cierpliwość, a także na to, że dobiorą najodpowiedniejsze słowa. Wielkie dzięki składam Lisi Cade, zajmującej się reklamą - życzliwej przyjaciółce i uważnej czytelniczce. Jak zawsze wdzięczna jestem moim agentom, Eugene'owi Winickowi oraz Samowi Pikasowi. Udzielają mi odpowiedzi, zanim jeszcze zadam pytanie. Oto przyjaciele co się zowie! Zastępca kierownika zespołu redakcyjnego, Gypsy da Silva, jak zwykle ma bystre oko i anielską cierpliwość. Ogromnie dziękuję, Gypsy. Za staranną pracę dziękuję redaktorce Carol Catt i korektorowi Michaelowi Mitchellowi. Składam gorące podziękowania Lionelowi Bryantowi, starszemu sierżantowi ze Straży Przybrzeżnej, za fachowe opinie i rady na temat prawdopodobnych następstw eksplozji w nowojorskim porcie. Sierżant Steven Marron i emerytowany detektyw Richard Murphy z Departamentu Policji Nowego Jorku oraz Prokuratury Okręgu Nowy Jork udzielili mi niezwykle cennych porad na temat procedury policyjnej i wskazali, w jakim kierunku mogłoby się rozwinąć śledztwo, gdyby opisane tu wydarzenia miały naprawdę miejsce. Dziękuję. Jesteście wspaniali. Wyrażam głęboką wdzięczność architektom Erice Belsey i Philipowi Mahli oraz projektantce wnętrz Eve Ardii za konsultacje i rozwianie moich wątpliwości w dziedzinie architektury i projektowania. Doktor Ina Winick zawsze chętnie odpowiada na moje pytania z zakresu psychologii. Wielkie dzięki, Ino. Bardzo dziękuję doktorowi Richardowi Roukemie za wyczerpujące odpowiedzi na moje wyłącznie teoretyczne pytania.
Serdeczne podziękowania dla Dianę Ingrassii, dyrektor oddziału banku Ridgewood Savings, za wyjaśnienie mi kwestii związanych ze skrytkami bankowymi. Jak zawsze jestem wdzięczna moim asystentkom i przyjaciółkom Agnes Newton i Nadine Petry oraz Irenę Clark, jednej z pierwszych czytelniczek książki w fazie powstawania. Dziękuję mojej córce i pisarce Carol Higgins Clark, która znów odegrała rolę papierka lakmusowego i konsekwentnie zabraniała mi używać języka niezrozumiałego dla jej pokolenia. Wyrażam także wdzięczność dopingującym mnie do pracy dzieciom i wnuczętom. Jedno z nich pytało mnie: „Czy pisanie książki to takie duże odrabianie lekcji, babciu?". Szczególnie gorące podziękowania składam mojemu mężowi, Johnowi Conheeny'emu, który z tym samym poczuciem humoru i nieskończoną cierpliwością godzi się z faktem, że poślubił pisarkę stale ścigającą się z napiętymi terminami. Znów mogę zacytować słowa piętnastowiecznego zakonnika: „Książka skończona. Dla pisarza nastał czas zabawy". PS Do przyjaciół - już można umawiać się ze mną na kolację.
Prolog Piętnastoletnia Neli MacDermott zawróciła i poczęła płynąć z powrotem do brzegu. W całym młodym ciele czuła orzeźwiające mrowienie, rozkoszując się wspaniałym widokiem słońca i bezchmurnego nieba, dotykiem lekkiego wietrzyka i słonych, spienionych fal, które rozbryzgiwały się wokół niej. Była na Maui dopiero od godziny, lecz już zdążyła uznać, że podoba się jej tu znacznie bardziej niż na Karaibach, dokąd dziadek zabierał co roku rodzinę na ferie świąteczne przez ostatnie kilka lat. Słowo „rodzina" wydawało się jednak określeniem na wyrost. Już czwarty rok cała rodzina dziewczynki składała się tylko z niej i dziadka. Pewnego dnia pięć lat temu z sali obrad Izby Reprezentantów wywołano Corneliusa MacDermotta, znanego i zasłużonego kongresmana z Nowego Jorku, by przekazać mu wiadomość, że jego syn i synowa - antropologowie uczestniczący w ekspedycji do Brazylii - zginęli w katastrofie małego czarterowego samolotu. Natychmiast wyruszył do Nowego Jorku, żeby zabrać Neli ze szkoły. To on musiał jej przekazać ową tragiczną wiadomość. Po przyjeździe zastał zapłakaną wnuczkę w gabinecie pielęgniarki. - Kiedy rano wracaliśmy po przerwie do klasy, nagle poczułam, że są przy mnie tatuś i mamusia, przyszli, żeby się ze mną pożegnać - powiedziała, gdy ją przytulił. - Nie widziałam ich, ale czułam, jak mamusia mnie całuje, a potem tatuś pogłaskał mnie po włosach. Jeszcze tego samego dnia Neli wraz z gospodynią, która opiekowała się nią podczas nieobecności rodziców, przeprowadziła się do szeregowego domu z czerwonego piaskowca przy Wschodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej, gdzie urodził się jej dziadek i wychował jej ojciec. Neli wspominała o tym wszystkim przelotnie, płynąc w kierunku brzegu, gdzie na leżaku w cieniu parasola czekał na nią dziadek, który dał się uprosić, by przed rozpakowaniem bagaży mogła trochę popływać. - Tylko nie oddalaj się za bardzo - ostrzegał dziewczynkę, otwierając książkę. - Już szósta i ratownicy schodzą z plaży. Neli wolałaby zostać w wodzie dłużej, ale widziała, że na plaży nie ma już prawie nikogo. Domyślała się też, że za parę minut dziadek poczuje, iż jest głodny i zacznie się niecierpliwić, zwłaszcza że jeszcze się nie rozpakowali. Dawno temu matka przestrzegała ją, by unikała wszelkich sytuacji, w wyniku których Cornelius MacDermott mógł być głodny i zmęczony jednocześnie.
Mimo odległości Neli zauważyła, że dziadek nadal jest pochłonięty lekturą. Wiedziała jednak, że to nie potrwa zbyt długo. No, dobrze, pomyślała, robiąc zamach - pora zmącić mu ten spokój. Nagle straciła orientację, jak gdyby coś obróciło jej ciało w wodzie. Co się dzieje? Brzeg zniknął jej z oczu i coś zaczęło nią szarpać we wszystkie strony, a potem ciągnąć w dół. Oszołomiona otworzyła usta, by wezwać pomoc, lecz w jednej chwili zaczęła połykać słoną wodę. Krztusząc się i prychając, chwytała powietrze, usiłując utrzymać się na powierzchni. Prąd wsteczny! Kiedy dziadek wypełniał formularz meldunkowy w recepcji, podsłuchała rozmowę dwóch boyów hotelowych. Jeden z nich mówił, że w zeszłym tygodniu po drugiej stronie wyspy w wyniku działania prądu wstecznego utonęło dwóch ludzi. Powiedział, że zginęli, bo próbowali walczyć z wciągającym ich nurtem zamiast dać się wynieść poza jego zasięg. „Prąd wsteczny powstaje przy czołowym zderzeniu prądów pływowych o różnych kierunkach". Wymachując rozpaczliwie ramionami, Neli przypomniała sobie, że czytała coś takiego w „National Geographic". Mimo to nie potrafiła bezwolnie się poddać sile, która wciągała ją w głąb wzburzonych fal, coraz głębiej i dalej od brzegu. Nie mogę dać się porwać nurtowi! - pomyślała w panice. Nie mogę! Jeżeli odpłynę za daleko, nie zdołam wrócić. Udało się jej w końcu zorientować i gdy spojrzała w stronę brzegu, przez moment mignęły jej kolorowe paski parasola. - Na pomoc! wykrztusiła słabym głosem. Gdy jednak usiłowała krzyknąć, słona woda wdarła się do jej ust. Prąd, który znosił Neli w stronę morza i wciągał pod powierzchnię, był za silny, by mogła go pokonać. Zrozpaczona przewróciła się na plecy, rozkładając bezwładnie ramiona. Chwilę później znów walczyła, czując z przerażeniem, jak oddala się coraz bardziej od brzegu i nadziei na ratunek. Nie chcę umierać! - powtarzała w duchu. Nie chcę umierać! Fala unosiła jej ciało, odrzucając ją jeszcze dalej. - Na pomoc! - powtórzyła cicho, po czym zaczęła płakać. I nagle, równie niespodziewanie jak się zaczęło, wszystko się uspokoiło. Niewidzialne łańcuchy puściły ją tak raptownie, że musiała zacząć pracować rękami, by utrzymać się na powierzchni wody. O tym właśnie mówili chłopcy w hotelu, pomyślała. Była poza zasięgiem prądu. Nie wracaj tam, powiedziała sobie w duchu. Płyń dookoła.
Czuła się jednak zbyt zmęczona i zniosło ją za daleko. Neli spojrzała na odległy brzeg. Nie da rady. Powieki jej ciążyły. Woda zrobiła się ciepła jak koc. Dziewczynkę ogarnęła senność. „Płyń, Neli, dasz radę!". To był głos jej matki, błagający, by walczyła. . „Neli, rusz się!". Polecenie wypowiedziane stanowczym głosem ojca podziałało, wybijając ją z letargu. Ze ślepym posłuszeństwem Neli zaczęła płynąć, najpierw na wprost, potem szerokim łukiem, okrążając miejsce, w którym ścierały się prądy. Tłumiąc szloch, łapała z trudem oddech i zmuszała ramiona do wysiłku. Każdy ruch sprawiał jej trudność, ale uparcie płynęła naprzód. Kilka minut później, bliska wyczerpania, zdołała dać nurka w potężniejącą falę, która porwała ją i poniosła w stronę brzegu. Po chwili fala spiętrzyła się i runęła w dół, rzucając dziewczynkę na twardy, mokry piasek. Neli, drżąc na całym ciele, zaczęła się podnosić, gdy nagle poczuła dotyk mocnych rąk, które postawiły ją na nogi. - Już chciałem cię wołać - powiedział ostro Cornelius MacDermott. - Koniec z pływaniem na dziś, młoda damo. Wciągają czerwoną flagę. Podobno niedaleko są silne prądy. Niezdolna wykrztusić słowa, Neli skinęła tylko głową. Z wyrazem troski malującym się na twarzy, MacDermott zdjął gruby szlafrok i otulił wnuczkę. - Zmarzłaś. Nie powinnaś siedzieć tak długo w wodzie. - Dziękuję, dziadku. Nic mi nie jest. Miała na tyle rozsądku, by nie mówić kochanemu, obdarzonego chłodnym i rzeczowym umysłem dziadkowi o tym, co się przed chwilą stało, a zwłaszcza nie chciała, by się dowiedział, że znowu słyszała głosy rodziców, ponieważ MacDermott - najbardziej pragmatyczny z ludzi - uważał te zjawiska za wybryk młodzieńczej fantazji. siedemnaście lat później czwartek, 8 czerwca ROZDZIAŁ 1 Neli żwawym krokiem ruszyła znajomą trasą, prowadzącą z jej mieszkania na rogu Park i Siedemdziesiątej Trzeciej do biura dziadka, które mieściło się przy Siedemdziesiątej Drugiej i York. Kazał jej przyjść przed trzecią, a z jego nieznoszącego sprzeciwu tonu wywnioskowała, że sprawa Boba Gormana w końcu osiągnęła punkt krytyczny. Nie cieszyła się więc na to spotkanie. Pogrążona w myślach, zdawała się nie zauważać pełnych podziwu spojrzeń, jakie od czasu do czasu posyłano w jej stronę. W końcu ona i Adam
byli szczęśliwym małżeństwem. Wiedziała jednak, że dla wielu osób wysoka kobieta o szczupłej sylwetce sportsmenki, krótkich kasztanowych włosach, które pod wpływem wilgoci zaczynały się teraz kręcić, oczach koloru nocy pełnych ustach, wygląda atrakcyjnie. Często towarzysząc dziadkowi w publicznych miejscach jako dorastająca panienka, zauważyła nie bez żalu, że media w odniesieniu do niej zwykle używały właśnie tego określenia - „atrakcyjna". - „Atrakcyjna" to jakby ktoś powiedział: „Patrzeć nie ma na co, za to jaka osobowość!". To jak pocałunek Judasza. Chciałabym, żeby choć raz powiedziano o mnie „piękna", „elegancka" albo „olśniewająca" czy chociaż „szykowna" - skarżyła się, kiedy miała dwadzieścia lat. Dziadek z reguły komentował to w ten sam sposób. - Na litość boską, nie bądź niemądra. Ciesz się z tego, że masz głowę na karku. Kłopot w tym, że Neli wiedziała już, o czym MacDermott chciał z nią dzisiaj rozmawiać, i zdawała sobie sprawę, że tym razem miała ruszyć głową w bardzo trudnej sprawie. Plany dziadka wobec niej i opór Adama wobec owych planów stanowiły nie lada problem. Cornelius MacDermott mimo swych osiemdziesięciu dwóch lat stracił niewiele z owej energii, dzięki której w ciągu kilkudziesięciu lat stał się jednym z najwybitniejszych kongresmanów w kraju. Po raz pierwszy wybrano go, gdy miał trzydzieści lat, by reprezentował centralny okręg Manhattanu, gdzie się wychował. Pozostał na tym stanowisku pół wieku, sprzeciwiając się propozycjom, by ubiegał się o fotel senatora. W swoje osiemdziesiąte urodziny postanowił więcej nie kandydować. - Nie będę próbował bić rekordu Stroma Thurmonda w długości służby na Kapitolu - oświadczył. Dla Maca przejście na emeryturę oznaczało otwarcie biura konsultingowego oraz konieczność zadbania o to, by miasto i stan Nowy Jork pozostały w rękach zwolenników jego partii. Jego poparcie mogło stanowić namaszczenie nawet dla absolutnych politycznych żółtodziobów. Wiele lat temu właśnie MacDermott stworzył najsłynniejszą reklamówkę telewizyjną swojej partii: padało w niej pytanie: „Co tamci dla ciebie zrobili?", po czym następowała cisza i ukazywały się skonsternowane twarze zwykłych ludzi. Rozpoznawano go wszędzie i nie mógł przejść ulicą, by nie spotkać się z mnóstwem serdecznych i pełnych szacunku pozdrowień. Od czasu do czasu narzekał w rozmowach z Neli na swą lokalną popularność.
- Doszło do tego, że wychodząc za próg domu, staram się wyglądać tak, jak gdybym miał za chwilę stanąć przed kamerą. A ona odpowiadała: - Gdyby ludzie nie zwracali na ciebie uwagi, dostałbyś zawału. Dobrze o tym wiesz. Wchodząc dziś do jego biura, Neli pomachała do recepcjonistki i skierowała się do gabinetu dziadka. - Jak nastrój? - spytała Liz Hanley, jego długoletniej sekretarki. Liz, przystojna sześćdziesięciolatka o ciemnobrązowych włosach i poważnej minie, wysoko uniosła brwi. - Mieliśmy burzę z piorunami - powiedziała. - U, bardzo niedobrze - odrzekła z westchnieniem Neli. Zastukała do drzwi gabinetu dziadka i nie czekając na odpowiedź weszła. - Dzień dobry, kongresmanie. - Spóźniłaś się, Neli - burknął Cornelius MacDermott, odwracając się z krzesłem w jej stronę. - Na moim zegarku jest dokładnie trzecia. - Mam wrażenie, że miałaś być przed trzecią. - Musiałam oddać artykuł, a mój naczelny tak samo jak ty zwraca uwagę na punktualność. Może jednak się doczekam jednego z owych słynnych uśmiechów, które topią serca wyborców? - Dzisiaj raczej nie. Siadaj, Neli. - MacDermott wskazał kanapę ustawioną pod narożnym oknem, za którym rozciągała się panorama na wschodnią i północną część miasta. Dziadek wybrał to pomieszczenie, ponieważ mógł z niego widzieć swój okręg wyborczy, który reprezentował przez pół wieku. Neli nazywała gabinet jego latyfundium. Sadowiąc się na kanapie, popatrywała na Maca z zaniepokojeniem. W niebieskich oczach dziadka malowało się zagadkowe znużenie, zasnuwające mgłą jego zwykle bystry wzrok. Zawsze trzymał się prosto, tak więc nawet gdy siedział, wydawał się wyższy niż w rzeczywistości, lecz dziś Neli miała wrażenie, jak gdyby się skurczył. Nawet jego słynna siwa czupryna wydawała się rzadsza. Dziadek złożył dłonie i wstrząsnął ramionami, jakby chciał z siebie zrzucić niewidoczny ciężar. Z bolesnym ukłuciem w sercu Neli po raz pierwszy w życiu pomyślała, że Mac wygląda na tyle lat, ile ma naprawdę. Przez dłuższą chwilę nie patrzył na nią, po czym wstał i przesiadł się na wygodny fotel, stojący obok kanapy.
- Neli, mamy kryzys i musisz go rozwiązać. Po nominacji na drugą kadencję ten zdrajca Bob Gorman postanowił nie kandydować. Dostał propozycję nie do odrzucenia, żeby pokierować nową spółką internetową. Dotrwa do końca tej kadencji, ale twierdzi, że nie może się już utrzymać z pensji kongresmana. Przypomniałem mu, że dwa lata temu, kiedy pomogłem mu dostać nominację, mówił wyłącznie o swoim oddaniu i chęci służenia ludziom. Neli się nie odzywała. Wiedziała, że w zeszłym tygodniu dziadek usłyszał pierwsze pogłoski o tym, że Gorman nie będzie kandydował na drugą kadencję. Widocznie plotki się potwierdziły. - Neli, jest osoba - moim zdaniem jedyna - która mogłaby zająć jego miejsce i utrzymać ten fotel dla naszej partii. - MacDermott zmarszczył brwi. - Dobrze wiesz, że powinnaś to zrobić już dwa lata temu, kiedy odszedłem na emeryturę. - Zamilkł na chwilę. - Posłuchaj, masz to we krwi. Chciałaś kandydować, tylko Adam odwiódł cię od tego zamiaru. Nie pozwól, żeby to się powtórzyło. - Mac, proszę, nie naskakuj na Adama. - Na nikogo nie naskakuję, Neli, ale jesteś do tego stworzona. Zacząłem cię przygotowywać do przejęcia mojej funkcji, kiedy miałaś kilkanaście lat. Nie byłem zachwycony twoim ślubem z Adamem Cauliffem, ale nie zapominaj, że to ja pomogłem mu znaleźć pracę w Nowym Jorku, gdy go przedstawiłem Waltersowi i Arsdale'owi, właścicielom świetnej firmy architektonicznej i moim najcenniejszym zwolennikom. - Mac zacisnął usta. - Nie wyglądałem w ich oczach najlepiej, kiedy po niecałych trzech latach twój mąż odszedł z firmy, zabierając im asystentkę, i założył własny interes. No, dobrze, może to i dobra decyzja. Ale Adam od początku znał moje plany wobec ciebie, twoje własne zresztą też. Co sprawiło, że zmienił zdanie? Po moim przejściu na emeryturę miałaś ubiegać się o mój fotel. Nie powinien był nakłaniać cię do rezygnacji i nie ma prawa robić tego teraz. - Mac, lubię pisać do gazety. Być może nie zauważyłeś, ale moje artykuły są przyjmowane bardzo przychylnie, ludzie je czytają. - Piszesz cholernie dobre felietony, przyznaję. Ale dobrze wiesz, że to dla ciebie za mało. - Słuchaj, moja niechęć do twoich planów nie wynika z tego, że Adam prosił mnie o rezygnację z kandydowania. - Nie? W takim razie z czego?
- Wiesz, że oboje chcemy mieć dzieci. Adam zaproponował, żebym zaczekała z kandydowaniem. Za dziesięć łat będę miała czterdzieści dwa. Wydaje mi się, że to dobry wiek na rozpoczęcie kariery politycznej. Dziadek zerwał się zniecierpliwiony z miejsca. - Neli, za dziesięć lat nie będziesz już miała takiej okazji. Wszystko dzieje się za szybko, nie można czekać. Musisz się z tym zgodzić. Przecież strasznie cię korci, żeby stanąć do wyścigu. Pamiętasz, co powiedziałaś wtedy, kiedy mi oświadczyłaś, że będziesz do mnie mówić „Mac"? Neli pochyliła się w przód, opierając brodę na złożonych dłoniach. Przypomniała sobie; była wtedy na pierwszym roku w Georgetown. Z początku dziadek protestował, lecz nie zamierzała ustąpić. - Zawsze mówisz, że jestem twoją najlepszą przyjaciółką, a wszyscy przyjaciele zwracają się do ciebie per „Mac" - stwierdziła wtedy. - Jeżeli będę ci mówić „dziadku", nie przestaną uważać mnie za dziecko. Chcę, żeby ludzie zaczęli o mnie myśleć jako twoim adiutancie. - Co to ma znaczyć? - spyta! wtedy. Przypomniała sobie, jak wzięła do ręki słownik. - Posłuchaj, jak brzmi definicja. W skrócie: adiutant to „podległy starszemu rangą oficerowi lub zaufany asystent". Nie ma wątpliwości, że na razie jestem jednym i drugim. - Na razie? - zdziwił się dziadek. - Dopóki nie przejdziesz na emeryturę. Wtedy zajmę twoje miejsce. - Pamiętasz, Neli? - odezwał się Cornelius MacDermott, wyrywając ją z zamyślenia. - Kiedy to mówiłaś, byłaś buńczucznym dzieciakiem z college'u, ale mówiłaś zupełnie poważnie. - Pamiętam - odrzekła. Podszedł i stanął przed nią, a potem pochylił się, tak że jego twarz znalazła się dokładnie naprzeciw jej twarzy. - Neli, wykorzystaj tę chwilę. Jeśli zmarnujesz okazję, będziesz żałować. Kiedy Gorman potwierdzi, że nie będzie kandydować, rozpęta się walka o nominację. Chcę, żeby komisja brała pod uwagę innych kandydatów już od inauguracji kampanii. - Kiedy inauguracja? - Na dorocznej kolacji, trzydziestego. Będziecie z Adamem zaproszeni. Gorman ogłosi postanowienie o wycofaniu się z drugiej kadencji; w oczach staną mu łzy, będzie pociągać nosem, a potem powie, że choć była to trudna decyzja, potrafił ją podjąć z jednego powodu. Tu otrze łzy, wydmucha nos, a potem wskaże na ciebie i ryknie, że to ty, Cornelia MacDermott Cauliff,
będziesz się ubiegać o fotel, który przez niemal pięćdziesiąt lat zajmował twój dziadek. W trzecim milenium Cornelia zastąpi Corneliusa. - MacDermott uśmiechnął się szeroko, wyraźnie uradowany swoją wizją. - Neli, ludzie oszaleją. Z ukłuciem żalu przypomniała sobie, że dwa lata temu, kiedy Bob Gorman ubiegał się o fotel Maca, czuła palącą niecierpliwość i chciała jak najszybciej znaleźć się na jego miejscu. Dziadek miał rację, była stworzona do polityki. Jeśli nie wejdzie na scenę teraz, może być za późno - a przynajmniej za późno, by starać się o stanowisko, od którego chciała zacząć karierę. - Co z Adamem, Neli? Kiedyś nie podchodził do tej sprawy tak rygorystycznie. - Wiem. - Coś między wami nie tak? - Nie. - Uśmiechnęła się lekko, dając dziadkowi do zrozumienia, że jego przypuszczenie jest niedorzeczne. Jak długo to trwało? - zastanawiała się gorączkowo. W którym momencie Adam zrobił się taki roztargniony i nieobecny? Z początku, gdy pytała, co jest nie tak, mąż zbywał ją byle czym. Teraz zaczęła wyczuwać u niego rozdrażnienie. Niedawno powiedziała mu wprost, że jeżeli z ich związkiem dzieje się coś niedobrego, to chyba powinna się o tym dowiedzieć. „Jestem gotowa na najgorsze. Zresztą najgorsze to o niczym nie wiedzieć" - powiedziała wtedy. - Gdzie jest teraz Adam? - spytał dziadek. - W Filadelfii. - Od kiedy? - Od wczoraj. Ma odczyt na seminarium architektów i projektantów wnętrz. Wraca jutro. - Chcę, żeby trzydziestego stanął obok ciebie i bił brawo, ciesząc się z twojej decyzji, dobrze? - Nie wiem, na ile entuzjazmu będzie go stać - odrzekła z nutką przygnębienia w głosie. - Kiedy braliście ślub, skakał z radości na myśl, że jego żona będzie politykiem. Co się stało, że zmienił zdanie? To twoja zasługa, pomyślała Neli. Stał się zazdrosny o czas, jaki kazałeś mi sobie poświęcać. Po ślubie Adam cieszył się na myśl, że jego żona nadal będzie asystentką Maca. Lecz zmienił zdanie po tym, jak dziadek ogłosił, że wycofuje się z czynnego życia politycznego.
- Neli, mamy wreszcie szansę zacząć życie, które nie będzie się obracać wokół wszechmocnego Corneliusa MacDermotta - mówił jej mąż. - Niedobrze mi, gdy biegniesz na każde jego skinienie. Myślisz, że jeśli zaczniesz się starać o miejsce po nim w Kongresie, będzie lepiej? Coś ci powiem, Mac nie pozwoli ci nawet samodzielnie oddychać, jeśli nie będzie miał pewności, że robisz to zgodnie z jego planem. Wciąż nie mieli upragnionych dzieci, co Adam wykorzystywał, by ją przekonać do swoich racji. - Zawsze żyłaś tylko polityką - tłumaczył. - Odpuść to sobie, Neli. „Journal" zaproponował ci prowadzenie stałej rubryki. Może będzie ci odpowiadać taka wolność. Jego prośby odniosły skutek i Neli w końcu postanowiła nie ubiegać się o nominację. Teraz, rozważając argumenty dziadka, który jak zwykle łagodził kategoryczny ton perswazją, musiała obiektywnie przyznać, że rola komentatora sceny politycznej jej nie wystarcza. Chciała się znaleźć w centrum wydarzeń. Wreszcie powiedziała: - Mac, zagrajmy w otwarte karty. Od kiedy Adam otworzył własną firmę, wyraźnie okazujesz mu niechęć. Jeżeli zdecyduję się startować w wyborach, znów będzie tak jak kiedyś. Zacznę codziennie spędzać z tobą dużo więcej czasu, więc jeśli ma się udać, musisz mi przyrzec, że spróbujesz traktować Adama tak, jakbyś sam chciał być traktowany na jego miejscu. - A jeżeli ci przyrzeknę, że przycisnę go do piersi, wystartujesz? Godzinę później Neli wyszła z gabinetu Corneliusa MacDermotta, dając mu wcześniej słowo, że będzie się ubiegać o fotel w Kongresie, zwolniony przez Boba Gormana. ROZDZIAŁ 2 Już po raz trzeci Jed Kapłan minął biura architektoniczne Cauliff i Spółka znajdujące się na parterze budynku przy Dwudziestej Siódmej. W oknie wystawowym przebudowanej kamienicy z czerwonego piaskowca stał model, który przykuwał jego uwagę: nowoczesny, czterdziestopiętrowy kompleks mieszkalno-biurowy, nad którym górował zwieńczony złotą kopułą wieżowiec. Z postmodernistycznym charakterem budynku, jego oszczędną ornamentacją i fasadą z białego wapienia kontrastowało ciepło ceglanej wieżyczki, której kopuła, obracając się wolno, rozsiewała wokół promienie światła. Jed wepchnął ręce do kieszeni i pochylił się naprzód, niemal dotykając nosem szyby. Postronny obserwator nie zauważyłby w jego wyglądzie nic
szczególnego ani niezwykłego. Był średniego wzrostu, szczupły, miał krótkie blond włosy. Jednak tylko z pozoru niczym się nie wyróżniał; pod wypłowiałą bluzą kryło się twarde, muskularne ciało, w którym drzemała niezwykła siła. Gdyby przyjrzeć się uważniej, można było dostrzec, że skórę miał ogorzałą od częstego przebywania na słońcu i wietrze. Ten, kto napotkał spojrzenie oczu Jeda, czuł niewytłumaczalny i instynktowny niepokój. Większą część swego trzydziestoośmioletniego życia Jed spędził na samotnych wędrówkach. Po pięciu latach pobytu w Australii wrócił do domu, by złożyć jedną ze swych nieregularnych wizyt owdowiałej matce, i dowiedział się, że właśnie sprzedała małą działkę na Manhattanie, która należała do ich rodziny od czterech pokoleń - na owej parceli stał budynek mieszczący zakład futrzarski, który kiedyś świetnie prosperował, a dziś już prawie nie przynosił dochodów, nad nim zaś znajdowały się mieszkania do wynajęcia. Jed natychmiast zareagował złością i zaczęli się zażarcie kłócić. - A co miałam robić? - broniła się matka. - Budynek się rozpadał; ubezpieczenie było coraz droższe, coraz większy podatek; lokatorzy zaczęli się wyprowadzać. Interes z futrami też się sypie. Nie wiem, czy słyszałeś, że noszenie futer nie jest już w dobrym tonie. - Tata chciał, żebym dostał dom! - krzyczał Jed. - Nie miałaś prawa sprzedawać tej ziemi! - Ojciec chciał też, żebyś był dla mnie dobrym synem; żebyś się ustatkował, ożenił, miał dzieci, znalazł uczciwą pracę. Ale ty nawet nie przyjechałeś, gdy do ciebie napisałam, że umiera. - Zaczęła płakać. - Kiedy ostatni raz widziałeś zdjęcie królowej Elżbiety albo Hillary Clinton w futrze? Adam Cauliff zapłacił mi uczciwą cenę. Pieniądze mam w banku. Przez resztę życia będę mogła spać spokojnie, nie martwiąc się o rachunki. Jed przyglądał się modelowi kompleksu, czując wzbierającą w sercu gorycz. Uśmiechnął się kpiąco, odczytując podpis pod makietą: „Latarnia Piękna, nadająca ton najnowszej i najatrakcyjniejszej dzielnicy mieszkalnej Manhattanu". Budowla miała stanąć na parceli, którą jego matka sprzedała Adamowi Cauliffowi. Ziemia była warta fortunę, pomyślał. A Cauliff wmówił staruszce, że nie da się jej nigdy zagospodarować, ponieważ obok stała historyczna ruina, stara rezydencja Vandermeerow. Wiedział, że matce nigdy nie przyszłoby do głowy sprzedawać placu, gdyby ten facet nie zaczął wokół niej skakać.
To prawda, że zapłacił uczciwą cenę. Lecz niedługo potem sąsiednia rezydencja się spaliła, a parcelę zgarnął wpływowy handlarz nieruchomościami, Peter Lang, i ci dwaj, połączywszy obie działki, uzyskali teren budowlany wart znacznie więcej niż dwie osobne parcele. Jed słyszał, że w ruinie domu Vandermeerow koczowała jakaś bezdomna kobieta, która rozpaliła tam ogień, by się ogrzać. Dlaczego włóczęga nie spaliła tego cuchnącego zabytku, zanim Cauliff położył łapę na mojej własności? - wściekał się w duchu Jed. Czuł wzbierającą w nim gorycz i duszący gniew. Dostanę Cauliffa, przyrzekł sobie. Przysięgam na Boga, że go dostanę. Gdybyśmy przytrzymali naszą ziemię do momentu, gdy przestali nazywać ową starą ruinę zabytkiem, otrzymalibyśmy za działkę miliony... Gwałtownie odwrócił się od okna wystawowego. Nie potrafił już fizycznie znieść widoku miniatury kompleksu. Poszedł na Siódmą Aleję, gdzie przystanął, namyślając się przez chwilę, a potem ruszył na południe. O siódmej stał na przystani obok Światowego Centrum Finansowego, przyglądając się z zawiścią rzędowi smukłych i eleganckich jachtów, podskakujących na fali przypływu. Ze szczególną uwagą oglądał wytworny jacht motorowy, najwyraźniej nowy. W poprzek rufy biegł gotycki napis „Cornelia II". Łódź Cauliffajjo myślał Jed. Od powrotu do Nowego Jorku Jed zbierał wszelkie informacje o Adamie Cauliffie i wiele razy odwiedzał przystań, a w głowie kołatała mu zawsze ta sama myśl: Co mam zrobić z tym palantem i jego cenną łódką? ROZDZIAŁ 3 Po zakończeniu ostatniej sesji seminarium architektów w Filadelfii Adam Cauliff zjadł kolację w towarzystwie dwóch kolegów, a potem dyskretnie wymeldował się z hotelu i ruszył w drogę powrotną do Nowego Jorku. Wyjechał o wpół do jedenastej i ruch przy wjeździe na autostradę byt niewielki. Przy kolacji Ward Battle potwierdził pogłoski, według których przeciw firmie Walters i Arsdale, gdzie Adam pracował przed uruchomieniem własnego interesu, toczy się śledztwo w sprawie machinacji finansowych podczas przetargów i przyjmowania łapówek od wykonawców. - Z tego, co słyszałem, Adamie, te sprawy to tylko wierzchołek góry lodowej. Musisz się więc liczyć z tym, że jako byłemu pracownikowi będą ci chcieli zadać dużo pytań. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. Może MacDermott postara się, żeby cię za bardzo nie naciskali.
Mac miałby mnie chronić? - pomyślał z przekąsem Adam. Nic z tego. Gdyby uwierzył, że byłem zamieszany w jakieś machlojki finansowe, mógłby im jeszcze pomóc obrzucić mnie błotem. Przez całą kolację był jednak spokojny. - Nie mam się czym przejmować - powiedział do Battle'a. - Niewiele znaczyłem u Waltersa i Arsdale'a. Nie wiedząc, co go czeka wieczorem, planował zostać na noc w Filadelfii, Neli spodziewała się więc jego powrotu dopiero jutro. Wyjeżdżając z tunelu Lincolna, Adam zawahał się przez moment, po czym zamiast skręcić w lewo, by pojechać do swojego mieszkania w centrum, skręcił w prawo. Pięć minut później zatrzymał samochód w garażu przy Dwudziestej Siódmej. Z teczką w jednej dłoni i kluczami w drugiej przeszedł pół przecznicy, dzielącej go od biura. Oświetlenie okna wystawowego wyłączało się automatycznie, jednak mimo to w świetle latarni ulicznych piękna sylwetka miniaturowego kompleksu Vandermeer była doskonale widoczna. Adam stał zapatrzony w model, zapominając o ciężkiej teczce, nieświadomie skubiąc kółko z kluczami, które trzymał w prawej dłoni. Na początku ich znajomości Cornelius MacDermott zauważył ze śmiechem: - Adamie, jesteś klasycznym przykładem tego, jak pozory różnią się od rzeczywistości. Pochodzisz z małego miasteczka w Dakocie Północnej, a wyglądasz i mówisz jak pierwszoroczniak z Yale. Jak ci się to udaje? - Udaje mi się, bo nie staram się sprawiać wrażenia kogoś, kim nie jestem. Może twoim zdaniem powinienem chodzić w kombinezonie i nosić grabie? - odparł urażony. - Nie bądź taki przewrażliwiony - odburknął Mac. - To miał być komplement. - Z pewnością. Kongresman chętnie widziałby u boku Neli pierwszoroczniaka z Yale, pomyślał Adam, najlepiej syna kogoś, kto własnymi siłami doszedł w Nowym Jorku na sam szczyt. Cóż, wprawdzie w Kongresie Mac był naprawdę kimś, lecz cala jego wiedza na temat Dakoty Północnej pochodziła zapewne z obejrzanego na wideo filmu „Fargo", doszedł do wniosku Adam, postanawiając więcej nie zaprzątać sobie głowy osobą dziadka żony. Nagle zauważył jakiś ruch na końcu ulicy. Zerknął w bok i ujrzał nieznajomego faceta, który wychylał się z pobliskich drzwi. Adam zrobił trzy szybkie kroki, stanął przed wejściem do biura i przekręcił klucz w zamku. Nie miał ochoty paść dziś ofiarą napadu.
Uspokoił się dopiero w środku, gdy już zamknął drzwi na klucz. W stylowej dębowej szafce stał telewizor oraz mieścił się mały barek. Adam otworzył drzwiczki, wyciągnął butelkę chivas regal i nalał sobie solidną szklaneczkę. Usiadł na kanapie, wolno popijając whisky; w oczach postronnego obserwatora mógłby wyglądać jak ktoś relaksujący się po ciężkim dniu. Istotnie, Adam był obserwowany dość często. Wydawał się mieć więcej niż swoje metr osiemdziesiąt wzrostu, ponieważ nauczył się trzymać prosto jak trzcina, nawet kiedy siedział. Dzięki żelaznej dyscyplinie regularnych ćwiczeń jego ciało było silne i szczupłe, a w twarzy zauważało się przede wszystkim piwne oczy i usta, na których bardzo często gościł uśmiech. Ciemnobrązowe włosy obficie przyprószyła już siwizna, co powitał z zadowoleniem. Gdyby nie szpakowate włosy, mógłby wyglądać zbyt chłopięco. Zsunął marynarkę, poluzował krawat i rozpiął górny guzik koszuli. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i położył go na stole obok szklanki. Nie musiał się obawiać, że Neli zadzwoni do hotelu i dowie się, że jej mąż już się wymeldował. Gdyby w ogóle próbowała się z nim skontaktować, zadzwoniłaby pod numer komórki, ale wszystko wskazywało na to, że dziś nie doczeka się telefonu od żony. Rozmawiali po południu, tuż przed jej spotkaniem z dziadkiem, i jeśli Adam miał rację, Neli będzie raczej czekała na odpowiedni moment, by porozmawiać z nim o spotkaniu z MacDermottem. Mam noc dla siebie, pomyślał. Mogę robić, co mi się podoba. Mogę nawet zejść na dół i zabrać model z wystawy, skoro mój projekt został odrzucony. Ta wiadomość raczej nie zmartwi Maca, pomyślał z goryczą. Jednak po godzinie analizowania różnych możliwości postanowił wracać do domu. Biuro przyprawiało go o klaustrofobię, poza tym nie zamierzał spać na rozkładanej kanapie. Kiedy ostrożnie, po cichutku wszedł do mieszkania i zapalił małą lampkę w korytarzu, dochodziła druga. Rozebrał się i wziął prysznic w łazience dla gości, po czym pieczołowicie przygotował sobie ubranie na następny dzień. Potem na palcach wszedł do sypialni i wśliznął się do łóżka. Równy oddech Neli świadczył o tym, że udało mu się jej nie zbudzić. To dobrze, bo gdyby żona się ocknęła, nie mogłaby zasnąć przez parę godzin. Adam jednak nie miał żadnych kłopotów ze snem: zmęczenie sprawiło, że oczy zamknęły mu się niemal natychmiast. piątek, 9 czerwca ROZDZIAŁ 4
Lisa Ryan obudziła się na długo przed dzwonkiem budzika nastawionego na piątą. Jimmy znów przewracał się nerwowo z boku na bok i mruczał coś przez sen. Parę razy kładła mu łagodnie dłoń na plecach w nadziei, że go uspokoi. Wreszcie kilka godzin temu twardo zasnął, więc teraz będzie musiała nim mocno potrząsnąć, by się obudził. Sama nie musiała jednak wstawać o tej porze i modliła się w duchu, aby po jego wyjściu mogła jeszcze się zdrzemnąć, zanim przyjdzie czas budzenia dzieci. Ależ jestem zmęczona, pomyślała Lisa. Prawie w ogóle nie spała, a w pracy czekał ją ciężki dzień. Była manikiurzystką i miała wypełniony plan zajęć od dziewiątej do osiemnastej. Kiedyś życie nie wydawało się takie wyczerpujące. Wszystko zaczęło iść źle, kiedy Jimmy stracił posadę. Dopiero po dwóch latach poszukiwań nawiązał kontakt z firmą Cauliff i Spółka, a mimo że udało im się już trochę zmniejszyć długi, wciąż mieli sporo rachunków do zapłacenia, nagromadzonych w czasie, gdy pozostawał bezrobotny. Niestety, ich sytuacji nie sprzyjały okoliczności, w jakich Jimmy stracił swą poprzednią pracę. Wyrzucono go, ponieważ szef podsłuchał, jak w rozmowie z kolegą wspomniał o swoich podejrzeniach, że ktoś bogaci się kosztem firmy. Doszedł do takiego wniosku, gdy wylewali beton, który był o wiele gorszej jakości niż podany w specyfikacji. Później wszędzie, gdzie starał się o pracę, słyszał to samo: „Przykro nam, ale nie jesteśmy zainteresowani pańską ofertą". Jimmy zaczął się zmieniać, uświadomiwszy sobie, że jego komentarz okazał się naiwny, głupi i zupełnie niepotrzebny. Lisa widziała, że mąż jest na krawędzi załamania nerwowego - i wtedy zadzwoniła asystentka Adama Cauliffa z wiadomością, iż podanie Jimmy'ego o pracę, złożone u Cauliffa, zostało przekazane firmie Sam Krause Construction. Ku wielkiej radości obojga niedługo potem Jimmy został zatrudniony. Jednak po powrocie do pracy nie nastąpiła u niego pozytywna przemiana emocjonalna, jakiej spodziewała się Lisa. Rozmawiała nawet z psychologiem, który ją ostrzegł, że Jimmy może być w depresji i prawdopodobnie nie da rady sam się z tym uporać. Lecz kiedy Lisa mu zasugerowała, by poszukał pomocy u specjalisty, wpadł w furię. W ciągu ostatnich miesięcy Lisa zaczęła się czuć, jak gdyby miała znacznie więcej niż swoje trzydzieści sześć lat. Śpiący obok mężczyzna nie przypominał już tamtego ukochanego z dzieciństwa, który żartował, że umówił się z nią na pierwszą randkę zaraz po wygramoleniu się z kojca. Stan
psychiczny Jimmy'ego bywał zmienny. Najpierw wściekał się na nią i na dzieci, by zaraz potem przepraszać ze łzami w oczach. Zaczął pić - co wieczór wychylał zwykle dwie lub trzy szklaneczki whisky, które miały na niego nie najlepszy wpływ. Lisa wiedziała, że jego nietypowe zachowanie nie może być skutkiem związku z inną kobietą. Jimmy każdy wieczór spędzał w domu i nie wychodził już nawet z kolegami na mecze baseballowe, jak kiedyś czasami miał w zwyczaju. Zniknął problem związany z jego objawiającą się sporadycznie skłonnością do hazardu - przestał stawiać na konie i grać w totka piłkarskiego. W dzień wypłaty wręczał żonie niezrealizowany czek, na którym widniała kwota pensji. Lisa próbowała przekonać męża, że nie musi się już martwić ich kłopotami finansowymi, że powoli spłacają zadłużenie z kart kredytowych, które narastało, kiedy Jimmy był bez pracy. Nie zwracał jednak uwagi na jej słowa. Właściwie zdawało się, że zupełnie nic go już nie obchodzi. Wciąż mieszkali w małym domku typu Cape Code w Little Neck w dzielnicy Queens, który miał być ich gniazdkiem na początek, gdy trzynaście lat temu brali ślub. Ale po siedmiu latach mieli już troje dzieci, a to oznaczało konieczność kupna piętrowych łóżek zamiast większego domu. Lisa żartowała kiedyś z tego, lecz już przestała - wiedząc, jak bardzo drażni to Jimmy'ego. Gdy w końcu rozległ się dźwięk budzika, wyłączyła go, po czym z westchnieniem odwróciła się do męża. - Jimmy. - Potrząsnęła go za ramię. - Jimmy - odezwała się głośniej, starając się jednak ukryć ton zaniepokojenia. Wreszcie udało jej się zwlec go z łóżka. - Dziękuję, kochanie - wymamrotał zaspanym głosem i zniknął za drzwiami łazienki. Lisa wstała, podeszła do okna i podciągnęła roletę. Zapowiadał się piękny dzień. Związała w węzeł swoje ciemne włosy, upięła je i sięgnęła po szlafrok. Nie czując już senności, postanowiła napić się kawy z Jimmym. Dziesięć minut później mąż zszedł na dół i spojrzał na nią zdziwiony. Nawet nie zauważył, że wstałam z łóżka, pomyślała ze smutkiem Lisa. Przyglądała mu się uważnie, ale i ostrożnie, żeby nie dostrzegł w jej oczach wyrazu troski. Pomyślała, że w spojrzeniu, jakie posłał jej dziś rano, jest jakaś rozpaczliwa słabość. Pewnie się obawiał, że ona znowu zacznie go namawiać na wizytę u psychologa. Starając się, by jej głos brzmiał swobodnie, oświadczyła:
- Za ładnie dzisiaj, żeby wylegiwać się w łóżku. Pomyślałam, że wypiję z tobą kawę, a potem pójdę popatrzeć, jak się budzą ptaki. Jimmy był wysoki, a jego włosy, kiedyś ogniście rude, miały obecnie barwę miedzi. Dzięki pracy na powietrzu cera mu się zaróżowiła, lecz Lisa zauważyła, że na jego twarzy zaczynają się rysować głębokie zmarszczki. - To miło, Lissy - powiedział. Nie usiadł, tylko stał obok stołu, spiesznie połykając kawę i kręcąc przecząco głową na propozycję, by wziął grzankę albo płatki. - Nie czekaj na mnie z kolacją - powiedział. - Ważniacy mają dzisiaj o piątej zebranie na tej łodzi Cauliffa. Może szef chce mnie wylać i zamierza to zrobić w wielkim stylu. - Dlaczego miałby cię wylać? - spytała Lisa, żywiąc nadzieję, że w jej tonie nie słychać obawy. - Żartuję. Ale jeżeli tak się zdarzy, może zrobiłby mi przysługę. Jak tam twój interes z malowaniem paznokci? Możemy z tego wszyscy wyżyć? Lisa podeszła do męża i zarzuciła mu ręce na szyję. - Chyba poczujesz się dużo lepiej, jeżeli mi powiesz, co cię gryzie. Tak uważam. - Myśl tak dalej. - Silne ramiona Jimmy'ego Ryana przyciągnęły bliżej żonę. - Kocham cię, Lissy. Zawsze o tym pamiętaj. - Nie zapomniałam. I... - Wiem. A nawet więcej - jestem pewien. - Uśmiechnął się na dźwięk tego głupiego wyrażenia, które śmieszyło ich oboje, gdy mieli po kilkanaście lat. Potem odwrócił się i podszedł do drzwi. Lisa nie była pewna, lecz zdawało się jej, że Jimmy szepnął: „Przepraszam". ROZDZIAŁ 5 Rano Neli postanowiła podać Adamowi na śniadanie coś specjalnego, lecz zaraz ogarnęła ją złość na myśl, że jedzeniem stara się wkraść w jego łaski, żeby zaakceptował jej decyzję dotyczącą kandydowania, którą przecież miała prawo podjąć sama. Mimo to dalej krzątała się przy śniadaniu. Ze smutnym uśmiechem przypomniała sobie książkę kucharską należącą do jej babki ze strony matki. Na okładce widniał napis: „Droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek". Jej matka, skupiona na karierze antropologa, sama była kiepską kucharką i często wraz z ojcem żartowali z tej maksymy. Kiedy wstała z łóżka, usłyszała szum wody z prysznica. Neli zbudziła się, gdy Adam wszedł w nocy do mieszkania, ale postanowiła ukryć to przed nim. Owszem, zdawała sobie sprawę, że muszą porozmawiać, ale druga nad ranem nie była właściwą porą na dyskusję ojej wczorajszym spotkaniu z dziadkiem.
Będzie jednak musiała poruszyć ten temat dziś rano, ponieważ wieczorem mieli się zobaczyć z MacDermottem i chciała wcześniej mieć już rozmowę z mężem za sobą. Mac dzwonił wczoraj wieczorem i przypominał, że oboje są zaproszeni do restauracji Four Seasons na kolację z okazji siedemdziesiątych piątych urodzin jego siostry, ciotecznej babki Neli, Gert. - Mac, chyba nie sądzisz, że zapomnieliśmy? - odrzekła Neli. - Oczywiście, że będziemy oboje. - Ale nie dodała, że nie ma ochoty, aby jej zamiar kandydowania stał się głównym tematem rozmowy przy stole; nie było sensu, skoro i tak na pewno będzie o tym mowa. Oznaczało to, że musi poinformować męża o swojej decyzji dziś rano. Nigdy by jej nie wybaczył, gdyby usłyszał o tym od Maca. Zwykle Adam wychodził do biura około wpół do ósmej, a Neli starała się najpóźniej o ósmej zasiąść w swoim gabinecie do artykułu na następny dzień. Wcześniej jadali lekkie śniadanie razem, choć z reguły milczeli, przeglądając poranne gazety. Czy nie lepiej byłoby, gdyby zrozumiał, jak bardzo chcę zdobyć fotel w Kongresie lub przynajmniej znaleźć się w wirze kampanii wyborczej tego roku? - myślała, wyciągając z lodówki pojemnik z jajkami. Czy nie byłoby wspaniale, gdybym nie musiała balansować na linie między dwoma mężczyznami, którzy są dla mnie najważniejsi na świecie? Czy nie byłoby lepiej, gdyby Adam nie traktował mojego wyboru kariery politycznej jako zagrożenia dla siebie i naszego związku? Kiedyś potrafił to zrozumieć, wspominała, nakrywając do stołu, nalewając do szklanek świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i sięgając po dzbanek z kawą. Kiedyś mówił, że nie może się doczekać dobrego miejsca w galerii dla gości na Kapitolu. To było trzy lata temu. Dlaczego zmienił zdanie? Starała się nie ulec nastrojowi pośpiechu, z jakim zaabsorbowany Adam wpadł do kuchni, przycupnął za barkiem i sięgnął po „Wall Street Journal", witając ją tylko skinieniem głowy. - Dzięki, Neli, ale naprawdę nie jestem głodny - odrzekł, kiedy zaproponowała mu usmażony przed chwilą omlet. Masz nagrodę za swój trud, pomyślała. Usiadła naprzeciw niego, zastanawiając się, jaką przyjąć taktykę. Widząc jego nieprzystępną minę, uznała, że nie jest to odpowiedni moment rozpoczynania dyskusji o jej kandydaturze do Kongresu. Szkoda, pomyślała, czując narastające zirytowanie. Może będzie musiała się obejść bez błogosławieństwa męża.
Sięgając po swoją kawę, zerknęła na pierwszą stronę „Timesa" i jej wzrok spoczął na jednym z artykułów. - O Boże, Adamie, widziałeś to? Prokurator okręgowy może oskarżyć Roberta Waltersa i Lena Arsdale'a o oszustwa przetargowe. - Wiem. - Jego głos był chłodny i opanowany. - Pracowałeś u nich prawie trzy lata - powiedziała wstrząśnięta. - Będą cię przesłuchiwać? - Prawdopodobnie - odparł krótko. Na jego ustach pojawił się znaczący uśmieszek. - Powiedz Macowi, że nie ma się czym przejmować. Honor rodziny na tym nie ucierpi. - Adamie, przecież nie to miałam na myśli! - Daj spokój, Neli, niczego przede mną nie ukryjesz. Widzę, jak próbujesz mi powiedzieć, że stary przekonał cię do kandydowania. A kiedy dzisiaj rano otworzy gazetę, natychmiast do ciebie zadzwoni i powie, że moje nazwisko zamieszane w tak poważną sprawę może znacznie zmniejszyć twoje szanse. Mam rację, prawda? - Masz rację, że chcę kandydować, ale w ogóle nie przyszło mi do głowy, że mógłbyś zmniejszyć moje szanse - odrzekła spokojnie. - Chyba na tyle dobrze cię znam, żeby wiedzieć, że jesteś uczciwy. - W budownictwie są różne stopnie uczciwości, Neli - powiedział Adam. - Na szczęście dla ciebie, ja przestrzegam norm najbardziej rygorystycznych i dlatego między innymi rozstałem się z panami Waltersem i Arsdale'em. Sądzisz, że Święty Mac będzie zadowolony? Neli zerwała się z miejsca, mierząc go płonącymi z gniewu oczyma. - Słuchaj, Adamie, rozumiem, że możesz być zdenerwowany, ale nie odgrywaj się na mnie. Skoro jednak już o tym wspomniałeś, to ci powiem. Zgadza się, wobec rezygnacji Boba Gormana postanowiłam ubiegać się o mandat Maca i mam wrażenie, że byłoby miło, gdybyś mnie poparł. Wzruszył ramionami i pokręcił głową. - Neli, zawsze byłem z tobą szczery. Od naszego ślubu uważałem, że polityka jest zbyt absorbującym sposobem na życie. Może być niebezpieczna dla małżeństwa. Ale oczywiście tylko ty możesz podjąć decyzję i wszystko wskazuje na to, że ją podjęłaś. - Tak, podjęłam - odparła, starając się panować nad głosem. - Bądź więc łaskaw się z tym pogodzić, jeśli możesz, bo coś ci powiem, Adamie: o wiele bardziej niebezpieczna dla każdego związku jest sytuacja, gdy jedno z małżonków próbuje przeszkodzić drugiemu w osiągnięciu celu. Odkąd
jesteśmy razem, starałam się pomagać ci w karierze, więc proszę, daruj sobie. Pomóż mi w mojej albo przynajmniej nie utrudniaj. Adam odsunął krzesło i wstał. - Przypuszczam, że to już wszystko. - Ruszył do drzwi, ale po chwili się odwrócił. - Nie przejmuj się dzisiejszą kolacją. Mamy po południu zebranie na łodzi, a potem zjem coś w mieście. - Adamie, dzisiaj są siedemdziesiąte piąte urodziny Gert. Będzie zawiedziona, jeśli nie przyjdziesz. Spojrzał jej w oczy. - Nie, Neli, nawet ze względu na Gert - chociaż bardzo ją lubię. Wybacz, ale nie mam ochoty spędzać wieczoru z Makiem. - Adamie, proszę cię. Przecież możesz przyjść po zebraniu, nawet później. Ważne, żebyś się tylko pojawił. - Tylko pojawił? Zaczynasz mówić, jakbyś już prowadziła kampanię. Przykro mi, Neli. - Energicznym krokiem poszedł w stronę korytarza. - Cholera, to może w ogóle przestaniesz przychodzić do domu. Adam przystanął i odwrócił się gwałtownie. - Neli, mam nadzieję, że nie mówisz serio. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, a potem wyszedł. ROZDZIAŁ 6 Ostatnia dziewczyna Sama Krause'a, Dina Crane, była bardzo niezadowolona, kiedy zadzwonił do niej w piątek rano i odwołał ich wieczorną randkę. - Moglibyśmy się spotkać w barze Harry'ego, jak skończycie - zaproponowała. - Słuchaj, chodzi o interesy i nie wiem, jak długo to potrwa - odburknął. - Mamy masę spraw do omówienia. Zadzwonię do ciebie w sobotę. Odłożył słuchawkę, nie dając Dinie szansy na żadną odpowiedź. Siedział w swoim gabinecie, w przestronnym pokoju narożnym, na którego ścianach wisiały artystyczne fotografie drapaczy chmur zbudowanych przez przedsiębiorstwo Sam Krause Construction. Była dopiero dziesiąta, a jego podły nastrój pogorszył telefon z prokuratury okręgowej, z prośbą o spotkanie. Wstał i podszedł do okna, by spojrzeć ponuro na ruchliwą ulicę szesnaście pięter w dole. Obserwował samochód przemykający zręcznym slalomem między stłoczonymi pojazdami, a potem uśmiechnął się smętnie, bo auto utknęło za ciężarówką, która nagle zahamowała, blokując dwa pasy ruchu.
Jednak uśmiech zniknął z twarzy Sama, gdy mężczyzna uświadomił sobie, że jego obecna sytuacja przypomina korek na dole. Wżyciu zdołał ominąć tyle przeszkód, a teraz wyrosła przed nim najtrudniejsza bariera, która mogła mu uniemożliwić dalszą drogę. Po raz pierwszy od czasów, kiedy miał kilkanaście lat, poczuł się zupełnie bezbronny wobec oskarżenia. Był pięćdziesięcioletnim, mocno zbudowanym i ogorzałym mężczyzną średniego wzrostu, o przerzedzonych włosach. Nigdy nie przywiązywał wagi do swojego wyglądu i miał niezależną naturę. O jego powodzeniu u kobiet decydowała emanująca zeń absolutna pewność siebie, której towarzyszył wyraz cynicznej inteligencji w szaroniebieskich oczach. Niektórzy darzyli go szacunkiem, znacznie więcej ludzi go się bało. Niewiele osób lubiło. Natomiast Sam żywił wobec wszystkich pogardę zabarwioną ironią. Zadzwonił telefon, po którym odezwał się brzęczyk interkomu. - Pan Lang - powiedziała sekretarka. Sam się skrzywił. Firma Lang Enterprises była trzecim udziałowcem w przedsięwzięciu związanym z kompleksem Vandermeer. Uczucia Sama wobec Petera Langa były dwojakie: z jednej strony, zazdrościł mu olbrzymiej fortuny rodzinnej, z drugiej, podziwiał, choć bez entuzjazmu, prawdziwy geniusz, z jakim umiał wynajdywać na pozór bezwartościowe kawałki gruntu, które potem okazywały się prawdziwymi żyłami złota. Wrócił do biurka i podniósł słuchawkę. - Tak, Peter? Myślałem, że będziesz na polu golfowym. Lang dzwonił z nadmorskiego domu w Southampton, który odziedziczył po ojcu. - I jestem. Chciałem tylko zapytać, czy godzina spotkania się nie zmieniła. - Nie zmieniła - odrzekł Sam i odłożył słuchawkę bez pożegnania. ROZDZIAŁ 7 Rubryka w „New York Journal", którą prowadziła Neli, nosiła tytuł „Wszystko o mieście" i ukazywała się trzy razy w tygodniu. Był to zbiór komentarzy na temat rozmaitych wydarzeń mających miejsce w Nowym Jorku, od sztuki po politykę, których bohaterami były znane osobistości, ale też i zwykli ludzie, często borykający się ze zwyczajnymi problemami. Zaczęła pisać do „Journala" dwa lata temu, kiedy Mac przeszedł na emeryturę, a Neli grzecznie odmówiła Bobowi Gormanowi, gdy ją poprosił, by dalej prowadziła nowojorskie biuro kongresmana. Prowadzenie własnej rubryki zaproponował jej Mike Stuart, wydawca gazety i długoletni przyjaciel Neli i Maca.
- Opublikowaliśmy tyle twoich listów, iż właściwie można powiedzieć, że pracowałaś dla nas za darmo, Neli - powiedział. - Masz świetne pióro i jesteś doskonałą obserwatorką. Może dla odmiany zaczniemy ci płacić za pisanie? Kiedy wystartuję w wyborach, z rubryki też będę musiała zrezygnować, pomyślała Neli, wchodząc do swojej pracowni. „Też"? Co jej przychodzi do głowy? Po wyjściu męża przystąpiła do codziennych czynności ze zdwojoną energią, jak gdyby wzburzenie dodawało jej sił. W niecałe pół godziny pozmywała, posprzątała kuchnię i posłała łóżko. Przypomniała sobie, że w nocy Adam rozebrał się w pokoju dla gości. I rzeczywiście - na łóżku znalazła jego granatową marynarkę i teczkę. Wypadł z domu tak nagle, że zapomniał o rzeczach do zabrania, pomyślała Neli. Prawdopodobnie w drodze do biura wstąpi jeszcze na budowę; miał na sobie tylko lekką kurtkę na suwak. Cóż, jeżeli będzie potrzebować marynarki i teczki, niech sam po nie przyjdzie albo lepiej niech kogoś przyśle. Nie zamierzała być dzisiaj jego dziewczynką na posyłki. Powiesiła marynarkę w szafie, a potem zaniosła teczkę do trzeciej sypialni, gdzie stało jego biurko i gdzie urządzili sobie pokój do pracy. Kiedy jednak godzinę później, już po prysznicu i ubrana w swój „mundurek" (czyli dżinsy, przydużą koszulkę i adidasy), zasiadła za biurkiem, musiała sama przed sobą przyznać, że nie zrobiła nic, aby załagodzić sytuację. Czyż nie dała Adamowi do zrozumienia, żeby nie przychodził wieczorem do domu? Przypuśćmy, że potraktuje to poważnie, pomyślała, ale zaraz wykluczyła taką możliwość. To prawda, że znaleźliśmy się w trudnym momencie, lecz kłopoty w żaden sposób nie zmieniają tego, co do siebie czujemy. O tej porze Adam musi już być w biurze. Zadzwonię do niego, postanowiła. Sięgnęła po telefon i zaraz cofnęła rękę. Nie, nie będę dzwonić. Dwa lata temu ustąpiłam mu i od tego czasu żałuję, że nie starałam się o fotel Maca. W Kongresie zasiada dziś wiele kobiet - kobiet, które mają mężów i dzieci. Poza tym to nie fair: nigdy nie prosiłam Adama, żeby rzucił karierę zawodową czy zrezygnował dla mnie z podjęcia jakiejś decyzji. Neli zdecydowanie zabrała się do przeglądania notatek przygotowanych do artykułu, który zamierzała dziś napisać, lecz po chwili, nie mogąc się skupić, odłożyła je na bok. Wróciła myślami do minionej nocy. Adam wśliznął się do łóżka i niemal natychmiast zasnął. Słysząc równy oddech, Neli przysunęła się bliżej, a mąż przez sen objął ją ramieniem, mrucząc cicho jej imię.
Wspomniała ich pierwsze spotkanie - na jakimś koktajlu - kiedy od razu pomyślała, że Adam jest najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego poznała. Największe wrażenie zrobił na niej jego uśmiech - zniewalający, powoli rozkwitający na ustach. Z przyjęcia wyszli razem i udali się na kolację. Powiedział jej, że wyjeżdża z miasta na parę dni w interesach, ale po powrocie zadzwoni. Zanim usłyszała w słuchawce jego głos, upłynęły dwa tygodnie i zdawało się jej, że to najdłuższe tygodnie jej życia. W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu. Adam, pomyślała, chwytając słuchawkę. Był to jednak dziadek. - Neli, właśnie zajrzałem do gazety! Na Boga, mam nadzieję, że ten cwaniak Adam nie ma nic na sumieniu i nie musi się bać śledztwa u Waltersa i Arsdale'a. Pracował u nich w czasie, którego właśnie dotyczy śledztwo, jeżeli więc doszło tam do jakichś numerów, musiał o tym wiedzieć. Powinien nam wyjawić całą prawdę; nie chcę, żeby z jego winy zmniejszyły się twoje szanse w kampanii. Przed odpowiedzią Neli głęboko nabrała powietrza. Szczerze kochała dziadka, lecz czasem przychodziły chwile, że miała ochotę na niego nawrzeszczeć. - Mac, Adam rzucił pracę u Waltersa i Arsdale'a właśnie dlatego, że nie podobało mu się, co tam się wyprawia, możesz więc być spokojny o tę sprawę. Przy okazji, chyba wczoraj cię prosiłam, żebyś skończył z żartami w rodzaju „ten cwaniak Adam", prawda? - Przepraszam. - Jakoś nie słyszę skruchy. Dziadek puścił jej uwagę mimo uszu. - Do zobaczenia wieczorem. A właśnie, dzwoniłem do Gert z życzeniami i wiesz co? Ona chyba jest stuknięta. Powiedziała mi, że bierze dzisiaj udział w jakimś cholernym seansie spirytystycznym. Na szczęście jednak nie zapomniała o wieczorze i powiedziała, że cieszy się na tę kolację. Szczególnie podobno cieszy się na spotkanie z twoim mężem; mówi, że dawno go nie widziała. Z jakiegoś powodu myśli, że wszystko kręci się wokół niego. - Tak, wiem o tym. - Spytała mnie, czy może przyprowadzić te swoje media, z którymi spędza ostatnio tyle czasu, ale powiedziałem, że nie ma mowy. - Mac, przecież to jej urodziny - zaprotestowała Neli. - Być może, ale zważywszy na mój wiek, nie życzę sobie, żeby któraś z tych wariatek przyglądała mi się - nawet z dużej odległości - i straszyła mnie,