kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Cobb James - Morski myśliwiec

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Cobb James - Morski myśliwiec .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C COBB JAMES Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 411 stron)

James Cobb Morski myśliwiec (Seafighter) Przekład Andrzej Leszczyński

Wszystkim mężczyznom, a teraz także kobietom, pełniącym służbę na kanonierkach od jeziora Erie po deltę Mekongu i od Vicksburga po Archipelag Bismarcka, często zmuszonym do tego, aby dawać z siebie wszystko

Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1” 20 kilometrów od afrykańskiego Złotego Wybrzeża 7 września 2007 roku, godzina 22.18 czasu lokalnego Dopiero po zachodzie słońca mały przeciążony klimatyzator zamontowany w oknie modułu mieszkalnego zaczął trochę osłabiać równikowy skwar. Mimo to Amanda Garrett w mundurze polowym sił interwencyjnych – sporo za dużym, choć był to najmniejszy rozmiar, jaki kwatermistrz znalazł w magazynie – czuła się jak w grubym brezentowym namiocie. Próbowała nie zwracać uwagi na lepiące się do ciała przepocone ubranie. Popatrzyła na ekran przenośnego komputera i jeszcze raz przeczytała skończony przed chwilą tekst. Najdroższy Arkady, To jeden z tych wyjątkowych listów, do których napisania my, służący w siłach zbrojnych, bywamy niekiedy zmuszeni. Jeżeli go czytasz, oznacza to, że zginęłam. Mam nadzieję, że moja śmierć przyczyniła się do pomyślnego zakończenia akcji. Wierzę również, iż nie pociągnęła za sobą śmierci nikogo innego. Dziś wieczorem, jak zwykle przed rozpoczęciem operacji, będę się modliła o to, aby jakikolwiek mój błąd czy chwila słabości nie kosztowała życia żadnego z ludzi, którzy znaleźli się pod moją komendą. Cena krwi w tej operacji i tak jest już zbyt duża. Żałuję także innych poniesionych kosztów, zwłaszcza osobistych. Chciałabym, aby nasze marzenia, jakie snuliśmy w tym krótkim okresie wspólnego życia, stały się rzeczywistością. Pragnęłabym nacieszyć się tym szczęściem, które dzięki Tobie odnalazłam. Nie zapomnij o tym, Arkady. Dziękuję Ci z całego serca za Twoje gorące uczucie, odwagę i oparcie, jakie znajdowałam w Tobie zawsze, ilekroć go potrzebowałam. Na tę ostatnią i najdłuższą wyprawę zabiorę mnóstwo cudownych wspomnień. Ze swojej strony mogę tylko zapewnić, iż bardzo Cię kocham i bezgranicznie żałuję, że nasz związek nie mógł przetrwać. Żegnaj, ukochany. Życzę Ci wiele szczęścia, bo na nie zasługujesz. Amanda Nie pozostało już nic więcej do dodania, chociaż mogłaby jeszcze poruszyć tyle innych spraw, gdyby tylko miała czas. Szybko zapisała plik na dysku obok dwóch innych wcześniejszych listów, do ojca i do Christine Rendino. Chris powinna je bez trudu odczytać i dostarczyć adresatom. Było to już ostatnie zadanie, które sobie wyznaczyła. Wszelkie pozostałe przygotowania dobiegły końca. Wszystko było gotowe. Mogła jeszcze chwilę odpocząć. Odchyliła się na oparcie krzesła i powoli przeniosła wzrok

z ekranu komputera na ciemnoszarą stalową ścianę modułu. Przebywała tu już od pięciu miesięcy, lecz nadal nie potrafiła po staremu nazywać grodzią tej ściany na okręcie, który w rzeczywistości wcale nie był okrętem. Obok pulpitu wisiała naszykowana wcześniej uprząż typu Molle: grube szelki z kieszeniami na krótkofalówkę i flary, z kaburą na pistolet oraz zapasowe magazynki, a także ciężka kamizelka ratunkowa i opływowy hełm w maskujących kolorach. Wzdrygnęła się, kiedy niespodziewanie tekst listu zniknął z ekranu komputera, ustępując miejsca standardowemu ściemniaczowi marynarki wojennej. W rogu pojawiło się okienko zegara, przykuwając jej uwagę. Była dwudziesta druga dwadzieścia jeden. Dopiero dziesiąta, pomyślała Amanda. Czy naprawdę wszystko zaczęło się zaledwie siedemnaście godzin temu? Nie upłynęła jeszcze nawet doba? Ale przecież obecna kryzysowa sytuacja była tylko ostatnim ogniwem w długim łańcuchu tragicznych wydarzeń. W gruncie rzeczy wszystko zaczęło się na długo przedtem, zanim Amanda Lee Garrett, do niedawna nosząca stopień komandora, a teraz kapitana, została przydzielona do służby w tym niezwykłym zakątku świata, nawet zanim usłyszała po raz pierwszy o Unii Zachodnioafrykańskiej. A może jeszcze zanim ta Unia w ogóle powstała. Zarzewie Monrowia, Liberia 14 czerwca 1994 roku, godzina 21.40 czasu lokalnego Kiedyś Liberia była najstarszym demokratycznym państwem afrykańskim, wzorującym konstytucją i akt swobód obywatelskich na ustawodawstwie Stanów Zjednoczonych. Rozwijała się tak dynamicznie, że pod względem współczynnika wzrostu gospodarczego ustępowała tylko Japonii. Słynny szpital imienia Johna Kennedy’ego został uznany za najnowocześniejszą i najlepszą placówkę medyczną w całym Trzecim Świecie. Kiedyś wszyscy mieszkańcy Liberii mieli równe prawa. Land-rover z głośnym warkotem przemierzał duszną tropikalną noc, wspinając się wyboistą brukowaną uliczką na wzgórze Mamba Point. W otaczającej go ciemności rozcinanej snopami świateł reflektorów panował wzmożony ruch. Niewyraźne postaci uskakiwały z drogi, szukając schronienia w głębi mrocznych zaułków, niczym przerażone zwierzęta kryły się w ruderach i zrujnowanych budynkach po obu stronach zasypanej gruzami ulicy. W ciągu ostatnich lat mieszkańcy Monrowii nauczyli się już, że ludzie jeżdżący samochodami są najczęściej dobrze uzbrojeni. Co więcej, przekonali się, że broń jest zwykle

używana do bezsensownych krwawych porachunków. Strach nie był jednak uczuciem zarezerwowanym dla cywilów. Nigeryjski żołnierz przy karabinie maszynowym typu Bren, zamontowanym na ramie land-rovera, także był bardzo zdenerwowany. Z przejęciem wodził lufą na lewo i prawo, mierząc w kolejne mijane ruiny. Od czasu do czasu śmierć zbierała obfite żniwo w zniszczonej stolicy Liberii. Nigdy nie można było mieć pewności, kto wyłoni się niespodziewanie zza tego czy tamtego rogu. Warkot silnika przeszedł w cichy pomruk, kiedy samochód zajechał przed fronton zrujnowanej Hali Masońskiej. Kapitan Obe Belewa zeskoczył na ziemię z terenowego auta i rzucił krótki rozkaz: – Nie gaście silnika, kapralu. Wysoki oficer, ubrany w taki sam tropikalny mundur polowy jak jego podkomendni, minął podziurawiony kulami pomnik jakiegoś dawno zapomnianego liberyjskiego przywódcy i wbiegł po marmurowych schodach prowadzących do centralnego wejścia potężnego starego gmachu. Spękane jońskie kolumny portyku lekko połyskiwały w blasku gwiazd, upodabniając to miejsce do zabytków starożytnego Rzymu. Właśnie w tej hali mieściła się kwatera główna ECOMOG, Wojskowej Grupy Obserwacyjnej Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej. Dwaj wartownicy przy drzwiach wyprężyli się na baczność przed kapitanem, który nawet nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć na oddane przez nich honory. Obskurny, ograbiony ze sprzętów hol oświetlała pojedyncza żarówka zasilana z generatora spalinowego. Przy szarym metalowym biurku siedział sztabowy porucznik z kompanii kwatermistrzowskiej i w mętnym blasku migoczącej lampki przeglądał angielskie czasopismo sportowe. – Muszę rozmawiać z pułkownikiem Ebą! – rzucił ostro Belewa, kiedy niczym duch wyłonił się z ciemności. – Natychmiast! Zaskoczony oficer dyżurny podskoczył na miejscu, rzucił gazetę na biurko i popatrzył na intruza. Wiecznie zasępiony, barczysty i muskularny kapitan Belewa nawet w warunkach pokojowych robił groźne wrażenie. A teraz, ze ściągniętą twarzą i płonącymi z wściekłości oczami, był po prostu przerażający. Porucznik doskonale wiedział, że automatyczny browning i ostra jak brzytwa maczeta przy jego pasie nie są tylko atrybutami piastowanego stanowiska. Był to zawsze gotowy do użytku oręż zaprawionego w bojach żołnierza. Nie mniej doświadczenia miała kompania zmechanizowanej piechoty, którą Belewa dowodził. Powszechnie uważano ją za jednostkę elitarną, najlepszy pododdział batalionu i całej Grupy Obserwacyjnej. Niektórzy twierdzili nawet, że trudno szukać lepszej kompanii w nigeryjskiej armii.

W dodatku krążyły plotki, że Belewie lepiej nie wchodzić w drogę. – Pułkownik niedawno zakończył służbę, kapitanie – wyrecytował porucznik. – Położył się spać i rozkazał, aby mu nie przeszkadzano, chyba że zdarzy się coś nadzwyczajnego. Belewa huknął pięścią w biurko, aż po holu przetoczyło się echo. – To proszę uznać tę sytuację za nadzwyczajną! Muszę natychmiast rozmawiać z pułkownikiem Ebą! Oficer dyżurny szybko przywołał wartownika i kazał mu zaprowadzić Belewę prosto do kwatery Eby. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie ściągnie na siebie gniew dowódcy batalionu, musiał jednak wybrać mniejsze zło. Kapitan poszedł za przewodnikiem szerokimi, łukowatymi schodami. Na pierwszym piętrze starej rozległej budowli skręcili w boczny, równie słabo oświetlony korytarz. Jak inne podobne gmachy Monrowii, była masońska świątynia dawno temu została ograbiona ze wszystkiego, co dało się wynieść, nie wyłączając drzwi. W pustych otworach przejść porozwieszano zasłonki, zza których wydostawały się wąskie smugi światła. Dolatywała także muzyka i głośne śmiechy kobiet. W odpowiedzi na wezwanie wartownika zza zasłonki w głębi korytarza wyłonił się pułkownik Eba. Kiedy wychodził na korytarz, Belewa zerknął do wnętrza jego kwatery. Zobaczył kilku wysokich rangą oficerów batalionu, którzy bawili się w towarzystwie paru młodych atrakcyjnych miejscowych kobiet, ubranych w jaskrawe tanie sukienki i kołyszących się rytmicznie w takt modnego nigeryjskiego afro-popu, dolatującego z głośnika magnetofonu kasetowego. Eba był niski i przysadzisty, z wielkim wydatnym brzuchem, ściśle opiętym kurtką polowego munduru. W ręku trzymał blaszany kubek od kawy do połowy napełniony whisky. – O co chodzi, kapitanie? – warknął, krzywiąc się z niechęcią. Belewa stanął przed nim w swobodnej pozie i utkwił wzrok w ścianie ponad głową dowódcy. – Pułkowniku, moi zwiadowcy zameldowali, że wioska Simonsville, leżąca piętnaście kilometrów na północny wschód od miasta, została zaatakowana przez nie zidentyfikowany oddział zbrojny. Przysłałem do sztabu już dwa raporty w tej sprawie. – Dziękuję, kapitanie, że z taką gorliwością zwracacie uwagę dowództwa na ten incydent – odparł ironicznie Eba. – Na pewno z wielkim zainteresowaniem przeczytam rano pański raport z rekonesansu. – Pułkowniku, wraz z raportami przysłałem dwa wnioski o skierowanie na miejsce zdarzenia oddziału sił interwencyjnych – ciągnął Belewa, siląc się na spokój. – Do tej pory nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. – Pewnie dlatego, że żadna odpowiedź nie była konieczna. – Eba upił nieco whisky z kubka. – Simonsville leży na trasie waszego rannego patrolu, będziecie więc mogli sami sprawdzić

wiarygodność tych plotek. Nie widzę powodu, aby wysyłać tam swoich ludzi po nocy. – To nie są plotki, pułkowniku! Moja drużyna zwiadowcza zajęła posterunek na szczycie pobliskiego wzgórza. Wioska została doszczętnie zniszczona! Moi żołnierze mogą być na miejscu za dwadzieścia minut! – Nie ma takiej potrzeby, kapitanie – mruknął Eba pobłażliwym tonem. – Wy, młodzi gorliwcy, jesteście wszyscy tacy sami. Chwytacie za broń na pierwszy odgłos dolatujący z głębi dżungli, zapominając o taktyce. Szkoda naszych sił na angażowanie się w każdą potyczkę lokalnych ugrupowań. – Pułkownik zachichotał i znów pociągnął whisky z kubka. – Niech pan pamięta, Belewa, że naszym zadaniem jest utrzymywanie tu pokoju. Jak by to wyglądało, gdybyśmy bez przerwy włączali się do walk po jednej czy drugiej stronie? – A ja sądziłem, że naszym zadaniem jest niesienie pomocy miejscowej ludności. – Belewa nawet nie próbował zamaskować ironii brzmiącej w głosie. Eba natychmiast spoważniał. – Przede wszystkim powinien pan wykonywać moje rozkazy, kapitanie. Zbadacie sytuację w Simonsville podczas rannego patrolu i ani minuty wcześniej. Zrozumiano? – Tak jest. Niebo na wschodzie ledwie się różowiło, kiedy kolumna land-roverów i wozów opancerzonych steyr 4K-7 wtoczyła się do Simonsville. Było już jednak o wiele za późno. Wioskę tworzyła garstka nędznych chat i lepianek stłoczonych przy wyboistej bitej drodze, otoczonych polami ryżowymi i kępami zarośli ocalałymi po wyrębie i wypalaniu lasów, na którym opierało się prymitywne miejscowe rolnictwo. Teraz ze wsi pozostały tylko popioły, kilka dymiących jeszcze zgliszcz i parę osmalonych kikutów ścian. Znajdowali się tam również ludzie, bo napastnicy po prostu zostawili zwłoki na ziemi. Nadpalone ciała leżały w najdziwniejszych pozach, zastygłe w ataku przedśmiertnych konwulsji. Na jedynej stojącej nadal ścianie chaty rozkrzyżowano młodą nagą dziewczynę. Sądząc po obfitości krwi, żyła jeszcze, kiedy mordercy przybijali ją gwoździami do desek. W ostatnich chwilach życia ktoś jednak ulitował się nad nią; głowa trzymała się tylko na płacie skóry, odrąbana jednym celnym uderzeniem maczety. Niewykluczone, że oprawcy należeli do Narodowego Patriotycznego Frontu Liberyjskiego Charlesa Taylora, lecz równie dobrze mogli pochodzić z któregoś odłamu Zjednoczonego Ruchu Wyzwoleńczego na Rzecz Demokracji lub Niezależnego Frontu Patriotycznego „księcia” Yormiego Johnsona czy też z niedobitków rządowej armii zamordowanego prezydenta Samuela Doego. Wojna domowa między zwolennikami Taylora i Doego oraz upadek rządu sprawiły, że dziesiątki powstałych nagle ugrupowań rzuciły się jak sępy na resztki zrujnowanego kraju. A każde z nich było jedynie bandą uzbrojonych rabusiów kryjących się pod szumną nazwą.

Gdzieś z oddali doleciał krzyk dziecka, bardziej przypominający wycie przerażonego, schwytanego w sidła zwierzęcia. Możliwe, że ludzie, którzy zrównali wioskę z ziemią, mieli ważne powody. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że spalili Simonsville dla zabawy. Siedzący na przednim siedzeniu land-rovera kapitan Belewa wykrzykiwał rozkazy do mikrofonu krótkofalówki: – Wszystkie pododdziały, przystąpić do swoich zadań! Pierwszy pluton zabezpiecza drogę dojazdową! Drugi pluton przeszukuje zgliszcza w poszukiwaniu ocalałych! Mechanicy ustawiają samochody w krąg i organizują punkt sanitarny! Trzeci pluton zaczyna przeczesywanie okolicznych pól! Szukajcie rannych i poparzonych, którzy zdołali się odczołgać i ukryć w buszu! Jazda! Nigeryjscy żołnierze, uzbrojeni w jednostrzałowe karabiny typu FALN o długich lufach, pospiesznie przystąpili do wykonywania rozkazów. Kompanijny łącznościowiec, porucznik Sako Atiba, jeszcze przez kilka minut siedział w opancerzonym steyrze, nawiązując łączność z dowództwem ECOMOG i ustalając pasma radiowe dla poszczególnych plutonów. Uporawszy się z tymi zadaniami, wysoki i szczupły, zwinny jak lampart oficer bez pośpiechu zszedł po drabince pojazdu na ziemię. Ruszył powoli wzdłuż szeregu aut, by osobiście złożyć meldunek swojemu dowódcy, a zarazem bliskiemu przyjacielowi. Lekka poranna bryza niosła wilgoć znad oceanu, tu jednak dominował smród spalonych ciał i domostw, odór zniszczenia i śmierci. Porucznik musiał się z nim oswoić od początku swojej służby w Liberii; żadnym sposobem nie można się było uwolnić od tego przerażającego, słodkawego zapachu. Niewykluczone, że właśnie ten smród był jedną z przyczyn fali barbarzyństwa, jaka zalała ten kraj. Z każdym oddechem człowiek przesiąkał śmiercią. Atiba, który pochodził z plemienia Housa zamieszkującego nigeryjski Sahel, często śnił po nocach o ożywczych, choć gorących i suchych powiewach wiatru znad Sahary. Już z pewnej odległości spostrzegł ze zdumieniem, że Belewa wciąż siedzi w samochodzie dowódcy i wodzi posępnym wzrokiem po pogorzelisku, które zostało z Simonsville. Barczysty kapitan nadal kurczowo ściskał w lewej dłoni krótkofalówkę, a prawą, tak silnie zaciśniętą w pięść, że pobielały mu knykcie, rytmicznie uderzał w deskę rozdzielczą land-rovera. Jeszcze większe osłupienie Atiby wywołał widok łez powoli staczających się po policzkach Belewy. Kiedy stanął obok niego, dowódca kompanii mruknął przez zaciśnięte zęby: – Musimy to wreszcie przerwać, Sako! Trzeba z tym skończyć raz na zawsze! Monrowia, Liberia 6 czerwca 2002 roku, godzina 6.35 czasu lokalnego

– Ann, słyszysz mnie? – Tak, Ian. Słyszę cię dobrze. – Świetnie. Mamy dostęp do urządzeń łączności satelitarnej na dachu hotelu „Ambassador”, ale tylko na fonii. Jak dotąd nie udało nam się złapać sygnału wizyjnego. Będziemy dalej próbowali, żeby przynajmniej ogólnie powiadomić świat o tych... wydarzeniach, jakie rozegrały się dziś rano w Monrowii. – A co tam się dzieje, Ian? – Szczerze mówiąc, w tej chwili trudno cokolwiek zauważyć. Nasz hotel stoi przy plaży, niedaleko ambasady brytyjskiej. Z okna mojego pokoju jest dobry widok na północ, na całe wzgórze Mamba i hotel „Mamba Point”, siedzibę tymczasowego rządu liberyjskiego. Wygląda na to, że właśnie na wzgórzu koncentrował się ogień silnego ostrzału artyleryjskiego, do jakiego doszło dzisiaj tuż przed świtem. Teraz jednak panuje spokój... Widzę tylko pojedyncze smugi dymu unoszącego się z okolic hotelu, to wszystko. – Nic nie wskazuje na to, aby toczyły się tam jakieś walki? – Rozeszły się pogłoski o strzelaninie w bazie ECOMOG na obrzeżach miasta i w ośrodku szkoleniowym Barclaya, gdzie mieści się naczelne dowództwo armii liberyjskiej. Nie możemy jednak sprawdzić żadnych plotek, bo wojsko otoczyło nasz hotel kordonem i zabroniło dziennikarzom wyjeżdżać w teren. – Sądzisz, Ian, że coś wam zagraża? – Nie jestem pewien. W całej Monrowii panuje ład i porządek, podobnie jak przez kilka ostatnich miesięcy. Bardzo uprzejmy oficer z sił interwencyjnych ECOMOG poinformował nas dzisiaj rano, że ograniczenia swobód wprowadzono tylko przejściowo, a niedługo zostanie zorganizowana konferencja prasowa na temat najświeższych wydarzeń... Nawiasem mówiąc, ten warkot, który chyba i ty słyszysz, to odgłos nigeryjskiego helikoptera krążącego nad miastem. Jest wyposażony w aparaturę nagłaśniającą i bez przerwy powtarza komunikat nakazujący mieszkańcom zachować spokój i pozostać w domach. Taki sam komunikat emituje także lokalna stacja radiowa Kiss, na zmianę z przebojami afrykańskiego popu. – Co o tym wszystkim sądzisz, Ian? Jesteś naszym najlepszym specjalistą od spraw Liberii. – Szczerze mówiąc, trudno mi cokolwiek powiedzieć, Ann. Przez kilka ostatnich miesięcy panował tu naprawdę wyjątkowy spokój. Wszystko wskazywało na to, że krwawy liberyjski koszmar dobiegł końca. Zawieszenie broni, podpisane przez armię rządową i siły interwencyjne ECOMOG z przywódcami kilku największych ugrupowań rebelianckich, było powszechnie przestrzegane. Rozpoczęły się negocjacje na temat składu reprezentatywnych władz i uchwalenia nowej konstytucji... Brygadier Belewa, dowódca sił interwencyjnych ECOMOG, człowiek wpływowy, usilnie dążył do zakończenia wieloletniego konfliktu. Mam nadzieję, że obecne wydarzenia nie zrujnują jego starań i wprowadzanej w życie polityki rozbrojenia.

– Ian, nawiązaliśmy kontakt z naszym korespondentem z Lagos. Donosi, że wczoraj późnym wieczorem władze nigeryjskie straciły kontakt zarówno z garnizonem ECOMOG, jak i siedzibą ECO WAS w Monrowii. Nikt nie ma pojęcia, co się stało. – Mogę dodać jeszcze jedno, Ann. Od pewnego czasu widuje się na mieście patrole... chyba porządkowe. Każdy taki patrol składa się z sześciu ludzi, a raczej trzech par. O, właśnie widzę jeden na ulicy. Dwaj to bez wątpienia członkowie nigeryjskich sił interwencyjnych ECOMOG, dwaj następni wyglądają na żołnierzy liberyjskiej armii rządowej... ale dwaj ostatni to uzbrojeni cywile... dość podejrzane typy. Trudno mi powiedzieć, z jakiego ugrupowania. Jeden z kolegów podpowiada, że prawdopodobnie z jakiejś rebelianckiej frakcji działającej w głębi kraju. Nie jestem pewien, czy... – Ian?... Ian, słyszysz mnie? – Zaczekaj chwilę, Ann. Coś się dzieje... Aha, może to coś wyjaśni... Przed sekundą przyniesiono nam do pokoju zawiadomienie o konferencji prasowej, jaka odbędzie się dziś po południu w dowództwie ECOMOG... Jej celem jest, cytuję: „Przybliżenie opinii światowej ostatnich wydarzeń, jakie miały miejsce w Liberii”... Jasna cholera! – Co się stało, Ian? – Chodzi o to zawiadomienie... Jest podpisane: „Premier Unii Liberyjskiej, Generał Brygadier Obe Belewa”. Freetown, Sierra Leone 23 października 2005 roku, godzina 5.26 czasu lokalnego Szeregowiec Jeremy Makeni ziewnął szeroko; próbował opanować narastającą senność. Kapral Rupert, dowodzący patrolem wartowniczym na przystani Port Master, już przed godziną zapadł w drzemkę. Wyciągnął się na pomoście, oparł głowę na zwoju lin, rozkazał obudzić się przed przybyciem zmiany o szóstej rano i teraz głośno chrapał. Makeni zastanawiał się, czy w ogóle zostaną zluzowani. W całym stołecznym garnizonie nikt za bardzo się nie przejmował godzinami zmian warty, mimo że walki znad wschodniej granicy coraz bardziej rozprzestrzeniały się w głąb kraju. Szeregowiec otrząsnął się z posępnych myśli i znów ruszył powoli trasą, którą sam sobie wyznaczył. W końcu był żołnierzem, nawet jeśli przyszło mu jedynie trzymać straż na tym rozchwianym, dziurawym pomoście oddalonym o wiele kilometrów od rejonu walk. Jeremy nie posiadał się z radości, kiedy odebrał powołanie do wojska. Znacznie wyżej cenił służbę od pracy w nędznej garkuchni ojca, gdzie musiał tylko szorować podłogi i zmywać garnki. Dla siedemnastolatka pojawiła się wreszcie szansa zostania prawdziwym mężczyzną.

Przystanął teraz na końcu mola, popatrzył na mroczne wody Zatoki Kroo i zasłuchał się w plusk fal o drewniane bale pomostu. Ojciec nie rozumiał jego entuzjazmu, jakby nie dopuszczał do siebie myśli, że jego syn już wydoroślał. Jeremy przyłapał go na wręczaniu urzędnikowi zbierającemu rekrutów łapówki za skreślenie jego nazwiska z listy poborowych. Wybuchła wściekła awantura. Po raz pierwszy kłócili się nie jak syn z ojcem, lecz jak dwaj dorośli mężczyźni, których urażona duma przyprawia o wściekłość. Od tamtej pory nie zamienili ze sobą ani słowa. Jeremy i tak podejrzewał, że za jego plecami pieniądze przeszły z ręki do ręki, bo nie został oddelegowany do któregoś z wiecznie wrzących obozów dla uchodźców ani na linię starć z oddziałami rebeliantów. Po ukończeniu miesięcznego szkolenia dostał przydział do rozleniwionego i zdemoralizowanego garnizonu we Freetown. Światła pozycyjne statku zakotwiczonego w głębi zatoki rzucały złotawe refleksy na mroczną, oleistą powierzchnię morza. Nie było go tam, kiedy Makeni obejmował straż na przystani. Nie zdziwił się jednak specjalnie; dość często jednostki docierające do Freetown po zmroku rzucały kotwicę na redzie portu. Na pewno z samego rana do statku miał podpłynąć pilot i pobrać stosowną opłatę powiększoną o łapówkę, po czym, także za łapówkę, uzyskać w kapitanacie zgodę na doholowanie go do nabrzeża. Jeremy wrócił po wyślizganych deskach molo. Po drodze przeszedł nad wyciągniętymi nogami kaprala Ruperta. Do cholery, myślał, dlaczego ojciec nie mógł zostawić spraw ich własnemu biegowi? W głębi kraju toczyła się wojna, tymczasem on ugrzązł tu, w samym mieście, zaledwie kilkaset metrów od rodzinnego domu! Przystanął w pół kroku, rażony myślą, że skoro wybuchła wojna domowa, to może w najbliższym czasie ogarnie również stolicę. Władze trąbiły o nieustających zwycięstwach na prowincji, lecz plotki głosiły coś przeciwnego. Podobno rebelianci zajęli główną szosę do Kenemy; od wielu dni nie napływały żadne wiarygodne informacje ze wschodniej części kraju. Zarazem przyszło mu do głowy, że chyba nie jest dobrze pozostawać we wrogich stosunkach z ojcem w tak burzliwym okresie. Ostatecznie trudno było go winić za troskę o los jedynego syna. Makeni uśmiechnął się szeroko, wyszczerzając zęby w ciemność. Pomyślał, że z samego rana po zakończeniu służby warto byłoby pójść do kawiarni ojca i zamówić ulubione śniadanie, złożone z benchi i chleba. Skoro wcześniej pokłócili się jak dwaj mężczyźni, może teraz potrafiliby usiąść przy jednym stole, porozmawiać i pożartować również jak dorośli? Jeremy zawrócił. Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Niebo na wschodzie z lekka poszarzało i na tym tle ukazał się długi szereg mrocznych cieni sunących po wodzie w stronę kapitanatu portu. Poprzez cichy chlupot fal i chrapanie kaprala Ruperta przebijał się stłumiony warkot motoru, a ze zwykłymi zapachami przybrzeżnych

rozlewisk dolatywała ostra woń spalin silnika wysokoprężnego. Do brzegu zbliżała się jakaś barka, niewyraźnie majacząca w ciemności. Ciągnęła za sobą sznur mniejszych łodzi, prawdopodobnie pontonów wyładowanych ludźmi. W pierwszym brzasku można było rozróżnić pojedyncze odblaski światła na lufach broni. Jeremy krzyknął ostrzegawczo, ale słowa uwięzły mu w gardle. Zaczął się mocować z paskiem starego, mocno wysłużonego karabinu Enfielda. Zaspany kapral Rupert poderwał się na równe nogi, zapominając sięgnąć po broń leżącą na pomoście. W tej samej chwili ponad burtą barki wykwitły dwa jęzory płomieni, powietrze rozcięły jaskrawe linie pocisków smugowych naprowadzających strzelca na cel i chwilę później kapral zwalił się na deski jak kłoda. Zetknąwszy się po raz pierwszy w życiu z brutalnymi realiami wojny, Jeremy Makeni zastygł bez ruchu. Najeźdźcy nie dali mu nawet paru sekund na oprzytomnienie. Strumień pocisków ze sprzężonego karabinu maszynowego omiótł całą długość mola. Coś silnie uderzyło młodego żołnierza w pierś. Upadł obok swojego dowódcy, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na kolbie karabinu, do ostatka kierując się odziedziczoną po przodkach dumą wojownika. Jego źrenice przestały już reagować na blask wstającego dnia, lecz do uszu dotarł dudniący męski głos. W ostatniej chwili życia Makeni pomyślał, że to znów mówi do niego ojciec. Z głośnymi bojowymi okrzykami żołnierze liberyjscy wysypywali się na molo. Przeskakiwali po dwa naraz rozciągnięte ciała zabitych wartowników i wdzierali się na przystań. Wkrótce sformowali grupy szturmowe i pognali ulicami miasta w kierunku wyznaczonych wcześniej obiektów ataku. Podobne sceny rozgrywały się w kilkunastu innych punktach rozległego portu, idealnego przyczółku do zdobycia stolicy Sierra Leone. I wszędzie z głośników zamontowanych na pokładzie barek desantowych płynęły te same odtwarzane z taśmy dudniące słowa: MIESZKAŃCY FREETOWN! ZOSTAŃCIE W DOMACH! NIE WYCHODŹCIE NA ULICE! ZBLIŻA SIĘ CHWILA WYZWOLENIA! ŻOŁNIERZE SIERRA LEONE! ZŁÓŻCIE BROŃ! JESTEŚMY WASZYMI BRAĆMI! NIE CHCEMY WAS KRZYWDZIĆ!

Waszyngton, USA 20 listopada 2005 roku, godzina 10.21 czasu lokalnego Zgasły światła pod sufitem sali odpraw Białego Domu i stopniowo rozjaśnił się wielki, dwumetrowy płaski ekran wbudowany w boazerię z wiśniowego drewna. Trzej mężczyźni przy stole konferencyjnym zapatrzyli się na komputerową mapę Afryki. Sekretarz stanu, Harrison Van Lynden, obrócił się wraz z krzesłem twarzą do mężczyzny zajmującego miejsce u szczytu stołu. – Na początek, panie prezydencie – rzekł pochodzący z Nowej Anglii szczupły, siwiejący polityk – proponuję krótki historyczny przegląd sytuacji w strefie kryzysu, który pomoże nam zyskać perspektywę na ostatnie wydarzenia. Za pańskim pozwoleniem interesujący nas region przedstawi pan Dubois, podsekretarz do spraw afrykańskich. Benton Childress, czterdziesty czwarty prezydent Stanów Zjednoczonych, skinął głową. – Doskonale, Harry. Słuchamy, panie Dubois. Proszę się tylko ograniczyć do rzeczy najważniejszych. – Dziękuję, panie prezydencie. – Wysportowany ciemnoskóry trzydziestoparolatek przygryzł lekko wargi, jakby chciał podkreślić, że jest wytrawnym znawcą zagadnienia, i sięgnął do klawiatury komputera. Na ekranie ukazał się w powiększeniu lewy górny kwadrat poprzedniej mapy, obejmujący północno-zachodnią część kontynentu, niczym olbrzymi półwysep wybrzuszającą się w głąb Atlantyku. – Panowie, oto Afryka Zachodnia. Nazwanie tego regionu niestabilnym byłoby chyba eufemizmem. Obszar ten, obfitujący w bogactwa naturalne, zamieszkuje aż osiem z dziesięciu najbiedniejszych narodów świata. Mimo zagranicznej pomocy wartości setek milionów dolarów, osiem z dziesięciu leżących tu krajów ma najniższą średnią długość życia obywateli. Na niespotykaną skalę szerzy się korupcja urzędników państwowych. Normalną metodą zmiany grup rządzących są przewroty wojskowe, a w ostatnim dwudziestoleciu spotykamy się tu powszechnie z całkowitą anarchią. Childress w zamyśleniu pokiwał głową. – Jeśli wierzyć rodzinnej genealogii, pewna gałąź mojego rodu wywodzi się gdzieś stamtąd, z północnej części Mali. – Wielu naszych przodków wywodzi się z tego obszaru, panie prezydencie – rzekł Dubois. – Moja rodzina pochodzi ze wschodu, prawdopodobnie z Ghany. Cały ten region był obiektem zainteresowania handlarzy niewolników z wybrzeża atlantyckiego. Kacykowie plemion nadmorskich szybko się bogacili na jeńcach ściąganych z ziem leżących setki kilometrów w głąb lądu. Zawsze mieli baraki pełne niewolników czekających na odbiorców z Europy. Van Lynden zachichotał ponuro. – Jeśli nie oburzy was ironia tej sytuacji, to powiem, że jeden z moich przodków także był

silnie związany z tym regionem. Należał do niezbyt karnych oficerów floty holenderskiej i zyskał sławę morskiego rozbójnika. Tak więc przed paroma wiekami nasi przodkowie mogli się ze sobą zetknąć, tyle że w zupełnie odmiennych okolicznościach. Dubois znów sięgnął do klawiatury i na ekranie pojawiło się kolejne powiększenie, obejmujące południowo-zachodnie krańce tej części Afryki. – A oto region objęty obecnym kryzysem: dwa sąsiadujące ze sobą państwa, Liberia i Sierra Leone. Dzieje tych państw są wyjątkowe. Oba zostały założone w początkach dziewiętnastego wieku przez wyzwolonych czarnoskórych niewolników z Ameryki Północnej. Sierra Leone powstało w roku tysiąc osiemset ósmym jako kolonia korony brytyjskiej, a Liberia w roku tysiąc osiemset dwudziestym drugim jako niepodległe państwo, wspierane przez ugrupowania abolicjonistów ze Stanów Zjednoczonych. W rezultacie w tych krajach językiem urzędowym jest angielski, a pod względem kulturowym społeczeństwa noszą wyraźny charakter anglo- amerykański. W obu krajach ustanowiono rządy wzorowane na demokracji w stylu zachodnim. Niestety, nie spisały się one zbyt dobrze. Van Lynden skrzyżował ręce na piersi i usadowił się wygodniej na ciężkim, obitym skórą krześle. Wtrącił ze zmarszczonymi brwiami: – Jeśli dobrze pamiętam, kiedyś oba te kraje podawano za wzór rodzącym się w bólach demokracjom Trzeciego Świata. – Zgadza się, panie sekretarzu – odparł Dubois. – Sierra Leone uzyskało pełną niezawisłość w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym. Podobnie jak w Liberii, powstał tam stabilny rząd. Oba kraje odznaczały się imponującym wzrostem gospodarczym, jak na tę część świata, przestrzegano tu nie najgorzej praw człowieka. Niestety, wydarzenia przybrały zły obrót. Błyskawicznie narastające łapownictwo wśród znacznej części urzędników państwowych i katastrofalny wpływ ruchów socjalistycznych doprowadziły gospodarkę do ruiny. To zaś, w połączeniu z silnymi tarciami oraz separatyzmem wśród poszczególnych plemion zamieszkujących te kraje, spowodowało wkrótce olbrzymią falę społecznego niezadowolenia. Oba państwa weszły w spiralę wojskowych przewrotów i wojen domowych, a każdy kolejny reżim był gorszy od poprzedniego. Ostatecznie władzom Sierra Leone udało się do pewnego stopnia odtworzyć stabilność struktur państwowych, głównie dzięki pomocy najemników z Afryki Południowej, którzy rozbili ostatnie rebelianckie ugrupowania zbrojne. Natomiast Liberia pogrążyła się w całkowitym chaosie. – To pamiętam – wtrącił Childress. – Czy to egzekucja jednego z liberyjskich prezydentów, Samuela Doego, została sfilmowana na wideo i rozpowszechniona przez jego oprawców? – Tak, panie prezydencie. Wydarzyło się to we wrześniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, kiedy władzą przejął Narodowy Front Patriotyczny Liberii kierowany przez Charlesa Taylora. Tyle że nie była to egzekucja. Prezydenta Doego zakatowano na śmierć,

torturami osobiście kierował Taylor. – Na Boga, to był prawdziwy szok – mruknął Van Lynden. – Pamiętam, że Stanom Zjednoczonym zarzucano bierność i opieszałość. Prawdę mówiąc, nie znaleźliśmy wówczas w tym przeklętym zakątku świata żadnego ugrupowania, które warto byłoby poprzeć w walce o władzę. Ostatecznie wysłaliśmy tylko oddział marines do osłony ewakuacji naszej ambasady oraz personelu kilku innych państw i zostawiliśmy sprawy własnemu biegowi. Dubois przytaknął ruchem głowy. – Później interwencję zorganizowała ECOWAS, Wspólnota Gospodarcza Państw Afryki Zachodniej, powołując ECOMOG, Wojskową Grupę Obserwacyjną. Nadzorowała ona rozmieszczenie w Liberii sił pokojowych, złożonych z kontyngentów państw ECOWAS, których celem było rozdzielenie walczących stron do czasu utworzenia nowego rządu. Mimo formalnie międzynarodowego charakteru siły interwencyjne składały się głównie z jednostek armii nigeryjskiej i, mówiąc otwarcie, okazały się całkowicie nieskuteczne, przynajmniej do czasu objęcia dowództwa przez pułkownika Belewę. Dubois nacisnął klawisz, przywołując kolejny obraz przygotowanej zawczasu prezentacji. Na ekranie ukazało się zdjęcie wysokiego, potężnie zbudowanego Murzyna w polowym mundurze i furażerce. Sfotografowany na tle jakichś ruin, stał z dłońmi opartymi na biodrach, pogrążony w zadumie. – Generał brygadier Obe Belewa, były oficer armii nigeryjskiej – ciągnął Dubois. – Wiek: czterdzieści dwa lata. Urodzony w Oyo, w zachodniej Nigerii, wywodzi się z plemienia Joruba. Prawdopodobnie po przodkach odziedziczył zdolności budowniczych imperium. W epoce przedkolonialnej Jorubowie władali jednym z największych i najpotężniejszych królestw zachodniej Afryki. Kształcił się w Sandhurst oraz na uniwersytecie w Ibadanie. To naprawdę wybitna postać. W nigeryjskich kręgach wojskowych wróżono mu świetlaną przyszłość i tak też się stało, tyle że poza granicami ojczyzny. – Nadal nie rozumiem, jak mógł zdobyć najwyższą władzę w obcym kraju – odezwał się prezydent. – Sprawiło to połączenie stalowych nerwów, silnej woli i makiawelicznej sztuki snucia intryg politycznych – odparł Dubois. – Belewa uczęszczał do kilku szkół wojskowych w Stanach Zjednoczonych, przeszedł szkolenie dla oddziałów specjalnych w Forcie Bragg i ukończył kurs dowodzenia w Wyższej Szkole Sztabu Generalnego w Forcie Leavenworth. Instruktorzy jednogłośnie oceniali go jako błyskotliwego stratega i doskonałego taktyka. Musiał przygotowywać ten pucz przez wiele lat. Do wszystkich zmian służby w garnizonie ECOMOG w Liberii zgłaszał się na ochotnika. Prawdopodobnie podczas każdej tury nawiązywał nowe kontakty i ustalał sposoby łączności zarówno z przedstawicielami tymczasowego rządu liberyjskiego, jak i przywódcami rozmaitych ugrupowań rebelianckich działających w głębi

kraju. Ciągle awansując, starannie dobierał sobie kadrę oficerską i podoficerską z garnizonu sił interwencyjnych. Prawdopodobnie wykorzystywał rozczarowanie żołnierzy, którzy w rezultacie bardziej byli związani z samym Belewą niż z dowództwem armii nigeryjskiej. No i w końcu objął dowództwo całego garnizonu ECOMOG. Sprytnie wykorzystując przywileje, jakie dawało mu to stanowisko, zaczął ostrożnie inicjować zmiany w Liberii, bezwzględnie zwalczać korupcję i akty przemocy, ściągać pomoc żywnościową i medyczną w najbardziej wyniszczone rejony, co w efekcie doprowadziło do ożywienia gospodarki. Jednocześnie zyskiwał popularność wśród mieszkańców Liberii, ale skierował ich lojalność na siebie, a nie rząd tymczasowy czy nigeryjskie siły interwencyjne. – Czy to, że był Nigeryjczykiem, a więc cudzoziemcem, nie przysporzyło mu żadnych problemów? – zapytał Childress, gościa – Nie, panie prezydencie – rzekł Dubois, kręcąc głową. – Belewa obrócił to na swoją korzyść, ponieważ nie był zaangażowany w waśnie plemienne i nie należał do żadnej ze zwalczających się frakcji politycznych. Zdobył respekt i zaufanie głównie z powodu swojej bezgranicznej uczciwości i sprawiedliwego traktowania wszystkich stron konfliktu. W dodatku nigdy nie składał obietnic, których nie mógłby spełnić. Kiedy przeciągały się negocjacje między rządem tymczasowym a przywódcami rebelii, potajemnie przystąpił do rokowań ze zniechęconymi drugoplanowymi reprezentantami obu stron. Wreszcie, dokładnie trzy lata temu, gdy wszystkie elementy układanki były już na miejscach, sięgnął po władzę. Jednocześnie usunął ze sceny politycznej skorumpowanych polityków i przywódców rebelii, zyskując zarazem poparcie zwaśnionych dotąd frakcji. Jego rozkazom podporządkował się także nigeryjski garnizon ECOMOG. W ciągu jednej nocy Belewa ze zwykłego oficera stał się głową niezawisłego państwa. Dubois wyłączył ścienny monitor i obrócił się twarzą do stołu konferencyjnego. – Oględnie mówiąc, był to wstrząs dla całej Wspólnoty ECOWAS. Nigeryjscy politycy przez jakiś czas potrząsali szabelkami nad głową kolejnego przywódcy junty wojskowej w Liberii, ale nic z tego nie wynikło. Nabrali przekonania, że gdyby zdecydowali się na zbrojną inwazję, mieliby za przeciwnika nie tylko elitarne formacje własnej armii, lecz także potężną, wrogo nastawioną partyzantkę. Przewrót Belewy został przyjęty jako fakt dokonany. – Muszę przyznać – mruknął zamyślony Van Lynden – że ten człowiek naprawdę ma stalowe nerwy. – Za wiele innych rzeczy także można go podziwiać, panie sekretarzu. Okazał się bardzo pomysłowym, mądrym i skutecznie działającym przywódcą. W ciągu zaledwie trzech lat przekształcił kompletnie zrujnowany kraj w stabilne, praworządne i rozwijające się państwo. Pod różnymi względami trzeba przyznać, że właśnie takiego człowieka potrzebował ten wyniszczony region. Belewa zdławił korupcję, zadbał o dobrobyt przeważającej części społeczeństwa

i odbudował gospodarczą infrastrukturę Liberii. Na nasze nieszczęście zaprowadził także bezwzględną wojskową dyktaturę, wyraźnie ostrzącą sobie zęby na podboje terytorialne. Sięgnął do klawiatury komputera i ekran znów się rozjaśnił. Widniała na nim wielka komputerowa mapa Sierra Leone. – Na początku tego roku władze Sierra Leone zaczęły informować o niespodziewanym masowym napływie uchodźców z sąsiedniej Liberii. Szybko przerodziło się to w prawdziwy exodus; granicę przekroczyło ponad ćwierć miliona ludzi. Rząd liberyjski oświadczył, że są to niezadowoleni mieszkańcy nowo wybudowanych osiedli z rejonów przygranicznych, ale uchodźcy twierdzili, że pędzono ich pod ostrzami bagnetów. – Skąd się tam nagle wzięło aż tylu mieszkańców, Rich? – zapytał Van Lynden marszcząc brwi. – Wygląda na to, że zwożono ich z całego obszaru Liberii. – No cóż, nie wszyscy obywatele w równym stopniu popierają władzę, niezależnie od jej charakteru, panie sekretarzu. Prezydent zaśmiał się ironicznie. – Znam to z autopsji, panie Dubois. Więc kim naprawdę byli ci niezadowoleni ludzie? – Podobno wywodzili się z tych liberyjskich plemion, które nie poparły wojskowego przewrotu. Kiedy zaczęli organizować ruch oporu przeciwko nowemu reżimowi, Belewa przystąpił do masowych deportacji. Childress zdjął okulary i z namysłem zaczął przecierać szkła chusteczką. – Widocznie czytał dzieła przewodniczącego Mao, według którego partyzanci są jak samotna ryba pływająca w oceanie wieśniaków. Dlatego postanowił osuszyć ocean. – Czerpał inspirację nie tylko z dzieł Mao Tse-tunga, lecz także z polityki Miloszevicia. Uporał się z wewnętrznym problemem, a przy okazji wyrzucił uchodźców do sąsiedniego kraju, zupełnie nie przygotowanego, aby się nimi zająć, przez co osłabił i tak kulejącą gospodarkę Sierra Leone. Van Lynden pokiwał głową. – Po raz kolejny obrócił niedogodność na swoją korzyść. – Na tym polega strategia Belewy – odparł Dubois. – Wskutek masowego napływu emigrantów sytuacja w Sierra Leone, gdzie władze nie potrafią zapewnić dachu nad głową i wyżywienia własnym obywatelom, bardzo się zaostrzyła. Oczywiście Organizacja Narodów Zjednoczonych i Międzynarodowy Czerwony Krzyż natychmiast okazały pomoc w budowie i zaopatrzeniu obozów dla uchodźców rozmieszczonych wzdłuż granicy z Liberią. Ale wraz z napływem fali emigrantów gwałtownie nasiliła się działalność ugrupowań rebelianckich w samym Sierra Leone. Doszło do serii ataków na konwoje z zaopatrzeniem, ośrodki rozdziału żywności i szlaki komunikacyjne. Partyzanci za wszelką cenę zmierzali do rozwiązania problemu uchodźców, przez co kryzys zaczął się szybko pogłębiać.

– Przypadkiem na korzyść znanych nam już sił politycznych – zauważył ironicznie Van Lynden. – Czy te zbrojne ataki na pewno zostały zorganizowane przez frakcje opozycyjne z Sierra Leone, czy też kierowano nimi z zewnątrz? – zapytał Childress, z powrotem wkładając okulary. – Nie znaleziono żadnych dowodów ingerencji z zewnątrz, a władze liberyjskie stanowczo zaprzeczały, jakoby miały z tym coś wspólnego. Partyzanci w niczym jednak nie przypominali typowych bandyckich oddziałów ukrywających się w dżungli. Byli świetnie wyszkoleni, dobrze wyposażeni i działali według nakreślonego z góry planu operacyjnego. Program pomocy humanitarnej został sparaliżowany, podobnie jak wszelkie poczynania władz Sierra Leone. Zapanował głód, mnożyły się napaści na obozy uchodźców, dochodziło do gwałtów. Osłabiony rząd Sierra Leone przestał panować nad sytuacją. – I gdy przeciwnik nie mógł się już bronić, Belewa uderzył z całą siłą wtrącił ponuro Van Lynden. – Nie inaczej. Dokładnie miesiąc temu, tłumacząc się koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom Liberii przebywającym w obozach dla uchodźców i chęcią przywrócenia ładu wobec rozszerzającej się wojny domowej w sąsiednim kraju, armia liberyjska dokonała inwazji. Siły zbrojne Sierra Leone nie były zdolne się jej przeciwstawić. Freetown skapitulowało po dwóch tygodniach oblężenia. Childress pokręcił głową. – Ten Belewa to niezły kawał łobuza. Wywołuje kryzys w sąsiednim kraju, żeby zyskać okazję stłumienia go na określonych przez siebie warunkach. – Znów niedogodność obrócona na własną korzyść – przyznał Dubois. Myślę, że możemy już przejść do dzisiejszych wydarzeń. – Masz rację, Rich. – Sekretarz Stanu wyprostował się i przysunął z krzesłem do stołu. – Panie prezydencie, dziś rano ambasador Liberii złożył w moim departamencie oficjalną notę, stwierdzającą, że rząd liberyjski zamierza utworzyć polityczną konfederację z okupowanym dotąd Sierra Leone. Dokładnie o siódmej rano naszego czasu przestały istnieć dwa odrębne kraje, Liberia i Sierra Leone; powstała Unia Zachodnioafrykańska ze stolicą w Monrowii. W tejże nocie reżim Belewy domaga się oficjalnego uznania nowo utworzonego państwa oraz zamknięcia naszych placówek dyplomatycznych we Freetown. Zapewnia jednocześnie, że władze Unii Zachodnioafrykańskiej pragną zachować jak najlepsze, przyjacielskie stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. – Coś podobnego! Widzę, że Belewa nie marnuje czasu! – To kolejna jego zaleta, panie prezydencie – odparł Dubois. – Bez przerwy czuwa nad organizacją i umacnianiem własnej bazy politycznej. Childress zasępił się na krótko.

– Do protokołu mogę już teraz dać odpowiedź – rzekł. – Pod żadnym pozorem nie uznam formalnie zagarnięcia terytorium jakiegoś kraju na drodze inwazji zbrojnej. To w ogóle nie wchodzi w rachubę, bez względu na okoliczności. Możesz od razu przekazać tę decyzję ambasadorowi Liberii, Harry. Poinformuj go również, że nasza ambasada we Freetown będzie prowadziła normalną działalność. Van Lynden skinął głową i uśmiechnął się lekko. – Byłem przekonany, że taka zapadnie decyzja, panie prezydencie. – A więc mamy to z głowy. Czy możemy coś jeszcze zrobić w sprawie kryzysu afrykańskiego? Van Lynden i Dubois wymienili szybkie spojrzenia. – Mówiąc szczerze, niewiele, panie prezydencie – odparł sekretarz stanu. – Ogłosiliśmy embargo na dostawy broni i zaawansowanych technologii do Liberii zaraz po przewrocie Belewy. Możemy je najwyżej poszerzyć o całkowitą blokadę finansową i gospodarczą Liberii... przepraszam, Unii Zachodnioafrykańskiej, ale na tym zwykli ludzie ucierpieliby znacznie bardziej niż rządząca junta. – Czy istnieje realne zagrożenie dla obywateli amerykańskich przebywających na terenie Unii? – Nic na to nie wskazuje, panie prezydencie – rzekł Dubois. – Belewa pilnie strzeże bezpieczeństwa obcokrajowców na swoim terytorium. Zależy mu na zagranicznych inwestycjach, tworzeniu nowych miejsc pracy i ożywieniu wymiany towarowej. – A co z Narodami Zjednoczonymi, Harry? – Możemy wystąpić z wnioskiem o restrykcje wobec Unii Zachodnioafrykańskiej, wątpię jednak, aby został przegłosowany – odparł Van Lynden. Jeśli Belewa zdoła ożywić gospodarkę Sierra Leone tak, jak uczynił to w Liberii, na handlu z Unią będzie można zarobić więcej niż przy wymianie towarowej z dwoma odrębnymi krajami. Ponadto nie wierzę, by społeczność międzynarodowa zbytnio się przejmowała tym zakątkiem Czarnego Lądu. – Pozostaje jeszcze Afrykańska Wspólnota Gospodarcza. Nie wiecie, jak na to zareaguje? Dubois pokręcił głową. – Po niej też niewiele można oczekiwać, panie prezydencie. Ostatecznie to wskutek interwencji ECOWAS Belewa doszedł do władzy w Liberii. Do dziś wśród polityków dominuje silne poczucie winy. Nikt nie chce na ten temat rozmawiać, nikt nikomu nie ufa, więc praktycznie nie ma szansy, by zorganizowano jakiekolwiek skuteczne przeciwdziałania. – Wygląda więc na to, że waszym zdaniem powinniśmy się pogodzić z polityką faktów dokonanych. Van Lynden uniósł obie ręce w obronnym geście. – Niestety tak, panie prezydencie. Ze strachem myślę, że ten precedens może się stać

zaczątkiem całej fali zbrojnych inwazji, lecz mimo to muszę stwierdzić, iż Stany Zjednoczone nie mają żadnej strategicznej motywacji do bezpośredniego angażowania się w konflikt. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby ONZ zadecydowało o utworzeniu międzynarodowego korpusu interwencyjnego, ale to nie my powinniśmy uczynić pierwszy krok w tym kierunku. Siedzący po drugiej stronie stołu podsekretarz zawahał się chwilę, odwrócił do Childressa i powiedział: – Na pewno możemy zrobić jedną rzecz, panie prezydencie. Zachodnia Afryka znajduje się na samym końcu listy obiektów zainteresowania Krajowej Agencji Bezpieczeństwa. Moim zdaniem przydałoby się uzupełnić dane wywiadowcze z tego regionu, a zwłaszcza z terenu Unii Zachodnioafrykańskiej. Powinniśmy zwrócić baczniejszą uwagę na Belewę, a także na jego potencjalną następną ofiarę. – Sądzi pan, że to nie koniec jego podbojów? – Nie wierzę w to, panie prezydencie. Mamy do czynienia z typowym twórcą imperium. Jeśli utrzyma się dotychczasowe tempo zwiększania zakresu jego władzy, już wkrótce Belewa stanie się jednym z najważniejszych strategicznie obiektów zainteresowania Stanów Zjednoczonych. – Dubois znów sięgnął do klawiatury komputera i przywołał na ekran pierwotną mapę zachodniej Afryki. – Jak pan widzi, Sierra Leone i Liberia, które weszły w skład Unii Zachodnioafrykańskiej, są otoczone przez terytoria dwóch innych państw, Gwinei oraz Wybrzeża Kości Słoniowej. Moim zdaniem Belewa poświęci najwyżej dwa lata na ustabilizowanie sytuacji w Sierra Leone, po czym rozpocznie działania wymierzone przeciwko jednemu z tych krajów, prawdopodobnie słabszej i mniej stabilnej Gwinei. – Chce pan powiedzieć, że jesteśmy świadkami narodzin afrykańskiego Napoleona? – Albo Hitlera, panie prezydencie. Kilimi, granica Unii Zachodnioafrykańskiej i Gwinei 29 grudnia 2006 roku, godzina 22.10 czasu lokalnego Wyboistą drogą przez dżunglę nie dało się szybciej jechać; kolumnę prezydencką dodatkowo spowolnił konwój uchodźców złożony z kilkunastu rozklekotanych i pordzewiałych ciężarówek oraz autobusów, wyładowanych do granic możliwości osowiałymi ludźmi. Było już dobrze po zmroku, gdy obie grupy pojazdów dotarły na teren osiedla. Kilimi nazwano osiedlem na wyrost. Nie trwały tu żadne prace budowlane, nawet się do nich nie szykowano. Podobnie jak na wielu innych „nowych terenach osadniczych” ciągnących się wzdłuż granicy z Gwineą, były tu tysiące zagubionych i zdezorientowanych ludzi, zgromadzonych na obszarze patrolowanym przez zbrojne straże. Postawiono jedynie kilka prowizorycznych baraków i krytych słomą chat, wokół których paliły się dymiące ogniska.

Stłoczeni przy nich ludzie, przebywający w głębi dżungli już od paru tygodni, spoglądali z lękiem na skręcające samochody, zastanawiając się, jakich to kłopotów przysporzą im nowo przybyli. Żołnierze natychmiast otoczyli auta, sformowali przymusowych emigrantów w kolumny i głośnymi okrzykami zaczęli ich popędzać w głąb dżungli. Jeden z wartowników, zniecierpliwiony opieszałością staruszka dźwigającego w tłumoczku cały swój dobytek, uniósł broń w górę. Nie zdążył jednak zadać ciosu. Czyjaś potężna dłoń zacisnęła się na kolbie karabinu, a w ciemności zabrzmiał basowy, donośny głos: – Kapralu! Nie zapominaj, że do niedawna byli to nasi ludzie i któregoś dnia znów staną się pełnoprawnymi obywatelami! Żołnierz zastygł w osłupieniu. Od razu rozpoznał ten głos, znany wszystkim mieszkańcom Unii. – Tak jest, generale! Nie zapomnę. Proszę o wybaczenie. Obe Belewa rozluźnił uścisk dłoni. – Bardzo dobrze. Na swój sposób ci wędrowcy także są bojownikami Unii, podobnie jak ty i ja. Mają przed sobą długą, wyczerpującą drogę. Postarajcie się, aby nie była dla nich trudniejsza niż to konieczne. Generał odwrócił się i energicznym krokiem, wzbijając kurz na polnej drodze, ruszył przed siebie, nie zwracając uwagi na hordę doradców i ochroniarzy drepczących tuż za nim. Przy każdym ognisku zatrzymywał się na krótko i omiatał spojrzeniem twarze ludzi wyłaniające się w blasku tańczących płomieni – ludzi w różnym wieku, często schorowanych, w większości zrezygnowanych lub rozwścieczonych. Zastanawiał się, ilu z nich zginie podczas tej operacji. Po kilku minutach poczuł na ramieniu dotyk czyjejś dłoni. – Obe, nie powinieneś tego robić osobiście. – Muszę, Sako – odparł, spoglądając na brygadiera Atibę, szefa Sztabu Generalnego. – Choćby tylko po to, żeby nie zapomnieć, jak bardzo się brzydzę takimi działaniami. – Powtarzam ci po raz setny, Obe, że nie mamy wyboru, jeśli chcemy stworzyć taką Unię, o jakiej marzymy. – Wiem, stary druhu. Sam to sobie powtarzam po raz tysięczny. – Generał wyprostował się i dumnie wypiął pierś. – Tej nocy znowu rozpoczynamy naszą grę, ale tym razem sięgniemy dalej, po cenniejszą zdobycz. Na drodze przed nimi zabłysły światła latarek, z dżungli wyłoniła się kolejna grupa żołnierzy Unii. – Generale, proszę o wybaczenie, że nie powitałem pana osobiście w naszym obozie. Powrócili właśnie moi zwiadowcy i musiałem odebrać meldunki.

– Nigdy nie przepraszajcie za to, że wypełniacie swoje obowiązki, pułkowniku Sinclair – odparł Belewa. – Co meldują zwiadowcy? – Mamy wolną drogę, w pobliżu nie zauważono żadnych oddziałów gwinejskiej armii ani patroli policyjnych. Wystarczy mi godzina na wyznaczenie tras przerzutu i rozmieszczenie czujek, później będziemy mogli zacząć ekspediować kolejne grupy deportowanych. Pierwsza fala powinna się znaleźć za granicą jeszcze przed świtem. – Macie dla nich zapasy? Przybyły już? – Zgodnie z rozkazami, generale. Każdy deportowany otrzyma koc i trzydniową rację mąki oraz ryżu. – A co z oddziałami specjalnymi? – Główne formacje już się przygotowują, generale. Żołnierze byliby zaszczyceni, gdyby zechciał się pan z nimi spotkać. – To ja będę zaszczycony, pułkowniku. Proszę wydać rozkazy wszystkim grupom przerzutowym. Rozpoczynamy operację „Potop” zgodnie z planem. Obóz sił specjalnych znajdował się kilkaset metrów dalej. Składał się zaledwie z paru chat krytych słomą i gałęziami, wokół których płonęły ogniska. Tu jednak panował wojskowy ład i porządek, nie wyczuwało się nastroju przygnębienia, a raczej silną determinację. Na tle ognia widać było żwawo poruszające się sylwetki. Od któregoś ogniska doleciał głośny śmiech, widocznie żołnierze opowiadali sobie dowcipy. W ciemności padł nagle rozkaz: – Oddział, baczność! Grupki ludzi energicznie podrywały się na nogi. Gotowi do akcji, byli obładowani sprzętem polowym, ale dobrze zabezpieczone wyposażenie nawet nie brzęknęło. – Ten oddział jako pierwszy przekroczy granicę, generale – wyjaśnił Sinclair. Belewa podszedł do wyprężonych na baczność ludzi i w mętnym blasku ognia zajrzał im w twarze. Tak bardzo różniły się od tych, jakie widział w obozie deportowanych. Poczuł radość, że znów, choć na krótko, może przebywać w otoczeniu swoich wiernych żołnierzy i zapomnieć o smutnych obowiązkach polityka rządzącego krajem. Zatrzymał się przed ostatnim w szeregu, dowodzącym drużyną sierżantem. Był średniego wzrostu i nadzwyczaj szczupły, ale ta chudość nie wynikała z niedożywienia, lecz z olbrzymiego wysiłku fizycznego w ostatnim okresie szkolenia. W jego oczach nie widać było nawet śladów zmętnienia czy przekrwienia od marihuany; młody sierżant patrzył na niego śmiało, z pewną siebie miną. Ani barwy maskujące, ani krój jego munduru nie pasowały do zadań w zachodnioafrykańskim buszu. Nie było się jednak czemu dziwić; mundury pochodziły z nadwyżek magazynowych armii węgierskiej. Hełm i długi myśliwski nóż sierżanta zostały

kupione na wyprzedaży kanadyjskiej sieci sklepów sportowych. Natomiast jego sandały wykonał miejscowy rzemieślnik ze starej opony. Sierżant trzymał na ramieniu pakistańską kopię brytyjskiego pistoletu maszynowego Sterling, a przy tandetnym tajlandzkim pasie parcianym miał umocowanych kilkanaście magazynków z pociskami kalibru dziewięć milimetrów i dwa różne granaty: ciężki rosyjski, typu RD, i mały, rozmiarów pięści, holenderski V40. W niewielkich plecakach żołnierze mieli racje ryżu i suszonego mięsa, a na klapach przypięte zrolowane peleryny. Na mundurach nie nosili żadnych odznaczeń ani insygniów, nie wolno im też było zabierać niczego, co pozwalałoby wnioskować, że pochodzą z Unii. Formacja oddziałów specjalnych stanowiła przedziwną zbieraninę awanturników i najemników ściąganych ze światowych rynków. Można się było po nich spodziewać wszystkiego z wyjątkiem poświęcenia. Belewa doskonale wiedział, że pod względem wyposażenia i wyszkolenia nie da się porównać jego oddziałów specjalnych z amerykańskimi Zielonymi Beretami czy brytyjskimi formacjami SAS. Był jednak przekonany, że ci żołnierze bez trudu uporają się z każdym przeciwnikiem, jakiego mogą napotkać na swojej drodze za granicą Gwinei. – Jakie macie zadania, sierżancie? – zapytał ostro. – Po przekroczeniu granicy wysadzimy most na głównej szosie pod Bambafouga – odparł szybko dowódca drużyny. – Drugoplanowym celem jest przecięcie linii telefonicznych w dolinie i spalenie zasiewów wokół tamtejszych wiosek. Po zakończeniu misji wrócimy nad granicę po nowe rozkazy. W miarę możliwości mamy unikać starć zarówno, z gwinejskimi oddziałami i policją, jak i ludnością cywilną, oraz zapobiegać niepotrzebnym stratom wśród cywilów. Belewa skinął głową. – Doskonale. A w jakim celu wykonacie to zadanie, żołnierzu? – Dla Unii i lepszego jutra! – Sierżant wyprężył dumnie pierś i wciąż śmiało patrząc premierowi w oczy, dodał: – I dla pana, generale! Belewa z uśmiechem pokręcił głową. – Nieprawda, synu – mruknął, klepnąwszy sierżanta po ramieniu. – Tylko dla Unii i lepszego jutra. Ja się nie liczą. Biały Dom, Waszyngton 14 lutego 2007 roku, godzina 10.18 czasu lokalnego OD: Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych DO: Dowódcy Operacji Morskich PRZEDMIOT: Afrykański Korpus Pokojowy ONZ

Przystąpić natychmiast do formowania Grupy Operacyjnej Marynarki Wojennej USA, która zostanie przerzucona do Gwinei i wejdzie w skład Afrykańskiego Korpusu Pokojowego, zgodnie z rezolucją ONZ nr 26868. Grupa ma liczyć nie więcej niż 1800 żołnierzy. Ich głównym zadaniem będzie patrolowanie wybrzeża oraz działania osłonowe. Benton B. Childress Prezydent Stanów Zjednoczonych Pentagon, Waszyngton 15 lutego 2007 roku, godzina 10.27 czasu lokalnego OD: Dowódcy Operacji Morskich DO: CINCNAVSPECFORCE PRZEDMIOT: Grupa Operacyjna Afrykańskiego Korpusu Pokojowego ONZ Eddie Mac, to robota dla NAVSPECFORCE. Ściągnij ze swoich formacji jednostki do działań przybrzeżnych, sformuj grupę i przygotuj ją do ekspedycji. W piątek zgromadzenie ONZ będzie głosowało nad rezolucją w sprawie Gwinei i jeśli przejdzie projekt utworzenia Korpusu Pokojowego, Stary zechce was mieć na miejscu jak najszybciej. Wstępny plan składu grupy i jej wyposażenia oraz wsparcia logistycznego przekaż mojemu szefowi sztabu, otrzymasz wszystkie niezbędne priorytety. Przykro mi z powodu ograniczenia liczebności, ale prezydent musi pokonać silną opozycję w Kongresie, przeciwną amerykańskiemu zaangażowaniu w Afryce Zachodniej. Zrób, co w twojej mocy, żeby stworzyć jak najlepszą grupę operacyjną. Adm. Jason Harwell Dowódca Operacji Morskich Baza Marynarki Wojennej Pearl Harbor, Hawaje 24 lutego 2007 roku, godzina 11.05 czasu lokalnego OD: CINCNAVSPECFORCE DO: Szefa Sztabu Tymczasowej Grupy Planowania UNAFIN PRZEDMIOT: Grupa Operacyjna Afrykańskiego Korpusu Pokojowego ONZ A: Potwierdzam włączenie do Grupy Operacyjnej UNAFIN następujących formacji: 1 ruchomej bazy przybrzeżnej, 1 eskadry kanonierek ze wsparciem powietrznym, 9 eskadr kutrów patrolowych, 1 jednostki wywiadu taktycznego z siecią TACNET oraz wszystkich uzgodnionych wcześniej oddziałów wsparcia.

B: Zastępuję jednostkę SEAL kompanią marines SOC w pełnym składzie. W razie przekroczenia limitu liczebności ulegnie redukcji personel wsparcia logistycznego. C: Wszystkie formacje mają zostać natychmiast postawione w stan gotowości w celu przerzucenia do głównej bazy UNAFIN w Konakri. Wykonać. Wiceadmirał Elliot MacIntyre Dowódca Sił Specjalnych Marynarki Wojennej USA Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 28 kwietnia 2007 roku, godzina 14.31 czasu lokalnego Specjalny wysłannik ONZ, Vavra Bey, stanowiła żywy dowód na to, że piękność nie jest wyłącznym atrybutem młodości. Zdjęcie w dyplomie Uniwersytetu Stambulskiego przedstawiało kruczowłosą grubokościstą dziewczynę o szerokiej twarzy, ostrych rysach i posępnej minie. Jej uroda ujawniła się dopiero wraz z pierwszymi siwymi włosami, pajęczyną drobnych zmarszczek w kącikach oczu i drugim podbródkiem; zupełnie jakby wynikła z doświadczenia i dystansu do wielu spraw, z odwagi i pewności siebie. Razem z urodą rozwinęło się również poczucie humoru, chociaż było skutecznie maskowane przez groźny wyraz czarnych oczu. Bey przypominała stereotyp nie znoszącej sprzeciwu babci, która w zależności od potrzeb z równą łatwością wzbudza strach, jak i uwielbienie. A dotyczyło to nie tylko jej dzieci i wnucząt, lecz także polityków i dygnitarzy, z którymi stykała się na licznych frontach dyplomatycznych bitew. Siedząc teraz u szczytu poobijanego stołu konferencyjnego, zmarszczyła brwi. – I co pani o tym sądzi, pani wysłannik? – spytał nieodmiennie sztywny, bardzo młody Norweg pełniący funkcję jej asystenta, ocierając chusteczką pot z czoła. Klimatyzator nie wrócił jeszcze z naprawy i mimo szeroko otwartych okien, przez które wpadała wilgotna morska bryza, w sali obrad hotelu „Mamba Point” trwał parny zaduch. – Sama nie wiem, Lars. Możemy tylko mieć nadzieję, że zdrowy rozsądek weźmie górę. Ale w głębi duszy Vavra Bey już wiedziała, jaką otrzymają odpowiedź. W korytarzu rozległy się głosy nadchodzących mężczyzn, dwaj uzbrojeni wartownicy w drzwiach wyprężyli się stając na baczność. Nieliczna delegacja ONZ podniosła się z miejsc na powitanie premiera, generała Belewy. Nie był sam. Jako pierwszy wkroczył do sali szef sztabu, brygadier Atiba. Szybko usunął się z przejścia i także wyprężył obok wartownika. Za generałem wszedł jeszcze jeden mężczyzna, który trzymał się tak blisko za jego plecami, jakby był fizycznie uzależniony od wysokiego i barczystego czarnoskórego oficera. Strój i nakrycie głowy Dasheela Umamgiego, ambasadora pełnomocnego Algierskiej Rady