Francis Clifford
Ciemna strona księżyca
Przełożyła z angielskiego Danuta Petsch
Wydawnictwo „Książnica”
Część pierwsza
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Deszcze następowały najpóźniej w maju i to, czy była wojna, czy nie, nie miało
żadnego znaczenia. Za ludzkiej pamięci zawsze tak było, że nawet w najpomyślniejszych
czasach pora deszczowa oznaczała początek głodu. Ale najpomyślniejsze czasy należały
do przeszłości; po trzech latach walk w Biafrze*[* Biafra - kraina we wschodniej Nigerii,
zamieszkana głównie przez plemiona Ibo, która w 1966/67 r. ogłosiła niepodległość.
Secesja się nie powiodła i wojska rządu centralnego Nigerii (zdominowanego przez
plemię Hausa) spacyfikowały Biafrę. W wyniku trwających trzy lata walk zginęło ponad
milion Nigeryjczyków (przyp. red.).] nikt w to nie wątpił. A teraz, bez ostrzeżenia, ustała
nagle pomoc organizacji charytatywnych. Z chwili na chwilę stało się wątpliwe samo
przetrwanie. Już w pierwszej połowie czerwca ludzie umierali z głodu w otaczających
Abagumę wioskach, i w samej misji w Abagumie wszyscy zdawali sobie dobrze sprawę z
tego, co ich czeka.
Pierwsi umarli starzy; najpierw zazwyczaj jeszcze bardziej chudli, jeszcze bardziej
marszczyła im się skóra, a potem po cichu znikali w szałasach. Chorzy i dzieci żyli dłużej
dzięki poświęceniu rodzin, a także dlatego że mieli pierwszeństwo w przyjęciu do szpitala
misyjnego i pobliskiego prowizorycznego obozu dla uchodźców. Ale oni także nie mogli
żyć bez dostatecznej ilości białka, witamin i leków, ich los był przesądzony, bo
współczucie nie mogło załatwić wszystkiego. Racje żywnościowe zmniejszono nie
jeszcze o połowę, ale ciężarówki z pomocą humanitarną nie nadchodziły. Nawet wśród
zdrowych pojawiły się złowieszcze ślady głodu: plamy na łuszczącej się skórze,
opuchnięte brzuchy, cieknące krosty, zniekształcenia wychudłych kończyn. W sennych,
łzawych oczach odbijało się cierpienie. Gdy głód dopada ludzi osłabionych, ich stan
pogarsza się bardzo szybko. A któż po tych trzech latach mógł być silny?
Część mieszkańców oblegała budynki szpitalne w nadziei, że ich przyjmą, gdy
zwolnią się miejsca po śmierci wcześniejszych pacjentów, pozostali kładli się
zrezygnowani na placach w mieście. Niektórzy odchodzili w sobie tylko znanych
kierunkach, mając nadzieję, że unikną brygad cmentarnych. Pominąwszy muchy i robaki,
chyba jedynymi żyjącymi stworzeniami były sępy, oczekujące bezwstydnie na dachach i
drzewach. Nie było już zwierząt domowych, nawet szczury stały się rzadkim luksusem.
Niewielkie rezerwy sztokfisza i mleka w proszku szybko się kurczyły, a na podmokłej,
krętej drodze z południa ciągle nie było widać nadciągającej pomocy.
Czasami u schyłku dnia z obozów uchodźców wydobywał się monotonny, zgodny
jękliwy śpiew; od czasu do czasu odgłos strzelaniny z zamglonej dali dawał o sobie znać,
jakby ku przypomnieniu wszystkim, dlaczego tak cierpią. Ale przez większość dnia i nocy
w Abagumie było cicho jak w grobie, a rozgrzana, rozmokła ziemia pachniała jak sama
śmierć.
Minął czerwiec i Richard Lawrence wiedział, że dalsze zwlekanie nic nie da. W
pierwszy piątek lipca skończył odprawianie mszy w maleńkim kościółku bez ścian i
postanowił natychmiast udać się do szpitala. Tu nie było nikogo, z kim mógłby
porozmawiać, rzędy ławek pod słomianym dachem stały puste. Jego rozpacz sięgnęła dna.
Znużony szedł przez plac oddzielający kościół od szpitala.
Koczujący pod budynkiem wznosili do niego rozgorączkowane, błagalne oczy albo
wyciągali wyschnięte ręce ze słowami fa-da…fa-da, bo tak miejscowi przekręcali
angielskie słowo father.
Szpital składał się z trzech parterowych długich budynków i kilku szałasów
ustawionych na wewnętrznym ogrodzonym placyku. Richard minął bramę wejściową i
znów usłyszał zachrypłe głosy błagające, by dokonał czegoś, co nie mieściło się w jego
możliwościach. On jednak był już odrętwiały od tych wołań o litość. Przy głównym
wejściu siedziała stara kobieta z dużym wolem; patrzyła na niego tępym wzrokiem, a
wychudzona dziewczyna wybierała jej wszy z włosów. Drewniany budynek był pokryty
blachą i ustawiony na podporach, nieco nad ziemią, ze względu na mrówki. Richard
wszedł po skrzypiących schodach i gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, zaczął rozglądać się
za siostrą Marią. Była na samym końcu sali wypełnionej rzędami leżących na podłodze
materaców. Ostrożnie stawiając kroki między chorymi, podszedł do niej.
- Czy siostra może mi powiedzieć, gdzie jest Albert?
- Był tutaj przed paru minutami.
Jej blada twarz była ściągnięta zmęczeniem, oczy podkrążone. Wraz z siostrą
Assumptą od lat prowadziły tę placówkę przy pomocy doktora Okawe, smarując wola,
robiąc zastrzyki przeciw frambezji, stosując środki przeciw malarii. I dalej to robiły, choć
zapasy leków już się kończyły, a one same były bliskie załamania. Richard zawsze je
podziwiał, ale teraz ogarniała go rozpacz.
- Wyruszam na południe, siostro. Coś trzeba zrobić.
Nie możemy biernie czekać.
- Gdzie się ojciec udaje? - Przemknęło jej przez myśl, że może chce uciec.
- Do Uziamy. - To trzydzieści do trzydziestu pięciu mil. - Uruchomili tam
prowizoryczne lądowisko. Słyszałem w radio wczoraj wieczorem, że dostarczają tam
pomoc humanitarną.
Nagle jedna ze skulonych postaci krzyknęła zduszonym głosem, jak dławiący się pies.
- Idę - odpowiedziała siostra Maria, a jej lekki irlandzki akcent wyraźnie dawał znać,
że pochodziła z Kerry.
- Należy nam się coś z tych dostaw - Richard podszedł za nią do posłania, na którym
leżał skurczony, niesamowicie spuchnięty wyrostek.
- Kierującym akcją w Uziamie trzeba przypomnieć o naszym istnieniu. I to szybko,
zanim nie będzie za późno.
Od miesiąca nie działały połączenia telefoniczne, nie było służb publicznych, na pilne
listy wysyłane przez powstańców do diecezji i władz cywilnych nie było odpowiedzi.
Możliwe, że ich w ogóle nie doręczono, posłańcy także nie wracali. Oddziały wojskowe
od czasu do czasu zaglądały i tutaj, ale nie były wcale lepiej poinformowane niż oni.
Jedynym ogniwem łączności ze światem leżącym za horyzontem dżungli było radio.
Mówiło jednak głównie o zagrożeniach i raczej robiło nadzieję na pomoc, niż ją
zapowiadało. Uziama należała do wyjątków, Abagumę natomiast uważano za nieznaczący,
ślepy zaułek, a teraz zupełnie o niej zapomniano. Zapomniano, a może nie było
możliwości z nią się skomunikować? Różnica była bez znaczenia. Siostra Maria zdawała
sobie z tego sprawę. Wszyscy czworo wiedzieli.
- Kiedy ojciec wyruszy?
- Dzisiaj, niebawem. Rozsądek powinien był kazać mi wyjechać jeszcze w czerwcu…
Muszę się zobaczyć z Albertem.
Zamilkł na chwilę. Przez moment wyobrażał sobie, że będzie go namawiała, aby
zaniechał tych planów, mylił się jednak. Lekkie skinienie głową było znakiem, że
skończyła z nim rozmowę, jakby musiała zachować resztki energii dla innych.
- Wrócę tak szybko, jak tylko się da.
Znalazł doktora Okawe w trzecim szałasie. Była z nim siostra Assumpta, dawniej
zawsze wesoła i gotowa do śmiechu. Ostatnie tygodnie dokonały swego dzieła, pogodny
wyraz twarzy zniknął, młode brązowe oczy zmatowiały. Wyglądała na tak samo chorą jak
pielęgnowani przez nią ludzie. Albert Okawe, pochylony nad rodzącą kobietą w gorączce,
podniósł posępny wzrok. Lśniąca czarna skóra ciasno opinała kości jego twarzy.
- Kolejne sześć osób zmarło tej nocy - powiedział matowym głosem.
- Nie przysłano po mnie.
- Nie należeli do twego kościoła.
Richard wzruszył ramionami. Liczby straciły znaczenie. Tylko w czerwcu pochował
ponad osiemdziesięciu katolików, a na każdego z nich, obojętnie czy był to mężczyzna,
kobieta czy dziecko, których namaścił olejami, przypadało co najmniej dwóch
umierających, którzy zanosili błagania do starych bogów pogańskich. Każda z tych
śmierci była niepowetowaną stratą, zniewagą, obrazą.
- Chcę z tobą porozmawiać, Albercie.
Przeszli do oddzielonego kotarami przedsionka, gdzie na rozchwianym biurku leżały
w nieładzie karty choroby. Dowiedziawszy się o zamiarach Richarda lekarz zacisnął grube
wargi i pokiwał głową.
- Nie ma nic do stracenia, moim zdaniem machnęli na nas ręką.
- Może się okazać, że rzeki są nie do przebycia.
- Miłosierdzie wymaga wielkiego wysiłku. Gorycz łatwiej było osiągnąć. - W każdym
razie wkrótce dowiem się wszystkiego.
- Kiedy wyruszasz?
- Za godzinę. Przygotuj spis najbardziej potrzebnych środków.
Richard rzucił okiem na zasłaną materacami podłogę. Ludzie leżeli nawet między
posłaniami. Będą go potrzebowali jeszcze przed nocą. Jeśli jednak Abaguma miała dalej
walczyć bez pomocy, ci co dzisiaj przeżyją, wkrótce także trafią do płytkich grobów.
- Powodzenia, ojcze - powiedział apatycznie lekarz.
- Przygotuję spis na czas.
Uchodźcy, którzy po opuszczeniu obszaru działań wojennych schronili się tłumnie w
Abagumie, zajęli równinny teren na zachodzie miasta. Przybyło ich już około tysiąca i
były to głównie kobiety i dzieci. Obozowisko nie miało ściśle wyznaczonej granicy, poza
potokiem od strony północnej, ale posępna gromada trzymała się razem, jakby takie
zbliżenie mogło łatwiej zapewnić bezpieczeństwo i ochronę przed wilgocią i deszczem.
Z czasem odór odpadków i śmieci zmieszał się z gryzącym zapachem dymu z
palonego drewna i podmokłej roślinności i teraz ta odrażająca woń wypełniła nozdrza
przejeżdżającemu land-roverem Richardowi. Potrzeby obozu były dla niego oczywiste, a
spoczywający w jego kieszeni spis był ogromny. „Oczekujesz cudu” - powiedział
Albertowi przed wyruszeniem, próbując ostudzić jego nadzieje, ale lekarz odpowiedział:
„Wystarczy połowa cudu. Cokolwiek będzie lepsze niż nic”.
Land-rover był jedynym sprawnym pojazdem w Abagumie, w jego baku znajdowała
się reszta zapasów benzyny z całego miasta. Zakurzona droga prowadziła najpierw
równolegle do rzeki. W oddali widać było wynurzający się z mgły podwójny wierzchołek
góry Broken Tooth. Richard był pewny, że w końcu dżungla wygra tutaj, tak jak i w
innych miejscach, walkę z człowiekiem. Ludzie są tylko tymczasowymi jej
użytkownikami. Jechał ostrożnie, prowadząc wóz w głębokich koleinach. W ostatnim
miesiącu przebyło tę drogę zaledwie kilka samochodów terenowych; koleiny pochodziły z
czasu, gdy między Abagumą a stolicą prowincji ruch samochodowy odbywał się bez
większych przeszkód. Teraz opalizującą chmarą wyroiły się muchy osiadłszy rozkładającą
się padlinę, a mazista, zdradliwa droga wiła się w głąb mrocznej zieleni.
Opuścił dom przy kościele dokładnie o dziewiątej, pół godziny później zaczęło padać.
Deszcz posępnie bębnił o brezentowy dach land-rovera i już wkrótce Richard miał
wrażenie, że znalazł się na ślizgawce. Posuwał się naprzód żmudnie i powoli, potrzebował
ponad godziny, by dotrzeć do ujścia potoku do rzeki, pierwszej dużej rzeki, po której obu
brzegach rosły olbrzymie drzewa. Jak się spodziewał, na przeprawie nie było obsługi
promu. Ludzie, którzy do niedawna mieszkali w rozłożonej na wysokim brzegu wiosce,
pierwsi zbiegli do Agabumy. Postanowił sam się przeprawić i wjechał na potężną tratwę;
rzeka płynęła powoli, prądu się nie czuło i ciągnięcie tratwy wśród lian i wodorostów nie
sprawiało mu trudności.
Inni mogli zrobić to samo, przekonywał siebie. Jeśliby się naprawdę chciało, można
było przerzucić przez rzekę na południe kilkanaście naładowanych wozów. Nie mógł się
powstrzymać od oceny sytuacji; Abaguma leży na końcu świata i jej mieszkańcy
oczywiście wiedzą, że są zdani wyłącznie na siebie w razie nieurodzaju czy przy wylewie
rzek, a jednak w sercu Richarda tliło się przeświadczenie, że ich niesprawiedliwie
opuszczono. Jak dotrze do Lazaru, Tim O’Leary zapewne wyjaśni mu niejedno.
Zadziwiające, że nie miał od niego ostatnio żadnych wiadomości. Czyżby chaos i
zniszczenie były tak pełne? Jeszcze parę dni temu Radio Biafra bez przerwy informowało
o sukcesach militarnych i bliskości ostatecznego zwycięstwa.
Za opuszczoną wioską leżały zwalone drzewa, a dalej, po obu stronach drogi, ciągnęły
się obszary trawy słoniowej, sięgające rozmokłego podnóża wzgórz. Następne parę mil
przedzierał się mozolnie przez długie przesieki w gęstym lesie, potem znowu droga ginęła
w podszyciu leśnym, między bujnymi krzewami i ociekającymi deszczem drzewami. Koła
land-rovera grzęzły głęboko w torfiastym gruncie, nie było na to rady i tylko należało się
starać, by nie zapaść się jeszcze głębiej. Do południa pokonał zaledwie kilkanaście mil i
cała ta droga uświadomiła mu, że głód nie był problemem jedynie Abagumy i jej
bezpośredniego sąsiedztwa. Od czasu do czasu wycie silnika przyciągało do drogi
wynędzniałych ludzi. Wynurzali się spośród drzew, ukazując suchotnicze twarze o
smutnych oczach, ręce i nogi chude jak patyki, obciągnięte pergaminową skórą; inni
wystawiali potwornie wzdęte brzuchy. Najbardziej zrozpaczeni dawali znaki i nawoływali
go słabym głosem.
Wbrew sobie jechał dalej, starając się nie widzieć unoszonych wysoko płaczących
dzieci i ignorując oskarżycielskie spojrzenia ich matek. W sercu księdza wstyd walczył z
poczuciem bezsilności.
Po trzęsącym się moście przejechał następną rzekę. Upłynęła jeszcze jedna godzina,
dłużący się czas ślimaczego posuwania się na niskich biegach. Wioski napotykał rzadko,
wszystkie jednakowo opustoszałe. Były też odcinki drogi tak podmokłej, że w istocie nie
nadawały się do komunikacji samochodowej. Upłynęły dwa lata od czasu, gdy zgłosił się
ochotniczo do pracy na misji i po raz pierwszy pojechał z Port Harcour na północ, od tej
pory podróżował czasami na południe, więc teren nie był mu obcy. Teraz jednak wszystko
się zmieniło i z każdą milą utwierdzał się w przekonaniu, że cały kraj jest na skraju
zagłady.
Miasto Lazaru o białych domach potwierdzało jego obserwacje. Było dobrze po
drugiej, kiedy tam dotarł, i od razu stwierdził, że miastu nie mniej się dostało niż
Abagumie, a może nawet więcej, bo nie miało nawet ośrodka medycznego. Wokół land-
rovera tłoczyli się ludzie, toteż pytając o ojca O’Leary’ego musiał przekrzyczeć wrzawę.
Dowiedział się, że Tim przed dwoma dniami udał się w podróż do należących do parafii
wiosek w buszu. Z wiadomością wystąpił żylasty, karłowaty Ibo z błękitną opaską na
ramieniu.
- Jak długo go nie będzie?
- Nie wiem, fa-da.
Richard nie okazał rozczarowania. Serka par oczu informowała go, że głodowali, a
jednak spytał:
- Jak z żywnością?
- Wszystkie nasze zapasy już się skończyły. Na doda tek, fa-da, droga do Uziamy jest
zablokowana.
- Jesteś pewien? - Rozczarowanie spowodowane nieobecnością ojca O’Leary’ego
ustąpiło przerażeniu.
- Jeszcze jak! Już od dwóch tygodni czekam, aż przywiozą i będę mógł rozdać
żywność. To jest moje zadanie.
- Kto cię upoważnił?
- Upoważnił? Nikt mnie nie upoważnił. Mieszkam tutaj i zostałem wybrany przez
Ducha Świętego. Ale nie ma dostawy. Na drogę obsunęła się ziemia ze wzgórz. Cóż
innego mogłoby wstrzymać pomoc? Lazaru wkrótce umrze.
Richard pytał uparcie:
- Jak daleko są te urwiska?
- Ludzie mówią, że sześć, siedem mil.
- Stąd?
Kiwnięcie głową.
- Tak mówią ludzie.
Pogłoski, ciągle pogłoski. A jednak te wieści miały złowrogi sens. Nikt nie zadał sobie
trudu, by udać się na miejsce i sprawdzić: głód i apatia szły z sobą w jednej parze. Tłum
odsunął się od land-rovera. Na odgłos silnika z pobliskich drzew uniosła się w górę para
sępów.
- Fa-da O’Leary wysłał na północ wiadomość o osunięciu ziemi - dodał Ibo.
- Nic do nas nie dotarło.
- Napisał do tych z Abagumy.
- Ja jestem z Abagumy - ostro odpowiedział Richard - i mówię ci, że nie dostałem
żadnego listu.
Prawdopodobnie wysłannik nie wyszedł poza busz; uciekł, zniknął. Oprócz chaosu
panował tu także strach. Richard wrzucił z głośnym zgrzytem pierwszy bieg i ruszył
głuchy na okrzyki przyglądających mu się ludzi. Przed rokiem biegła za nim gromadka
dzieci śmiejąc się, gdy rozpryskiwało się na błoto. Nie miał zbyt wiele nadziei, ale
pogodzenie się z klęską i powrót nie wchodziły w grę. To nie do wiary, że potrzebował
pięciu godzin na przebycie dziewiętnastu mil. Odległości mierzone normalnym czasem i
wysiłkiem nabrały zupełnie nowej skali, ale przynajmniej był już w połowie drogi do
Uziamy. Tylko Uziama dawała jakieś szansę.
Spod maski wydobywało się coraz więcej pary, rozgrzane opony ślizgały się po
podmokłym podłożu, silnik wył. Daleko na zachodzie, jak trąba powietrzna, wisiał słup
dymu. Front zbliżał się i choć wojna była jeszcze stąd daleko, jej uboczne skutki było
widać wszędzie. Czasami widział na drodze porzucone zwłoki, zdarzało się, że z
wywleczonymi wnętrznościami i odsłoniętymi białymi kośćmi. Jednakże tylko żywi
poruszali jego serce; zagłodzone kobiety przy nadziei, dzieci o postarzałych twarzach,
kuśtykające groteskowe postaci pokazujące się na widok i odgłos land-rovera.
Na krótkim odcinku droga mimo błota i wybojów zrobiła się łatwiejsza. Deszcz
wreszcie ustał, za to popołudniowa upalna duchota wzmogła się, pozbawiając Richarda
sił. Po obu stronach za drzewami rozciągały się uprzątnięte plantacje bananów i dawno
opustoszałe pólka uprawne. Droga prowadziła teraz nieco powyżej poziomu pól i Richard
mógł wreszcie trochę zwiększyć prędkość. Ale nie na długo, znowu się zapadła, a
sąsiedztwo trzęsawiska zmusiło go do zatrzymania samochodu. Gdy wreszcie znalazł
przeprawę i pokonał mokradło, zobaczył przed sobą wzgórza i osuwisko ziemi.
Stopniowo droga stawała się wąską koleiną wcinającą się w wyniosłości wąwozu.
Były miejsca, gdzie deszcze podmyły grunt na zboczach uniemożliwiając jazdę, ale
Richardowi udawało się przekopywać przejazd. Wystarczało wprawdzie kilka minut
energicznych ruchów szpadlem, by pod wpływem zmęczenia zaczynały mu drżeć mięśnie,
a oczy boleć z powodu długiej koncentracji, warunki pozwalały jednak na dalszą jazdę. Po
jakiejś pół mili mozolnej jazdy bez napotykania przeszkód zobaczył nagle pluton
żołnierzy wlokących się z naprzeciwka. Tylko kapral był w pełnym umundurowaniu, a
kilku żołnierzy nie miało broni.
- Jaka jest dalej droga?
- Niedobrze, sir.
- Czy będę mógł się przepchać?
- Tylko pieszo, sir. Nie inaczej. Wkrótce w ogóle nie będzie drogi - przekonywał
gestami kapral. - Na dużym odcinku jest całkiem zniszczona.
Miał rację. Nim upłynął kwadrans od rozstania się z żołnierzami, Richard stanął przed
olbrzymim osuwiskiem gruntu. Na długości trzydziestu, czterdziestu jardów zwaliły się na
drogę znaczne ilości kamienistej ziemi i powyrywane z korzeniami drzewa. W niewielkiej
odległości piętrzył się kolejny zwał ziemi z rozmokłego wzgórza. Patrząc na to Richard
czuł, że jego serce jest jak z ołowiu. Ostrzeżono go i zdrowy rozsądek mówił mu, czego
można oczekiwać. Do zmęczenia dołączyło się bolesne uczucie zawiedzionych nadziei,
przyglądał się więc zniechęcony wijącej się w oddali drodze pokrytej brunatnymi plamami
usuwisk. Skoro połączenie ze światem przestało istnieć, nic dziwnego, że okolica
przymierała głodem.
W przejmującej ciszy doleciał go z daleka łoskot strzałów. Richard słuchał tych
głuchych odgłosów z rozgoryczeniem. Wiedział coś o wojnie, ale nie takiej jak ta tutaj.
Wojna sprawiła, że odkrył uczucia, których by sobie nie przypisywał: współczucia i
miłości życia. Następstwem wojny były jedynie cierpienia.
Tam, gdzie kończyła się droga, rozkwitły na niebie obłoczki pocisków. Śmierć i
cierpienia - co więcej?
- O Boże - powiedział głośno, myśląc o siostrach, Albercie Okawe i długich
zatłoczonych barakach szpitala.
„Wystarczy połowa cudu, cokolwiek będzie lepsze niż nic” - ostatnie słowa Alberta
powróciły echem jak wyzwanie. Wrócić z pustymi rękoma byłoby niewybaczalne - pod
tym względem nic się nie zmieniło, musi więc przebyć resztę drogi pieszo. Przynajmniej
przedstawi potrzeby Abagumy, może nawet uda mu się donieść do land-rovera na piechotę
część produktów z listy doktora. Tylko o tym myślał. Wiedział, że jedynie w Uziamie
mógł błagać, nakłaniać do pomocy pochlebstwami, w ostateczności wykłócać się. Sam nie
mógł nic zdziałać, pomocy muszą udzielić inni.
Przymocował do kierownicy drukowaną etykietkę: WŁASNOŚĆ
STOWARZYSZENIA WCIELENIA PAŃSKIEGO, upewnił się, że bak z benzyną jest
zamknięty, po czym pozostało mu już tylko zabrać chlebak, manierkę z wodą, maczetę do
cięcia krzewów w buszu i wyruszyć pokonując pierwszą zaporę.
Było około czwartej po południu, a według swego rozeznania miał do przebycia jakieś
dziesięć mil. Lepiej było jednak nie myśleć, ile ma jeszcze drogi przed sobą, ile mu ona
zabierze czasu i co go spotka po przybyciu na miejsce. Najlepiej w ogóle nie myśleć, nie
zwracać uwagi na upał i błoto, zapomnieć, że od czasu, gdy zjadł wczoraj trochę potrawki
z fasoli, nie miał nic w ustach.
Po jednym osuwisku następowało następne. Były takie odcinki, że droga zupełnie
znikała wśród ton zwalonej ziemi, i inne, gdzie musiał się przedzierać poprzez sterczącą z
błota palisadę połamanych drzew. Droga trzymała się niebezpiecznie blisko zboczy. Nie
miał wielkich możliwości wyboru, brnął więc po kostki w błocie, a na zboczach wąwozu
zalegały sterty połamanych drzew, liści i skał. W pewnym momencie wydało mu się, że
słyszy cichy przejmujący odgłos wysoko lecącego samolotu, ale na próżno spoglądał w
niebo. „Egipscy piloci” - informował nasłuch radiowy, wywołując w nim cichą irytację.
Egipscy piloci, samoloty rosyjskie.
Był znacznie słabszy, niż myślał. Ślizgając się, tracąc równowagę, potykając się w
miarę utraty sił, popadł w końcu w jakąś beztroskę. Przez dłuższy czas czuł się chory na
ciele i duszy, ale w pewnym sensie daleki od tej strasznej rzeczywistości. Zapadał zmrok.
Od czasu, gdy go minął zmierzający na północ pluton żołnierzy, nie spotkał żywej duszy.
Ten wąwóz był do jego wyłącznej dyspozycji. Stopniowo jednak, gdy błotnista
pozostałość drogi przechodziła w rozległą dolinę, gdzie ukryta w wieczornej mgle leżała
Uziama, zaczął spotykać ludzi. A z nimi powróciła świadomość nieszczęścia. Co pewien
czas z buszu przebijały się ścieżki. Znów spotykał grupy ludzi, którzy szli jak on,
dźwigając do tego marny dobytek, i takich, co już nie mieli sił iść dalej.
Zmierzch gęstniał szybko, rozpoczął się zgrzytliwy koncert owadów. Tam, gdzie przy
drodze koczowali ludzie, błyszczały ogniska.
W ciemności Richarda nie rozpoznawano. Zaoszczędziło mu to wysłuchiwania
żałosnego: „Fa-da… Pomóż nam, fa-da”, czy chwytania za ręce, gdy ich mijał. Wzdłuż
drogi pojawiła się wioska. Skądś nadpłynął dźwięk trąbki, co zabrzmiało jak capstrzyk w
obozie wojskowym. Wkrótce przebył ostatnią rzekę na zatłoczonym promie, milczący
wśród roztrajkotanych pasażerów. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w przeszłości
czuł się tak znużony.
Minęła siódma… Z uporem sięgał do ostatnich zapasów sił. Zamigotały pierwsze
gwiazdy, ale z trudem widział drogę, a każdy krok powodował ból mięśni. Trudno było
uwierzyć, że dopiero tego ranka wyjechał z Abagumy. Dzień trwał w nieskończoność.
Mozolnie posuwał się naprzód wśród innych zmierzających do miasta. Mały deszczyk
zgasił iskry gwiazd i zmysły Richarda znów opanowała woń ziemi, nawozu i śmierci.
Powoli, boleśnie znikała ostatnia mila. Było wpół do ósmej, gdy dotarł do przedmieścia
Uziamy.
Czego mógł oczekiwać?… To pytanie dręczyło go od dłuższego czasu. Co mogli dla
niego zrobić? Aby otworzyć na nowo drogę, trzeba by wielu, wielu dni. Jego wyprawa
coraz bardziej wydawała mu się szaleństwem. Inni przed nim musieli myśleć to samo i
dlatego zrezygnowali.
Na skrzyżowaniu drogi natknął się na jakiegoś osobnika w mundurze.
- Lotnisko? - spytał go Richard. - Gdzie jest lotnisko?
Szedł starając się możliwie dokładnie trzymać się wskazówek. Minął tkwiącą w błocie
kolumnę ciężarówek z zamaskowanymi reflektorami. Na bielonych ścianach domostw
przesuwały się cienie ludzi. Zostawił już miasto za sobą i znalazł się na odległym
przedmieściu. Mżawka przeszła w rzęsisty deszcz. Szedł z przymkniętymi oczyma,
koszula przylgnęła mu do grzbietu, włosy przylepiły się do czaszki. Z trudem rozróżniał
drogę, szczęściem spotkał prowadzącego rower mężczyznę, który go zapewnił, że także
idzie na lotnisko.
- Czy to jeszcze daleko?
- Niedaleko - mruknął mężczyzna. - Teraz już niedaleko.
Zanim tam dotarli, musiała minąć ósma. Nie było żadnych znaków, żadnych
kierunkowskazów. Jedynie obejmująca wszystko ciemność, skrzekliwy głos żab oraz
nieregularny chlupot nóg przed i za nimi wzdłuż wysadzanej palmami drogi. W końcu
jednak ukazała się pojedyncza lampa, a potem ginący we mgle rząd świateł. Niebawem
Richard dostrzegł kompleks parterowych budynków, zaraz potem stanął przed barykadą z
beczek po benzynie i ktoś podszedł do niego. Miał karabin, hełm na głowie i wojskową
pelerynę.
- Stój!… Stój… Tu nie ma wejścia.
Mężczyzna z rowerem zawahał się, wpadli na siebie. Inni przechodnie zatrzymali się,
zbili w grupkę. Richard wysilając się na rozkazujący ton, zażądał:
- Przepuśćcie mnie!
- Gdzie przepustka?
- Nie mam.
- Nie ma przejścia bez przepustki - oznajmił żołnierz.
- Jestem księdzem i muszę rozmawiać z dowództwem. To bardzo pilne.
Żołnierz przyjrzał mu się bliżej.
- Ojciec jest z Uziamy? Z kim ojciec chce mówić?
Z Pomocą Kościelną?
- Tak. Zgadza się, ze Zjednoczoną Kościelną Pomocą Charytatywną.
- Czy oni znają księdza?
- Tak - skłamał Richard, mrugając w świetle raptownie zapalonej latarki.
- W porządku - po krótkim zastanowieniu powie dział żołnierz. - Proszę przejść.
Richard przecisnął się pomiędzy beczkami. Gdy skierował się w stronę największego
budynku, ciągnęło się za nim niechętne mamrotanie tych, co nie mieli żadnych szans.
- Nikt więcej! - gniewnie krzyczał żołnierz. - Ani kroku dalej!
Richard grzązł w błocie zmierzając do jasnej szpary okalającej drzwi; niezdarnie
nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Pomieszczenie miało około trzydziestu stóp kwadratowych, było oświetlone latarniami
szturmowymi. Znajdowało się w nim co najmniej dziewięć osób, trzech albo czterech
ludzi w mundurach - dostrzegł ciemnoskórą pielęgniarkę i kilku oficerów. Wszystkie oczy
były zwrócone w jego stronę, a odezwał się siedzący najbliżej drzwi szczupły, w średnim
wieku mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami.
- Kim do diabła jesteś? - wykrzyknął. - I co za licho cię tu przygnało?
ROZDZIAŁ DRUGI
- Jestem z Abagumy - Richard wytarł mokrą od deszczu twarz.
- To na północy - powiedział ktoś z dalszego kąta.
- Północ, południe, wschód - kogo to obchodzi?
Jakim cudem ten facet się tutaj znalazł?
Dym z papierosów kłuł Richarda w oczy.
- Wartownik mnie przepuścił.
- No proszę, wspaniale! - Mężczyzna odwrócił się do jednego z oficerów Ibo. -
Kapitanie, czy tak ma wyglądać warta? Na litość boską, proszę tam iść i wyjaśnić do
końca, że nie jesteśmy przystanią dla wszystkich, którzy przypadkiem znajdą się w
Uziamie.
- Żądano ode mnie przepustki - wtrącił Richard.
- A ma pan przepustkę?
- Nie.
- Widzi pan? - warknął mężczyzna do kapitana, który już wstał, założył pelerynę i
ruszył do drzwi.
- Strażnik jest niewinny - rzekł Richard. - Powie działem mu, że pana znam.
- Skąd?
Poza kilkoma krzesłami i stolikami w pomieszczeniu nie było innych sprzętów. Pod
Richardem ugięły się nogi i zatoczył się, jakby był pijany; dygotał na całym ciele.
- A więc ksiądz? - spytał niepewnie mężczyzna przyglądając się Richardowi. Miał
bezbarwny akcent mieszkańców wschodniego wybrzeża Ameryki.
Richard skiną! głową.
- A może ktoś chce mnie nabrać?
Richard pochylił się nad stołem naprzeciw niego.
- Czy pan tu dowodzi?
- Niezupełnie.
- Kto zatem jest dowódcą?
- Moim zadaniem jest koordynacja pomocy w regionie, jeśli to ksiądz ma na myśli.
Richard spojrzał na niego piorunującym wzrokiem.
- Nie wędrowałem tutaj cały dzień, aby słuchać krętactw. - Podniósł głos. - Trzy, a
może cztery tysiące ludzi w Abagumie i okolicach potrzebuje żywności. Potrzebuje
lekarstw.
- Czego ksiądz oczekuje ode mnie? - przerwał mężczyzna. - Łez? - Miał twarz szarą
jak popiół, był nerwowy, nieprzyjazny - a wszystko to najwyraźniej z powodu zmęczenia.
- Proszę posłuchać - wskazał palcem na drzwi. - Ci tam także głodują. A może ksiądz nie
zauważył? Jeśli narysować okrąg o promieniu dziesięciu mil od miejsca, gdzie ksiądz stoi,
okaże się, że na jego powierzchni znajduje się pięćdziesiąt tysięcy ludzi w takim samym
położeniu: głód, gorączka, kwashiorkor, dyzenteria.
Ksiądz wymienia te nieszczęścia, a oni ich doświadczają i mrą jak muchy. Nie dajemy
już rady pomagać na tym terenie, gdzie zostaliśmy przydzieleni. Kilka skrzyń
wyrzuconych nocą z samolotu to prawie tak samo bezużyteczne, jakby w ogóle tego nie
było…
Zamilkł pocierając nieogoloną brodę. Gdy znowu przemówił, czuć było żal w jego
głosie.
- Pomoc tej placówki dla Abagumy jest niemożliwa.
Przykro mi, ale tak wygląda nasza sytuacja i lepiej powiedzieć to księdzu od razu. -
Gdy spojrzał na Richarda, wargi mu zadrżały. - Przykro mi - powtórzył. - Nie ksiądz
pierwszy prosi mnie o pomoc, ale mamy dość własnej tragedii. - I nie czekając na reakcję
Richarda zawołał ostro: - Czy jest jakaś wiadomość, Lenny?
- Jeszcze nie - odpowiedział ktoś z sąsiedniego pokoju.
- Próbuj dalej, na litość boską. Próbuj bez przerwy.
Richard znów się zatoczył. Słaniając się podszedł do końca stołu i zapadł się w
krześle, ściskając głowę w rękach. Poczuł, jak pod wpływem niepowodzenia i wysiłku
pod przymkniętymi powiekami rozlewają mu się ciemne plamy.
- Whisky, ojcze? - ktoś dotknął jego ramienia. To była czarna pielęgniarka. Podała mu
plastykowy kubek.
- Wygląda na to, że może się przydać.
Wyprostował się i wypił whisky do dna. Po chwili pokój rozmazał mu się przed
oczyma i usłyszał, że deszcz głośniej uderza w zardzewiały dach.
- Jak daleko jest do miejsca, skąd ksiądz przyszedł? - spytał chudy Amerykanin.
- Około trzydziestu, czterdziestu mil.
- Czy ksiądz da radę tam wrócić? To znaczy jakim środkiem lokomocji ksiądz
dysponuje? Jeśli brakuje księdzu benzyny albo jeśli…
- Droga jest nieprzejezdna - powiedział Richard.
- Osunięcia gruntu.
- Szedł ksiądz na piechotę?
- Ostatnią trzecią część drogi.
Amerykanin stał stukając w zęby paznokciem kciuka. Z sąsiedniego pokoju dochodził
głos radia, zakłócany bębnieniem deszczu.
- Nie ma innej drogi?
- Nie.
- Czy ksiądz nie zdawał sobie sprawy, że jego wy prawa nie będzie miała pomyślnego
zakończenia? Jeśli nie ma drogi, nie ma dostaw - to pewne w tych warunkach.
Nawet gdybyśmy się kąpali w mleku i miodzie, jak mielibyśmy to przekazać? Czy
ksiądz nie pomyślał o tym?
Richard słabo pomachał rękoma. Jakiś owad zabrzęczał nad najbliższą lampą i
wirowym ruchem spadł martwy na podłogę. Nie było końca śmierci. Rozpiął kieszeń
koszuli i wyciągnął spis Alberta Okawe. Atrament rozmazał się na mokrym papierze.
- Zawsze myślałem - Richard usłyszał swój głos - i mówiłem sobie, że uda mi się
uzyskać przynajmniej trochę - lekarstwa, jeśli nie żywność, część artykułów, jeśli nie
wszystkie, zależnie od możliwości.
Twarz Amerykanina, przyglądającego się pomiętemu świstkowi papieru, nie wyrażała
żadnych uczuć.
- Nie ma nic - wyznał.
Nadzieja góruje nad rozsądkiem.
- Żadnych zapasów? Rzeczywiście nic nie zostało?
Z pewnością…
- Zapasy? - ton Amerykanina stał się drwiący.
- W sytuacji, gdy ludzie padają na naszym progu? Trochę poczucia rzeczywistości,
ojcze! Po godzinie od lądowania samolotu nie zostaje nic. Ostatniej nocy mieliśmy dwa
lądowania - około siedmiu ton w każdym. - Aby rozwiać ewentualne wątpliwości
Richarda, chwycił plik papierów ze stołu. - Kukurydza, fasola, oliwa, suszone i
konserwowane ryby, koncentraty proteinowe, witaminowe, sól, antybiotyki, leki przeciw
malarii - przeczytał szybko i spojrzał znad papierów. - Wszystko dostarczone z
wyprzedzeniem, wszystko doręczane do punktów rozdzielczych. A tej nocy będzie to
samo, jeśli w ogóle będzie dostawa, to znaczy jeśli będzie lądowanie. Tej nocy i we
wszystkie następne… To nie jest lotnisko, to tylko nędzne lądowisko - błotnisty trawnik.
Zapasy? Siedem ton, to tyle co siedem okruchów. - Rozgoryczony rzucił plik papierów. -
Gdyby pozostało mi jedno opakowanie aspiryny, nie nadawałbym się do kierowania tym
miejscem. Ani nikt z moich ludzi.
Kapitan Ibo wrócił kuśtykając do baraku. Zanim zamknął drzwi, z ciemności doszła
ich pozbawiona melodii pieśń pogrzebowa.
- Tylko posłuchaj, ojcze - odezwał się Amerykanin. - Posłuchaj tych nieszczęśników. -
Poszedł do bocznego pokoju, jakby chciał uciec.
Richard z ciężkim sercem przyglądał się chorągiewkom przypiętym do mapy na
przeciwległej ścianie. Błagalnie złożone ręce, gorączkowe wołanie o pomoc - teraz już
wiedział, jakie to uczucie spotkać się z odmową.
Z zamkniętymi oczyma wyprostował się w krześle i zatopił w myślach. Rozpacz
oślepiła go. Dowody katastrofy w całym regionie nie od razu go przekonały, że bez
względu na to, jak by się starał, jak błagał, wszystko jest daremne. Abaguma nie była w
wyjątkowej sytuacji. Nie miał żadnego argumentu, by nimi wstrząsnąć, by poruszyć
sprężyny litości u tych zmęczonych ludzi: śmierć i upodlenie żyjących tutaj były
zjawiskiem powszechnym.
- Czy ksiądz wie, o co mnie prosi? - ponownie odezwał się Amerykanin. - Namawia
mnie, abym poświęcił tutejszych ludzi, tak aby ksiądz mógł uratować pozostających pod
waszą opieką. Czy ksiądz nie widzi? Do tego to się sprowadza. Mam tylko parę
bochenków chleba i trochę ryb, ojcze, tylko chleb i ryby.
Nie było co żebrać, a i wykłócanie się nic by nie dało.
Richard poruszył się strapiony, ciało paliło go ze zmęczenia, był bliski płaczu.
Przyklejone do skóry ubranie parowało na nim.
W sąsiednim pomieszczeniu od czasu do czasu trzeszczało radio, wokół którego ciągle
coś się działo; szmer krzyżujących się głosów wzmagał napięcie oczekiwania. Tylko na
niego nikt nie zwracał uwagi; był intruzem, którego oczekiwała tylko jałowa podróż
powrotna, a to było nie do pomyślenia.
Nagle zdał sobie sprawę, że głosy stały się bardziej podniecone.
- Czy tylko jeden? - usłyszał.
- Tak, constellation George’a Sharkeya.
- A co się stało z Bodelsenem?
- Bóg raczy wiedzieć.
- Czy znamy czas Sharkeya?
- Dwudziesta trzecia piętnaście.
- A ładunek? - spytał ktoś z niemieckim akcentem.
- Tak jak przedtem, mieszany towar. Bez Bodelsena trudno będzie to rozdzielić.
Richard wstał i zerknął na zegarek. Chudy Amerykanin podszedł do jednego z
zakrytych workami okien i patrzył na deszcz. - Do licha - wymamrotał do drugiego z
obecnych oficerów Ibo - czy nie sądzisz, że pas może nie wytrzymać?
- Możliwe - ton był złowieszczy.
- Muszę powiedzieć, że mnie pocieszyłeś. - Amerykanin spojrzał chłodno na Richarda.
- To będzie trzęsawisko. - Podszedł bliżej i poczęstował go papierosem. - Na miejscu
księdza poczekałbym do rana. Nie ma sensu wyruszać o tej porze, lepiej zaczekać do rana.
Nie będzie nam ksiądz przeszkadzał.
Zapalił oba papierosy. „Trzydzieści pięć lat?” - zastanowił się, gdy płomień uwypuklił
wyczerpanie na twarzy Richarda.
- Przykro mi - powtórzył jeszcze raz i nie tak już twardym głosem dodał: - Sądzę, że
wiem, jak się ksiądz czuje.
Richard uniósł ramiona i zaraz pozwolił im opaść. Nie palił od przeszło miesiąca i
teraz wszystko zaczęło mu wirować przed oczyma. Nagle coś przyszło mu na myśl.
- Ta constellation, skąd ona leci?
- Z Sao Tome. Dwie godziny lotu i za każdym razem zmiana trasy.
- Czy wraca pusta?
- Zwykle tak.
- Czy są jakieś przeszkody, aby mnie zabrali na pokład?
- Głównie własny rozsądek. Co ksiądz zamierza przez to uzyskać? Sharkey
prawdopodobnie zgodzi się, jeśli pozwolą warunki, ale po co? - Potrząsnął głową. - Proszę
zapomnieć o tym, ojcze.
- Gdzie są inne lądowiska?
- Nie ma żadnego w pobliżu. Już nie. Startują z Ogua Ngwa, ale jeden ił już za to
zapłacił.
Zamilkł, a w myślach Richarda zarysowało się jakieś pasmo pomysłów. Stanął
sztywno na nogach. Albert miał rację; Abaguma zginie.
- Nie mogę teraz rezygnować - wykrztusił.
- Proszę mnie posłuchać - powiedział Amerykanin.
Richard nigdy się nie dowiedział, jak się nazywa) - zniwelowanie tego pasa
startowego zabrało nam dziesięć dni. I to w tych warunkach, wprost w buszu. Nie stało się
to za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, należymy do Zjednoczonej Kościelnej Pomocy
Charytatywnej, co oznacza pełne pokrycie wydatków. Niemniej jednak są granice, poza
które nie możemy wyjść. Co ksiądz zamierza osiągnąć sam?
Gdziekolwiek się uda, we wszystkich organizacjach będzie taka sama sytuacja. Bez
możliwości bezpiecznego lądowania nie ma szansy. - Wydmuchnął stożek dymu, który
uniósł się i zawirował. - Powtarzam księdzu, nie ma żadnej szansy.
Na przykład my - działamy tutaj prawie od tygodnia, ale nie możemy pomóc w
wystarczającym stopniu, jesteśmy opóźnieni. Wszystko się cholernie sprzysięgło przeciw
nam i wielu z tych ludzi nie uratujemy od śmierci.
- Pas startowy nie jest niezbędny. Można zrzucać zapasy.
- To wcale nie jest takie łatwe. - Och, ci amatorzy zawsze mają niepraktyczne
pomysły. - Trzeba wziąć pod uwagę wiele czynników: rzeźbę i pokrycie terenu,
możliwości samolotu… Poza tym jest tak, jak mówiłem. Cokolwiek sie osiągnie, będzie to
kosztem innych. Nozdrza Richarda zadrżały.
- Abagumę pominięto od samego początku.
- Może i tak. Ale oni nie są magikami. Nie licząc Uli, czynne jest jeszcze tylko jedno
lądowisko. Nie tylko Abaguma ma braki.
- Braki!
- Usiłuję tylko nakreślić sytuację - powiedział Amerykanin, z trudem ukrywając
zniecierpliwienie. - Powiem to inaczej. Czy to coś da, że ksiądz dotrze do Sao Tome? Co
ksiądz może im zaproponować? I z jakiego tytułu?
- Odpowiadam za moją parafię.
- W Sao Tome spotka się ksiądz z cholernie lodowatym przyjęciem. Biafra jest spisana
na straty, a w agencjach pomocy humanitarnej są już nowi, którzy czepiają się rękawów
funkcjonariuszy, i to każdy z pilnymi potrzebami. Czy ksiądz wyobraża sobie, że go
chociaż zauważą?
- Muszę podjąć to ryzyko.
- O Boże, ksiądz jest bardziej uparty niż inni - od szedł potrząsając głową.
Richard złożył kartkę ze spisem Alberta i ze zdecydowaną miną wsunął ją do kieszeni
koszuli. Nie miał pojęcia, jak się dostanie z powrotem do Abagumy, ale względy osobiste
muszą poczekać, na wszystko przyjdzie czas.
Zapiął kieszeń i zaczął szybko chodzić po pokoju w rytm dojrzewającej decyzji.
Rezygnacja byłaby zbrodnią. Nie miał nic do stracenia… wszystko mógł wygrać… W
pokoju zrobiło się cicho, a on z niechęcią pomyślał o cierpliwości obecnych. Czas zdawał
się nie posuwać naprzód. Dopiero gdy minęła dziesiąta czterdzieści pięć, zaczęli wreszcie
się ruszać. Pielęgniarka już przedtem wyszła, ale pozostałym nie było jeszcze spieszno.
Cywil z niemieckim akcentem ziewnął i przydeptał papierosa.
- Myślisz, że warto zaczynać? - spytał Amerykanina, a ten skinął głową:
- W gruncie rzeczy można ustawić ciężarówki…
- Kapitana Ibo przestrzegł zaś: - Ale nie oświetlaj na razie pasa, John. Rozumiesz? Nie
będzie natrętów na taką pogodę, niewiele jednak pozostało nam nafty. Wystarczy oświetlić
pas, gdy usłyszymy Sharkeya.
Dwaj oficerowie włożyli płaszcze deszczowe i zniknęli za drzwiami. Z ciemności
doszły wydawane przez nich rozkazy.
Amerykanin zwrócił się do Richarda:
- Z pewnością zmienił ksiądz zamiary…
- Nie.
- Czy ksiądz ma paszport?
- Nie.
- Kartę zdrowia?
- Nie - Richard zazgrzytał zębami.
- Będą potrzebne w Sao Tome.
- Tą przeszkodą będę się martwił na miejscu.
Amerykanin zacisnął wargi.
- Mogę dać księdzu przepustkę Caritas na samolot. To lepsze niż nic. Ale proszę
pamiętać, to od Sharkeya zależy, czy ksiądz poleci.
- Doskonale to rozumiem.
- Czy ksiądz już wysechł?
- Niezupełnie.
- Będzie ksiądz marznął w górze. Zobaczę, może znajdzie się coś ciepłego.
- Dzięki. Jest pan bardzo uprzejmy.
- Niewykluczone, że nie będzie to najwygodniejszy lot. - Żartobliwie dodał: - Sądzę,
że ksiądz już latał?
- Oczywiście.
Przeszłość się nie liczyła. Amerykanin wrócił z pokoju obok z olbrzymim starym
swetrem zapinanym z przodu i z nieprzemakalną pałatką, którą Richard okrył ramiona.
- To Sharkey. To musi być on - jak zwykle nerwowo powiedział Amerykanin. -
Włączcie reflektory, na litość boską, zanim odleci za daleko.
Zapalono światła drogowe ciężarówek, a żołnierze z pochodniami wysunęli się przed
samochody. Pas startowy z ustawionymi po obu stronach kanistrami rozjarzył się
migocącymi w równych odstępach płomieniami. Ludzie zgromadzeni przy punkcie
kontrolnym ożywili się i wśród ich trajkotania warkot samolotu zdający się dochodzić z
różnych kierunków to zbliżał się i potężniał, to odpływał i cichnął.
- Do diabła z tymi chmurami.
Pas oświetlony na jednej trzeciej długości wyglądał teraz jak tunel i lśnił od deszczu.
- Mam nadzieję, że nas dojrzał.
Nikt nie odpowiedział. Richard przysłonił czoło i wytężył wzrok; obracał się wolno
patrząc w niebo od strony północno-zachodniej. Sądził, że samolot tam będzie zawracał.
Leciał nisko, tego był pewien, niebezpiecznie nisko, nie miał szans, by zejść poniżej
pułapu chmur. Pamiętał, jak to się leci po omacku… Stopniowo warkot silników stawał
się bardziej regularny, głuchy, od czasu do czasu przerywany głośniejszym rykiem.
Samolot był teraz na północy i ciągle kołował. Minęło kilka minut, wreszcie pas został
oświetlony na całej długości.
- Hejże, Sharkey… Ląduj, stary!
Dojrzeli constellation prawie wszyscy naraz. Ledwie ją było widać, pędziła w mroku i
tylko mrugały jej światła pozycyjne. Samolot bezbłędnie schodził do lądowania sponad
zaparkowanych ciężarówek. I nagle z ogłuszającym wrzaskiem zaczęli wiwatować na
cześć Sharkeya, a on machał skrzydłami, jakby pilotował myśliwca. Gdy zszedł do
wysokości tysiąca stóp, położył samolot na lewe skrzydło i podpłynął łukiem do celu, po
czym zniknął. Upływały długie minuty, samolotu nie było widać, warkot osłabł, aż w
końcu zaczął powoli zbliżać się od południa, potężniejąc z każdą chwilą.
Gdy go teraz zobaczyli, miał już wypuszczone podwozie. Dysząc ciężko, opadał jak
widmo na koniec oświetlonego pasa. W pewnym momencie zachwiał się, jakby pilot
zmienił zdanie, ale zaraz dotknął ziemi i nawet patrząc spomiędzy ciężarówek zobaczyli
rozpryskujące się błoto. Samolot zaczął zmniejszać prędkość. Pilot nie tracił kontroli nad
sterami i trzymał maszynę równo. Gdy jednak koła dotknęły ziemi, jej dziób pochylił się
w głębokim ukłonie, ale Sharkey i tym razem zapanował nad sytuacją, wyprostował
samolot i wyhamował ślizgając się w migocącym świetle reflektorów.
Manewr był bezbłędny. Pilot wykorzystał lądowisko co do jarda. Mając przed sobą
zaledwie ćwierć mili, łatwo mógł przetoczyć się poza pas, ale on wiedział, co robi.
Maszyna orając kołami błoto i ciągle tracąc prędkość dotarła na odległość rzutu
kamieniem do samochodów i czekających ludzi. Teraz nie było już niebezpieczeństwa,
nawet nowicjusz mógł dokonać reszty. Gdy jednak Sharkey zatrzymał w końcu samolot i
wyłączył silniki, ich zamierający jęk był jak westchnienie ulgi.
W gromadzie zaroiło się, jakby czar prysnął. Kierowcy wygramolili się do ciężarówek
i popędzili do opryskanego błotem samolotu od strony drzwi w tylnej stronie kadłuba.
- Chodźmy - zwrócił się Amerykanin do Richarda.
Weszli do samolotu wspinając się po masce ciężarówki.
Obszerne wnętrze było wyładowane towarami do wysokości piersi mężczyzny. Kilku
żołnierzy już rozdzielało przesyłkę i zaczęło wyładowywać ją na zewnątrz. Richard i
Amerykanin przecisnęli się do kabiny pilota między ścianami powiązanych skrzyń i
jutowych worków. Wszędzie rozchodził się zapach sztokfisza.
- Jak się masz, George!
- Cześć - przywitał ich Australijczyk.
- Jak zwykle kazałeś nam obgryzać sobie palce.
- Nie tylko wam.
- Nie wyobrażałem sobie, że tak szybko wrócisz.
- Mam wyjątkowego nawigatora i to wszystko.
- Jak się masz, Frank… Byłeś wspaniały… Naprawdę wspaniały.
- Dzięki.
Richard zajrzał do kabiny zza pleców Amerykanina. Łysy, przysadzisty Sharkey nie
wyglądał na chojraka. Musiał mieć co najmniej pięćdziesiąt lat, a jego towarzysz był
niewiele młodszy. Sharkey przeciągnął się i podrapał po rudych baczkach.
- Jakieś kłopoty w drodze? - spytał Amerykanin.
- Żadnych.
- Dlaczego nie przyleciał Bodelsen?
- Ma uszkodzenie instalacji pneumatycznej. Nic po ważnego, jutro będzie znowu latał.
- Pojedyncza dostawa jest kroplą w morzu.
- Dzięki - zareagował Sharkey z przekąsem. - Widzisz, Frankie, jak nas witają?
- Wydłużcie pas startowy, a będziecie mieli więcej gości - powiedział nawigator
przecierając oczy. Był nie wątpliwie Szkotem z Glasgow albo okolic.
- Niewielu ma ochotę na tę zabawę u nas. Większość kieruje się do Uli i wcale ich nie
winie.
- Dajcie nam trochę czasu. Robimy, co możemy.
W miarę opróżniania ładowni chrobot i stukot dochodzący z wnętrza wzmagał się.
Kurz z worków wisiał w powietrzu.
- Masz tutaj specyfikację. - Spocony Sharkey prze kazał jakieś papiery
Amerykaninowi, a ten podpisał jeden z nich i zwrócił go pilotowi. - Do tego zwykła
porcja, wyłącznie do celów medycznych. - Sharkey uśmiechnął się lekko, już rozluźniony,
i podał Amerykaninowi dwie butelki whisky. - Przy sprzyjającym księżycu spróbujemy
obrócić dwukrotnie. Bodelsen także jest chętny… To powinno już pomóc.
- Oczywiście, oczywiście - Amerykanin kiwnął głową. Do tej pory jakby nie pamiętał
o Richardzie. - A tak na marginesie, co byś powiedział na pasażerów?
- Po ostatniej nocy?
- Tylko dwie osoby.
- Ostatniej nocy małośmy nie ścięli drzew.
- Tylko dwóch, w tym dzieciak.
- Ostatniej nocy były tylko dzieci. I nie siedzieliśmy na bagnisku, jak teraz.
- Tylko dwóch, George - powtórzył Amerykanin.
Sharkey zagryzł dolną wargę.
- Nikt więcej?
- Nawet ich nie poczujesz.
Długie milczenie. Za pozornym brakiem serca kryły się profesjonalne lęki.
- Niech będzie, jeśli tak musi być. - Obróciwszy się na fotelu Sharkey zobaczył
Richarda. - Chodzi o księdza?
- Do tego dziecko.
- Odpowiada ksiądz za nie? Przykro mi, ale nie chcę zawracać z bazy z dzieckiem.
Richard spojrzał na Amerykanina, który zaraz wyjaśnił:
- Przedstawiciel fundacji „Ratujcie dzieci” odbierze ją po przybyciu na miejsce.
- No to w porządku - zgodził się Sharkey.
- Umowa stoi.
Z głębi kadłuba słychać było teraz głośne uderzenia i odgłosy przesuwania skrzyń.
Potem ktoś krzyknął:
- Wszystko wyładowane!
- Czy mam przyprowadzić dziewczynkę? - spytał Richard.
- Tak, proszę bardzo - odpowiedział Amerykanin.
- Właściwie skończyliśmy.
Richard poszedł sam wzdłuż pustej teraz ładowni i opuścił się na ziemię po burcie
ciężarówki. Uprzątano ostatnie parę worków. Deszcz mżył ciągle, a wrzawa tłumu przy
barakach wzmogła się. Zagłodzeni ludzie sprawiali jeszcze bardziej przykre wrażenie.
Richard zeskoczył na ziemię i podszedł do szoferki, gdzie pielęgniarka kołysała na
kolanach dziecko.
- Wezmą ją? - spytała.
Przytaknął głową i wziął dziecko niezgrabnie na ręce. Skóra i kości; palec w buzi,
oczy przymknięte. Miała nawet jaśniejszą skórę, niż można było się spodziewać. Ubrana
w poplamioną bawełnianą sukienkę sięgającą kolan, tak prostą, że wyglądała na całun. Do
przegubu ręki była przymocowana kartka z napisanym atramentem nazwiskiem: Marcia
Emezie z Ogua Ngwa.
- Sądzę, że zaraz zaśnie - powiedziała pielęgniarka.
- Do widzenia, malutka.
Richard wrócił w stronę samolotu i poprosił jednego z kierowców ciężarówek, aby
pomógł mu wejść do ładowni. Wspinając się w górę zobaczył Amerykanina
opuszczającego dziób maszyny.
- Będę trzymał kciuki za księdza.
- Dzięki.
- Do widzenia - uścisk dłoni Amerykanina był silny i pokrzepiający, ale wyraz oczu
świadczył, że jego zdaniem Richard nie ma żadnej szansy. Potem spojrzał na dziecko i
rysy mu złagodniały. Skorupa była cienka i nie mogła ukryć wszystkiego.
- Jeśli będzie miała szczęście, nie zapamięta tego.
Sądzę, że nic więcej nie możemy dla niej zrobić. Parszywy los!
Wezbrane wzruszenie przygniotło Richarda i poczuł, że nie może wydobyć z siebie
głosu. Nie tak został pomyślany świat.
- Do zobaczenia - mruknął w końcu, patrząc, jak Amerykanin znika z jego życia.
- Proszę do nas! - zawołał Sharkey.
Richard odwrócił się i poszedł do kabiny pilota. Upał był ogromny i wszędzie unosiła
się woń suszonej ryby. Sharkey przedstawił swego nawigatora:
- To jest Frank, Frank Izzard.
- Richard Lawrence.
- Co to za dziecko? Czy specjalnie ważne?
- Wszystkie są specjalnie ważne.
Tylko zmęczeniem można było wytłumaczyć tę nadętą odpowiedź. Zobaczył, że piloci
wymieniają spojrzenia.
- Touche - powiedział Sharkey krótko.
Pierwsza z wyładowanych ciężarówek właśnie odjeżdżała. Sharkey wyciągnął palec
do przodu.
- Zamknij drzwi, Frank, wynosimy się z tego piekła.
- Potem zwrócił się do Richarda: - Rozumiem, że ksiądz nie ma żadnych dokumentów.
Czy tak?
- Przepustka na samolot i to wszystko.
- Proszę się nie martwić - znowu uśmiechnął się lekko. - Przepisy są dla frajerów. -
Odwrócił się i ruchem głowy wskazał cztery składane fotele stojące w tylnej części
kabiny. - Do wyboru. I proszę mocno się trzymać. Będzie trochę jak na rollercoasterze w
wesołym miasteczku. Lądowisko wyboiste, a nasza staruszka trochę słaba w kolanach.
Ale proszę się nie martwić, jak tylko znajdzie się w górze, co jest jej przeznaczeniem,
leci jak ptak.
Richard zapadł się w fotelu i ułożył dziecko na kolanach. Sharkey i Izzard
wykonywali rutynowe czynności startowe, a on był zbyt wyczerpany, aby się tym
interesować. Niebawem Sharkey uruchomił silniki i stopniowo zwiększał obroty, aż w
końcu samolot trząsł się, jakby miał się rozlecieć. Po chwili przycichł nieco i zaczął wolno
kołować na koniec pasa, podrygując niczym ptak gotujący się do lotu. W miejscu, gdzie
migotały w deszczu ostatnie światła, Sharkey wykonał półobrót i wyrównał. Dopiero
wtedy Richardowi wróciła energia.
Sharkey nie tracił czasu. Bez zwłoki dodał gazu, samolot ponownie zatrząsł się. Hałas
był ogłuszający i dziecko otworzyło usta ze strachu, ale jego płacz ledwo było słychać.
Richard poczuł, że samolot usiłuje wznieść się, ale Sharkey przytrzymuje go, bo nie mają
jeszcze odpowiedniej prędkości. W tym momencie pilot zwolnił hamulce i ostro
wyskoczyli do przodu. Mknąc coraz szybciej między światłami podskakiwali na
wertepach nawierzchni.
Otoczenie zaczęło się rozmazywać w połyskliwe smugi. Richard spojrzał na Sharkeya.
Mają najwyżej trzy czwarte mili. Pilot zwiększył jeszcze prędkość.
- Osiemdziesiąt węzłów - wykrzyknął Izzard. Szarpiące żołądkiem nierówności pasa
startowego stawały się coraz mniej dokuczliwe, aż wreszcie samolot niemal zupełnie
przestał podskakiwać.
- Sto węzłów… sto dziesięć… - głos Izzarda był coraz twardszy. Rozstawione w
równych odstępach światła reflektorów ciężarówek zlały się w końcu w jedno pasmo, ale
miało ono jeszcze zaledwie jakieś trzysta, czterysta jardów długości. Tymczasem Sharkey
wciąż nie podrywał samolotu - zostało im już tylko parę sekund i Richardowi zjeżyły się
włosy na karku.
- Sto trzydzieści.
W ostatniej chwili Sharkey przyciągnął drążek sterowy i wzbili się do góry. Lecąc
jeszcze bardzo nisko prześliznęli się nad ciężarówkami, potem już wolno wznosili się nad
skupiskiem świateł, które tworzyła Uziama. Samolot zakołysał się i zrobił skręt w lewo, a
gdy uzyskali właściwą wysokość, leciał już z głuchym łoskotem prosto do celu. Sharkey
odwrócił się z triumfalnym uśmiechem do Izzarda, na policzkach osadziły mu się perełki
potu.
- Jak ci się to podoba?
Izzard zrobił minę, jakby nie dowierzał, że już po wszystkim.
Richard westchnął głęboko, jego nerwy wysiadły. Za nimi w dole, nieco na lewo,
gasły światła. Po chwili nic już nie było widać, bo wszystko zasłoniła ciężka chmura.
Wtedy wpadli w kilka, jedna po drugiej, dziur powietrznych. Przez krótki czas zacinał
deszcz i znowu nic nie widzieli, ale kiedy wznieśli się wyżej, nagle chmura znikła, jak
nożem uciął, i zobaczyli całą kopułę nieba roziskrzoną gwiazdami.
Sharkey wyrównał lot utrzymując wysokość tuż ponad morzem chmur. Richard
wygodniej usadowił się w fotelu, boleśnie odczuwszy ucisk metalowego oparcia. Dziecko
w jego objęciach przestało płakać i po chwili zasnął tak jak ono. Z głową zwieszoną na
bok i otwartymi ustami zapadał coraz głębiej w nieświadomość. Ale nawet w śnie nie
mógł uciec od swoich myśli. Czekała na niego wychudzona siostra Maria pytając: „Kiedy
ojciec wróci?” A on kurczył się w fotelu, nie potrafiąc dać odpowiedzi.
Francis Clifford Ciemna strona księżyca Przełożyła z angielskiego Danuta Petsch Wydawnictwo „Książnica”
Część pierwsza
ROZDZIAŁ PIERWSZY Deszcze następowały najpóźniej w maju i to, czy była wojna, czy nie, nie miało żadnego znaczenia. Za ludzkiej pamięci zawsze tak było, że nawet w najpomyślniejszych czasach pora deszczowa oznaczała początek głodu. Ale najpomyślniejsze czasy należały do przeszłości; po trzech latach walk w Biafrze*[* Biafra - kraina we wschodniej Nigerii, zamieszkana głównie przez plemiona Ibo, która w 1966/67 r. ogłosiła niepodległość. Secesja się nie powiodła i wojska rządu centralnego Nigerii (zdominowanego przez plemię Hausa) spacyfikowały Biafrę. W wyniku trwających trzy lata walk zginęło ponad milion Nigeryjczyków (przyp. red.).] nikt w to nie wątpił. A teraz, bez ostrzeżenia, ustała nagle pomoc organizacji charytatywnych. Z chwili na chwilę stało się wątpliwe samo przetrwanie. Już w pierwszej połowie czerwca ludzie umierali z głodu w otaczających Abagumę wioskach, i w samej misji w Abagumie wszyscy zdawali sobie dobrze sprawę z tego, co ich czeka. Pierwsi umarli starzy; najpierw zazwyczaj jeszcze bardziej chudli, jeszcze bardziej marszczyła im się skóra, a potem po cichu znikali w szałasach. Chorzy i dzieci żyli dłużej dzięki poświęceniu rodzin, a także dlatego że mieli pierwszeństwo w przyjęciu do szpitala misyjnego i pobliskiego prowizorycznego obozu dla uchodźców. Ale oni także nie mogli żyć bez dostatecznej ilości białka, witamin i leków, ich los był przesądzony, bo współczucie nie mogło załatwić wszystkiego. Racje żywnościowe zmniejszono nie jeszcze o połowę, ale ciężarówki z pomocą humanitarną nie nadchodziły. Nawet wśród zdrowych pojawiły się złowieszcze ślady głodu: plamy na łuszczącej się skórze, opuchnięte brzuchy, cieknące krosty, zniekształcenia wychudłych kończyn. W sennych, łzawych oczach odbijało się cierpienie. Gdy głód dopada ludzi osłabionych, ich stan pogarsza się bardzo szybko. A któż po tych trzech latach mógł być silny? Część mieszkańców oblegała budynki szpitalne w nadziei, że ich przyjmą, gdy zwolnią się miejsca po śmierci wcześniejszych pacjentów, pozostali kładli się zrezygnowani na placach w mieście. Niektórzy odchodzili w sobie tylko znanych kierunkach, mając nadzieję, że unikną brygad cmentarnych. Pominąwszy muchy i robaki, chyba jedynymi żyjącymi stworzeniami były sępy, oczekujące bezwstydnie na dachach i drzewach. Nie było już zwierząt domowych, nawet szczury stały się rzadkim luksusem. Niewielkie rezerwy sztokfisza i mleka w proszku szybko się kurczyły, a na podmokłej, krętej drodze z południa ciągle nie było widać nadciągającej pomocy. Czasami u schyłku dnia z obozów uchodźców wydobywał się monotonny, zgodny jękliwy śpiew; od czasu do czasu odgłos strzelaniny z zamglonej dali dawał o sobie znać,
jakby ku przypomnieniu wszystkim, dlaczego tak cierpią. Ale przez większość dnia i nocy w Abagumie było cicho jak w grobie, a rozgrzana, rozmokła ziemia pachniała jak sama śmierć. Minął czerwiec i Richard Lawrence wiedział, że dalsze zwlekanie nic nie da. W pierwszy piątek lipca skończył odprawianie mszy w maleńkim kościółku bez ścian i postanowił natychmiast udać się do szpitala. Tu nie było nikogo, z kim mógłby porozmawiać, rzędy ławek pod słomianym dachem stały puste. Jego rozpacz sięgnęła dna. Znużony szedł przez plac oddzielający kościół od szpitala. Koczujący pod budynkiem wznosili do niego rozgorączkowane, błagalne oczy albo wyciągali wyschnięte ręce ze słowami fa-da…fa-da, bo tak miejscowi przekręcali angielskie słowo father. Szpital składał się z trzech parterowych długich budynków i kilku szałasów ustawionych na wewnętrznym ogrodzonym placyku. Richard minął bramę wejściową i znów usłyszał zachrypłe głosy błagające, by dokonał czegoś, co nie mieściło się w jego możliwościach. On jednak był już odrętwiały od tych wołań o litość. Przy głównym wejściu siedziała stara kobieta z dużym wolem; patrzyła na niego tępym wzrokiem, a wychudzona dziewczyna wybierała jej wszy z włosów. Drewniany budynek był pokryty blachą i ustawiony na podporach, nieco nad ziemią, ze względu na mrówki. Richard wszedł po skrzypiących schodach i gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, zaczął rozglądać się za siostrą Marią. Była na samym końcu sali wypełnionej rzędami leżących na podłodze materaców. Ostrożnie stawiając kroki między chorymi, podszedł do niej. - Czy siostra może mi powiedzieć, gdzie jest Albert? - Był tutaj przed paru minutami. Jej blada twarz była ściągnięta zmęczeniem, oczy podkrążone. Wraz z siostrą Assumptą od lat prowadziły tę placówkę przy pomocy doktora Okawe, smarując wola, robiąc zastrzyki przeciw frambezji, stosując środki przeciw malarii. I dalej to robiły, choć zapasy leków już się kończyły, a one same były bliskie załamania. Richard zawsze je podziwiał, ale teraz ogarniała go rozpacz. - Wyruszam na południe, siostro. Coś trzeba zrobić. Nie możemy biernie czekać. - Gdzie się ojciec udaje? - Przemknęło jej przez myśl, że może chce uciec. - Do Uziamy. - To trzydzieści do trzydziestu pięciu mil. - Uruchomili tam prowizoryczne lądowisko. Słyszałem w radio wczoraj wieczorem, że dostarczają tam pomoc humanitarną. Nagle jedna ze skulonych postaci krzyknęła zduszonym głosem, jak dławiący się pies. - Idę - odpowiedziała siostra Maria, a jej lekki irlandzki akcent wyraźnie dawał znać,
że pochodziła z Kerry. - Należy nam się coś z tych dostaw - Richard podszedł za nią do posłania, na którym leżał skurczony, niesamowicie spuchnięty wyrostek. - Kierującym akcją w Uziamie trzeba przypomnieć o naszym istnieniu. I to szybko, zanim nie będzie za późno. Od miesiąca nie działały połączenia telefoniczne, nie było służb publicznych, na pilne listy wysyłane przez powstańców do diecezji i władz cywilnych nie było odpowiedzi. Możliwe, że ich w ogóle nie doręczono, posłańcy także nie wracali. Oddziały wojskowe od czasu do czasu zaglądały i tutaj, ale nie były wcale lepiej poinformowane niż oni. Jedynym ogniwem łączności ze światem leżącym za horyzontem dżungli było radio. Mówiło jednak głównie o zagrożeniach i raczej robiło nadzieję na pomoc, niż ją zapowiadało. Uziama należała do wyjątków, Abagumę natomiast uważano za nieznaczący, ślepy zaułek, a teraz zupełnie o niej zapomniano. Zapomniano, a może nie było możliwości z nią się skomunikować? Różnica była bez znaczenia. Siostra Maria zdawała sobie z tego sprawę. Wszyscy czworo wiedzieli. - Kiedy ojciec wyruszy? - Dzisiaj, niebawem. Rozsądek powinien był kazać mi wyjechać jeszcze w czerwcu… Muszę się zobaczyć z Albertem. Zamilkł na chwilę. Przez moment wyobrażał sobie, że będzie go namawiała, aby zaniechał tych planów, mylił się jednak. Lekkie skinienie głową było znakiem, że skończyła z nim rozmowę, jakby musiała zachować resztki energii dla innych. - Wrócę tak szybko, jak tylko się da. Znalazł doktora Okawe w trzecim szałasie. Była z nim siostra Assumpta, dawniej zawsze wesoła i gotowa do śmiechu. Ostatnie tygodnie dokonały swego dzieła, pogodny wyraz twarzy zniknął, młode brązowe oczy zmatowiały. Wyglądała na tak samo chorą jak pielęgnowani przez nią ludzie. Albert Okawe, pochylony nad rodzącą kobietą w gorączce, podniósł posępny wzrok. Lśniąca czarna skóra ciasno opinała kości jego twarzy. - Kolejne sześć osób zmarło tej nocy - powiedział matowym głosem. - Nie przysłano po mnie. - Nie należeli do twego kościoła. Richard wzruszył ramionami. Liczby straciły znaczenie. Tylko w czerwcu pochował ponad osiemdziesięciu katolików, a na każdego z nich, obojętnie czy był to mężczyzna, kobieta czy dziecko, których namaścił olejami, przypadało co najmniej dwóch umierających, którzy zanosili błagania do starych bogów pogańskich. Każda z tych śmierci była niepowetowaną stratą, zniewagą, obrazą. - Chcę z tobą porozmawiać, Albercie. Przeszli do oddzielonego kotarami przedsionka, gdzie na rozchwianym biurku leżały w nieładzie karty choroby. Dowiedziawszy się o zamiarach Richarda lekarz zacisnął grube
wargi i pokiwał głową. - Nie ma nic do stracenia, moim zdaniem machnęli na nas ręką. - Może się okazać, że rzeki są nie do przebycia. - Miłosierdzie wymaga wielkiego wysiłku. Gorycz łatwiej było osiągnąć. - W każdym razie wkrótce dowiem się wszystkiego. - Kiedy wyruszasz? - Za godzinę. Przygotuj spis najbardziej potrzebnych środków. Richard rzucił okiem na zasłaną materacami podłogę. Ludzie leżeli nawet między posłaniami. Będą go potrzebowali jeszcze przed nocą. Jeśli jednak Abaguma miała dalej walczyć bez pomocy, ci co dzisiaj przeżyją, wkrótce także trafią do płytkich grobów. - Powodzenia, ojcze - powiedział apatycznie lekarz. - Przygotuję spis na czas. Uchodźcy, którzy po opuszczeniu obszaru działań wojennych schronili się tłumnie w Abagumie, zajęli równinny teren na zachodzie miasta. Przybyło ich już około tysiąca i były to głównie kobiety i dzieci. Obozowisko nie miało ściśle wyznaczonej granicy, poza potokiem od strony północnej, ale posępna gromada trzymała się razem, jakby takie zbliżenie mogło łatwiej zapewnić bezpieczeństwo i ochronę przed wilgocią i deszczem. Z czasem odór odpadków i śmieci zmieszał się z gryzącym zapachem dymu z palonego drewna i podmokłej roślinności i teraz ta odrażająca woń wypełniła nozdrza przejeżdżającemu land-roverem Richardowi. Potrzeby obozu były dla niego oczywiste, a spoczywający w jego kieszeni spis był ogromny. „Oczekujesz cudu” - powiedział Albertowi przed wyruszeniem, próbując ostudzić jego nadzieje, ale lekarz odpowiedział: „Wystarczy połowa cudu. Cokolwiek będzie lepsze niż nic”. Land-rover był jedynym sprawnym pojazdem w Abagumie, w jego baku znajdowała się reszta zapasów benzyny z całego miasta. Zakurzona droga prowadziła najpierw równolegle do rzeki. W oddali widać było wynurzający się z mgły podwójny wierzchołek góry Broken Tooth. Richard był pewny, że w końcu dżungla wygra tutaj, tak jak i w innych miejscach, walkę z człowiekiem. Ludzie są tylko tymczasowymi jej użytkownikami. Jechał ostrożnie, prowadząc wóz w głębokich koleinach. W ostatnim miesiącu przebyło tę drogę zaledwie kilka samochodów terenowych; koleiny pochodziły z czasu, gdy między Abagumą a stolicą prowincji ruch samochodowy odbywał się bez większych przeszkód. Teraz opalizującą chmarą wyroiły się muchy osiadłszy rozkładającą się padlinę, a mazista, zdradliwa droga wiła się w głąb mrocznej zieleni. Opuścił dom przy kościele dokładnie o dziewiątej, pół godziny później zaczęło padać. Deszcz posępnie bębnił o brezentowy dach land-rovera i już wkrótce Richard miał wrażenie, że znalazł się na ślizgawce. Posuwał się naprzód żmudnie i powoli, potrzebował ponad godziny, by dotrzeć do ujścia potoku do rzeki, pierwszej dużej rzeki, po której obu brzegach rosły olbrzymie drzewa. Jak się spodziewał, na przeprawie nie było obsługi promu. Ludzie, którzy do niedawna mieszkali w rozłożonej na wysokim brzegu wiosce,
pierwsi zbiegli do Agabumy. Postanowił sam się przeprawić i wjechał na potężną tratwę; rzeka płynęła powoli, prądu się nie czuło i ciągnięcie tratwy wśród lian i wodorostów nie sprawiało mu trudności. Inni mogli zrobić to samo, przekonywał siebie. Jeśliby się naprawdę chciało, można było przerzucić przez rzekę na południe kilkanaście naładowanych wozów. Nie mógł się powstrzymać od oceny sytuacji; Abaguma leży na końcu świata i jej mieszkańcy oczywiście wiedzą, że są zdani wyłącznie na siebie w razie nieurodzaju czy przy wylewie rzek, a jednak w sercu Richarda tliło się przeświadczenie, że ich niesprawiedliwie opuszczono. Jak dotrze do Lazaru, Tim O’Leary zapewne wyjaśni mu niejedno. Zadziwiające, że nie miał od niego ostatnio żadnych wiadomości. Czyżby chaos i zniszczenie były tak pełne? Jeszcze parę dni temu Radio Biafra bez przerwy informowało o sukcesach militarnych i bliskości ostatecznego zwycięstwa. Za opuszczoną wioską leżały zwalone drzewa, a dalej, po obu stronach drogi, ciągnęły się obszary trawy słoniowej, sięgające rozmokłego podnóża wzgórz. Następne parę mil przedzierał się mozolnie przez długie przesieki w gęstym lesie, potem znowu droga ginęła w podszyciu leśnym, między bujnymi krzewami i ociekającymi deszczem drzewami. Koła land-rovera grzęzły głęboko w torfiastym gruncie, nie było na to rady i tylko należało się starać, by nie zapaść się jeszcze głębiej. Do południa pokonał zaledwie kilkanaście mil i cała ta droga uświadomiła mu, że głód nie był problemem jedynie Abagumy i jej bezpośredniego sąsiedztwa. Od czasu do czasu wycie silnika przyciągało do drogi wynędzniałych ludzi. Wynurzali się spośród drzew, ukazując suchotnicze twarze o smutnych oczach, ręce i nogi chude jak patyki, obciągnięte pergaminową skórą; inni wystawiali potwornie wzdęte brzuchy. Najbardziej zrozpaczeni dawali znaki i nawoływali go słabym głosem. Wbrew sobie jechał dalej, starając się nie widzieć unoszonych wysoko płaczących dzieci i ignorując oskarżycielskie spojrzenia ich matek. W sercu księdza wstyd walczył z poczuciem bezsilności. Po trzęsącym się moście przejechał następną rzekę. Upłynęła jeszcze jedna godzina, dłużący się czas ślimaczego posuwania się na niskich biegach. Wioski napotykał rzadko, wszystkie jednakowo opustoszałe. Były też odcinki drogi tak podmokłej, że w istocie nie nadawały się do komunikacji samochodowej. Upłynęły dwa lata od czasu, gdy zgłosił się ochotniczo do pracy na misji i po raz pierwszy pojechał z Port Harcour na północ, od tej pory podróżował czasami na południe, więc teren nie był mu obcy. Teraz jednak wszystko się zmieniło i z każdą milą utwierdzał się w przekonaniu, że cały kraj jest na skraju zagłady. Miasto Lazaru o białych domach potwierdzało jego obserwacje. Było dobrze po drugiej, kiedy tam dotarł, i od razu stwierdził, że miastu nie mniej się dostało niż Abagumie, a może nawet więcej, bo nie miało nawet ośrodka medycznego. Wokół land- rovera tłoczyli się ludzie, toteż pytając o ojca O’Leary’ego musiał przekrzyczeć wrzawę. Dowiedział się, że Tim przed dwoma dniami udał się w podróż do należących do parafii wiosek w buszu. Z wiadomością wystąpił żylasty, karłowaty Ibo z błękitną opaską na ramieniu.
- Jak długo go nie będzie? - Nie wiem, fa-da. Richard nie okazał rozczarowania. Serka par oczu informowała go, że głodowali, a jednak spytał: - Jak z żywnością? - Wszystkie nasze zapasy już się skończyły. Na doda tek, fa-da, droga do Uziamy jest zablokowana. - Jesteś pewien? - Rozczarowanie spowodowane nieobecnością ojca O’Leary’ego ustąpiło przerażeniu. - Jeszcze jak! Już od dwóch tygodni czekam, aż przywiozą i będę mógł rozdać żywność. To jest moje zadanie. - Kto cię upoważnił? - Upoważnił? Nikt mnie nie upoważnił. Mieszkam tutaj i zostałem wybrany przez Ducha Świętego. Ale nie ma dostawy. Na drogę obsunęła się ziemia ze wzgórz. Cóż innego mogłoby wstrzymać pomoc? Lazaru wkrótce umrze. Richard pytał uparcie: - Jak daleko są te urwiska? - Ludzie mówią, że sześć, siedem mil. - Stąd? Kiwnięcie głową. - Tak mówią ludzie. Pogłoski, ciągle pogłoski. A jednak te wieści miały złowrogi sens. Nikt nie zadał sobie trudu, by udać się na miejsce i sprawdzić: głód i apatia szły z sobą w jednej parze. Tłum odsunął się od land-rovera. Na odgłos silnika z pobliskich drzew uniosła się w górę para sępów. - Fa-da O’Leary wysłał na północ wiadomość o osunięciu ziemi - dodał Ibo. - Nic do nas nie dotarło. - Napisał do tych z Abagumy. - Ja jestem z Abagumy - ostro odpowiedział Richard - i mówię ci, że nie dostałem żadnego listu. Prawdopodobnie wysłannik nie wyszedł poza busz; uciekł, zniknął. Oprócz chaosu panował tu także strach. Richard wrzucił z głośnym zgrzytem pierwszy bieg i ruszył głuchy na okrzyki przyglądających mu się ludzi. Przed rokiem biegła za nim gromadka
dzieci śmiejąc się, gdy rozpryskiwało się na błoto. Nie miał zbyt wiele nadziei, ale pogodzenie się z klęską i powrót nie wchodziły w grę. To nie do wiary, że potrzebował pięciu godzin na przebycie dziewiętnastu mil. Odległości mierzone normalnym czasem i wysiłkiem nabrały zupełnie nowej skali, ale przynajmniej był już w połowie drogi do Uziamy. Tylko Uziama dawała jakieś szansę. Spod maski wydobywało się coraz więcej pary, rozgrzane opony ślizgały się po podmokłym podłożu, silnik wył. Daleko na zachodzie, jak trąba powietrzna, wisiał słup dymu. Front zbliżał się i choć wojna była jeszcze stąd daleko, jej uboczne skutki było widać wszędzie. Czasami widział na drodze porzucone zwłoki, zdarzało się, że z wywleczonymi wnętrznościami i odsłoniętymi białymi kośćmi. Jednakże tylko żywi poruszali jego serce; zagłodzone kobiety przy nadziei, dzieci o postarzałych twarzach, kuśtykające groteskowe postaci pokazujące się na widok i odgłos land-rovera. Na krótkim odcinku droga mimo błota i wybojów zrobiła się łatwiejsza. Deszcz wreszcie ustał, za to popołudniowa upalna duchota wzmogła się, pozbawiając Richarda sił. Po obu stronach za drzewami rozciągały się uprzątnięte plantacje bananów i dawno opustoszałe pólka uprawne. Droga prowadziła teraz nieco powyżej poziomu pól i Richard mógł wreszcie trochę zwiększyć prędkość. Ale nie na długo, znowu się zapadła, a sąsiedztwo trzęsawiska zmusiło go do zatrzymania samochodu. Gdy wreszcie znalazł przeprawę i pokonał mokradło, zobaczył przed sobą wzgórza i osuwisko ziemi. Stopniowo droga stawała się wąską koleiną wcinającą się w wyniosłości wąwozu. Były miejsca, gdzie deszcze podmyły grunt na zboczach uniemożliwiając jazdę, ale Richardowi udawało się przekopywać przejazd. Wystarczało wprawdzie kilka minut energicznych ruchów szpadlem, by pod wpływem zmęczenia zaczynały mu drżeć mięśnie, a oczy boleć z powodu długiej koncentracji, warunki pozwalały jednak na dalszą jazdę. Po jakiejś pół mili mozolnej jazdy bez napotykania przeszkód zobaczył nagle pluton żołnierzy wlokących się z naprzeciwka. Tylko kapral był w pełnym umundurowaniu, a kilku żołnierzy nie miało broni. - Jaka jest dalej droga? - Niedobrze, sir. - Czy będę mógł się przepchać? - Tylko pieszo, sir. Nie inaczej. Wkrótce w ogóle nie będzie drogi - przekonywał gestami kapral. - Na dużym odcinku jest całkiem zniszczona. Miał rację. Nim upłynął kwadrans od rozstania się z żołnierzami, Richard stanął przed olbrzymim osuwiskiem gruntu. Na długości trzydziestu, czterdziestu jardów zwaliły się na drogę znaczne ilości kamienistej ziemi i powyrywane z korzeniami drzewa. W niewielkiej odległości piętrzył się kolejny zwał ziemi z rozmokłego wzgórza. Patrząc na to Richard czuł, że jego serce jest jak z ołowiu. Ostrzeżono go i zdrowy rozsądek mówił mu, czego można oczekiwać. Do zmęczenia dołączyło się bolesne uczucie zawiedzionych nadziei, przyglądał się więc zniechęcony wijącej się w oddali drodze pokrytej brunatnymi plamami
usuwisk. Skoro połączenie ze światem przestało istnieć, nic dziwnego, że okolica przymierała głodem. W przejmującej ciszy doleciał go z daleka łoskot strzałów. Richard słuchał tych głuchych odgłosów z rozgoryczeniem. Wiedział coś o wojnie, ale nie takiej jak ta tutaj. Wojna sprawiła, że odkrył uczucia, których by sobie nie przypisywał: współczucia i miłości życia. Następstwem wojny były jedynie cierpienia. Tam, gdzie kończyła się droga, rozkwitły na niebie obłoczki pocisków. Śmierć i cierpienia - co więcej? - O Boże - powiedział głośno, myśląc o siostrach, Albercie Okawe i długich zatłoczonych barakach szpitala. „Wystarczy połowa cudu, cokolwiek będzie lepsze niż nic” - ostatnie słowa Alberta powróciły echem jak wyzwanie. Wrócić z pustymi rękoma byłoby niewybaczalne - pod tym względem nic się nie zmieniło, musi więc przebyć resztę drogi pieszo. Przynajmniej przedstawi potrzeby Abagumy, może nawet uda mu się donieść do land-rovera na piechotę część produktów z listy doktora. Tylko o tym myślał. Wiedział, że jedynie w Uziamie mógł błagać, nakłaniać do pomocy pochlebstwami, w ostateczności wykłócać się. Sam nie mógł nic zdziałać, pomocy muszą udzielić inni. Przymocował do kierownicy drukowaną etykietkę: WŁASNOŚĆ STOWARZYSZENIA WCIELENIA PAŃSKIEGO, upewnił się, że bak z benzyną jest zamknięty, po czym pozostało mu już tylko zabrać chlebak, manierkę z wodą, maczetę do cięcia krzewów w buszu i wyruszyć pokonując pierwszą zaporę. Było około czwartej po południu, a według swego rozeznania miał do przebycia jakieś dziesięć mil. Lepiej było jednak nie myśleć, ile ma jeszcze drogi przed sobą, ile mu ona zabierze czasu i co go spotka po przybyciu na miejsce. Najlepiej w ogóle nie myśleć, nie zwracać uwagi na upał i błoto, zapomnieć, że od czasu, gdy zjadł wczoraj trochę potrawki z fasoli, nie miał nic w ustach. Po jednym osuwisku następowało następne. Były takie odcinki, że droga zupełnie znikała wśród ton zwalonej ziemi, i inne, gdzie musiał się przedzierać poprzez sterczącą z błota palisadę połamanych drzew. Droga trzymała się niebezpiecznie blisko zboczy. Nie miał wielkich możliwości wyboru, brnął więc po kostki w błocie, a na zboczach wąwozu zalegały sterty połamanych drzew, liści i skał. W pewnym momencie wydało mu się, że słyszy cichy przejmujący odgłos wysoko lecącego samolotu, ale na próżno spoglądał w niebo. „Egipscy piloci” - informował nasłuch radiowy, wywołując w nim cichą irytację. Egipscy piloci, samoloty rosyjskie. Był znacznie słabszy, niż myślał. Ślizgając się, tracąc równowagę, potykając się w miarę utraty sił, popadł w końcu w jakąś beztroskę. Przez dłuższy czas czuł się chory na ciele i duszy, ale w pewnym sensie daleki od tej strasznej rzeczywistości. Zapadał zmrok. Od czasu, gdy go minął zmierzający na północ pluton żołnierzy, nie spotkał żywej duszy. Ten wąwóz był do jego wyłącznej dyspozycji. Stopniowo jednak, gdy błotnista pozostałość drogi przechodziła w rozległą dolinę, gdzie ukryta w wieczornej mgle leżała Uziama, zaczął spotykać ludzi. A z nimi powróciła świadomość nieszczęścia. Co pewien
czas z buszu przebijały się ścieżki. Znów spotykał grupy ludzi, którzy szli jak on, dźwigając do tego marny dobytek, i takich, co już nie mieli sił iść dalej. Zmierzch gęstniał szybko, rozpoczął się zgrzytliwy koncert owadów. Tam, gdzie przy drodze koczowali ludzie, błyszczały ogniska. W ciemności Richarda nie rozpoznawano. Zaoszczędziło mu to wysłuchiwania żałosnego: „Fa-da… Pomóż nam, fa-da”, czy chwytania za ręce, gdy ich mijał. Wzdłuż drogi pojawiła się wioska. Skądś nadpłynął dźwięk trąbki, co zabrzmiało jak capstrzyk w obozie wojskowym. Wkrótce przebył ostatnią rzekę na zatłoczonym promie, milczący wśród roztrajkotanych pasażerów. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w przeszłości czuł się tak znużony. Minęła siódma… Z uporem sięgał do ostatnich zapasów sił. Zamigotały pierwsze gwiazdy, ale z trudem widział drogę, a każdy krok powodował ból mięśni. Trudno było uwierzyć, że dopiero tego ranka wyjechał z Abagumy. Dzień trwał w nieskończoność. Mozolnie posuwał się naprzód wśród innych zmierzających do miasta. Mały deszczyk zgasił iskry gwiazd i zmysły Richarda znów opanowała woń ziemi, nawozu i śmierci. Powoli, boleśnie znikała ostatnia mila. Było wpół do ósmej, gdy dotarł do przedmieścia Uziamy. Czego mógł oczekiwać?… To pytanie dręczyło go od dłuższego czasu. Co mogli dla niego zrobić? Aby otworzyć na nowo drogę, trzeba by wielu, wielu dni. Jego wyprawa coraz bardziej wydawała mu się szaleństwem. Inni przed nim musieli myśleć to samo i dlatego zrezygnowali. Na skrzyżowaniu drogi natknął się na jakiegoś osobnika w mundurze. - Lotnisko? - spytał go Richard. - Gdzie jest lotnisko? Szedł starając się możliwie dokładnie trzymać się wskazówek. Minął tkwiącą w błocie kolumnę ciężarówek z zamaskowanymi reflektorami. Na bielonych ścianach domostw przesuwały się cienie ludzi. Zostawił już miasto za sobą i znalazł się na odległym przedmieściu. Mżawka przeszła w rzęsisty deszcz. Szedł z przymkniętymi oczyma, koszula przylgnęła mu do grzbietu, włosy przylepiły się do czaszki. Z trudem rozróżniał drogę, szczęściem spotkał prowadzącego rower mężczyznę, który go zapewnił, że także idzie na lotnisko. - Czy to jeszcze daleko? - Niedaleko - mruknął mężczyzna. - Teraz już niedaleko. Zanim tam dotarli, musiała minąć ósma. Nie było żadnych znaków, żadnych kierunkowskazów. Jedynie obejmująca wszystko ciemność, skrzekliwy głos żab oraz nieregularny chlupot nóg przed i za nimi wzdłuż wysadzanej palmami drogi. W końcu jednak ukazała się pojedyncza lampa, a potem ginący we mgle rząd świateł. Niebawem Richard dostrzegł kompleks parterowych budynków, zaraz potem stanął przed barykadą z beczek po benzynie i ktoś podszedł do niego. Miał karabin, hełm na głowie i wojskową pelerynę.
- Stój!… Stój… Tu nie ma wejścia. Mężczyzna z rowerem zawahał się, wpadli na siebie. Inni przechodnie zatrzymali się, zbili w grupkę. Richard wysilając się na rozkazujący ton, zażądał: - Przepuśćcie mnie! - Gdzie przepustka? - Nie mam. - Nie ma przejścia bez przepustki - oznajmił żołnierz. - Jestem księdzem i muszę rozmawiać z dowództwem. To bardzo pilne. Żołnierz przyjrzał mu się bliżej. - Ojciec jest z Uziamy? Z kim ojciec chce mówić? Z Pomocą Kościelną? - Tak. Zgadza się, ze Zjednoczoną Kościelną Pomocą Charytatywną. - Czy oni znają księdza? - Tak - skłamał Richard, mrugając w świetle raptownie zapalonej latarki. - W porządku - po krótkim zastanowieniu powie dział żołnierz. - Proszę przejść. Richard przecisnął się pomiędzy beczkami. Gdy skierował się w stronę największego budynku, ciągnęło się za nim niechętne mamrotanie tych, co nie mieli żadnych szans. - Nikt więcej! - gniewnie krzyczał żołnierz. - Ani kroku dalej! Richard grzązł w błocie zmierzając do jasnej szpary okalającej drzwi; niezdarnie nacisnął klamkę i wszedł do środka. Pomieszczenie miało około trzydziestu stóp kwadratowych, było oświetlone latarniami szturmowymi. Znajdowało się w nim co najmniej dziewięć osób, trzech albo czterech ludzi w mundurach - dostrzegł ciemnoskórą pielęgniarkę i kilku oficerów. Wszystkie oczy były zwrócone w jego stronę, a odezwał się siedzący najbliżej drzwi szczupły, w średnim wieku mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami. - Kim do diabła jesteś? - wykrzyknął. - I co za licho cię tu przygnało?
ROZDZIAŁ DRUGI - Jestem z Abagumy - Richard wytarł mokrą od deszczu twarz. - To na północy - powiedział ktoś z dalszego kąta. - Północ, południe, wschód - kogo to obchodzi? Jakim cudem ten facet się tutaj znalazł? Dym z papierosów kłuł Richarda w oczy. - Wartownik mnie przepuścił. - No proszę, wspaniale! - Mężczyzna odwrócił się do jednego z oficerów Ibo. - Kapitanie, czy tak ma wyglądać warta? Na litość boską, proszę tam iść i wyjaśnić do końca, że nie jesteśmy przystanią dla wszystkich, którzy przypadkiem znajdą się w Uziamie. - Żądano ode mnie przepustki - wtrącił Richard. - A ma pan przepustkę? - Nie. - Widzi pan? - warknął mężczyzna do kapitana, który już wstał, założył pelerynę i ruszył do drzwi. - Strażnik jest niewinny - rzekł Richard. - Powie działem mu, że pana znam. - Skąd? Poza kilkoma krzesłami i stolikami w pomieszczeniu nie było innych sprzętów. Pod Richardem ugięły się nogi i zatoczył się, jakby był pijany; dygotał na całym ciele. - A więc ksiądz? - spytał niepewnie mężczyzna przyglądając się Richardowi. Miał bezbarwny akcent mieszkańców wschodniego wybrzeża Ameryki. Richard skiną! głową. - A może ktoś chce mnie nabrać? Richard pochylił się nad stołem naprzeciw niego. - Czy pan tu dowodzi? - Niezupełnie.
- Kto zatem jest dowódcą? - Moim zadaniem jest koordynacja pomocy w regionie, jeśli to ksiądz ma na myśli. Richard spojrzał na niego piorunującym wzrokiem. - Nie wędrowałem tutaj cały dzień, aby słuchać krętactw. - Podniósł głos. - Trzy, a może cztery tysiące ludzi w Abagumie i okolicach potrzebuje żywności. Potrzebuje lekarstw. - Czego ksiądz oczekuje ode mnie? - przerwał mężczyzna. - Łez? - Miał twarz szarą jak popiół, był nerwowy, nieprzyjazny - a wszystko to najwyraźniej z powodu zmęczenia. - Proszę posłuchać - wskazał palcem na drzwi. - Ci tam także głodują. A może ksiądz nie zauważył? Jeśli narysować okrąg o promieniu dziesięciu mil od miejsca, gdzie ksiądz stoi, okaże się, że na jego powierzchni znajduje się pięćdziesiąt tysięcy ludzi w takim samym położeniu: głód, gorączka, kwashiorkor, dyzenteria. Ksiądz wymienia te nieszczęścia, a oni ich doświadczają i mrą jak muchy. Nie dajemy już rady pomagać na tym terenie, gdzie zostaliśmy przydzieleni. Kilka skrzyń wyrzuconych nocą z samolotu to prawie tak samo bezużyteczne, jakby w ogóle tego nie było… Zamilkł pocierając nieogoloną brodę. Gdy znowu przemówił, czuć było żal w jego głosie. - Pomoc tej placówki dla Abagumy jest niemożliwa. Przykro mi, ale tak wygląda nasza sytuacja i lepiej powiedzieć to księdzu od razu. - Gdy spojrzał na Richarda, wargi mu zadrżały. - Przykro mi - powtórzył. - Nie ksiądz pierwszy prosi mnie o pomoc, ale mamy dość własnej tragedii. - I nie czekając na reakcję Richarda zawołał ostro: - Czy jest jakaś wiadomość, Lenny? - Jeszcze nie - odpowiedział ktoś z sąsiedniego pokoju. - Próbuj dalej, na litość boską. Próbuj bez przerwy. Richard znów się zatoczył. Słaniając się podszedł do końca stołu i zapadł się w krześle, ściskając głowę w rękach. Poczuł, jak pod wpływem niepowodzenia i wysiłku pod przymkniętymi powiekami rozlewają mu się ciemne plamy. - Whisky, ojcze? - ktoś dotknął jego ramienia. To była czarna pielęgniarka. Podała mu plastykowy kubek. - Wygląda na to, że może się przydać. Wyprostował się i wypił whisky do dna. Po chwili pokój rozmazał mu się przed oczyma i usłyszał, że deszcz głośniej uderza w zardzewiały dach. - Jak daleko jest do miejsca, skąd ksiądz przyszedł? - spytał chudy Amerykanin. - Około trzydziestu, czterdziestu mil. - Czy ksiądz da radę tam wrócić? To znaczy jakim środkiem lokomocji ksiądz
dysponuje? Jeśli brakuje księdzu benzyny albo jeśli… - Droga jest nieprzejezdna - powiedział Richard. - Osunięcia gruntu. - Szedł ksiądz na piechotę? - Ostatnią trzecią część drogi. Amerykanin stał stukając w zęby paznokciem kciuka. Z sąsiedniego pokoju dochodził głos radia, zakłócany bębnieniem deszczu. - Nie ma innej drogi? - Nie. - Czy ksiądz nie zdawał sobie sprawy, że jego wy prawa nie będzie miała pomyślnego zakończenia? Jeśli nie ma drogi, nie ma dostaw - to pewne w tych warunkach. Nawet gdybyśmy się kąpali w mleku i miodzie, jak mielibyśmy to przekazać? Czy ksiądz nie pomyślał o tym? Richard słabo pomachał rękoma. Jakiś owad zabrzęczał nad najbliższą lampą i wirowym ruchem spadł martwy na podłogę. Nie było końca śmierci. Rozpiął kieszeń koszuli i wyciągnął spis Alberta Okawe. Atrament rozmazał się na mokrym papierze. - Zawsze myślałem - Richard usłyszał swój głos - i mówiłem sobie, że uda mi się uzyskać przynajmniej trochę - lekarstwa, jeśli nie żywność, część artykułów, jeśli nie wszystkie, zależnie od możliwości. Twarz Amerykanina, przyglądającego się pomiętemu świstkowi papieru, nie wyrażała żadnych uczuć. - Nie ma nic - wyznał. Nadzieja góruje nad rozsądkiem. - Żadnych zapasów? Rzeczywiście nic nie zostało? Z pewnością… - Zapasy? - ton Amerykanina stał się drwiący. - W sytuacji, gdy ludzie padają na naszym progu? Trochę poczucia rzeczywistości, ojcze! Po godzinie od lądowania samolotu nie zostaje nic. Ostatniej nocy mieliśmy dwa lądowania - około siedmiu ton w każdym. - Aby rozwiać ewentualne wątpliwości Richarda, chwycił plik papierów ze stołu. - Kukurydza, fasola, oliwa, suszone i konserwowane ryby, koncentraty proteinowe, witaminowe, sól, antybiotyki, leki przeciw malarii - przeczytał szybko i spojrzał znad papierów. - Wszystko dostarczone z wyprzedzeniem, wszystko doręczane do punktów rozdzielczych. A tej nocy będzie to samo, jeśli w ogóle będzie dostawa, to znaczy jeśli będzie lądowanie. Tej nocy i we wszystkie następne… To nie jest lotnisko, to tylko nędzne lądowisko - błotnisty trawnik. Zapasy? Siedem ton, to tyle co siedem okruchów. - Rozgoryczony rzucił plik papierów. - Gdyby pozostało mi jedno opakowanie aspiryny, nie nadawałbym się do kierowania tym
miejscem. Ani nikt z moich ludzi. Kapitan Ibo wrócił kuśtykając do baraku. Zanim zamknął drzwi, z ciemności doszła ich pozbawiona melodii pieśń pogrzebowa. - Tylko posłuchaj, ojcze - odezwał się Amerykanin. - Posłuchaj tych nieszczęśników. - Poszedł do bocznego pokoju, jakby chciał uciec. Richard z ciężkim sercem przyglądał się chorągiewkom przypiętym do mapy na przeciwległej ścianie. Błagalnie złożone ręce, gorączkowe wołanie o pomoc - teraz już wiedział, jakie to uczucie spotkać się z odmową. Z zamkniętymi oczyma wyprostował się w krześle i zatopił w myślach. Rozpacz oślepiła go. Dowody katastrofy w całym regionie nie od razu go przekonały, że bez względu na to, jak by się starał, jak błagał, wszystko jest daremne. Abaguma nie była w wyjątkowej sytuacji. Nie miał żadnego argumentu, by nimi wstrząsnąć, by poruszyć sprężyny litości u tych zmęczonych ludzi: śmierć i upodlenie żyjących tutaj były zjawiskiem powszechnym. - Czy ksiądz wie, o co mnie prosi? - ponownie odezwał się Amerykanin. - Namawia mnie, abym poświęcił tutejszych ludzi, tak aby ksiądz mógł uratować pozostających pod waszą opieką. Czy ksiądz nie widzi? Do tego to się sprowadza. Mam tylko parę bochenków chleba i trochę ryb, ojcze, tylko chleb i ryby. Nie było co żebrać, a i wykłócanie się nic by nie dało. Richard poruszył się strapiony, ciało paliło go ze zmęczenia, był bliski płaczu. Przyklejone do skóry ubranie parowało na nim. W sąsiednim pomieszczeniu od czasu do czasu trzeszczało radio, wokół którego ciągle coś się działo; szmer krzyżujących się głosów wzmagał napięcie oczekiwania. Tylko na niego nikt nie zwracał uwagi; był intruzem, którego oczekiwała tylko jałowa podróż powrotna, a to było nie do pomyślenia. Nagle zdał sobie sprawę, że głosy stały się bardziej podniecone. - Czy tylko jeden? - usłyszał. - Tak, constellation George’a Sharkeya. - A co się stało z Bodelsenem? - Bóg raczy wiedzieć. - Czy znamy czas Sharkeya? - Dwudziesta trzecia piętnaście. - A ładunek? - spytał ktoś z niemieckim akcentem. - Tak jak przedtem, mieszany towar. Bez Bodelsena trudno będzie to rozdzielić. Richard wstał i zerknął na zegarek. Chudy Amerykanin podszedł do jednego z
zakrytych workami okien i patrzył na deszcz. - Do licha - wymamrotał do drugiego z obecnych oficerów Ibo - czy nie sądzisz, że pas może nie wytrzymać? - Możliwe - ton był złowieszczy. - Muszę powiedzieć, że mnie pocieszyłeś. - Amerykanin spojrzał chłodno na Richarda. - To będzie trzęsawisko. - Podszedł bliżej i poczęstował go papierosem. - Na miejscu księdza poczekałbym do rana. Nie ma sensu wyruszać o tej porze, lepiej zaczekać do rana. Nie będzie nam ksiądz przeszkadzał. Zapalił oba papierosy. „Trzydzieści pięć lat?” - zastanowił się, gdy płomień uwypuklił wyczerpanie na twarzy Richarda. - Przykro mi - powtórzył jeszcze raz i nie tak już twardym głosem dodał: - Sądzę, że wiem, jak się ksiądz czuje. Richard uniósł ramiona i zaraz pozwolił im opaść. Nie palił od przeszło miesiąca i teraz wszystko zaczęło mu wirować przed oczyma. Nagle coś przyszło mu na myśl. - Ta constellation, skąd ona leci? - Z Sao Tome. Dwie godziny lotu i za każdym razem zmiana trasy. - Czy wraca pusta? - Zwykle tak. - Czy są jakieś przeszkody, aby mnie zabrali na pokład? - Głównie własny rozsądek. Co ksiądz zamierza przez to uzyskać? Sharkey prawdopodobnie zgodzi się, jeśli pozwolą warunki, ale po co? - Potrząsnął głową. - Proszę zapomnieć o tym, ojcze. - Gdzie są inne lądowiska? - Nie ma żadnego w pobliżu. Już nie. Startują z Ogua Ngwa, ale jeden ił już za to zapłacił. Zamilkł, a w myślach Richarda zarysowało się jakieś pasmo pomysłów. Stanął sztywno na nogach. Albert miał rację; Abaguma zginie. - Nie mogę teraz rezygnować - wykrztusił. - Proszę mnie posłuchać - powiedział Amerykanin. Richard nigdy się nie dowiedział, jak się nazywa) - zniwelowanie tego pasa startowego zabrało nam dziesięć dni. I to w tych warunkach, wprost w buszu. Nie stało się to za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, należymy do Zjednoczonej Kościelnej Pomocy Charytatywnej, co oznacza pełne pokrycie wydatków. Niemniej jednak są granice, poza które nie możemy wyjść. Co ksiądz zamierza osiągnąć sam? Gdziekolwiek się uda, we wszystkich organizacjach będzie taka sama sytuacja. Bez możliwości bezpiecznego lądowania nie ma szansy. - Wydmuchnął stożek dymu, który
uniósł się i zawirował. - Powtarzam księdzu, nie ma żadnej szansy. Na przykład my - działamy tutaj prawie od tygodnia, ale nie możemy pomóc w wystarczającym stopniu, jesteśmy opóźnieni. Wszystko się cholernie sprzysięgło przeciw nam i wielu z tych ludzi nie uratujemy od śmierci. - Pas startowy nie jest niezbędny. Można zrzucać zapasy. - To wcale nie jest takie łatwe. - Och, ci amatorzy zawsze mają niepraktyczne pomysły. - Trzeba wziąć pod uwagę wiele czynników: rzeźbę i pokrycie terenu, możliwości samolotu… Poza tym jest tak, jak mówiłem. Cokolwiek sie osiągnie, będzie to kosztem innych. Nozdrza Richarda zadrżały. - Abagumę pominięto od samego początku. - Może i tak. Ale oni nie są magikami. Nie licząc Uli, czynne jest jeszcze tylko jedno lądowisko. Nie tylko Abaguma ma braki. - Braki! - Usiłuję tylko nakreślić sytuację - powiedział Amerykanin, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. - Powiem to inaczej. Czy to coś da, że ksiądz dotrze do Sao Tome? Co ksiądz może im zaproponować? I z jakiego tytułu? - Odpowiadam za moją parafię. - W Sao Tome spotka się ksiądz z cholernie lodowatym przyjęciem. Biafra jest spisana na straty, a w agencjach pomocy humanitarnej są już nowi, którzy czepiają się rękawów funkcjonariuszy, i to każdy z pilnymi potrzebami. Czy ksiądz wyobraża sobie, że go chociaż zauważą? - Muszę podjąć to ryzyko. - O Boże, ksiądz jest bardziej uparty niż inni - od szedł potrząsając głową. Richard złożył kartkę ze spisem Alberta i ze zdecydowaną miną wsunął ją do kieszeni koszuli. Nie miał pojęcia, jak się dostanie z powrotem do Abagumy, ale względy osobiste muszą poczekać, na wszystko przyjdzie czas. Zapiął kieszeń i zaczął szybko chodzić po pokoju w rytm dojrzewającej decyzji. Rezygnacja byłaby zbrodnią. Nie miał nic do stracenia… wszystko mógł wygrać… W pokoju zrobiło się cicho, a on z niechęcią pomyślał o cierpliwości obecnych. Czas zdawał się nie posuwać naprzód. Dopiero gdy minęła dziesiąta czterdzieści pięć, zaczęli wreszcie się ruszać. Pielęgniarka już przedtem wyszła, ale pozostałym nie było jeszcze spieszno. Cywil z niemieckim akcentem ziewnął i przydeptał papierosa. - Myślisz, że warto zaczynać? - spytał Amerykanina, a ten skinął głową: - W gruncie rzeczy można ustawić ciężarówki… - Kapitana Ibo przestrzegł zaś: - Ale nie oświetlaj na razie pasa, John. Rozumiesz? Nie będzie natrętów na taką pogodę, niewiele jednak pozostało nam nafty. Wystarczy oświetlić pas, gdy usłyszymy Sharkeya.
Dwaj oficerowie włożyli płaszcze deszczowe i zniknęli za drzwiami. Z ciemności doszły wydawane przez nich rozkazy. Amerykanin zwrócił się do Richarda: - Z pewnością zmienił ksiądz zamiary… - Nie. - Czy ksiądz ma paszport? - Nie. - Kartę zdrowia? - Nie - Richard zazgrzytał zębami. - Będą potrzebne w Sao Tome. - Tą przeszkodą będę się martwił na miejscu. Amerykanin zacisnął wargi. - Mogę dać księdzu przepustkę Caritas na samolot. To lepsze niż nic. Ale proszę pamiętać, to od Sharkeya zależy, czy ksiądz poleci. - Doskonale to rozumiem. - Czy ksiądz już wysechł? - Niezupełnie. - Będzie ksiądz marznął w górze. Zobaczę, może znajdzie się coś ciepłego. - Dzięki. Jest pan bardzo uprzejmy. - Niewykluczone, że nie będzie to najwygodniejszy lot. - Żartobliwie dodał: - Sądzę, że ksiądz już latał? - Oczywiście. Przeszłość się nie liczyła. Amerykanin wrócił z pokoju obok z olbrzymim starym swetrem zapinanym z przodu i z nieprzemakalną pałatką, którą Richard okrył ramiona. - To Sharkey. To musi być on - jak zwykle nerwowo powiedział Amerykanin. - Włączcie reflektory, na litość boską, zanim odleci za daleko. Zapalono światła drogowe ciężarówek, a żołnierze z pochodniami wysunęli się przed samochody. Pas startowy z ustawionymi po obu stronach kanistrami rozjarzył się migocącymi w równych odstępach płomieniami. Ludzie zgromadzeni przy punkcie kontrolnym ożywili się i wśród ich trajkotania warkot samolotu zdający się dochodzić z różnych kierunków to zbliżał się i potężniał, to odpływał i cichnął. - Do diabła z tymi chmurami. Pas oświetlony na jednej trzeciej długości wyglądał teraz jak tunel i lśnił od deszczu. - Mam nadzieję, że nas dojrzał.
Nikt nie odpowiedział. Richard przysłonił czoło i wytężył wzrok; obracał się wolno patrząc w niebo od strony północno-zachodniej. Sądził, że samolot tam będzie zawracał. Leciał nisko, tego był pewien, niebezpiecznie nisko, nie miał szans, by zejść poniżej pułapu chmur. Pamiętał, jak to się leci po omacku… Stopniowo warkot silników stawał się bardziej regularny, głuchy, od czasu do czasu przerywany głośniejszym rykiem. Samolot był teraz na północy i ciągle kołował. Minęło kilka minut, wreszcie pas został oświetlony na całej długości. - Hejże, Sharkey… Ląduj, stary! Dojrzeli constellation prawie wszyscy naraz. Ledwie ją było widać, pędziła w mroku i tylko mrugały jej światła pozycyjne. Samolot bezbłędnie schodził do lądowania sponad zaparkowanych ciężarówek. I nagle z ogłuszającym wrzaskiem zaczęli wiwatować na cześć Sharkeya, a on machał skrzydłami, jakby pilotował myśliwca. Gdy zszedł do wysokości tysiąca stóp, położył samolot na lewe skrzydło i podpłynął łukiem do celu, po czym zniknął. Upływały długie minuty, samolotu nie było widać, warkot osłabł, aż w końcu zaczął powoli zbliżać się od południa, potężniejąc z każdą chwilą. Gdy go teraz zobaczyli, miał już wypuszczone podwozie. Dysząc ciężko, opadał jak widmo na koniec oświetlonego pasa. W pewnym momencie zachwiał się, jakby pilot zmienił zdanie, ale zaraz dotknął ziemi i nawet patrząc spomiędzy ciężarówek zobaczyli rozpryskujące się błoto. Samolot zaczął zmniejszać prędkość. Pilot nie tracił kontroli nad sterami i trzymał maszynę równo. Gdy jednak koła dotknęły ziemi, jej dziób pochylił się w głębokim ukłonie, ale Sharkey i tym razem zapanował nad sytuacją, wyprostował samolot i wyhamował ślizgając się w migocącym świetle reflektorów. Manewr był bezbłędny. Pilot wykorzystał lądowisko co do jarda. Mając przed sobą zaledwie ćwierć mili, łatwo mógł przetoczyć się poza pas, ale on wiedział, co robi. Maszyna orając kołami błoto i ciągle tracąc prędkość dotarła na odległość rzutu kamieniem do samochodów i czekających ludzi. Teraz nie było już niebezpieczeństwa, nawet nowicjusz mógł dokonać reszty. Gdy jednak Sharkey zatrzymał w końcu samolot i wyłączył silniki, ich zamierający jęk był jak westchnienie ulgi. W gromadzie zaroiło się, jakby czar prysnął. Kierowcy wygramolili się do ciężarówek i popędzili do opryskanego błotem samolotu od strony drzwi w tylnej stronie kadłuba. - Chodźmy - zwrócił się Amerykanin do Richarda. Weszli do samolotu wspinając się po masce ciężarówki. Obszerne wnętrze było wyładowane towarami do wysokości piersi mężczyzny. Kilku żołnierzy już rozdzielało przesyłkę i zaczęło wyładowywać ją na zewnątrz. Richard i Amerykanin przecisnęli się do kabiny pilota między ścianami powiązanych skrzyń i jutowych worków. Wszędzie rozchodził się zapach sztokfisza. - Jak się masz, George! - Cześć - przywitał ich Australijczyk. - Jak zwykle kazałeś nam obgryzać sobie palce.
- Nie tylko wam. - Nie wyobrażałem sobie, że tak szybko wrócisz. - Mam wyjątkowego nawigatora i to wszystko. - Jak się masz, Frank… Byłeś wspaniały… Naprawdę wspaniały. - Dzięki. Richard zajrzał do kabiny zza pleców Amerykanina. Łysy, przysadzisty Sharkey nie wyglądał na chojraka. Musiał mieć co najmniej pięćdziesiąt lat, a jego towarzysz był niewiele młodszy. Sharkey przeciągnął się i podrapał po rudych baczkach. - Jakieś kłopoty w drodze? - spytał Amerykanin. - Żadnych. - Dlaczego nie przyleciał Bodelsen? - Ma uszkodzenie instalacji pneumatycznej. Nic po ważnego, jutro będzie znowu latał. - Pojedyncza dostawa jest kroplą w morzu. - Dzięki - zareagował Sharkey z przekąsem. - Widzisz, Frankie, jak nas witają? - Wydłużcie pas startowy, a będziecie mieli więcej gości - powiedział nawigator przecierając oczy. Był nie wątpliwie Szkotem z Glasgow albo okolic. - Niewielu ma ochotę na tę zabawę u nas. Większość kieruje się do Uli i wcale ich nie winie. - Dajcie nam trochę czasu. Robimy, co możemy. W miarę opróżniania ładowni chrobot i stukot dochodzący z wnętrza wzmagał się. Kurz z worków wisiał w powietrzu. - Masz tutaj specyfikację. - Spocony Sharkey prze kazał jakieś papiery Amerykaninowi, a ten podpisał jeden z nich i zwrócił go pilotowi. - Do tego zwykła porcja, wyłącznie do celów medycznych. - Sharkey uśmiechnął się lekko, już rozluźniony, i podał Amerykaninowi dwie butelki whisky. - Przy sprzyjającym księżycu spróbujemy obrócić dwukrotnie. Bodelsen także jest chętny… To powinno już pomóc. - Oczywiście, oczywiście - Amerykanin kiwnął głową. Do tej pory jakby nie pamiętał o Richardzie. - A tak na marginesie, co byś powiedział na pasażerów? - Po ostatniej nocy? - Tylko dwie osoby. - Ostatniej nocy małośmy nie ścięli drzew. - Tylko dwóch, w tym dzieciak.
- Ostatniej nocy były tylko dzieci. I nie siedzieliśmy na bagnisku, jak teraz. - Tylko dwóch, George - powtórzył Amerykanin. Sharkey zagryzł dolną wargę. - Nikt więcej? - Nawet ich nie poczujesz. Długie milczenie. Za pozornym brakiem serca kryły się profesjonalne lęki. - Niech będzie, jeśli tak musi być. - Obróciwszy się na fotelu Sharkey zobaczył Richarda. - Chodzi o księdza? - Do tego dziecko. - Odpowiada ksiądz za nie? Przykro mi, ale nie chcę zawracać z bazy z dzieckiem. Richard spojrzał na Amerykanina, który zaraz wyjaśnił: - Przedstawiciel fundacji „Ratujcie dzieci” odbierze ją po przybyciu na miejsce. - No to w porządku - zgodził się Sharkey. - Umowa stoi. Z głębi kadłuba słychać było teraz głośne uderzenia i odgłosy przesuwania skrzyń. Potem ktoś krzyknął: - Wszystko wyładowane! - Czy mam przyprowadzić dziewczynkę? - spytał Richard. - Tak, proszę bardzo - odpowiedział Amerykanin. - Właściwie skończyliśmy. Richard poszedł sam wzdłuż pustej teraz ładowni i opuścił się na ziemię po burcie ciężarówki. Uprzątano ostatnie parę worków. Deszcz mżył ciągle, a wrzawa tłumu przy barakach wzmogła się. Zagłodzeni ludzie sprawiali jeszcze bardziej przykre wrażenie. Richard zeskoczył na ziemię i podszedł do szoferki, gdzie pielęgniarka kołysała na kolanach dziecko. - Wezmą ją? - spytała. Przytaknął głową i wziął dziecko niezgrabnie na ręce. Skóra i kości; palec w buzi, oczy przymknięte. Miała nawet jaśniejszą skórę, niż można było się spodziewać. Ubrana w poplamioną bawełnianą sukienkę sięgającą kolan, tak prostą, że wyglądała na całun. Do przegubu ręki była przymocowana kartka z napisanym atramentem nazwiskiem: Marcia Emezie z Ogua Ngwa. - Sądzę, że zaraz zaśnie - powiedziała pielęgniarka. - Do widzenia, malutka. Richard wrócił w stronę samolotu i poprosił jednego z kierowców ciężarówek, aby pomógł mu wejść do ładowni. Wspinając się w górę zobaczył Amerykanina
opuszczającego dziób maszyny. - Będę trzymał kciuki za księdza. - Dzięki. - Do widzenia - uścisk dłoni Amerykanina był silny i pokrzepiający, ale wyraz oczu świadczył, że jego zdaniem Richard nie ma żadnej szansy. Potem spojrzał na dziecko i rysy mu złagodniały. Skorupa była cienka i nie mogła ukryć wszystkiego. - Jeśli będzie miała szczęście, nie zapamięta tego. Sądzę, że nic więcej nie możemy dla niej zrobić. Parszywy los! Wezbrane wzruszenie przygniotło Richarda i poczuł, że nie może wydobyć z siebie głosu. Nie tak został pomyślany świat. - Do zobaczenia - mruknął w końcu, patrząc, jak Amerykanin znika z jego życia. - Proszę do nas! - zawołał Sharkey. Richard odwrócił się i poszedł do kabiny pilota. Upał był ogromny i wszędzie unosiła się woń suszonej ryby. Sharkey przedstawił swego nawigatora: - To jest Frank, Frank Izzard. - Richard Lawrence. - Co to za dziecko? Czy specjalnie ważne? - Wszystkie są specjalnie ważne. Tylko zmęczeniem można było wytłumaczyć tę nadętą odpowiedź. Zobaczył, że piloci wymieniają spojrzenia. - Touche - powiedział Sharkey krótko. Pierwsza z wyładowanych ciężarówek właśnie odjeżdżała. Sharkey wyciągnął palec do przodu. - Zamknij drzwi, Frank, wynosimy się z tego piekła. - Potem zwrócił się do Richarda: - Rozumiem, że ksiądz nie ma żadnych dokumentów. Czy tak? - Przepustka na samolot i to wszystko. - Proszę się nie martwić - znowu uśmiechnął się lekko. - Przepisy są dla frajerów. - Odwrócił się i ruchem głowy wskazał cztery składane fotele stojące w tylnej części kabiny. - Do wyboru. I proszę mocno się trzymać. Będzie trochę jak na rollercoasterze w wesołym miasteczku. Lądowisko wyboiste, a nasza staruszka trochę słaba w kolanach. Ale proszę się nie martwić, jak tylko znajdzie się w górze, co jest jej przeznaczeniem, leci jak ptak. Richard zapadł się w fotelu i ułożył dziecko na kolanach. Sharkey i Izzard
wykonywali rutynowe czynności startowe, a on był zbyt wyczerpany, aby się tym interesować. Niebawem Sharkey uruchomił silniki i stopniowo zwiększał obroty, aż w końcu samolot trząsł się, jakby miał się rozlecieć. Po chwili przycichł nieco i zaczął wolno kołować na koniec pasa, podrygując niczym ptak gotujący się do lotu. W miejscu, gdzie migotały w deszczu ostatnie światła, Sharkey wykonał półobrót i wyrównał. Dopiero wtedy Richardowi wróciła energia. Sharkey nie tracił czasu. Bez zwłoki dodał gazu, samolot ponownie zatrząsł się. Hałas był ogłuszający i dziecko otworzyło usta ze strachu, ale jego płacz ledwo było słychać. Richard poczuł, że samolot usiłuje wznieść się, ale Sharkey przytrzymuje go, bo nie mają jeszcze odpowiedniej prędkości. W tym momencie pilot zwolnił hamulce i ostro wyskoczyli do przodu. Mknąc coraz szybciej między światłami podskakiwali na wertepach nawierzchni. Otoczenie zaczęło się rozmazywać w połyskliwe smugi. Richard spojrzał na Sharkeya. Mają najwyżej trzy czwarte mili. Pilot zwiększył jeszcze prędkość. - Osiemdziesiąt węzłów - wykrzyknął Izzard. Szarpiące żołądkiem nierówności pasa startowego stawały się coraz mniej dokuczliwe, aż wreszcie samolot niemal zupełnie przestał podskakiwać. - Sto węzłów… sto dziesięć… - głos Izzarda był coraz twardszy. Rozstawione w równych odstępach światła reflektorów ciężarówek zlały się w końcu w jedno pasmo, ale miało ono jeszcze zaledwie jakieś trzysta, czterysta jardów długości. Tymczasem Sharkey wciąż nie podrywał samolotu - zostało im już tylko parę sekund i Richardowi zjeżyły się włosy na karku. - Sto trzydzieści. W ostatniej chwili Sharkey przyciągnął drążek sterowy i wzbili się do góry. Lecąc jeszcze bardzo nisko prześliznęli się nad ciężarówkami, potem już wolno wznosili się nad skupiskiem świateł, które tworzyła Uziama. Samolot zakołysał się i zrobił skręt w lewo, a gdy uzyskali właściwą wysokość, leciał już z głuchym łoskotem prosto do celu. Sharkey odwrócił się z triumfalnym uśmiechem do Izzarda, na policzkach osadziły mu się perełki potu. - Jak ci się to podoba? Izzard zrobił minę, jakby nie dowierzał, że już po wszystkim. Richard westchnął głęboko, jego nerwy wysiadły. Za nimi w dole, nieco na lewo, gasły światła. Po chwili nic już nie było widać, bo wszystko zasłoniła ciężka chmura. Wtedy wpadli w kilka, jedna po drugiej, dziur powietrznych. Przez krótki czas zacinał deszcz i znowu nic nie widzieli, ale kiedy wznieśli się wyżej, nagle chmura znikła, jak nożem uciął, i zobaczyli całą kopułę nieba roziskrzoną gwiazdami. Sharkey wyrównał lot utrzymując wysokość tuż ponad morzem chmur. Richard wygodniej usadowił się w fotelu, boleśnie odczuwszy ucisk metalowego oparcia. Dziecko w jego objęciach przestało płakać i po chwili zasnął tak jak ono. Z głową zwieszoną na
bok i otwartymi ustami zapadał coraz głębiej w nieświadomość. Ale nawet w śnie nie mógł uciec od swoich myśli. Czekała na niego wychudzona siostra Maria pytając: „Kiedy ojciec wróci?” A on kurczył się w fotelu, nie potrafiąc dać odpowiedzi.