Autor chciałby podziękować francuskiemu rządowi
za wprowadzenie trzydziestopięciogodzinnego tygodnia pracy, dzięki
czemu zyskał w piątkowe popołudnia czas na ciekawsze zajęcia. Merci.
Największy urok tej książki polega nie tyle na zaletach jej stylu lub
bogactwie zawartych w niej pożytecznych wiadomości,
ile na tym, że mówi ona szczerą prawdę. Na jej kartach zapisane
zostały fakty, które istotnie się wydarzyły.
Autor może to i owo dorzucił od siebie.
Jerome K. Jerome,
Trzech panów w łódce, nie licząc psa
Spis treści
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Podziękowanie i motto
Spis treści
Septembre - bo do tanga trzeba deux
Octobre - pieskie szczęście, merde
Novembre - czuj się chez moi jak u siebie
Decembre - Boże, miej w swojej opiece kuchnię narodową
Janvier - domek na wsi
Fevrier - czyń amour, nie wojnę
Mars - niech żyją czopki
Avril - do diabła z liberté i égalité
Mai - 1968 i cała reszta
Przypisy
bo do tanga trzeba deux
Rok nie zaczyna się w styczniu, jak sądzą anglojęzyczni dziwacy.
Rok zaczyna się w pierwszy poniedziałek września.
Paryżanie wracają za biurka po miesięcznym urlopie i biorą się do
pracy, którą w listopadzie przerwą, niezależnie od stopnia jej
zaawansowania. W pierwszy poniedziałek września zaczynają nabierać
kształtu wszelkiego rodzaju projekty: od pomysłu na nową fryzurę po
plany elektrowni atomowej.
W pierwszy poniedziałek września, o godzinie dziewiątej rano,
stałem sto metrów od Pól Elizejskich i patrzyłem, jak ludzie się całują.
Mój przyjaciel Chris odradzał mi wyjazd do Francji.
− Żyją z klasą − powiedział. − Żarcie jest świetne, kobiety nie
przestrzegają politycznej poprawności, a w dodatku noszą
ekstrabieliznę. Mimo to − ostrzegał mnie w następnym zdaniu − życie
wśród Francuzów to piekło. − Chris trzy lata pracował w londyńskim
biurze francuskiego banku. − Wypięli się na nas, Brytyjczyków, kiedy
zostaliśmy wykopani z mistrzostw świata. Nikt mnie nie przekona, że
to przypadek − oznajmił z mocą.
Jego zdaniem, Francuzi przypominali wzgardzoną kobietę. W latach
czterdziestych przekonywali nas o swojej miłości, ale my
wyśmiewaliśmy ich akcent oraz generała de Gaulle’a o wielkim nosie.
Od tamtej pory nic się nie zmieniło: podtruwamy ich niejadalnymi
potrawami oraz dokładamy starań, by zetrzeć język francuski z
powierzchni Ziemi. Wobec czego oni zbudowali obozy dla uchodźców
u wylotu Eurotunelu i nie chcą jeść naszej wołowiny, choć już od lat
wiadomo, że jest bezpieczna.
− Odgrywają się i tyle − stwierdził Chris. − Nie jedź.
− Wybacz, stary − odparłem. − Muszę zobaczyć tę bieliznę.
Normalnie można by uznać, że skoro jedyną motywacją zmiany
miejsca pracy jest damska bielizna, mężczyzna zmierza ku życiowej
katastrofie. Tymczasem mój roczny kontrakt rozpoczął się wyjątkowo
obiecująco.
Odszukałem budynek, w którym znajdowały się biura mojego
nowego pracodawcy − dostojny dziewiętnastowieczny gmach
wyrzeźbiony z mleczno−złotego kamienia − i trafiłem prosto na orgię.
Jedni obsypywali się pocałunkami, czekając na windę. Inni całowali
się przed automatem z napojami. Nawet recepcjonistka, wychylona
nad kontuarem, kogoś obcałowywała, notabene także kobietę, osobę,
która weszła do gmachu tuż przede mną.
„No! − pomyślałem sobie. − W razie epidemii opryszczki trzeba by
tu pewnie nosić kondom na głowie”.
Oczywiście wiedziałem, że Francuzi mają zwyczaj witać się i
żegnać pocałunkiem w policzek, ale żeby aż na taką skalę?! Przez
chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem polityka firmy nie zakłada
faszerowania się tabletkami ecstasy przed przyjściem do pracy.
Podszedłem do recepcji. Panie skończyły się całować i rozpoczęły
wymianę najnowszych informacji. Już na pierwszy rzut oka było jasne,
że firma nie stawia na wywołanie pozytywnego wrażenia dzięki
urodzie recepcjonistki, ponieważ kobieta za kontuarem miała męskie
rysy twarzy, co oznacza, że częściej bywa naburmuszona niż
uśmiechnięta. Skarżyła się na coś głośno, ale na co − nie rozumiałem.
Wysłałem jej promienny uśmiech inteligentnego nowicjusza. Nie
zrobił na niej żadnego wrażenia. Na długą minutę zastygłem w
postawie, która miała wyrażać: „Tak, jestem tutaj i nie miałbym nic
przeciwko temu, by zechciała pani spytać o cel mojego przybycia”.
Zero reakcji. W końcu zbliżyłem się jeszcze o krok i wygłosiłem hasło,
które wcześniej wykułem na pamięć.
− Bonjour, je suis Paul West. Je viens voir monsieur Martin1.
Dwie panie spokojnie dokończyły omawianie déjeuner2, które
wbrew swojej nazwie jest lunchem, jeszcze z dziesięć razy przyrzekły
sobie wzajemnie, że się zdzwonią, popierając te obietnice
odpowiednimi gestami, aż wreszcie recepcjonistka zwróciła na mnie
uwagę.
− Monsieur? − Ani słowa przeprosin. Czułości były dla znajomej.
Ja mogłem się pocałować sam.
Powtórzyłem swoje hasło. A w każdym razie dzielnie podjąłem
próbę.
− Bonjour, je... − Człowiek kipiący ze złości nie jest dobry w
lingwistycznych akrobacjach. − Paul West − rzuciłem obcesowo. −
Monsieur Martin. − Na co komu czasowniki? Udało mi się raz jeszcze
przywołać na twarz promienny uśmiech.
Recepcjonistka − według identyfikatora Marianne, a zgodnie z
naturą Hannibal Lecter − cmoknęła z dezaprobatą. Słyszałem jej
myśli. „Ani słowa po francusku. Pewnie uważa, że de Gaulle miał
wielki nos. Wredny drań”.
− Zadzwonię do jego asystentki − powiedziała. Tak przynajmniej
zrozumiałem to, co usłyszałem. Podniosła słuchawkę i wystukała
numer, calusieńki czas poddając mnie skrupulatnej inspekcji od stóp
do głów, jakbym jej zdaniem nie odpowiadał standardom
umożliwiającym spotkanie z−szefem.
„Czyja naprawdę tak źle wyglądam?” − zastanowiłem się,
przygwożdżony jej wzrokiem.
Włożyłem nieco wysiłku w uzyskanie odpowiednio szykownej
powierzchowności, jak przystało na Brytyjczyka w Paryżu. Miałem na
sobie najlepszy garnitur od Paula Smitha (jedyny mój garnitur tej
firmy), koszulę tak białą, że wyglądała, jakby była dziełem
jedwabników żywionych wybielaczem, a pod szyją elektryzujący
krawat od Hermesa, który mógłby zasilić całą sieć paryskiego metra.
Wystroiłem się też w czarne jedwabne bokserki − niewidoczny
dopalacz podnoszący moje poczucie wartości. Nie tylko Francuzki mają
prawo nosić atrakcyjną bieliznę.
Stanowczo nie zasługiwałem na tak miażdżące spojrzenie,
zwłaszcza gdyby porównać moją wyszukaną elegancję ze strojem
osób, które widziałem w wejściacli do biurowców: faceci wyglądali jak
Dilbert, a kobiety najczęściej ubrane były w nijakie spódnice z
katalogów wysyłkowych i większość z nich miała na nogach bardzo
wygodne buty, niegrzeszące urodą.
− Christine? J’ai un monsieur... − Recepcjonistka Marianne
zerknęła na mnie z ukosa.
Powinienem coś zrobić, tylko co?
− Votre nom? − zapytała Marianne, wywracając oczami, przy czym
drugie słowo wyszło z jej ust z prych− nięciem, wyrażającym irytację z
powodu beznadziejnego stanu mojego umysłu.
− Paul West.
− Pol Wess − rzuciła Marianne. − Do pana Martina. − Odłożyła
słuchawkę. − Proszę usiąść − wyartykułowała po francusku wolno,
żeby zrozumiał ją ten kretyn cierpiący na alzheimera.
Szef najwyraźniej trzymał atuty w biurze, bo Christine, asystentka,
wioząca mnie na piąte piętro, okazała się wysoką brunetką, której
spokojna pewność siebie i uśmiech na ustach pociągniętych ciemną
szminką mogły zwalić z nóg każdego faceta. W windzie dzieliły nas od
siebie marne centymetry. Patrzyłem tej fascynującej kobiecie głęboko
w oczy i oddychałem jej perfumami z nutką cynamonu. Pachniała
apetycznie.
W takiej sytuacji człowiek potrafi zanosić modły do windy: zepsuj
się! Stań między piętrami! Siku niedawno robiłem, nigdzie mi się nie
śpieszy. Daj mi godzinkę lub dwie, niechże roztoczę swoje wdzięki
przed ubezwłasnowolnioną publicznością.
Problem w tym, że najpierw musiałbym tę publiczność nauczyć
angielskiego. Kiedy spróbowałem do niej zagadać, tylko się
olśniewająco uśmiechnęła i po francusku przeprosiła, że nie
zrozumiała ani jednego cholernego słowa.
Tak czy inaczej, najwyraźniej wreszcie poznałem Francuzkę, która
nie poczuła do mnie żywej nienawiści od pierwszego spojrzenia.
Szliśmy korytarzem, który wyglądał tak, jakby projektant nie mógł
się zdecydować, czy pracuje nad gotyckim dworem, czy nad
ciężarówką polakierowaną na wysoki połysk. Spod długiego chodnika
w orientalnym stylu wyzierały po bokach wąskie paski wypolerowanej
skrzypiącej klepki. Sufit i ściany zdobiły wiekowe stiuki, natomiast
oryginalne drzwi wyrwano z zawiasów i zastąpiono taflami
przyciemnionego szkła, żywcem przeniesionymi z lat
siedemdziesiątych. Zapewne dla ukrycia rozbieżności stylów korytarz
zastawiono tyloma roślinami, że w tej zielonej dżungli można by
spokojnie prowadzić wojnę partyzancką.
Gdy Christine zastukała w przeszklone drzwi, z wnętrza dobiegł
męski glos. − Entrez!
Wszedłem i ujrzałem swojego nowego szefa na tle wieży Eiffla,
wskazującej sztywnym palcem zachmurzone niebo. Wstał zza biurka i
wyszedł mi na spotkanie.
− Monsieur Martin − powiedziałem, wyciągając do niego rękę −
miło mi pana znowu widzieć.
− Dla ciebie: Jean−Marie − zarządził. Mówił po angielsku
doskonale, zdradzał go tylko lekki obcy akcent. Zamknął moją dłoń w
mocnym uścisku i przyciągnął mnie do siebie, jakbyśmy mieli odstawić
„niedźwiadka”. Ale nie. Chciał tylko poklepać nowego po ramieniu. −
Witamy we Francji − rzeki z szerokim uśmiechem.
Jasny gwint − pomyślałem sobie. − Już dwie osoby mnie lubią!”
Jean−Marie wyglądał świetnie, zwłaszcza jak na szefa firmy. Miał
pewnie około pięćdziesiątki, ale jego ciemne oczy lśniły młodością.
Włosy mu się przerzedziły, lecz przycinał je krótko i zaczesywał do
tylu, więc nie miało to większego znaczenia. Granatowa koszula i złoty
krawat dawały świadectwo swobodnej elegancji. Miał otwartą,
przyjazną twarz.
Poprosił Christine o przyniesienie kawy. Przy okazji zauważyłem, że
zwracał się do niej per tu, choć ona do niego mówiła vous. Nigdy tego
nie rozumiałem.
− Siadaj − zaprosił mnie, przechodząc z powrotem na angielski. −
Czy wszystko w porządku? Podróż, hotel?
− A, tak, tak, dzięki. Jak najbardziej. − Trochę banalnie, ale
zawsze to jakieś zagajenie.
− To dobrze, bardzo dobrze.
Gdy patrzy na ciebie taki gość, masz wrażenie, że na całym świecie
liczy się dla niego jedynie twoje szczęście. Chrzanić globalne
ocieplenie; ważne, czy Paulowi podoba się pokój w hotelu! To
najistotniejsza kwestia dnia.
− Twoi pracownicy wydają się bardzo szczęśliwi, całują się... −
napomknąłem.
− A, tak. − Wyjrzał na korytarz, jakby sprawdzał, czy ktoś z
przechodzących nie chciałby dać mu buziaka. − To rentrée, znaczy...
powrót. Czujemy się, jakbyśmy wracali do domu z wyprawy na
Księżyc. Dla nas, mieszkańców Paryża, dziesięć kilometrów od Galeries
Lafayette to już inny świat. Nie widzieliśmy się od miesiąca, więc
cieszy nas ponowne spotkanie. − Prychnął z cicha, jakby mu
niechcący wyszedł niewybredny dowcip. − Cóż, w zasadzie ta radość
nie zawsze jest najszczersza pod słońcem, ale całować się trzeba.
− Mężczyźni też?
Jean−Marie roześmiał się głośno.
− Twoim zdaniem Francuzi są zniewieściali?
− Nie, skądże, absolutnie. − Najwyraźniej trafiłem w czułe
miejsce.
− Nie są.
Odniosłem wrażenie, że gdyby Christine była w tej chwili w pokoju,
mój szef spuściłby spodnie i wykorzystał jej obecność do
udowodnienia swojej męskości.
Klasnął w ręce, jakby chciał oczyścić powietrze z testosteronu.
− Dostaniesz biuro przez ścianę. Będziemy mieli ten sam widok.
Niezły, co? − Z rozmachem wyciągnął rękę w stronę okna, jakby
anonsował gwiazdę. I w sumie, nie bez racji. − Nie każdy ma taki
widok w pracy − oznajmił dumnie.
− Wspaniały − przyznałem.
− Wspaniały − powtórzył. − Chcielibyśmy, żebyś dobrze się czuł
między nami.
Wtedy chyba naprawdę tak myślał.
Poznaliśmy się w Londynie. Opowiadał nam wtedy o swojej firmie,
VianDiffusion, malując obraz raju, gdzie pracownicy tworzyli kochającą
się rodzinę, a on odgrywał rolę nie tyle ojca chrzestnego czy starszego
brata, ile ukochanego wujaszka. Jakieś dziesięć lat wcześniej przejął
interes po ojcu, który zaczynał jako zwykły rzeźnik. W chwili obecnej
dysponowali czterema fabrykami − a dokładnie rzecz biorąc,
ogromnymi maszynkami do mięsa, do których z jednej strony
wprowadzało się muczące zwierzęta, a z drugiej otrzymywało siekaną
wołowinę − oraz biurem sprawującym kontrolę nad tym procesem.
Obroty rosły w rekordowym tempie, głównie dzięki nieograniczonemu
apetytowi Francuzów na hamburgery, czy jak to oni patriotycznie zwą:
steaks hachés. Wydawało mi się, że Jean−Marie zwerbował mnie do
firmy, by zmienić jej wizerunek, odsunąć się nieco od padliny. Mój
pachnący brytyjskością projekt miał pozwolić ludziom zapomnieć o
krwawych początkach interesu.
Być może dlatego francuski pracodawca przywitał mnie tak
wylewnie.
Oby tylko nowi koledzy pokochali mnie równie gorąco jak szef.
− Powiedz mi jedno, Jean−Marie − poprosiłem, gdy prowadził
mnie, a właściwie prawie niósł do pokoju, w którym miało się odbyć
spotkanie − jak mam się zwracać do ludzi: tu czy vous? −
Podejrzewałem, że może istnieć jeszcze kilka innych możliwości.
− A, tym się nie przejmuj, to całkiem łatwe. Ponieważ masz takie
stanowisko, jakie masz, do każdego, z kim pracujesz, zwracasz się tu.
No, może z wyjątkiem osób, które wyglądają na wyraźnie starsze od
ciebie. No i oczywiście nie możesz „tykać” tych, którym nie zostałeś
przedstawiony. Większość pracowników będzie się także zwracała do
ciebie per tu. Niektórzy uznają, że właściwsza będzie forma vous,
zwłaszcza dużo młodsi od ciebie, albo ci, którzy cię nie znają. Czy
wyrażam się jasno?
− Ehm... tak. − Jasno. Jak w dupie u Murzyna.
− A swoim zespołem w ogóle nie musisz się przejmować, bo z nimi
będziesz rozmawiał po angielsku.
−Jak to? Myślałem, że mam się integrować?
Jean−Marie nie odpowiedział. Ostatni raz pociągnął mnie za łokieć
i znaleźliśmy się we właściwym pokoju. Salka zajmowała całą
szerokość budynku, z obu końców wieńczyły ją duże okna. Przez
jedno zaglądała wieża Eiffla, drugie wychodziło na podwórko i
nowoczesny szklany biurowiec.
W pomieszczeniu czekały cztery osoby. Jedna para mieszana stała
pod oknem z widokiem na wieżowiec, druga siedziała w milczeniu przy
długim owalnym stole.
− Kochani, to jest Paul − zaanonsował Jean−Marie po angielsku.
Moi nowi współpracownicy zbliżyli się, by mnie powitać. Obaj
mężczyźni byli bardzo wysocy; jeden, mocno zbudowany blondyn,
mógł mieć około czterdziestki, młodszy był kościsty i łysy. Pierwsza z
kobiet − na moje oko naturalna blondynka około trzydziestki, włosy
ściągnęła w koński ogon i gdyby nie wystająca broda, byłaby
skończoną pięknością. Druga miała okrągłą twarz o dobrodusznym
wyrazie, jakieś trzydzieści pięć lat i ogromne brązowe oczy. Ubrana
była w paskudną różową bluzkę.
Potrząsnąłem czterema prawicami i natychmiast zapomniałem
imiona nowych znajomych.
Usiedliśmy przy stole. Jean−Marie i ja po jednej stronie, tamci
czworo − po drugiej.
− No, kochani − zagaił szef. − Nadeszła historyczna chwila.
Będziemy się, jak to mówią Anglicy, rozgałęziać. Poszerzamy
horyzonty. Odnieśliśmy już sukces w branży restauracyjnej, francuskie
fast foody nie mogą się obejść bez naszej siekanej wołowiny. Ale my
mamy ambitniejsze plany, dążymy do większych zysków: otwieramy
angielskie herbaciarnie. I jest z nami ktoś, kto się na tym zna. −
Wskazał mnie dumnym gestem. − Jak wiecie, Paul jako szef
marketingu brał udział w tworzeniu sieci francuskich kawiarni w Anglii
„Voulez−Vous Café Avec Moi”3. Ile takich lokali otworzyłeś, Paul?
− Kiedy opuszczałem firmę, było ich trzydzieści pięć. No, ale od
tego czasu minęły już dwa tygodnie...
Zażartowałem, oczywiście, tymczasem czwórka siedząca
naprzeciwko wlepiła we mnie osłupiałe spojrzenia, do głębi
wstrząśnięta anglo−amerykańskim dynamizmem.
− Proszę bardzo! − Jean−Marie skąpał się w złocistym blasku
mojego sukcesu. − Miałem okazję z bliska przyjrzeć się osiągnięciom
Brytyjczyków i uznałem, że przyda nam się ich szef marketingu, więc
pojechałem do Londynu i zadziałałem jak zawodowy dekapitator.
Dekapitator? − spojrzał na mnie pytająco.
− Headhunter4 − podsunąłem.
− A, tak, no właśnie. Jestem pewien, że dzięki Paulowi nasza sieć
angielskich herbaciarni we Francji odniesie taki sam sukces jak
angielski projekt, czyli francuskie kawiarenki w... w Anglii, oczywiście.
− Ostatnie zdanie najwyraźniej wyczerpało jego siły. − Paul, powiedz
kilka słów o sobie, dobrze?
− Oczywiście. − Objąłem spojrzeniem cztery osoby z naprzeciwka,
prezentując im doskonałą imitację żywej sympatii dla
współpracowników. − Nazywam się Paul West − zacząłem. Wszyscy
czworo poruszyli niemo ustami, powtarzając dwa obce słowa. −
Brałem udział w tworzeniu projektu „Voulez−Vous Café Avec Moi”.
Jego realizację zaczęliśmy w lipcu zeszłego roku, dokładnie
czternastego dnia tego miesiąca, w Dzień Niepodległości.
Otworzyliśmy pięć kawiarenek w Londynie. Kolejne powstały w
największych brytyjskich miastach i w centrach handlowych, w trzech
rzutach po dziesięć. Przywiozłem raport, dzięki któremu będziecie
mogli zapoznać się ze szczegółami. Wcześniej pracowałem w branży
piwnej... dla niewielkiego browaru − wyjaśniłem od razu, bo wszyscy
czworo unieśli brwi − i to by było tyle.
− Młodyś jesteś − odezwał się kościsty. W jego głosie dało się
wyczuć nie tyle ton oskarżenia, ile pewien niepokój.
− Nie taki znowu młody. Mam dwadzieścia siedem lat. Gdybym był
gwiazdą rocka, pewnie bym już nie żył.
Facet zrobił gest mający wyrażać przeprosiny.
− Nie, nie... Ja nie kriti kuję. Ja akurat podzi wiem. − Jakoś
dziwnie mówił. Akcent miał niefrancuski. Nie potrafiłem go rozgryźć.
− Wszyscy podziwiamy Paula. − Jean−Marie znowu sprawił, że
poczułem się jak głaskany pod włos homoseksualista. − Może teraz
my się przedstawmy − zaproponował. − Bernard, zaczniesz?
Bernard to był ten wysoki, dobrze zbudowany, z fryzurą
spłaszczoną od góry i schludnym blond wąsikiem. Wyglądał na
szwedzkiego policjanta, który z powodu platfusa przeszedł na
wcześniejszą emeryturę. Miał na sobie sinawoniebieską koszulę
zwieńczoną nie całkiem czerwonym krawatem. Mógłby sobie
wytatuować na czole „nudny tępak”, gdyby nie to, że z takim napisem
budziłby sensację.
Uśmiechnął się nerwowo.
− Nazi wam berrr narrr, jesz tam odpowiedź alni na komunikat
akcia...
O cholera, zdziwiłem się w duchu. Jean−Marie powiedział, zdaje
się, że w tym gronie będziemy rozmawiać po angielsku...? Dlaczego
więc ten człowiek zagaja po węgiersku?
Bernard z Budapesztu przez kilka minut ciągnął w tym samym
niezrozumiałym stylu, aż wreszcie zakończył zdaniem, które − sądząc
z wyrazu ogromnego napięcia malującego się na twarzy mówcy −
miało kapitalne znaczenie.
− Czesze sie do nasz a pół prac − stwierdził z naciskiem.
Zaraz, chwileczkę. Nie jest źle! Nie znam żadnego języka
środkowoeuropejskiego, ale to zrozumiałem. Cieszył się na naszą
współpracę. Klapka się otworzyła. To angielski, ciemniaku! Tylko
trochę inny.
− Dziękujemy ci, Bernardzie − Jean−Marie uśmiechnął się szeroko.
Czyżby wybrał najgorszego, by podkreślić swoją doskonałą znajomość
języka obcego? Miałem taką nadzieję. − Teraz Marc.
Marc, czyli łysy szkielet. Ubrany w ciemnoszarą koszulę rozpiętą
pod szyją i błagającą o randkę z żelazkiem. Okazało się, że spędził
kilka lat na południu Stanów, gdzie podłapał akcent jak Scarlett
O’Hara, która chlapnęła sobie trochę za dużo pernodu.
−Jeśtem szelfem te hiii − zagaił.
− Szelf te hiii − powtórzyłem z uznaniem, zastanawiając się
gorączkowo, co też ten człowiek usiłuje mi, do licha ciężkiego,
powiedzieć. W każdym razie mogłem domniemywać, iż miało to coś
wspólnego z „hiiirbatą”. Fantastycznie.
− Taaah. Siś temy − potwierdził Marc.
− Aha! − olśniło mnie. − Technologia Informatyczna. − Zerknął na
mnie podejrzliwie. − Świetnie mówisz po angielsku − rzuciłem
pośpiesznie. − Długo byłeś w Stanach?
− Stułdiowałem w Georgia, połtem pięć lat prałco− wałem dla
śpółki łubeźpiecieniowej w Atlanta. W dzieł te hii, o czyściec.
− O czyściec − zgodziłem się gładko.
− OK, Marc. Stéphanie? − zagaił ponownie Jean−Marie, mistrz
ceremonii...
Stéphanie, blondynka z wystającą szczęką. Mówiła z silnym
francuskim akcentem, gramatykę traktowała z przerażającą swobodą,
ale z drugiej strony, powoli zaczynałem przyzwyczajać się do tego
dziwacznego sposobu mówienia. Stéphanie była „odpowiedalina na
zapatrzynie” − odpowiedzialna za zaopatrzenie naszej sieci
kawiarenek z „engilskom hirbatom”.
Najwyraźniej wysławianie się w obcym języku sprawiało Stéphanie
taką samą trudność jak mnie słuchanie jej angielszczyzny; gdy
skończyła swoje krótkie wystąpienie, obrzuciła szefa spojrzeniem
mówiącym wyraźnie: czuję się, jakbym właśnie zrobiła pięćdziesiąt
pompek, i mam nadzieję, że mój wysiłek nie poszedł na marne, ty
sadystyczny draniu.
− Dziękuję, Stéphanie − skwitował Jean−Marie. − Nicole.
Druga kobieta, brunetka z krótko przyciętymi włosami, miała cichy
glos, ale dla odmiany mówiła dość wyraźnie. Sprawowała nadzór
finansowy nad projektem, taką samą funkcję pełniła w firmie.
− Chyba bywasz w Anglii? − wyrwało mi się. − Sądząc po
akcencie, wcale nierzadko. − Zasada numer jeden w każdym biurze:
zawsze schlebiaj nadzorowi finansowemu.
− Mój maż był Anglikiem − odparła z tęsknym uśmiechem.
O rany, wdowa czy rozwódka? Nie czas na takie pytania.
− Nie daj się zwieść − uprzedził mnie Jean−Marie. − Nicole
wygląda na łagodną osóbkę, ale serce ma z kamienia. Dlatego właśnie
tak dobrze stoimy finansowo. To ona jest w tej firmie prawdziwym
szefem.
Nicole spiekła raka. Uznałem, że mam do czynienia z wątkami
pozazawodowymi. Jean−Marie chwalił profesjonalne osiągnięcia
zatrudnionej, a ona najwyraźniej miała ochotę zerwać z siebie stanik.
Ale może się myliłem, może podszedłem do sprawy zbyt
stereotypowo?
− Mówicie po angielsku dużo lepiej niż ja po francusku −
oznajmiłem głośno, patrząc zwłaszcza na Bernarda i Stéphanie,
najbliższych mi w lingwistycznym inwalidztwie. − Przywiozłem ze sobą
samouczek na CD, obiecuję zacząć się uczyć tut słit5.
Byli na tyle uprzejmi, że się roześmieli.
Skoro już się zakolegowaliśmy, postanowiłem rzucić na początek
jakiś pomysł. Nic kontrowersyjnego.
− Spróbujmy może nadać naszemu projektowi jakąś roboczą
nazwę − podsunąłem. − Niezobowiązująco, ot po prostu przydałoby
się coś, co by nas identyfikowało jako zespół pracujący nad jedną
sprawą. Na przykład coś w rodzaju „Tea Time”.
− Aaa nie! − poderwał się Bernard. − Nażwa jeszt. „Maj tii isz
ricz”.
Zmarszczyłem brwi, pozostali wybuchnęli śmiechem. Odwróciłem
się do Jeana−Marie, szukając u niego pomocy. Patrzył w inną stronę.
− My Tea Is Rich6? − powtórzyłem. − Tak ma się nazywać cała
sieć? − zdziwiłem się. − Nie jest to najlepsza nazwa pod słońcem −
ciągnąłem ostrożnie. − W zasadzie nic nie znaczy.
− A! − Bernard kiepsko sobie radził z angielskim, lecz najwyraźniej
był niezły w monosylabach. − Ale jeszt żabawne. To jeszt englszki
humor.
− Angielski humor? U nas się tak nie mówi.
− Och − Bernard wzrokiem poprosił o wsparcie szefa.
− W zasadzie powinno być tailor − wyjaśnił Jean− −Marie.
− Krawiec? − Miałem wrażenie, że wpadłem w sam środek
jakiegoś surrealistycznego filmu. Za chwilę przez okno wleci Salvador
Dali z bagietką wystającą ze spodni.
− Mój krawiec jest bogaty − powiedział Jean−Marie takim tonem,
jakby cytował uniwersalną mądrość.
− Naprawdę? − Teraz pewnie czas na Salvadora Dali. Tymczasem
jednak za oknem nadal tkwiła tylko wieża Eiffla.
− „My tailor is rich” to typowe angielskie wyrażenie.
− Nic podobnego.
− Według Francuzów, owszem. Mamy to we wszystkich starych
podręcznikach.
− A, jasne! Teraz rozumiem − stwierdziłem. Czworo moich
współpracowników i nowy szef patrzyli na mnie, wyraźnie oczekując,
że nareszcie załapię dowcip i zacznę się śmiać. − To tak jak „król
Karol podarował królowej Karolinie korale koloru koralowego”.
− E? − Teraz dla odmiany mój francuski zespól przestał cokolwiek
rozumieć.
− Takie rzeczy są w naszych podręcznikach − wyjaśniłem. −
Wszystko w porządku. − Błysnąłem uśmiechem szczęśliwego
odkrywcy. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Nieporozumienie
wyjaśnione. Problem rozwiązany. − Tak czy inaczej, ta nazwa nadal
się nie nadaje. − Musiałem im to powiedzieć. Dla ich własnego dobra.
Dla dobra projektu.
−Och!
− Konieczne chcesz „Tea Time”? − Jean−Marie nie wyglądał na
zachwyconego. − Trochę to nijakie.
− Nie, skądże, wcale się nie upieram. Tak tylko zaproponowałem,
tymczasowo. Zanim podejmiemy ostateczną decyzję, moglibyśmy
przeprowadzić badania rynku, a tymczasem wybierzmy jakiś roboczy
slogan. Jeśli nie podoba wam się „Tea Time”, to może „Tea For
Two”7?
− Nie, nie − sprzeciwiła się Stéphanie. − To teś jeśt nijakie.
Chciemy śmiszną nazwę. Jak mówił Berrrnarrr, englszki humor.
− A mołże nazlać „Tiiiz Cafe”? − zaproponował Marc.
− „Tease8 Cafe”??? − znowu zgłupiałem.
− Taaa. Tea, apostrof, es, cafe − wyjaśnił.
Stéphanie kiwnęła głową. Spodobało jej się.
− „Tea’s Cafe”? Ale to nie po angielsku.
− Jeśt! − zaprotestowała Stéphanie. − Macie mnóśtwo naźwy ś
apośtrofem. Arry’s Bar. Liberty’s Statue.
− Brooklyn’s Bridge − podrzucił Marc.
− Trafalgar’s Square − poparł ich Bernard.
−Ale...
− Roll’s Royce − Bernard nabierał rozpędu.
− Nie! − Skąd oni wzięli te bzdury?
− We Francji uważa się takie zestawienia za bardzo angielskie. −
Jean−Marie wrócił do roli tłumacza. − Mamy na Polach Elizejskich
amerykańską kawiarenkę, która nazywa się „Sandwich’s Cafe”.
− Tak! − potwierdziła Stéphanie z mocą, dźgając palcem w stół.
− Zgoda, ale to nie jest po angielsku. − Musiałem się uprzeć przy
swoim. − W taki sam sposób możecie nazwać pole namiotowe un
camping albo miejsce parkingowe un parking. Możliwe, że to dla
Francuzów brzmi z angielska, ale nie jest po angielsku.
− Och. − Stéphanie wzrokiem poszukała wsparcia Jeana−Marie.
Zaatakowałem język francuski. Teraz dostanę żółtą kartkę.
− Każdy kraj przyswaja kulturę innych narodów − stwierdził Jean
−Marie. − W Anglii prawie w każdej restauracji można dostać
truskawkowy crème brûlée. A przecież crème brûlée to crème brûlée i
kropka. Na tej samej zasadzie można by wymyślić truskawkową
bagietkę! Albo truskawkowy camembert.
Zespół Francuzów pokiwał głowami z aprobatą nad zwięzłym i
jasnym wyjaśnieniem przedstawionym przez szefa.
− I jeście wy, Nglicy, lejeci siok pomarańciowy do siampan! −
wytknęła mi Stéphanie. − Merde alors.
Pozostali solidarnie skrzywili się z obrzydzeniem na samą myśl o
takiej profanacji skarbu narodowego.
− Wy natomiast dolewacie do szampana likier z czarnej porzeczki i
pijecie kir royal. − Przeczytałem o tym w przewodniku. Natychmiast
jednak pożałowałem odwołania się do tego argumentu. W reakcji na
moją zadufaną ripostę cztery pary francuskich brwi powędrowały ku
niebu.
Jean−Marie znowu wziął na siebie rolę mediatora.
− Przeprowadzimy badania rynku. Przetestujemy te i inne nazwy.
Zrobimy listę propozycji.
− Świetnie. − Pokiwałem głową jak plastikowy wilczur na półce
pod samochodową szybą, skwapliwie przystając na błyskotliwą myśl
francuskiego dyplomaty.
− Może Bernard się tym zajmie − zaproponował Jean−Marie.
Bernard uśmiechnął się szeroko. Właściwy człowiek na właściwym
miejscu. Widząc ponury błysk w jego oku, zyskałem absolutną
pewność, że przekona ankietowanych do swojej wersji.
− OK, bardzo konstruktywnie − ocenił Jean−Marie. − Prawdziwe
spotkanie w angielskim stylu. Podejmowanie decyzji.
Jakich decyzji? Nie możemy osiągnąć porozumienia, więc
postanawiamy zapłacić konsultantowi, aby ostatecznie zaakceptował
pomysł najgorszy z możliwych. Jak dla mnie mało konstruktywne. Ale
w końcu było to moje pierwsze spotkanie z francuskimi pracownikami.
Musiałem się jeszcze dużo nauczyć.
Poza biurem kontakt z paryską społecznością okazał się równie
przygnębiający.
Jean−Marie zafundował mi pokój w hotelu usytuowanym jakiś
kilometr na zachód od Łuku Triumfalnego, w okolicy całkowicie
nieparyskiej. Budynek stał przy ośmiopasmowej autostradzie
ochrzczonej romantycznym imieniem aleja Wielkiej Armii, prowadzącej
z Paryża właściwego w stronę drapaczy chmur biurowej dzielnicy La
Défense.
Sam hotel był pudelkiem bez charakteru, zbudowanym ze
sztucznego kamienia w kolorze śniegu obsikane− go przez psa. W
moim pokoju dominowała ta sama barwa. Teoretycznie był on
przeznaczony dla dwóch osób, ale w praktyce, gdyby obie chciały
jednocześnie stanąć, musiałoby dojść do zbliżenia. I może o to
chodziło, tyle że dopóki byłem sam, nie miałem szans na weryfikację
teorii w praktyce.
Wracając do faktów: zamieszkałem na wymuskanym przedmieściu,
którego nazwę pisze się Neuilly, a wymawia Neeji, a nie Niuli, jak to
robiłem przez cały pobyt w tym miejscu. Nuda panowała tam
niepodzielnie, ale fascynowały mnie rodzinne sklepiki, jakich w
Londynie człowiek już nie uświadczy. W jednych sprzedawano ryby, w
innych tylko sery, tuż obok cukierni z czekoladowymi cudeńkami jeden
rzeźnik oferował surowe mięso, drugi gotowane, a kolejny wyłącznie
koninę. Istniał nawet sklepik, w którym można było kupić tylko
pieczone kurczaki.
Toteż gdy baterie w mojej miniwieży hi−fi przeszły w stan
nieuleczalnej komy, postanowiłem się udać do miejscowego
przyjaznego składu z artykułami elektrycznymi po stosowny
konwertor. Wybrałem się po zakup w którąś sobotę. Szybko znalazłem
sklepik o wąskim, starannie odmalowanym froncie, gdzie wystawa
puchła od radioodbiorników, latarek i innych podobnych gadżetów.
We wnętrzu królowała długa, poznaczona odciskami palców
szklana lada, otoczona równie skomplikowanym, co chaotycznym
systemem półek zastawionych wszystkim, co wiązało się z
elektrycznością: od zegarków na baterie, poprzez odkurzacze, po
miksery. Wśród różnorakich pudel sterczał facet w średnim wieku, od
stóp do głów opatulony w nylonowy szary kombinezon. Twarz miał w
tym samym kolorze co ubranie. Paryski kuzyn rodziny Addamsów.
− Bonjour. − Uśmiechem z góry przeprosiłem za swój kiepski
francuski.
Nie zareagował. Ot, po prostu stał i przyglądał mi się spod brwi
przypominających drut kolczasty, mierząc mnie ciężkim spojrzeniem i
niewątpliwie dochodząc do niepochlebnych dla mnie wniosków.
Dla wyjaśnienia powinienem chyba dorzucić, że nie miałem wtedy
na sobie swojego nieodłącznego garnituru od Paula Smitha. Ubrany
byłem w pomarańczową kwiecistą koszulę kupioną na Portobello
Road, zdobioną wyrazistym hawajskim wzorem. Wyglądałem w niej na
człowieka swobodnego i przyjaznego, zwłaszcza jeśli wkładałem do
niej surferskie bokserki do kolan i ognistoczerwone trampki. Nie
spotkałem w Neuilly nikogo podobnie ubranego, ale wczesnojesienny
dzień był ciepły, a poza tym nie przyszło mi do głowy, że strój może
mieć jakikolwiek wpływ na moje szanse nabycia wyposażenia
elektrycznego.
−Je... − zacząłem i raptem zdałem sobie sprawę, że nie mam
pojęcia, jak się po francusku mówi: miniwieża, system hi−fi, wtyczka,
przejściówka... Z ręką na sercu, nie miałem w ogóle pojęcia o
słownictwie z tej dziedziny. Cóż, w Wielkiej Brytanii, jeśli człowiek
chce kupić jakiś elektryczny gadżet, po prostu idzie do supersamu i
bierze to, co jest mu potrzebne. W najgorszym razie musi pokazać
towar sprzedawcy palcem.
−J’ai un hi−fi − podjąłem śmiało, okraszając ostatnie słowo
francuskim zaśpiewem: „haj fij”. Sprzedawca nie wydawał się
osłupiały, co dodało mi odwagi, choć na zainteresowanego także nie
wyglądał. Podążyłem głębiej w lingwistyczną dżunglę. − J’ai un haj fij
anglais. − Szeroki przepraszający uśmiech. Pan wybaczy, robię, co w
mojej mocy. Proszę, niech mnie pan zrozumie. − J’ ai un haj fij
anglais, mais ici... − Rozłożyłem ręce i przybrałem odpowiednio
bezradny wyraz twarzy, co nie było trudne. Sprzedawca nadal nie
okazywał najmniejszej chęci doprowadzenia do transakcji kupna i
sprzedaży.
Szlag by cię, zbuntowałem się w duchu.
− Potrzebny mi konwertor, żebym mógł podłączyć brytyjską
miniwieżę do francuskiego gniazdka − wyjaśniłem w mowie ojczystej,
z doskonałą dykcją i perfekcyjnym doborem słów, dodatkowo obfitymi
gestami podkreślając sens wypowiedzi.
Zawsze mi się wydawało, że Francuzi lubią pantomimę, ale ten
facet akurat najwyraźniej nie był wielbicielem Marcela Marceau.
− Parlez français − polecił mi, kończąc rozkaz tym szczególnym
„e!”, które w gwarze dzielnicy Neuilly miało zapewne oznaczać „ty
angielski nieuku”.
− Gdybym mógł, tobym mówił, stary durniu − obrzuciłem go
zniewagą, której nie miał szans zrozumieć, i od razu poczułem się
odrobinę lepiej.
W odpowiedzi wzruszył ramionami, zdając się mówić: „Niezależnie
od tego, na czym polega twój problem, człowieku, jest to problem
twój, a nie mój. Przykra sprawa, ale pośmiać się można, bo jak się tak
na ciebie patrzy, to widać, że jesteś z gatunku idiotów, którzy mają
zwyczaj pakować się w kretyńskie sytuacje bez wyjścia. A tak przy
okazji: ta koszula jest ordynarna i prostacka”. Wszystko to w jednym
wymownym wzruszeniu ramion. Nie miałem szans wygrać zawodów
we wzruszaniu ramionami, szanse na kupienie konwertora także
oceniłem na zerowe, więc wyszedłem.
Nie uszedłem metra, gdy raptem zastygłem w klasycznej pozycji
tai−chi: oba kolana ugięte, stopa na wysokości kolana drugiej nogi.
Na czubku mojego przepięknego czerwonego trampka widniało
solidnie przyklejone, jasnobrązowe psie gówno.
− Cholera!
Może mi się zdawało, choć głowy bym nie dal, że sprzedawca ze
sklepu elektrycznego krzyknął za mną:
− Nie cholera, tylko merde, ty nieuku!
Powoli zacząłem sobie zdawać sprawę, że Paryż przypomina
ocean. Świetne miejsce do życia, jeśli tylko jest się rekinem. Świeżego
żarcia pod dostatkiem, a jak ktoś ci podskoczy, przegryzasz go na pół
− i po sprawie.
Może nie wszyscy cię kochają, ale masz święty spokój i robisz, co
chcesz.
Jeśli natomiast jesteś człowiekiem, to walczysz z falami i za
wszelką cenę usiłujesz się wydostać na powierzchnię, przy okazji także
uciekając przed rekinami.
Rzecz w tym, by jak najszybciej przekształcić się w rekina.
A pierwszym krokiem na drodze ku ewolucji jest płynne
opanowanie języka rekinów.
Owszem, miałem samouczek na płytce, ale postanowiłem
sprawdzić, czy Christine, asystentka Jeana−Marie, nie zechciałaby mi
udzielić kilku lekcji. Bo czemu nie miałbym się zmienić w rekina
aktywnego płciowo?
Christine... Pomysł chybiony od samego początku.
Nie jestem z tych, co traktują miłość jak bicie kolejnych rekordów.
Ale też nie odnosiłem nigdy spektakularnych sukcesów w uczuciowych
relacjach damsko−męskich. Między innymi dlatego zdecydowałem się
skorzystać z oferty wyjazdu z kraju. Byłem jakiś czas związany z Ruth,
lecz nasz układ okazał się destrukcyjny dla obu stron. Zdzwanialiśmy
się, umawialiśmy na spotkanie, a potem czekaliśmy, które z nas
pierwsze wynajdzie jakiś powód odwołania randki. W końcu
spotykaliśmy się, urządzaliśmy wściekłą orgię przypominającą
bezlitosną walkę lub trzęsienie ziemi, a następnie milkliśmy na jakieś
dwa tygodnie. Potem dzwoniliśmy do siebie − i tak dalej. Oboje
zgodziliśmy się, że moja chęć wyjazdu może być sygnałem, iż nasze
stosunki nie układają się idealnie.
Wtedy, gdy po raz pierwszy znalazłem się z Christine w windzie
sam na sam, od mojego ostatniego trzęsienia ziemi minęły dwa
tygodnie. Tak czy inaczej, nie potrzebowałem napływu
bezużytecznych hormonów do krwiobiegu, żeby dostrzec gołym
okiem, iż była z niej kobieta nieprawdopodobnie piękna. Miała długie
włosy, których − jak większość Francuzek − właściwie nie układała,
co dawało jej okazję do różnych skromnych, ale uwodzicielskich
gestów, takich jak odsuwanie niesfornego loczka za ucho czy
odgarnianie całej fali włosów z czoła. Była dosyć chuda − co
odpowiadało francuskiej normie, ale jednocześnie miała wszelkie
odpowiednie krągłości i wypukłości. No i do tego niesamowite oczy −
prawie złote − które zdawały się mówić, że ja dla niej także nie
jestem Quasimodem. Za każdym razem, gdy wchodziłem do jej biura,
zalotnie trzepotała nieprawdopodobnie długimi naturalnymi rzęsami.
Szybko zdałem sobie sprawę, że pojawiam się tam nieco częściej, niż
wymagają tego działania związane ze stworzeniem sieci herbaciarni.
Mój nieporadny francuski ją śmieszył. A rozśmieszanie jej, choć
łączyło się z poniżaniem samego siebie, zdecydowanie sprawiało mi
przyjemność.
− Tu es professeur pour moi9 − wyartykułowałem w pierwszym
tygodniu.
Roześmiała się tylko. Udałem obrażonego.
− Non. Je veux parler français10 − oznajmiłem.
Zaśmiała się znowu i powiedziała coś, czego nie zrozumiałem.
− Tu apprendre anglais avec moi?11 − spróbowałem z innej
strony. − Nous... emmm... − Najlepiej, jak umiałem, odstawiłem
pantomimę oznaczającą wspólne lekcje konwersacji, choć może
niektóre gesty były nieco bliższe ginekologii niż lingwistyki.
Jakimś cudem moja karkołomna mimika nie zdołała jej do mnie
zniechęcić. Po pracy wyszliśmy razem na drinka do koszmarnie
drogiego podziemnego cocktail−baru tuż przy Polach Elizejskich.
Szalenie sympatyczne miejsce. Goście siedzieli na krzesłach od
Philippe’a Starcka, jakby kije połknęli, żeby ich było dobrze widać.
Pochyliłem się ku Christine − i w jakimś przedziwnym francusko
−angielskim łamańcu rozmawialiśmy o życiu w Londynie i o życiu w
Paryżu. Przy okazji, jak każdy rasowy samiec w zalotach, odstawiałem
taniec godowy.
Właśnie zaczęło się robić cieplej, przeszliśmy do etapu muskania
końcami palców, kiedy moja samiczka raptem zmieniła się w
Kopciuszka.
− Mon train − powiedziała.
− Non, non, le métro est très brrrm brrrml − zaprotestowałem.
Chodziło mi o to, że spokojnie zdąży, zanim wagon zamieni się w
dynię.
Potrząsnęła głową i pokazała mi starannie poskładaną mapkę kolei
podmiejskiej. Najwyraźniej mieszkała świat drogi od centrum.
Autor chciałby podziękować francuskiemu rządowi za wprowadzenie trzydziestopięciogodzinnego tygodnia pracy, dzięki czemu zyskał w piątkowe popołudnia czas na ciekawsze zajęcia. Merci. Największy urok tej książki polega nie tyle na zaletach jej stylu lub bogactwie zawartych w niej pożytecznych wiadomości, ile na tym, że mówi ona szczerą prawdę. Na jej kartach zapisane zostały fakty, które istotnie się wydarzyły. Autor może to i owo dorzucił od siebie. Jerome K. Jerome, Trzech panów w łódce, nie licząc psa
Spis treści Strona tytułowa Strona redakcyjna Podziękowanie i motto Spis treści Septembre - bo do tanga trzeba deux Octobre - pieskie szczęście, merde Novembre - czuj się chez moi jak u siebie Decembre - Boże, miej w swojej opiece kuchnię narodową Janvier - domek na wsi Fevrier - czyń amour, nie wojnę Mars - niech żyją czopki Avril - do diabła z liberté i égalité Mai - 1968 i cała reszta Przypisy
bo do tanga trzeba deux
Rok nie zaczyna się w styczniu, jak sądzą anglojęzyczni dziwacy. Rok zaczyna się w pierwszy poniedziałek września. Paryżanie wracają za biurka po miesięcznym urlopie i biorą się do pracy, którą w listopadzie przerwą, niezależnie od stopnia jej zaawansowania. W pierwszy poniedziałek września zaczynają nabierać kształtu wszelkiego rodzaju projekty: od pomysłu na nową fryzurę po plany elektrowni atomowej. W pierwszy poniedziałek września, o godzinie dziewiątej rano, stałem sto metrów od Pól Elizejskich i patrzyłem, jak ludzie się całują. Mój przyjaciel Chris odradzał mi wyjazd do Francji. − Żyją z klasą − powiedział. − Żarcie jest świetne, kobiety nie przestrzegają politycznej poprawności, a w dodatku noszą ekstrabieliznę. Mimo to − ostrzegał mnie w następnym zdaniu − życie wśród Francuzów to piekło. − Chris trzy lata pracował w londyńskim biurze francuskiego banku. − Wypięli się na nas, Brytyjczyków, kiedy zostaliśmy wykopani z mistrzostw świata. Nikt mnie nie przekona, że to przypadek − oznajmił z mocą. Jego zdaniem, Francuzi przypominali wzgardzoną kobietę. W latach czterdziestych przekonywali nas o swojej miłości, ale my wyśmiewaliśmy ich akcent oraz generała de Gaulle’a o wielkim nosie. Od tamtej pory nic się nie zmieniło: podtruwamy ich niejadalnymi potrawami oraz dokładamy starań, by zetrzeć język francuski z powierzchni Ziemi. Wobec czego oni zbudowali obozy dla uchodźców u wylotu Eurotunelu i nie chcą jeść naszej wołowiny, choć już od lat wiadomo, że jest bezpieczna. − Odgrywają się i tyle − stwierdził Chris. − Nie jedź. − Wybacz, stary − odparłem. − Muszę zobaczyć tę bieliznę. Normalnie można by uznać, że skoro jedyną motywacją zmiany miejsca pracy jest damska bielizna, mężczyzna zmierza ku życiowej katastrofie. Tymczasem mój roczny kontrakt rozpoczął się wyjątkowo obiecująco. Odszukałem budynek, w którym znajdowały się biura mojego
nowego pracodawcy − dostojny dziewiętnastowieczny gmach wyrzeźbiony z mleczno−złotego kamienia − i trafiłem prosto na orgię. Jedni obsypywali się pocałunkami, czekając na windę. Inni całowali się przed automatem z napojami. Nawet recepcjonistka, wychylona nad kontuarem, kogoś obcałowywała, notabene także kobietę, osobę, która weszła do gmachu tuż przede mną. „No! − pomyślałem sobie. − W razie epidemii opryszczki trzeba by tu pewnie nosić kondom na głowie”. Oczywiście wiedziałem, że Francuzi mają zwyczaj witać się i żegnać pocałunkiem w policzek, ale żeby aż na taką skalę?! Przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem polityka firmy nie zakłada faszerowania się tabletkami ecstasy przed przyjściem do pracy. Podszedłem do recepcji. Panie skończyły się całować i rozpoczęły wymianę najnowszych informacji. Już na pierwszy rzut oka było jasne, że firma nie stawia na wywołanie pozytywnego wrażenia dzięki urodzie recepcjonistki, ponieważ kobieta za kontuarem miała męskie rysy twarzy, co oznacza, że częściej bywa naburmuszona niż uśmiechnięta. Skarżyła się na coś głośno, ale na co − nie rozumiałem. Wysłałem jej promienny uśmiech inteligentnego nowicjusza. Nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Na długą minutę zastygłem w postawie, która miała wyrażać: „Tak, jestem tutaj i nie miałbym nic przeciwko temu, by zechciała pani spytać o cel mojego przybycia”. Zero reakcji. W końcu zbliżyłem się jeszcze o krok i wygłosiłem hasło, które wcześniej wykułem na pamięć. − Bonjour, je suis Paul West. Je viens voir monsieur Martin1. Dwie panie spokojnie dokończyły omawianie déjeuner2, które wbrew swojej nazwie jest lunchem, jeszcze z dziesięć razy przyrzekły sobie wzajemnie, że się zdzwonią, popierając te obietnice odpowiednimi gestami, aż wreszcie recepcjonistka zwróciła na mnie uwagę. − Monsieur? − Ani słowa przeprosin. Czułości były dla znajomej. Ja mogłem się pocałować sam. Powtórzyłem swoje hasło. A w każdym razie dzielnie podjąłem próbę.
− Bonjour, je... − Człowiek kipiący ze złości nie jest dobry w lingwistycznych akrobacjach. − Paul West − rzuciłem obcesowo. − Monsieur Martin. − Na co komu czasowniki? Udało mi się raz jeszcze przywołać na twarz promienny uśmiech. Recepcjonistka − według identyfikatora Marianne, a zgodnie z naturą Hannibal Lecter − cmoknęła z dezaprobatą. Słyszałem jej myśli. „Ani słowa po francusku. Pewnie uważa, że de Gaulle miał wielki nos. Wredny drań”. − Zadzwonię do jego asystentki − powiedziała. Tak przynajmniej zrozumiałem to, co usłyszałem. Podniosła słuchawkę i wystukała numer, calusieńki czas poddając mnie skrupulatnej inspekcji od stóp do głów, jakbym jej zdaniem nie odpowiadał standardom umożliwiającym spotkanie z−szefem. „Czyja naprawdę tak źle wyglądam?” − zastanowiłem się, przygwożdżony jej wzrokiem. Włożyłem nieco wysiłku w uzyskanie odpowiednio szykownej powierzchowności, jak przystało na Brytyjczyka w Paryżu. Miałem na sobie najlepszy garnitur od Paula Smitha (jedyny mój garnitur tej firmy), koszulę tak białą, że wyglądała, jakby była dziełem jedwabników żywionych wybielaczem, a pod szyją elektryzujący krawat od Hermesa, który mógłby zasilić całą sieć paryskiego metra. Wystroiłem się też w czarne jedwabne bokserki − niewidoczny dopalacz podnoszący moje poczucie wartości. Nie tylko Francuzki mają prawo nosić atrakcyjną bieliznę. Stanowczo nie zasługiwałem na tak miażdżące spojrzenie, zwłaszcza gdyby porównać moją wyszukaną elegancję ze strojem osób, które widziałem w wejściacli do biurowców: faceci wyglądali jak Dilbert, a kobiety najczęściej ubrane były w nijakie spódnice z katalogów wysyłkowych i większość z nich miała na nogach bardzo wygodne buty, niegrzeszące urodą. − Christine? J’ai un monsieur... − Recepcjonistka Marianne zerknęła na mnie z ukosa. Powinienem coś zrobić, tylko co? − Votre nom? − zapytała Marianne, wywracając oczami, przy czym drugie słowo wyszło z jej ust z prych− nięciem, wyrażającym irytację z powodu beznadziejnego stanu mojego umysłu.
− Paul West. − Pol Wess − rzuciła Marianne. − Do pana Martina. − Odłożyła słuchawkę. − Proszę usiąść − wyartykułowała po francusku wolno, żeby zrozumiał ją ten kretyn cierpiący na alzheimera. Szef najwyraźniej trzymał atuty w biurze, bo Christine, asystentka, wioząca mnie na piąte piętro, okazała się wysoką brunetką, której spokojna pewność siebie i uśmiech na ustach pociągniętych ciemną szminką mogły zwalić z nóg każdego faceta. W windzie dzieliły nas od siebie marne centymetry. Patrzyłem tej fascynującej kobiecie głęboko w oczy i oddychałem jej perfumami z nutką cynamonu. Pachniała apetycznie. W takiej sytuacji człowiek potrafi zanosić modły do windy: zepsuj się! Stań między piętrami! Siku niedawno robiłem, nigdzie mi się nie śpieszy. Daj mi godzinkę lub dwie, niechże roztoczę swoje wdzięki przed ubezwłasnowolnioną publicznością. Problem w tym, że najpierw musiałbym tę publiczność nauczyć angielskiego. Kiedy spróbowałem do niej zagadać, tylko się olśniewająco uśmiechnęła i po francusku przeprosiła, że nie zrozumiała ani jednego cholernego słowa. Tak czy inaczej, najwyraźniej wreszcie poznałem Francuzkę, która nie poczuła do mnie żywej nienawiści od pierwszego spojrzenia. Szliśmy korytarzem, który wyglądał tak, jakby projektant nie mógł się zdecydować, czy pracuje nad gotyckim dworem, czy nad ciężarówką polakierowaną na wysoki połysk. Spod długiego chodnika w orientalnym stylu wyzierały po bokach wąskie paski wypolerowanej skrzypiącej klepki. Sufit i ściany zdobiły wiekowe stiuki, natomiast oryginalne drzwi wyrwano z zawiasów i zastąpiono taflami przyciemnionego szkła, żywcem przeniesionymi z lat siedemdziesiątych. Zapewne dla ukrycia rozbieżności stylów korytarz zastawiono tyloma roślinami, że w tej zielonej dżungli można by spokojnie prowadzić wojnę partyzancką. Gdy Christine zastukała w przeszklone drzwi, z wnętrza dobiegł męski glos. − Entrez! Wszedłem i ujrzałem swojego nowego szefa na tle wieży Eiffla, wskazującej sztywnym palcem zachmurzone niebo. Wstał zza biurka i
wyszedł mi na spotkanie. − Monsieur Martin − powiedziałem, wyciągając do niego rękę − miło mi pana znowu widzieć. − Dla ciebie: Jean−Marie − zarządził. Mówił po angielsku doskonale, zdradzał go tylko lekki obcy akcent. Zamknął moją dłoń w mocnym uścisku i przyciągnął mnie do siebie, jakbyśmy mieli odstawić „niedźwiadka”. Ale nie. Chciał tylko poklepać nowego po ramieniu. − Witamy we Francji − rzeki z szerokim uśmiechem. Jasny gwint − pomyślałem sobie. − Już dwie osoby mnie lubią!” Jean−Marie wyglądał świetnie, zwłaszcza jak na szefa firmy. Miał pewnie około pięćdziesiątki, ale jego ciemne oczy lśniły młodością. Włosy mu się przerzedziły, lecz przycinał je krótko i zaczesywał do tylu, więc nie miało to większego znaczenia. Granatowa koszula i złoty krawat dawały świadectwo swobodnej elegancji. Miał otwartą, przyjazną twarz. Poprosił Christine o przyniesienie kawy. Przy okazji zauważyłem, że zwracał się do niej per tu, choć ona do niego mówiła vous. Nigdy tego nie rozumiałem. − Siadaj − zaprosił mnie, przechodząc z powrotem na angielski. − Czy wszystko w porządku? Podróż, hotel? − A, tak, tak, dzięki. Jak najbardziej. − Trochę banalnie, ale zawsze to jakieś zagajenie. − To dobrze, bardzo dobrze. Gdy patrzy na ciebie taki gość, masz wrażenie, że na całym świecie liczy się dla niego jedynie twoje szczęście. Chrzanić globalne ocieplenie; ważne, czy Paulowi podoba się pokój w hotelu! To najistotniejsza kwestia dnia. − Twoi pracownicy wydają się bardzo szczęśliwi, całują się... − napomknąłem. − A, tak. − Wyjrzał na korytarz, jakby sprawdzał, czy ktoś z przechodzących nie chciałby dać mu buziaka. − To rentrée, znaczy... powrót. Czujemy się, jakbyśmy wracali do domu z wyprawy na Księżyc. Dla nas, mieszkańców Paryża, dziesięć kilometrów od Galeries Lafayette to już inny świat. Nie widzieliśmy się od miesiąca, więc cieszy nas ponowne spotkanie. − Prychnął z cicha, jakby mu
niechcący wyszedł niewybredny dowcip. − Cóż, w zasadzie ta radość nie zawsze jest najszczersza pod słońcem, ale całować się trzeba. − Mężczyźni też? Jean−Marie roześmiał się głośno. − Twoim zdaniem Francuzi są zniewieściali? − Nie, skądże, absolutnie. − Najwyraźniej trafiłem w czułe miejsce. − Nie są. Odniosłem wrażenie, że gdyby Christine była w tej chwili w pokoju, mój szef spuściłby spodnie i wykorzystał jej obecność do udowodnienia swojej męskości. Klasnął w ręce, jakby chciał oczyścić powietrze z testosteronu. − Dostaniesz biuro przez ścianę. Będziemy mieli ten sam widok. Niezły, co? − Z rozmachem wyciągnął rękę w stronę okna, jakby anonsował gwiazdę. I w sumie, nie bez racji. − Nie każdy ma taki widok w pracy − oznajmił dumnie. − Wspaniały − przyznałem. − Wspaniały − powtórzył. − Chcielibyśmy, żebyś dobrze się czuł między nami. Wtedy chyba naprawdę tak myślał. Poznaliśmy się w Londynie. Opowiadał nam wtedy o swojej firmie, VianDiffusion, malując obraz raju, gdzie pracownicy tworzyli kochającą się rodzinę, a on odgrywał rolę nie tyle ojca chrzestnego czy starszego brata, ile ukochanego wujaszka. Jakieś dziesięć lat wcześniej przejął interes po ojcu, który zaczynał jako zwykły rzeźnik. W chwili obecnej dysponowali czterema fabrykami − a dokładnie rzecz biorąc, ogromnymi maszynkami do mięsa, do których z jednej strony wprowadzało się muczące zwierzęta, a z drugiej otrzymywało siekaną wołowinę − oraz biurem sprawującym kontrolę nad tym procesem. Obroty rosły w rekordowym tempie, głównie dzięki nieograniczonemu apetytowi Francuzów na hamburgery, czy jak to oni patriotycznie zwą: steaks hachés. Wydawało mi się, że Jean−Marie zwerbował mnie do firmy, by zmienić jej wizerunek, odsunąć się nieco od padliny. Mój pachnący brytyjskością projekt miał pozwolić ludziom zapomnieć o krwawych początkach interesu.
Być może dlatego francuski pracodawca przywitał mnie tak wylewnie. Oby tylko nowi koledzy pokochali mnie równie gorąco jak szef. − Powiedz mi jedno, Jean−Marie − poprosiłem, gdy prowadził mnie, a właściwie prawie niósł do pokoju, w którym miało się odbyć spotkanie − jak mam się zwracać do ludzi: tu czy vous? − Podejrzewałem, że może istnieć jeszcze kilka innych możliwości. − A, tym się nie przejmuj, to całkiem łatwe. Ponieważ masz takie stanowisko, jakie masz, do każdego, z kim pracujesz, zwracasz się tu. No, może z wyjątkiem osób, które wyglądają na wyraźnie starsze od ciebie. No i oczywiście nie możesz „tykać” tych, którym nie zostałeś przedstawiony. Większość pracowników będzie się także zwracała do ciebie per tu. Niektórzy uznają, że właściwsza będzie forma vous, zwłaszcza dużo młodsi od ciebie, albo ci, którzy cię nie znają. Czy wyrażam się jasno? − Ehm... tak. − Jasno. Jak w dupie u Murzyna. − A swoim zespołem w ogóle nie musisz się przejmować, bo z nimi będziesz rozmawiał po angielsku. −Jak to? Myślałem, że mam się integrować? Jean−Marie nie odpowiedział. Ostatni raz pociągnął mnie za łokieć i znaleźliśmy się we właściwym pokoju. Salka zajmowała całą szerokość budynku, z obu końców wieńczyły ją duże okna. Przez jedno zaglądała wieża Eiffla, drugie wychodziło na podwórko i nowoczesny szklany biurowiec. W pomieszczeniu czekały cztery osoby. Jedna para mieszana stała pod oknem z widokiem na wieżowiec, druga siedziała w milczeniu przy długim owalnym stole. − Kochani, to jest Paul − zaanonsował Jean−Marie po angielsku. Moi nowi współpracownicy zbliżyli się, by mnie powitać. Obaj mężczyźni byli bardzo wysocy; jeden, mocno zbudowany blondyn, mógł mieć około czterdziestki, młodszy był kościsty i łysy. Pierwsza z kobiet − na moje oko naturalna blondynka około trzydziestki, włosy ściągnęła w koński ogon i gdyby nie wystająca broda, byłaby skończoną pięknością. Druga miała okrągłą twarz o dobrodusznym
wyrazie, jakieś trzydzieści pięć lat i ogromne brązowe oczy. Ubrana była w paskudną różową bluzkę. Potrząsnąłem czterema prawicami i natychmiast zapomniałem imiona nowych znajomych. Usiedliśmy przy stole. Jean−Marie i ja po jednej stronie, tamci czworo − po drugiej. − No, kochani − zagaił szef. − Nadeszła historyczna chwila. Będziemy się, jak to mówią Anglicy, rozgałęziać. Poszerzamy horyzonty. Odnieśliśmy już sukces w branży restauracyjnej, francuskie fast foody nie mogą się obejść bez naszej siekanej wołowiny. Ale my mamy ambitniejsze plany, dążymy do większych zysków: otwieramy angielskie herbaciarnie. I jest z nami ktoś, kto się na tym zna. − Wskazał mnie dumnym gestem. − Jak wiecie, Paul jako szef marketingu brał udział w tworzeniu sieci francuskich kawiarni w Anglii „Voulez−Vous Café Avec Moi”3. Ile takich lokali otworzyłeś, Paul? − Kiedy opuszczałem firmę, było ich trzydzieści pięć. No, ale od tego czasu minęły już dwa tygodnie... Zażartowałem, oczywiście, tymczasem czwórka siedząca naprzeciwko wlepiła we mnie osłupiałe spojrzenia, do głębi wstrząśnięta anglo−amerykańskim dynamizmem. − Proszę bardzo! − Jean−Marie skąpał się w złocistym blasku mojego sukcesu. − Miałem okazję z bliska przyjrzeć się osiągnięciom Brytyjczyków i uznałem, że przyda nam się ich szef marketingu, więc pojechałem do Londynu i zadziałałem jak zawodowy dekapitator. Dekapitator? − spojrzał na mnie pytająco. − Headhunter4 − podsunąłem. − A, tak, no właśnie. Jestem pewien, że dzięki Paulowi nasza sieć angielskich herbaciarni we Francji odniesie taki sam sukces jak angielski projekt, czyli francuskie kawiarenki w... w Anglii, oczywiście. − Ostatnie zdanie najwyraźniej wyczerpało jego siły. − Paul, powiedz kilka słów o sobie, dobrze? − Oczywiście. − Objąłem spojrzeniem cztery osoby z naprzeciwka, prezentując im doskonałą imitację żywej sympatii dla współpracowników. − Nazywam się Paul West − zacząłem. Wszyscy
czworo poruszyli niemo ustami, powtarzając dwa obce słowa. − Brałem udział w tworzeniu projektu „Voulez−Vous Café Avec Moi”. Jego realizację zaczęliśmy w lipcu zeszłego roku, dokładnie czternastego dnia tego miesiąca, w Dzień Niepodległości. Otworzyliśmy pięć kawiarenek w Londynie. Kolejne powstały w największych brytyjskich miastach i w centrach handlowych, w trzech rzutach po dziesięć. Przywiozłem raport, dzięki któremu będziecie mogli zapoznać się ze szczegółami. Wcześniej pracowałem w branży piwnej... dla niewielkiego browaru − wyjaśniłem od razu, bo wszyscy czworo unieśli brwi − i to by było tyle. − Młodyś jesteś − odezwał się kościsty. W jego głosie dało się wyczuć nie tyle ton oskarżenia, ile pewien niepokój. − Nie taki znowu młody. Mam dwadzieścia siedem lat. Gdybym był gwiazdą rocka, pewnie bym już nie żył. Facet zrobił gest mający wyrażać przeprosiny. − Nie, nie... Ja nie kriti kuję. Ja akurat podzi wiem. − Jakoś dziwnie mówił. Akcent miał niefrancuski. Nie potrafiłem go rozgryźć. − Wszyscy podziwiamy Paula. − Jean−Marie znowu sprawił, że poczułem się jak głaskany pod włos homoseksualista. − Może teraz my się przedstawmy − zaproponował. − Bernard, zaczniesz? Bernard to był ten wysoki, dobrze zbudowany, z fryzurą spłaszczoną od góry i schludnym blond wąsikiem. Wyglądał na szwedzkiego policjanta, który z powodu platfusa przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Miał na sobie sinawoniebieską koszulę zwieńczoną nie całkiem czerwonym krawatem. Mógłby sobie wytatuować na czole „nudny tępak”, gdyby nie to, że z takim napisem budziłby sensację. Uśmiechnął się nerwowo. − Nazi wam berrr narrr, jesz tam odpowiedź alni na komunikat akcia... O cholera, zdziwiłem się w duchu. Jean−Marie powiedział, zdaje się, że w tym gronie będziemy rozmawiać po angielsku...? Dlaczego więc ten człowiek zagaja po węgiersku? Bernard z Budapesztu przez kilka minut ciągnął w tym samym niezrozumiałym stylu, aż wreszcie zakończył zdaniem, które − sądząc
z wyrazu ogromnego napięcia malującego się na twarzy mówcy − miało kapitalne znaczenie. − Czesze sie do nasz a pół prac − stwierdził z naciskiem. Zaraz, chwileczkę. Nie jest źle! Nie znam żadnego języka środkowoeuropejskiego, ale to zrozumiałem. Cieszył się na naszą współpracę. Klapka się otworzyła. To angielski, ciemniaku! Tylko trochę inny. − Dziękujemy ci, Bernardzie − Jean−Marie uśmiechnął się szeroko. Czyżby wybrał najgorszego, by podkreślić swoją doskonałą znajomość języka obcego? Miałem taką nadzieję. − Teraz Marc. Marc, czyli łysy szkielet. Ubrany w ciemnoszarą koszulę rozpiętą pod szyją i błagającą o randkę z żelazkiem. Okazało się, że spędził kilka lat na południu Stanów, gdzie podłapał akcent jak Scarlett O’Hara, która chlapnęła sobie trochę za dużo pernodu. −Jeśtem szelfem te hiii − zagaił. − Szelf te hiii − powtórzyłem z uznaniem, zastanawiając się gorączkowo, co też ten człowiek usiłuje mi, do licha ciężkiego, powiedzieć. W każdym razie mogłem domniemywać, iż miało to coś wspólnego z „hiiirbatą”. Fantastycznie. − Taaah. Siś temy − potwierdził Marc. − Aha! − olśniło mnie. − Technologia Informatyczna. − Zerknął na mnie podejrzliwie. − Świetnie mówisz po angielsku − rzuciłem pośpiesznie. − Długo byłeś w Stanach? − Stułdiowałem w Georgia, połtem pięć lat prałco− wałem dla śpółki łubeźpiecieniowej w Atlanta. W dzieł te hii, o czyściec. − O czyściec − zgodziłem się gładko. − OK, Marc. Stéphanie? − zagaił ponownie Jean−Marie, mistrz ceremonii... Stéphanie, blondynka z wystającą szczęką. Mówiła z silnym francuskim akcentem, gramatykę traktowała z przerażającą swobodą, ale z drugiej strony, powoli zaczynałem przyzwyczajać się do tego dziwacznego sposobu mówienia. Stéphanie była „odpowiedalina na zapatrzynie” − odpowiedzialna za zaopatrzenie naszej sieci kawiarenek z „engilskom hirbatom”.
Najwyraźniej wysławianie się w obcym języku sprawiało Stéphanie taką samą trudność jak mnie słuchanie jej angielszczyzny; gdy skończyła swoje krótkie wystąpienie, obrzuciła szefa spojrzeniem mówiącym wyraźnie: czuję się, jakbym właśnie zrobiła pięćdziesiąt pompek, i mam nadzieję, że mój wysiłek nie poszedł na marne, ty sadystyczny draniu. − Dziękuję, Stéphanie − skwitował Jean−Marie. − Nicole. Druga kobieta, brunetka z krótko przyciętymi włosami, miała cichy glos, ale dla odmiany mówiła dość wyraźnie. Sprawowała nadzór finansowy nad projektem, taką samą funkcję pełniła w firmie. − Chyba bywasz w Anglii? − wyrwało mi się. − Sądząc po akcencie, wcale nierzadko. − Zasada numer jeden w każdym biurze: zawsze schlebiaj nadzorowi finansowemu. − Mój maż był Anglikiem − odparła z tęsknym uśmiechem. O rany, wdowa czy rozwódka? Nie czas na takie pytania. − Nie daj się zwieść − uprzedził mnie Jean−Marie. − Nicole wygląda na łagodną osóbkę, ale serce ma z kamienia. Dlatego właśnie tak dobrze stoimy finansowo. To ona jest w tej firmie prawdziwym szefem. Nicole spiekła raka. Uznałem, że mam do czynienia z wątkami pozazawodowymi. Jean−Marie chwalił profesjonalne osiągnięcia zatrudnionej, a ona najwyraźniej miała ochotę zerwać z siebie stanik. Ale może się myliłem, może podszedłem do sprawy zbyt stereotypowo? − Mówicie po angielsku dużo lepiej niż ja po francusku − oznajmiłem głośno, patrząc zwłaszcza na Bernarda i Stéphanie, najbliższych mi w lingwistycznym inwalidztwie. − Przywiozłem ze sobą samouczek na CD, obiecuję zacząć się uczyć tut słit5. Byli na tyle uprzejmi, że się roześmieli. Skoro już się zakolegowaliśmy, postanowiłem rzucić na początek jakiś pomysł. Nic kontrowersyjnego. − Spróbujmy może nadać naszemu projektowi jakąś roboczą nazwę − podsunąłem. − Niezobowiązująco, ot po prostu przydałoby
się coś, co by nas identyfikowało jako zespół pracujący nad jedną sprawą. Na przykład coś w rodzaju „Tea Time”. − Aaa nie! − poderwał się Bernard. − Nażwa jeszt. „Maj tii isz ricz”. Zmarszczyłem brwi, pozostali wybuchnęli śmiechem. Odwróciłem się do Jeana−Marie, szukając u niego pomocy. Patrzył w inną stronę. − My Tea Is Rich6? − powtórzyłem. − Tak ma się nazywać cała sieć? − zdziwiłem się. − Nie jest to najlepsza nazwa pod słońcem − ciągnąłem ostrożnie. − W zasadzie nic nie znaczy. − A! − Bernard kiepsko sobie radził z angielskim, lecz najwyraźniej był niezły w monosylabach. − Ale jeszt żabawne. To jeszt englszki humor. − Angielski humor? U nas się tak nie mówi. − Och − Bernard wzrokiem poprosił o wsparcie szefa. − W zasadzie powinno być tailor − wyjaśnił Jean− −Marie. − Krawiec? − Miałem wrażenie, że wpadłem w sam środek jakiegoś surrealistycznego filmu. Za chwilę przez okno wleci Salvador Dali z bagietką wystającą ze spodni. − Mój krawiec jest bogaty − powiedział Jean−Marie takim tonem, jakby cytował uniwersalną mądrość. − Naprawdę? − Teraz pewnie czas na Salvadora Dali. Tymczasem jednak za oknem nadal tkwiła tylko wieża Eiffla. − „My tailor is rich” to typowe angielskie wyrażenie. − Nic podobnego. − Według Francuzów, owszem. Mamy to we wszystkich starych podręcznikach. − A, jasne! Teraz rozumiem − stwierdziłem. Czworo moich współpracowników i nowy szef patrzyli na mnie, wyraźnie oczekując, że nareszcie załapię dowcip i zacznę się śmiać. − To tak jak „król Karol podarował królowej Karolinie korale koloru koralowego”. − E? − Teraz dla odmiany mój francuski zespól przestał cokolwiek rozumieć. − Takie rzeczy są w naszych podręcznikach − wyjaśniłem. − Wszystko w porządku. − Błysnąłem uśmiechem szczęśliwego odkrywcy. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Nieporozumienie
wyjaśnione. Problem rozwiązany. − Tak czy inaczej, ta nazwa nadal się nie nadaje. − Musiałem im to powiedzieć. Dla ich własnego dobra. Dla dobra projektu. −Och! − Konieczne chcesz „Tea Time”? − Jean−Marie nie wyglądał na zachwyconego. − Trochę to nijakie. − Nie, skądże, wcale się nie upieram. Tak tylko zaproponowałem, tymczasowo. Zanim podejmiemy ostateczną decyzję, moglibyśmy przeprowadzić badania rynku, a tymczasem wybierzmy jakiś roboczy slogan. Jeśli nie podoba wam się „Tea Time”, to może „Tea For Two”7? − Nie, nie − sprzeciwiła się Stéphanie. − To teś jeśt nijakie. Chciemy śmiszną nazwę. Jak mówił Berrrnarrr, englszki humor. − A mołże nazlać „Tiiiz Cafe”? − zaproponował Marc. − „Tease8 Cafe”??? − znowu zgłupiałem. − Taaa. Tea, apostrof, es, cafe − wyjaśnił. Stéphanie kiwnęła głową. Spodobało jej się. − „Tea’s Cafe”? Ale to nie po angielsku. − Jeśt! − zaprotestowała Stéphanie. − Macie mnóśtwo naźwy ś apośtrofem. Arry’s Bar. Liberty’s Statue. − Brooklyn’s Bridge − podrzucił Marc. − Trafalgar’s Square − poparł ich Bernard. −Ale... − Roll’s Royce − Bernard nabierał rozpędu. − Nie! − Skąd oni wzięli te bzdury? − We Francji uważa się takie zestawienia za bardzo angielskie. − Jean−Marie wrócił do roli tłumacza. − Mamy na Polach Elizejskich amerykańską kawiarenkę, która nazywa się „Sandwich’s Cafe”. − Tak! − potwierdziła Stéphanie z mocą, dźgając palcem w stół. − Zgoda, ale to nie jest po angielsku. − Musiałem się uprzeć przy swoim. − W taki sam sposób możecie nazwać pole namiotowe un camping albo miejsce parkingowe un parking. Możliwe, że to dla Francuzów brzmi z angielska, ale nie jest po angielsku. − Och. − Stéphanie wzrokiem poszukała wsparcia Jeana−Marie. Zaatakowałem język francuski. Teraz dostanę żółtą kartkę.
− Każdy kraj przyswaja kulturę innych narodów − stwierdził Jean −Marie. − W Anglii prawie w każdej restauracji można dostać truskawkowy crème brûlée. A przecież crème brûlée to crème brûlée i kropka. Na tej samej zasadzie można by wymyślić truskawkową bagietkę! Albo truskawkowy camembert. Zespół Francuzów pokiwał głowami z aprobatą nad zwięzłym i jasnym wyjaśnieniem przedstawionym przez szefa. − I jeście wy, Nglicy, lejeci siok pomarańciowy do siampan! − wytknęła mi Stéphanie. − Merde alors. Pozostali solidarnie skrzywili się z obrzydzeniem na samą myśl o takiej profanacji skarbu narodowego. − Wy natomiast dolewacie do szampana likier z czarnej porzeczki i pijecie kir royal. − Przeczytałem o tym w przewodniku. Natychmiast jednak pożałowałem odwołania się do tego argumentu. W reakcji na moją zadufaną ripostę cztery pary francuskich brwi powędrowały ku niebu. Jean−Marie znowu wziął na siebie rolę mediatora. − Przeprowadzimy badania rynku. Przetestujemy te i inne nazwy. Zrobimy listę propozycji. − Świetnie. − Pokiwałem głową jak plastikowy wilczur na półce pod samochodową szybą, skwapliwie przystając na błyskotliwą myśl francuskiego dyplomaty. − Może Bernard się tym zajmie − zaproponował Jean−Marie. Bernard uśmiechnął się szeroko. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Widząc ponury błysk w jego oku, zyskałem absolutną pewność, że przekona ankietowanych do swojej wersji. − OK, bardzo konstruktywnie − ocenił Jean−Marie. − Prawdziwe spotkanie w angielskim stylu. Podejmowanie decyzji. Jakich decyzji? Nie możemy osiągnąć porozumienia, więc postanawiamy zapłacić konsultantowi, aby ostatecznie zaakceptował pomysł najgorszy z możliwych. Jak dla mnie mało konstruktywne. Ale w końcu było to moje pierwsze spotkanie z francuskimi pracownikami. Musiałem się jeszcze dużo nauczyć. Poza biurem kontakt z paryską społecznością okazał się równie
przygnębiający. Jean−Marie zafundował mi pokój w hotelu usytuowanym jakiś kilometr na zachód od Łuku Triumfalnego, w okolicy całkowicie nieparyskiej. Budynek stał przy ośmiopasmowej autostradzie ochrzczonej romantycznym imieniem aleja Wielkiej Armii, prowadzącej z Paryża właściwego w stronę drapaczy chmur biurowej dzielnicy La Défense. Sam hotel był pudelkiem bez charakteru, zbudowanym ze sztucznego kamienia w kolorze śniegu obsikane− go przez psa. W moim pokoju dominowała ta sama barwa. Teoretycznie był on przeznaczony dla dwóch osób, ale w praktyce, gdyby obie chciały jednocześnie stanąć, musiałoby dojść do zbliżenia. I może o to chodziło, tyle że dopóki byłem sam, nie miałem szans na weryfikację teorii w praktyce. Wracając do faktów: zamieszkałem na wymuskanym przedmieściu, którego nazwę pisze się Neuilly, a wymawia Neeji, a nie Niuli, jak to robiłem przez cały pobyt w tym miejscu. Nuda panowała tam niepodzielnie, ale fascynowały mnie rodzinne sklepiki, jakich w Londynie człowiek już nie uświadczy. W jednych sprzedawano ryby, w innych tylko sery, tuż obok cukierni z czekoladowymi cudeńkami jeden rzeźnik oferował surowe mięso, drugi gotowane, a kolejny wyłącznie koninę. Istniał nawet sklepik, w którym można było kupić tylko pieczone kurczaki. Toteż gdy baterie w mojej miniwieży hi−fi przeszły w stan nieuleczalnej komy, postanowiłem się udać do miejscowego przyjaznego składu z artykułami elektrycznymi po stosowny konwertor. Wybrałem się po zakup w którąś sobotę. Szybko znalazłem sklepik o wąskim, starannie odmalowanym froncie, gdzie wystawa puchła od radioodbiorników, latarek i innych podobnych gadżetów. We wnętrzu królowała długa, poznaczona odciskami palców szklana lada, otoczona równie skomplikowanym, co chaotycznym systemem półek zastawionych wszystkim, co wiązało się z elektrycznością: od zegarków na baterie, poprzez odkurzacze, po miksery. Wśród różnorakich pudel sterczał facet w średnim wieku, od stóp do głów opatulony w nylonowy szary kombinezon. Twarz miał w tym samym kolorze co ubranie. Paryski kuzyn rodziny Addamsów.
− Bonjour. − Uśmiechem z góry przeprosiłem za swój kiepski francuski. Nie zareagował. Ot, po prostu stał i przyglądał mi się spod brwi przypominających drut kolczasty, mierząc mnie ciężkim spojrzeniem i niewątpliwie dochodząc do niepochlebnych dla mnie wniosków. Dla wyjaśnienia powinienem chyba dorzucić, że nie miałem wtedy na sobie swojego nieodłącznego garnituru od Paula Smitha. Ubrany byłem w pomarańczową kwiecistą koszulę kupioną na Portobello Road, zdobioną wyrazistym hawajskim wzorem. Wyglądałem w niej na człowieka swobodnego i przyjaznego, zwłaszcza jeśli wkładałem do niej surferskie bokserki do kolan i ognistoczerwone trampki. Nie spotkałem w Neuilly nikogo podobnie ubranego, ale wczesnojesienny dzień był ciepły, a poza tym nie przyszło mi do głowy, że strój może mieć jakikolwiek wpływ na moje szanse nabycia wyposażenia elektrycznego. −Je... − zacząłem i raptem zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, jak się po francusku mówi: miniwieża, system hi−fi, wtyczka, przejściówka... Z ręką na sercu, nie miałem w ogóle pojęcia o słownictwie z tej dziedziny. Cóż, w Wielkiej Brytanii, jeśli człowiek chce kupić jakiś elektryczny gadżet, po prostu idzie do supersamu i bierze to, co jest mu potrzebne. W najgorszym razie musi pokazać towar sprzedawcy palcem. −J’ai un hi−fi − podjąłem śmiało, okraszając ostatnie słowo francuskim zaśpiewem: „haj fij”. Sprzedawca nie wydawał się osłupiały, co dodało mi odwagi, choć na zainteresowanego także nie wyglądał. Podążyłem głębiej w lingwistyczną dżunglę. − J’ai un haj fij anglais. − Szeroki przepraszający uśmiech. Pan wybaczy, robię, co w mojej mocy. Proszę, niech mnie pan zrozumie. − J’ ai un haj fij anglais, mais ici... − Rozłożyłem ręce i przybrałem odpowiednio bezradny wyraz twarzy, co nie było trudne. Sprzedawca nadal nie okazywał najmniejszej chęci doprowadzenia do transakcji kupna i sprzedaży. Szlag by cię, zbuntowałem się w duchu. − Potrzebny mi konwertor, żebym mógł podłączyć brytyjską miniwieżę do francuskiego gniazdka − wyjaśniłem w mowie ojczystej,
z doskonałą dykcją i perfekcyjnym doborem słów, dodatkowo obfitymi gestami podkreślając sens wypowiedzi. Zawsze mi się wydawało, że Francuzi lubią pantomimę, ale ten facet akurat najwyraźniej nie był wielbicielem Marcela Marceau. − Parlez français − polecił mi, kończąc rozkaz tym szczególnym „e!”, które w gwarze dzielnicy Neuilly miało zapewne oznaczać „ty angielski nieuku”. − Gdybym mógł, tobym mówił, stary durniu − obrzuciłem go zniewagą, której nie miał szans zrozumieć, i od razu poczułem się odrobinę lepiej. W odpowiedzi wzruszył ramionami, zdając się mówić: „Niezależnie od tego, na czym polega twój problem, człowieku, jest to problem twój, a nie mój. Przykra sprawa, ale pośmiać się można, bo jak się tak na ciebie patrzy, to widać, że jesteś z gatunku idiotów, którzy mają zwyczaj pakować się w kretyńskie sytuacje bez wyjścia. A tak przy okazji: ta koszula jest ordynarna i prostacka”. Wszystko to w jednym wymownym wzruszeniu ramion. Nie miałem szans wygrać zawodów we wzruszaniu ramionami, szanse na kupienie konwertora także oceniłem na zerowe, więc wyszedłem. Nie uszedłem metra, gdy raptem zastygłem w klasycznej pozycji tai−chi: oba kolana ugięte, stopa na wysokości kolana drugiej nogi. Na czubku mojego przepięknego czerwonego trampka widniało solidnie przyklejone, jasnobrązowe psie gówno. − Cholera! Może mi się zdawało, choć głowy bym nie dal, że sprzedawca ze sklepu elektrycznego krzyknął za mną: − Nie cholera, tylko merde, ty nieuku! Powoli zacząłem sobie zdawać sprawę, że Paryż przypomina ocean. Świetne miejsce do życia, jeśli tylko jest się rekinem. Świeżego żarcia pod dostatkiem, a jak ktoś ci podskoczy, przegryzasz go na pół − i po sprawie. Może nie wszyscy cię kochają, ale masz święty spokój i robisz, co chcesz. Jeśli natomiast jesteś człowiekiem, to walczysz z falami i za
wszelką cenę usiłujesz się wydostać na powierzchnię, przy okazji także uciekając przed rekinami. Rzecz w tym, by jak najszybciej przekształcić się w rekina. A pierwszym krokiem na drodze ku ewolucji jest płynne opanowanie języka rekinów. Owszem, miałem samouczek na płytce, ale postanowiłem sprawdzić, czy Christine, asystentka Jeana−Marie, nie zechciałaby mi udzielić kilku lekcji. Bo czemu nie miałbym się zmienić w rekina aktywnego płciowo? Christine... Pomysł chybiony od samego początku. Nie jestem z tych, co traktują miłość jak bicie kolejnych rekordów. Ale też nie odnosiłem nigdy spektakularnych sukcesów w uczuciowych relacjach damsko−męskich. Między innymi dlatego zdecydowałem się skorzystać z oferty wyjazdu z kraju. Byłem jakiś czas związany z Ruth, lecz nasz układ okazał się destrukcyjny dla obu stron. Zdzwanialiśmy się, umawialiśmy na spotkanie, a potem czekaliśmy, które z nas pierwsze wynajdzie jakiś powód odwołania randki. W końcu spotykaliśmy się, urządzaliśmy wściekłą orgię przypominającą bezlitosną walkę lub trzęsienie ziemi, a następnie milkliśmy na jakieś dwa tygodnie. Potem dzwoniliśmy do siebie − i tak dalej. Oboje zgodziliśmy się, że moja chęć wyjazdu może być sygnałem, iż nasze stosunki nie układają się idealnie. Wtedy, gdy po raz pierwszy znalazłem się z Christine w windzie sam na sam, od mojego ostatniego trzęsienia ziemi minęły dwa tygodnie. Tak czy inaczej, nie potrzebowałem napływu bezużytecznych hormonów do krwiobiegu, żeby dostrzec gołym okiem, iż była z niej kobieta nieprawdopodobnie piękna. Miała długie włosy, których − jak większość Francuzek − właściwie nie układała, co dawało jej okazję do różnych skromnych, ale uwodzicielskich gestów, takich jak odsuwanie niesfornego loczka za ucho czy odgarnianie całej fali włosów z czoła. Była dosyć chuda − co odpowiadało francuskiej normie, ale jednocześnie miała wszelkie odpowiednie krągłości i wypukłości. No i do tego niesamowite oczy − prawie złote − które zdawały się mówić, że ja dla niej także nie
jestem Quasimodem. Za każdym razem, gdy wchodziłem do jej biura, zalotnie trzepotała nieprawdopodobnie długimi naturalnymi rzęsami. Szybko zdałem sobie sprawę, że pojawiam się tam nieco częściej, niż wymagają tego działania związane ze stworzeniem sieci herbaciarni. Mój nieporadny francuski ją śmieszył. A rozśmieszanie jej, choć łączyło się z poniżaniem samego siebie, zdecydowanie sprawiało mi przyjemność. − Tu es professeur pour moi9 − wyartykułowałem w pierwszym tygodniu. Roześmiała się tylko. Udałem obrażonego. − Non. Je veux parler français10 − oznajmiłem. Zaśmiała się znowu i powiedziała coś, czego nie zrozumiałem. − Tu apprendre anglais avec moi?11 − spróbowałem z innej strony. − Nous... emmm... − Najlepiej, jak umiałem, odstawiłem pantomimę oznaczającą wspólne lekcje konwersacji, choć może niektóre gesty były nieco bliższe ginekologii niż lingwistyki. Jakimś cudem moja karkołomna mimika nie zdołała jej do mnie zniechęcić. Po pracy wyszliśmy razem na drinka do koszmarnie drogiego podziemnego cocktail−baru tuż przy Polach Elizejskich. Szalenie sympatyczne miejsce. Goście siedzieli na krzesłach od Philippe’a Starcka, jakby kije połknęli, żeby ich było dobrze widać. Pochyliłem się ku Christine − i w jakimś przedziwnym francusko −angielskim łamańcu rozmawialiśmy o życiu w Londynie i o życiu w Paryżu. Przy okazji, jak każdy rasowy samiec w zalotach, odstawiałem taniec godowy. Właśnie zaczęło się robić cieplej, przeszliśmy do etapu muskania końcami palców, kiedy moja samiczka raptem zmieniła się w Kopciuszka. − Mon train − powiedziała. − Non, non, le métro est très brrrm brrrml − zaprotestowałem. Chodziło mi o to, że spokojnie zdąży, zanim wagon zamieni się w dynię. Potrząsnęła głową i pokazała mi starannie poskładaną mapkę kolei podmiejskiej. Najwyraźniej mieszkała świat drogi od centrum.