JAMES
COBB
Jeszcze jedno oblicze dzisiejszego międzynarodowego terroryzmu.
Współcześni piraci i najnowsze technologie wojskowe w
pierwszorzędnym military thriller.
„Kirkus Reviews"
300 kilometrów nad południowym
Atlantykiem 8 czerwca 2008 roku
Ziemia połyskiwała mroźną bielą i szafirowym błękitem. Od aksa-mitnie
czarnego tła kosmosu jej barwy odcinały się mgiełką na zakrzywionej linii
horyzontu, ku któremu zbliżał się wielki srebrny romboidalny kształt. Podobne do
skrzydeł baterie chwytały przenikliwe światło odległego słoika.
Ten bezzałogowy statek kosmiczny został wyniesiony na orbitę sześć tygodni
wcześniej przez Protona VI, potężną rakietę zbudowaną w Rosji, a wystrzeloną ze
znajdującej się na południe od Hawajów morskiej platformy startowej Boeinga. Od
tej pory po cichu, ale skutecznie obiekt ten realizował swoje cybernetyczne zadania.
W jego przestronnym wnętrzu kiełkowały nasiona nowych form życia.
Zautomatyzowane mikrofabryki i sterowane komputerami laboratoria wytrwale
obsługiwały pozbawione grawitacji otoczenie, dążąc do wyprodukowania
unikatowych składników i materiałów, których nie sposób stworzyć na obarczonej
ciążeniem Ziemi.
Ze szkła, metalu i nylonu powstały perfekcyjne łożyska, gwarantujące większą
niezawodność i dłuższy czas działania każdego urządzenia. w którym zostałyby
zainstalowane. Optymalne otoczenie pozwoliło wytworzyć idealne włókna. Zostały
sprasowane z odpowiednim podłożem węglowym, włóknem szklanym o
dziesięciokrotnie większej wytrzymałości na rozciąganie oraz z wysokiej jakości
stalą. W odlewach z metalu piankowego wykorzystano jedną trzecią materiału,
również do jednej trzeciej zmniejszając masę, ale bez utraty trwałości. Powstały
nowe stopy, nie tylko z połączenia różnych metali. Powiodły się próby łączenia
metalu z ceramiką i szkła z tworzywami. Były to więc materiały, o jakich
do tej pory inżynierowie i technolodzy mogli tylko marzyć.
Powstaniu każdego z nich towarzyszyło pojawienie się tysięcy
nowych możliwości. Na Ziemi naukowcy zgromadzeni w różnych
grupach badawczych z zapartym tchem śledzili napływające informacje i
dane. Już wyobrażali sobie dzień, w którym będą mogli prowadzić te
eksperymenty osobiście, a nie na odległość.
A dzień ten mógł się okazać niezbyt odległy. Projekt INDASAT, w
którego ramach opracowywano satelity do zastosowań przemysłowych,
był najambitniejszym prywatnym przedsięwzięciem kosmicznym w
historii. Satelity INDASAT, powstałe przy współpracy konsorcjów
amerykańskich i korporacji zachodnioeuropejskich, stanowiły podwaliny
rozwoju komercyjnych i przemysłowych zastosowań bliskiej przestrzeni
kosmicznej.
Na razie jednak zamykano dopływ energii do poszczególnych
przedziałów eksperymentalnych. Zapasy niektórych surowców
wyczerpały się, resztki innych zostały zabezpieczone. Nadszedł czas
powrotu satelity INDASAT 06 do domu.
Wielkie baterie słoneczne powoli zniknęły we wnętrzu. Zatrzasnęła
się pokrywa żaroodporna i odpalono silniki kierunkowe. Satelita zmienił
położenie, ustawiając się do toru lotu dziobem wyłożonym specjalnymi
płytami ochronnymi, a komputery pokładowe zaczęły się łączyć ze
swoimi odpowiednikami w naziemnej bazie kontroli lotu. Rozpoczęła się
procedura weryfikacji działania poszczególnych układów.
Wszystko było w porządku. Komputery jeszcze raz skonsultowały
się z ludźmi, którzy podejmowali ostateczne decyzje, i otrzymały
zezwolenie na rozpoczęcie lądowania. Na wysokości Pretorii w Afryce
Południowej włączyły się rakietowe silniki hamujące i INDASAT 06
zaczął powolne opadanie ku Ziemi.
Po pewnym czasie silniki hamujące zostały odrzucone. Teraz
ceramiczne pokrywy kadłuba miały dać odpór narastającej temperaturze.
Nad Oceanem Indyjskim satelita wdarł się w atmosferę, tworząc przed
sobą ogromną falę uderzeniową zjonizowanego powietrza. Daleko w
dole, nieopodal Seszeli, rybacy ze zdumieniem obserwowali połyskującą
ognistą kulę, która w środku nocy rozświetliła niebo i kierowała się na
północny wschód.
Gdy prędkość satelity znacznie zmalała, ognisty blask zniknął. Na
wysokości czterdziestu pięciu tysięcy metrów został wyrzucony mały
spadochron hamujący, który ustabilizował proces opadania.
Na wysokości trzydziestu tysięcy metrów pojawił się drugi, większy
spadochron. Satelita zaczął opadać pionowo w kierunku miejsca
lądowania, które znajdowało się gdzieś na Morzu Arafura na północ od
Australii.
Na wysokości dziesięciu tysięcy metrów zostały uwolnione cztery
główne spadochrony. Powierzchnia ich czasz była równa boisku
piłkarskiemu. Satelita zaczął ostatni etap opadania ku mrocznym wodom
oceanu.
Komputery pokładowe prowadziły ostatnie obliczenia. Dla wygody
grupy ratowniczej włączono znaczniki świetlne i radiowe. Ze względów
bezpieczeństwa ze zbiorników została usunięta reszta paliwa. Potem
pływaki napełniły się powietrzem, a komputery się wyłączyły. Bezwładna
masa metalu i stopów osiadła na ciepłych wodach oceanu.
Morze Arafura
97 mil na północny zachód od przylądka
Wessel Godzina 21.47 czasu
strefowego, 8 lipca 2008 roku
- Widzimy obiekt! Światła trzydzieści siedem stopni z lewej burty.
- Bardzo dobrze, panie Carstairs. Ster lewo 330. Maszyny średnia
naprzód.
- Komandor Phillip Moss, dowódca "Starcatchera", kiedyś służył w
australijskiej marynarce wojennej, wolał więc formalne podejście do
pracy na statku. -Wszystkie stanowiska w pełnej gotowości. Załoga doku,
przygotować się do zalania.
Komandor wszedł na mostek, podniósł lornetkę do oczu i spojrzał w
stronę pulsującego światła, które wolno opadało ku powierzchni wody.
Poczuł, jak pod jego stopami pokład trawlera zadrżał. Statek zaczął
zmieniać kurs, kierując się w stronę miejsca, w którym satelita miał
osiąść na wodzie. Do Mossa dołączył doktor Alan Del Rio.
- Bardzo ładne wodowanie, panie komandorze - skomentował szef
grupy ratowniczej IND AS AT.
- Póki co jest nieźle - mruknął Moss. - Z pewnością lepiej niż za
pierwszym razem, kiedy musieliśmy pędem przepłynąć dwieście
mil. żeby zdążyć przed zatonięciem satelity.
- To wszystko część krzywej zdobywania wiedzy - odparł
filozoficznie szef ratowników Del Rio. Pracował dawniej w
centrum kontroli lotów NASA, miał więc duże doświadczenie w
podejmowaniu z wody obiektów, które na przekór obliczeniom
lądowały w innym miejscu, niż przewidywano. -Za każdym razem
jesteśmy lepsi. Z Bożą pomocą wkrótce będą to czynności całkiem
rutynowe.
- Moim zdaniem, doktorze, tego rodzaju działanie nigdy nie
powinno być rutynowe.
INDASAT 06 unosił się na niedużych falach między podwójnymi
rzędami pływaków. Opadające w głębinę spadochrony stanowiły swoiste
kotwice. Do wody wypuszczany był płyn luminescencyjny, a na samym
satelicie pulsowały światła. Odkąd zorientowano się, że wyławianie
satelitów nocą jest łatwiejsze, nocna procedura stała się normą.
Cidy „Starcatcher" znalazł się w odległości pięćdziesięciu metrów od
dryfującego satelity, wydano rozkaz "maszyny stop". Światła statku
rozświetlały mrok na powierzchni mili kwadratowej. Po dłuższej chwili
powolnych manewrów trawler ustawił się rufą do satelity.
W ramach dostosowania „Starcatchera" do potrzeb ratowniczych na
jego rufie dobudowano dok. Teraz wrota doku opadły, a z wnętrza
wypłynęło kilka pontonów. Przez godzinę załogi w kombinezonach
piankowych uwijały się wokół dryfującego satelity. Ludzie sprawdzali
stan obiektu i szukali ewentualnych uszkodzeń. Spadochrony odcięto i
wyciągnięto z, wody wraz z olinowaniem, które miało posłużyć za hol.
Kiedy wstępne czynności zostały zakończone, z pokładu
„Starcatchera" nadano sygnał i pontony wróciły do doku. Uruchomiono
kołowroty i zaczęto wciągać satelitę na pokład.
(idy znalazł się w doku, z jego ścian wysunęły się wysięgniki cu-
mownicze, które unieruchomiły satelitę na czas transportu. Można było
wypompować wodę i ruszyć w drogę do portu w Darwin, australijskiej
siedziby INDASAT. Tam zostaną opracowane wszystkie dane z
wyłowionego satelity, a on sam przygotowany do kolejnej misji.
INDASAT 06 mógłby się znów znaleźć na orbicie w ciągu miesiąca.
Komandor Moss i doktor Dcl Kio omawiali operację przejęcia
satelity, kontrolując jej przebieg bezpośrednio z mostka lub dzięki
podglądowi telewizyjnemu. Załoga była tak pochłonięta pracą, że zbyt
późno zorientowano się, iż w rejonie lądowania satelity znajdował się nie
tylko ich statek.
- Komandorze, w odległości trzystu metrów od dziobu jakieś jed-
nostki przecięły nasz kurs i szybko się zbliżają.
Moss natychmiast zareagował na tę informację.
- Identyfikacja?
- To mogą być łodzie rybackie. Chyba trzy. Prędkość około sześciu
węzłów. Idą z lewej burty.
Moss przeszedł szybko na drugą stronę mostka i podniósł do oczu
noktowizor. Rzeczywiście, trzy jednostki zbliżały się z lewej burty, po-
zostawiając za sobą smugę luminescencyjną.
- Co to jest, komandorze? - spytał Del Rio.
- Nie jestem pewien - odparł Moss. - To małe jednostki i nie mają
wyraźnych świateł, więc trudno powiedzieć.
Wzeszedł księżyc i srebrnym światłem rozjaśnił powierzchnię tropionego
morza. Z ciemności wynurzył się pierwszy przybysz. Moss i Del Rio
znieruchomieli ze zdumienia, bo ujrzeli piękną sylwetkę statku zupełnie
nie z tej epoki. Dwumasztowy szkuner pruł fale, pod ostrym kątem
zbliżając się do "Starcatchera".
- A niech mnie! - mruknął Moss, pełen podziwu.
- Do diabła, co to jest?! - spytał zdumiony Del Rio.
- Pinisi - odparł Moss - Szkuner handlowy Bugi, jednego z
żeglarskich plemion Indonezji. Niektórzy nazywają ich Cyganami
mórz.
- Cyganie mórz? Pan chyba żartuje! - rzucił Del Rio, podchodząc
do relingu.
- Ani trochę. To jedna z najwspanialszych żeglarskich kultur
świata. Od ponad tysiąca lat przemierzają wody pomiędzy Malezją a
Filipinami. W Indonezji chyba nie ma wyspy, na której nie
znajdowałaby się choć jedna kolonia Bugi.
- Bugi, powiada pan - uśmiechnął się Del Rio. - Myśli pan, że
zechcą z nami zatańczyć?
- Jeszcze paręset lat temu to wcale nie byłoby śmieszne - burknął
komandor. -Wielu ludzi dręczyły wtedy nocne koszmary, w których Bugi
wskakiwali przez relingi, każdy z bisem w zębach. To byli nie tylko
wspaniali żeglarze, ale jednocześnie straszni piraci Pacyfiku.
- Nigdy o nich nie słyszałem - wyznał Del Rio. - Tym bardziej nie
spodziewałem się, że w dzisiejszych czasach ktoś może pływać
żaglowcami.
- No właśnie. To są statki ich własnego pomysłu. Łączą najlepsze
cechy szkunerów holenderskich i portugalskich oraz chińskiej dżonki. Na
obszarze Malajów nadal są dość popularne, chociaż rzadko widuje sieje
tak daleko na południu.
- Nie podoba mi się - Moss zmarszczył brwi - że ktoś jest w
pobliżu, kiedy akurat wydobywamy z wody satelitę. Panie Albright -
odwrócił się w stronę drzwi sterówki - proszę dać sygnał i ostrzec te
szkunery.
To był ostatni rozkaz komandora Phillipa Mossa. Ostatni i nigdy
nie wykonany.
Na ścianie sterówki pojawiło się kilkanaście czerwonych plam.
Punkty świetlne celowników laserowych. W chwilę później zmasowany
ogień trzech cekaemów i tuzina pistoletów maszynowych rozszarpał
sterówkę „Starcatchera", zabijając wszystkich obecnych tam ludzi.
Potem zaczął się ostrzał anten. Po paru sekundach przestały istnieć.
Nikt już nie mógł usłyszeć wołania o pomoc.
Na szkunerach uruchomiono silniki. Dwa żaglowce ustawiły się z
boków „Starcatchera", trzeci, najsilniej uzbrojony, płynął za rufą. Pociski
z jego cekaemów omiatał)' pokład trawlera. Ogień przerwano dopiero
wtedy, gdy szkunery podeszły do burt.
Nadzy do pasa ciemnoskórzy mężczyźni -zręczni jak pantery i
równie niebezpieczni - rzucili się do relingów. Niektórzy byli uzbrojeni w
nowoczesną broń maszynową, inni mieli sztylety kris i kordy panga.
Sposób, w jaki zginęli pozostali członkowie załogi "Starcatchera'".
nie ma najmniejszego znaczenia. Tę decyzję podjęto we wczesnym
stadium planowania akcji: żadnych jeńców, żadnych świadków...
Nie można było stawić oporu. Nie było się gdzie ukryć. Nikt nie
okazał litości. Po kilku minutach krzyki i strzelanina ucichły.
Światła "Starcatchera" pogaszono i na morzu Arafura znów zapadła
ciemność. Wtedy skrupulatnie opracowany plan działania zastąpiło dość
chaotyczne opanowanie statku.
Bugi zaczęli uprzątać teren. Zabitych wciągnięto pod pokład. Szafki
z kamizelkami ratunkowymi opróżniono, a pontony i tratwy ratunkowe
pocięto. Koła ratunkowe, drewniane krzesła, kombinezony piankowe
-wszystko, co mogłoby utrzymać się na powierzchni - zabrano pod
pokład i zabezpieczono.
Potem do zbiorników "Starcatchera" doprowadzono węże i urucho-
miono potężne pompy. Olej napędowy z okrętu ratowniczego przepom-
powano do zbiorników szkunerów.
Na pokład "Starcatchera" weszła kolejna grupa ludzi, złożona nie
tylko z Bugi. Było w niej kilku Azjatów z wyraźną domieszką krwi rasy
białej. Choć na widok zakrwawionych zwłok poczuli mdłości, z deter-
minacją przeszukiwali zakamarki statku. Zabrali wszystkie podręczniki, a
z komputerów usunęli pliki z danymi.
Do rufy "Starcatchera" podpłynął trzeci szkuner. Mężczyźni w prze-
paskach na biodrach zajęli się satelitą. Posługując się rysunkami dostar-
czonymi przez obcych doradców, błyskawicznie usunęli światła
pozycyjne i antenę transponderów radiowych.
Z pływaków wypuszczono trochę powietrza, tak że satelita unosił się
tuż pod powierzchnią wody. Potem ze szkunera rozciągnięto płachtę
maskującą. Wielki kawał lekkiego materiału spadochronowego, poma-
lowanego w różne odcienie morskiego błękitu i zieleni, okrył białą po-
krywę satelity.
Lina cumownicza "Starcatchera" została umocowana do rufy
szkunera Bugi. Uruchomiono silniki diesla, zdecydowanie zbyt potężne
jak na potrzeby niedużych żaglowców. Wzburzona woda za rufą szkunera
dodatkowo maskowała holowanego satelitę. Można by go było wypatrzyć
tylko z powietrza, i to z niewielkiej wysokości.
Wszystkie zadania zostały wykonane. Nadszedł czas rozstania.
Dwa szkunery odpłynęły od „Starcatchera" i podążyły za trzecim,
który holował satelitę. Wszystkie włazy na pokładzie trawlera zostały
dokładnie zamknięte, natomiast grodzie i drzwi wodoszczelne pod
pokładem były otwarte. Zniszczono wloty i wyloty systemu chłodzenia
silników. Pół tuzina gejzerów powoli wypełniało wodą maszynownię
statku.
Pół godziny po odpłynięciu pirackich szkunerów pierwszy bulaj
znalazł się pod wodą. Siedem minut później „Starcatcher" zniknął z
powierzchni morza.
Indonezja, wyspa Puri
w pobliżu północno-zachodniego cypla Bali
Godzina 1.31 czasu strefowego, 9 lipca 2008 roku
W posiadłości Harconanów na Bali odbywało się przyjęcie z okazji
pierwszej wizyty nowego ambasadora Stanów Zjednoczonych Ameryki w
Indonezji. Randolphowi Goodyardowi i jego żonie zaprezentowano
egzotyczne specjały indonezyjskiego "ryżowego stołu" oraz
najświetniejszych gości.
Kilka godzin upłynęło na miłej rozmowie i popijaniu wspaniałej
brandy. Wreszcie kolejne grupki gości zaczęły opuszczać nadmorską
rezydencję Harconanów. Większość odpłynęła niewielką flotyllą drogich
jachtów motorowych, które czekały przy molo. Nieco mniejsza liczba
odleciała śmigłowcami z pobliskiego lądowiska. Na koniec zostali tylko
goście honorowi i gospodarze.
Ambasador Goodyard podniósł kieliszek w ostatnim toaście.
- Panie Harconan, moja żona i ja chcielibyśmy podziękować za ten
niezwykle interesujący wieczór. Jeśli nadal będę się spotykał z podobną
gościnnością, to mój pobyt na Dalekim Wschodzie będę wspominał
szczególnie ciepło.
Harconan skłonił głowę, jakby się zmitygował.
- To dla mnie prawdziwy zaszczyt, że mogłem gościć pana ambasa-
dora. Mam nadzieję, że pobyt tutaj będzie zarówno miły dla pana, jak i
korzystny dla naszych narodów.
Makara Harconan handlowiec i broker, którego majątek szacowano
na wiele milionów, był obywatelem Indonezji, ale jednocześnie
człowiekiem światowym. Po ojcu Holendrze odziedziczył wysoki wzrost
i silną budowę, po matce Azjatce orientalne rysy twarzy. Urodził się w
Dżakarcie, ale jak przystało na prawdziwego tajpana na siedzibę swojej
rozwijającej się, nowoczesnej firmy wybrał Bali.
Miał duże wpływy, mógł więc być cennym sprzymierzeńcem.
Goodyard, gubernator z Nebraski, choć niedoświadczony w sprawach
międzynarodowych, od razu to zrozumiał. Zaczął robić handlowcowi
reklamę w miejscowych kręgach politycznych i gospodarczych,
Harconan zaś oferował ze swej strony konkretną pomoc.
Na zakończenie wieczoru pozostało jeszcze jedno ważne pytanie.
- Jak pan uważa, panie Harconan? Gdyby miał pan określić to, cze-
go mogę się spodziewać po tej części świata jednym słowem, to jakiego
słowa by pan użył?
Harconan zmarszczył brwi i zaczął gładzić wąsiki, jak zwykle, kiedy
był zamyślony. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Kontrasty, panie ambasadorze - odparł w końcu. - Indonezja to
kraj najróżniejszych kontrastów.
Wstał z ratanowego krzesła i wskazał na odległe góry i światła na
brzegu po drugiej stronie cieśniny Bali.
- To Jawa, wyspa o największej gęstości zaludnienia na świecie.
Ale w stosunkowo niedużej odległości można znaleźć wyspy zupełnie
bezludne, na których nigdy nie mieszkał żaden człowiek. Dżakarta, w
której znajduje się wasza ambasada, to jedno z najnowocześniejszych i
najbardziej kosmopolitycznych miast świata. Tymczasem na drugim
końcu archipelagu leży Irian Jaya, czyli Nowa Gwinea, gdzie wciąż jesz-
cze trwa epoka kamienia. W północnej części Borneo znajduje się nafto
wy sułtanat Brunei, prawdopodobnie najbogatszy kraj na Ziemi. Ale w
innych rejonach tej wyspy i na innych wyspach archipelagu mamy do
czynienia również ze skrajnym ubóstwem. W Indonezji żyje więcej wy
znawców islamu niż na Bliskim Wschodzie. Mimo to znajduje się tu
największe po Indiach skupisko hindusów, a na kilku innych wyspach
dominuje chrześcijaństwo. Najważniejsze jest jednak to, że wszędzie
nadal żywa jest starożytna magia plemienna i wierzenia animistyczne.
Indonezja to czwarty kraj świata, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców, tylko
że populacja ta jest podzielona na ponad trzysta odrębnych kultur, które
posługują się dwustu pięćdziesięcioma językami. O jedności narodowej
mogą mówić jedynie marzyciele z Dżakarty. Wszędzie tutaj można
odnaleźć niezwykłe piękno, ale i przerażającą brzydotę. Można się tu
spotkać 7 uprzejmością i serdecznością, ale również z gniewem i niena-
wiścią. Tutejszą różnorodność trudno sobie wyobrazić. A kontrasty są
zawsze wyj ątkowo j askrawe.
Goodyard poczuł nagłą tęsknotę za domem i prostotą życia w
rodzinnym Lincoln.
- To będzie duże wyzwanie - powiedział, odkładając okulary.
Harconan skinął na chińskiego ochroniarza, który stał dyskretnie w
cieniu lanai. Ten wyszeptał kilka słów do malutkiego mikrofonu. Po
chwili od strony lądowiska dał się słyszeć jęk silników hydroplanu. Piloci
przygotowywali maszynę do startu.
Harconan pochylił się nad dłonią żony ambasadora, a potem
wyciągnął rękę do Goodyarda.
- Proszę pamiętać, panie ambasadorze, że w każdej chwili jestem do
pana dyspozycji. Jeśli będę mógł jakoś pomóc panu lub pańskiemu
rządowi, wystarczy jeden telefon.
- Zapamiętam, panie Harconan. Jeszcze raz dziękuję. W świecie, w
którym narasta nienawiść do Ameryki, pańska oferta jest bardzo
pocieszająca.
Harconan obserwował, jak jego Canadair CL215 Turbo pozostawia
srebrzysty ślad na spokojnej powierzchni zatoki, a po chwili wznosi się w
powietrze i bierze kurs na północny zachód. Wkrótce światła pozycyjne
dwusilnikowego hydroplanu zniknęły na tle rozgwieżdżonego
tropikalnego nieba.
Tcjpan poprawił marynarkę, odwrócił się i przez przesuwane
oszklone drzwi wszedł do swojego obszernego gabinetu.
Chiński ochroniarz wyszedł z cienia i w milczeniu zajął miejsce
pośrodku lanai. Stanął w swobodnej pozycji z twarzą zwróconą ku
morzu. Łagodny powiew wiatru odchylił połę lekkiej lnianej marynarki,
odsłaniając na moment kolbę automatycznej Beretty.
Nie był sam. Poza kręgiem rozjaśnionym światłami budynku obiekt
patrolowali inni strażnicy. Przemierzali zacieniony teren w polowych
mundurach, uzbrojeni w pistolety maszynowe marki Steyr.
Środek gabinetu, udekorowanego ręcznymi malowidłami na
materiale i złoconymi meblami ratanowymi, zajmowało masywne biurko
z blatem z polerowanego drzewa tekowego. Obok niego stał pan Lan Lo,
starszy menedżer firmy Makara Limited i osobisty sekretarz Harconana.
Czekał na swojego pracodawcę. Siwe włosy Chińczyka kontrastowały z
ciemnym materiałem uszytego na miarę tradycyjnego garnituru.
- Kolacja minęła bardzo przyjemnie, bapak - Harconan użył indo-
nezyjskiego słowa o znaczeniu "ojczulek". - Ambasador Goodyard
jest dość miły. To człowiek inteligentny, aczkolwiek
niedoświadczony. Myślę, że nasza współpraca z nim dobrze się
ułoży.
Przeszedł przez gabinet, rozluźniając nieco krawat.
- Jak wyglądają wskaźniki otwarcia giełd w Londynie i w Paryżu?
-spytał.
- Korzystnie, proszę pana. Ceny niklu, cyny i ropy naftowej stoją w
miejscu. Trwa powolny wzrost cen wanilii i pieprzu.
- Wspaniale! Co z kontraktem Von Falkena?
- Kontaktowałem się z naszymi agentami w Hamburgu. Wydaje się,
że sytuacja rozwija się pomyślnie. Głosowanie zarządu odbędzie się
dopiero w piątek, ale wstępne dane wskazują, że w przetargu firma
PEŁNI odpadnie, a na regionalne usługi kontenerowe między
Singapurem a Bali zostanie przyjęta oferta Linii Harconan. -"Na twarzy
Lo pojawił się wyraz lekkiej dezaprobaty. - Niestety, nasi agenci musieli
wydać na prezenty dodatkowo osiemdziesiąt cztery tysiące euro. poza
budżetem przeznaczonym na zdobycie tego kontraktu.
Harconan roześmiał się i zdjął krawat.
- Niemieccy biznesmeni są jak ich samochody. Kosztowni, ale
warci swojej ceny. Nie martw się, bapak, odzyskamy pieniądze z
nawiązką. Co z operacją dotyczącą satelity?
- Przebiega zgodnie z planem. Samo przejęcie zostało zakończone.
Teraz trwa holowanie. Wywiad donosi, że na częstotliwościach
ratunkowych nie odebrano żadnych sygnałów. Marynarka wojenna
Australii nie podjęła żadnych działań. Nasza grupa operacyjna płynie do
miejsca przeznaczenia.
- Bardzo dobrze. Wydaje się, że to była korzystna noc, na
wszystkich frontach.
- Tak, proszę pana. Na to wygląda.
Morze Arafura
97 mil na północny zachód od
przylądka Wessel Godzina 5.40
czasu strefowego, 9 lipca 2008
roku
Kiedy w trzecim ustalonym terminie statek ratowniczy nie nawiązał
łączności, agencja INDASAT w Darwin zawiadomiła australijską straż
przybrzeżną o możliwości zagrożenia. Reakcja była natychmiastowa. Z
lotniska w Cooktown wystartował morski patrol RAAF. O świcie dotarł
do miejsca, w którym ostatnio znajdował się "Starcatcher". Niestety,
statek zniknął. Nie znaleziono żadnych śladów, nawet plamy ropy na
wodzie. Dosłownie nic.
Kiedy niepokój wzrósł na tyle, że zwiększono teren poszukiwań,
trzy pinisi dopłynęły już do plątaniny cieśnin Archipelagu Malajskiego.
One też zniknęły, jakby przestały istnieć.
Centrum operacyjne dowództwa sił
specjalnych marynarki wojennej USA baza
morska Pearl Harbor, Oahu, Hawaje
Godzina 4.55 czasu strefowego, 24 lipca
2008 roku
Komandor podporucznik Christine Rendino zaparkowała żółty
kabriolet marki Chevrolet Electrostar przy budynku sekcji wywiadu.
Zerknęła w stronę słońca, które stało wysoko nad Diamond Head, i
zanim wysiadła z wozu, włączyła baterie słoneczne, żeby podładować
akumulatory. Pasek służbowej torby przerzuciła przez ramię, chwyciła
walizeczkę z laptopem i ciężkim krokiem skierowała się do wejścia.
Pierwsze miejsce parkingowe zajmowało srebrne porsche targa.
Przy samochodzie stał potężnie zbudowany mężczyzna w nieskazitelnie
białym mundurze. Na ramionach połyskiwały srebrne gwiazdki oficera
marynarki wojennej. Kiedy Christine trochę się zbliżyła, na jego
opalonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Dzień dobry, pani komandor - powiedział. - Wygląda na to, że
czeka nas piękny dzień.
- W tej chwili nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć tej pogłosce.
Weryfikacja będzie wymagała zdobycia większej liczby danych.
Admirał Elliot "Eddie Mac" MacIntyre, głównodowodzący sił
specjalnych marynarki wojennej, uśmiechnął się jeszcze szerzej i wziął
neseser z fotela porsche.
- Kapitan Garrett wspominała, że nie należy pani do rannych
ptaszków.
Christine podciągnęła pasek torby.
- Niech pan spróbuje o jedenastej trzydzieści, panie admirale. To
wciąż rano,a ja bęe w idealnej formie.
- Dzisiaj obowiązuje nas czas Waszyngtonu. Proszę się
zmobilizować panowie i władcy już czekają.
- Zgodnie z tradycją powinni byli wysłać po nas dwukółkę. Prawda, panie
admirale?
Znalazłszy się w budynku centrum operacyjnego, oboje przeszli kolejne etapy
kontroli, a potem korytarzami o białych ścianach pomaszerowali do działu łączności,
który zajmował cały poziom budynku. Christine jak zwykle musiała podbiegać, żeby
nie zostawać w tyle za MacIntyre'em.
Wreszcie dotarli do niewielkiej sali konferencyjnej. Czapki powiesili na
standardowym szarym wieszaku i usiedli przy stole. MacIntyre otworzył neseser, a
Christine wyjęła laptopa i podłączyła go do gniazdka zasilania i portu łączności, które
znajdowały się na krawędzi stołu.
Na przeciwległej ścianie umieszczony był szeroki na dwa metry ekran systemu
wideokonferencji. Z jego górnej krawędzi kamera spoglądała na pokój swoim zimnym
okiem.
- Chris, jesteś gotowa? - spytał MacIntyre.
- Tak jest - odparła i wyjęła z torby okulary do
czytania. Admirał podniósł słuchawkę telefonu.
- Wydział łączności, identyfikator Żelazna Pięść - listopad - zero-dwa-jeden.
Jesteśmy gotowi rozpocząć konferencję z Departamentem Stanu.
Na odbiorniku wideo rozbłysła czerwona lampka. Na chwilę na ekranie pojawiło
się logo Departamentu Stanu, po czym pokazał się obraz sali konferencyjnej, znacznie
przytulniejszej niż surowo urządzony pokój w budynku marynarki wojennej.
Znajdowało się w niej dwóch mężczyzn. Pierwszy, wysoki i szczupły, ubrany był w
szyty na miarę szary garnitur. Drugi niższy, tęższy, z nachmurzoną miną, miał na sobie
znacznie mniej elegancki garnitur w prążki.
Rozmowę zaczął MacIntyre.
- Dzień dobry, Henry - skinął do mężczyzny w szarym garniturze. -Miło znów cię
widzieć. Co słychać u Elaine?
Z uwagi na zbliżającą się konfrontację uznał, iż warto przypomnieć, że obaj mają
znajomych na wysokich stanowiskach.
Na tę zagrywkę sekretarz stanu Harrison Van Lynden odpowiedział uśmiechem.
- Witam, Eddie Mac. Elaine czuje się dobrze i oczekuje, że kiedy następnym
razem będziesz w mieście, wstąpisz do nas na spaghetti. Panią też witam,
komandor Rendino. Przedstawiam państwu senatora Waltera Dono-vana Panie
senatorze, naszymi rozmówcami są admirał Elliot MacIntyre, głównodowodzący
oddziałów specjalnych marynarki wojennej, i jeden z jego oficerów wywiadu,
komandor podporucznik Christine Rendino.
Senator zareagował lekkim skinieniem głowy.
- Wydaje się - ciągnął Van Lynden - że w okręgu wyborczym pana senatora
istnieje duże zainteresowanie programem INDASAT. Złożono wniosek, aby
skontaktował się pan z Departamentem Stanu w sprawie incydentu, do którego doszło
w tym miesiącu na północ od wybrzeży Australii. Ponieważ śledztwo w tej sprawie
zlecono NAVSPECFORCE, uznałem, że wideokonferencja będzie najlepszym
sposobem na uzyskanie wszelkich informacji.
- Rozumiem, panie sekretarzu - odparł Maclntyre. - Komandor Rendino jest
dowódcą grupy wywiadu, której zleciliśmy zbadanie tej sprawy. Wstępne śledztwo
zostało zakończone. Jesteśmy gotowi udzielić odpowiedzi na wszelkie pytania
dotyczące kwestii, które udało się wyjaśnić.
- Mam nadzieję, że pan admirał zdoła wyjaśnić wiele kwestii - wtrącił
gwałtownie senator Donovan. - Na pokładzie tego statku znajdowało się dwunastu
obywateli amerykańskich. Wśród nich byli najlepsi naukowcy i technicy! Istnieje też
problem miliardów dolarów, które w ten projekt zainwestował zarówno rząd, jak i
przemysł amerykański. Do tej pory Departament Stanu i Pentagon udzielały tylko
wymijających odpowiedzi! Domagam się szczerej rozmowy. Chcę się dowiedzieć, jak i
dlaczego do tego doszło oraz kto to zrobił!
Sekretarz stanu uniósł dłoń w uspokajającym geście.
- Daję panu słowo, panie senatorze, że będziemy rozmawiać szczerze. Oddajmy
teraz głos panu admirałowi i pani komandor. Dzięki temu nasza konferencja nabierze
tempa. Proszę, Eddie Mac.
Maclntyre skinął głową.
- Sytuacja jest następująca - zaczął. - Jak podano do prasy, wrak „Starcatchera"
zlokalizowano na dnie morza Arafura, niedaleko planowanego miejsca lądowania.
Satelity nie ma na pokładzie, ale obawiamy się, że w kadłubie statku znajduje się cała
załoga. W tej chwili na miejscu jest australijski statek ratunkowy. Podejmuje się próby
wydobycia zwłok. Niestety, wrak leży na głębokości trzystu metrów, więc będzie to
proces trudny i długotrwały. Badanie przeprowadzone z zastosowaniem sprzętu zdalnie
kierowanego praktycznie wykluczyło możliwość, żeby zatonięcie miało charakter
wypadku. Ktoś zaatakował „Starcatchera", ostrzelał go i zatopił. Jesteśmy przekonani,
że dokonano tego z zamiarem kradzieży satelity i znajdujących się w jego wnętrzu
danych i materiałów.
- Wielu z nas już dawno doszło do tego wniosku - odparł uszczypliwie Donovan.
- Dlaczego więc minęło tyle czasu, zanim marynarka nabrała takiego przekonania? I
dlaczego odnalezienie statku zajęło ponad tydzień? Na wodzie na pewno unosiły się
plamy ropy i różne przedmioty. Kto wtedy spał? Australijczycy czy my? Kto?!
- Nikt - wtrąciła się Christine Rendino. - Statku nie znaleziono wcześniej,
ponieważ ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby tak właśnie się stało.
- Jak to? - Donovan uniósł brwi.
- Panie senatorze, mamy do czynienia z grupą wyjątkowo przebiegłych i
sprytnych ludzi. Zatonięcie „Starcatchera" celowo zakamuflowano. Badanie wraku za
pomocą zdalnie kierowanych kamer pozwoliło stwierdzić, że statku nie wysadzono w
powietrze ani nie spalono. Przeciwnie, ktoś świadomie i przemyślnie doprowadził do
tego, że kadłub nabrał wody. Przedmioty, które mogły unosić się na wodzie,
skrupulatnie pozbierano i ukryto we wnętrzu. Dlatego na powierzchni nie pozostał
żaden ślad. Podobnie paliwo. Musiało zostać przepompowane, żeby na powierzchni
nie pojawiły się większe plamy. Właśnie dlatego poszukiwania australijskiej marynarki
wojennej były bardzo utrudnione. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy „Starcatcher"
został zatopiony, porwany czy też po prostu stamtąd odpłynął. Trzeba było poważnie
traktować każdą z tych możliwości. Kiedy zakrojone na dużą skalę poszukiwania z
wody i z powietrza nie przyniosły żadnych rezultatów, zwrócono się o pomoc do nas.
- W jaki sposób znaleźliśmy wrak? - spytał Van Lynden, rozsiadając się
wygodnie.
- Pomógł nam Oceansat, należący do marynarki satelita zwiadowczy.
Zeskanowaliśmy z orbity morze Arafura, wykorzystując spektrum światła filtrowanego
i znaleźliśmy miejsce, w którym odbicie światła od powierzchni było nietypowe.
Okazało się , że to plama paliwa, tak cienka, że nie sposób jej zauważyć gołym okiem.
Ślady na powierzchni powiązaliśmy z prądem wody i wyznaczyliśmy obszar, na
którym może się znajdować wrak. Australijczycy rozpoczęli poszukiwania za pomocą
sonaru. Odnalezienie „Starcatchera" nie zajęło im wiele czasu.
Christine odwróciła się do swojego laptopa i otworzyła dwa okienka na ekranie.
- W prawym rogu widać mapę morza Arafura, a na niej miejsce zatonięcia
statku - wyjaśniła. - W lewym zobaczycie panowie zdjęcia, które przesłano nam ze
statku ratowniczego.
Pokazywała kolejne zdjęcia, wyjaśniając, co przedstawiają.
- Tutaj, na nadbudówce „Starcatchera" wyraźnie widać dziury po pociskach z
ciężkich karabinów maszynowych... A to pusta studnia statku. Oczywiście satelity
INDASAT nie ma... W tym miejscu sugestywny obraz jednego ze stanowisk
cumowniczych dla łodzi typu Boston Whaler. Wyraźnie widać metodyczny sposób
niszczenia sprzętu... Tu zaś mamy widok przez bulaj. Widzimy wnętrze jednej z
kajut... Do zwłok zdążyły się już dobrać różne morskie stworzenia, ale wyraźnie
widać ranę postrzałową. Patolodzy stwierdzili, że kobieta ta zginęła od strzału w
głowę z bliskiej odległości.
Nawet senator Donovan znieruchomiał na chwilę.
Christine pozamykała okienka na ekranie komputera.
- Wszystkie dowody potwierdzają, że jacyś ludzie zaatakowali „Starcatchera",
wdarli się na pokład i ukradli wyłowionego satelitę. Zabili całą załogę,
wszystkich mężczyzn i kobiety, a potem w taki sposób uszkodzili statek, żeby
utrudnić znalezienie wraku.
- Czy cokolwiek wskazuje na tożsamość grupy terrorystycznej, która jest
odpowiedzialna za ten akt barbarzyństwa? - spytał cicho Van Lynden.
- Panie sekretarzu - MacIntyre podjął próbę udzielenia odpowiedzi. - To nie była
grupa terrorystyczna.
- Więc kto, Eddie Mac?
- Piraci - odparł spokojnie MacIntyre. - Podejrzewamy, że to piraci zaatakowali
„Starcatchera" i ukradli satelitę.
Senator jeszcze bardziej zmarszczył czoło.
- Panie admirale, czy zdaje pan sobie sprawę, że żyjemy w dwudziestym
pierwszym wieku? Kapitan Kidd już dawno temu wypadł z interesu!
- A czy pan, panie senatorze - teraz MacIntyre uniósł brwi - zdaje sobie sprawę z
tego, że żyjemy w złotym wieku piractwa morskiego? Że współczesne piractwo
to największy problem przestępczości międzynarodowej i że straty w statkach i
towarach sięgają setek milionów dolarów rocznie? Że każdego roku zgłasza się
ponad pięćset wypadków piractwa i że na przestrzeni ostatniej dekady liczba ta
regularnie rośnie?
- A zgłoszenie wypadku - wtrąciła Christine Rendino -jest możliwe, gdy ktoś z
napadniętych przeżyje, co nie zdarza się często.
Polityk najwyraźniej spuścił z tonu.
- Wydaje mi się, że czytałem o tym w prasie, ale myślałem, że chodzi o
stosunkowo nieliczne incydenty, kiedy biedni rybacy okradają jachty. W
przypadku satelity mówimy przecież o zupełnie innej skali wydarzeń!
- Tak mogło być piętnaście, dwadzieścia lat temu, ale nie teraz. - Christine
przebiegła palcami po klawiaturze laptopa. - Oto raport
z innego wypadku na wodach indonezyjskich, w pobliżu miejsca, w którym napadnięto
na "Starcatchera". Dotyczy stosunkowo nowego tankowca o wyporności jedenastu
tysięcy ton, który pływał pod banderą filipińską z dwudziestoczteroosobową załogą.
Christine przeczytała z ekranu:
- Tankowiec wypłynął z Brunei do Manili. Wkrótce łączność się urwała. Statek
zniknął, podobnie jego załoga. Rozpoczęto intensywne poszukiwania, ale w ich
wyniku znaleziono tylko kilka ciał na brzegu jednej z wysp. Ludzie mieli ręce
związane z tyłu i poderżnięte gardła. Przez dwa lata nie natrafiono na żaden ślad
tankowca ani na jego ładu nek. W końcu znaleźli go detektywi z firmy
ubezpieczeniowej. Pływał pod banderą Ekwadoru, oczywiście pod inną nazwą. Miał
doskonale sfałszowane dokumenty. Nowi właściciele zeznali, że w dobrej wierze
kupili tę jednostkę w firmie brokerskiej w Goa w Indiach i nie mieli pojęcia, że
wykorzystywali statek wcześniej skradziony przez piratów. Dalsze dochodzenie
wykazało, że wspomniana firma brokerska powstała tylko po to, by sprzedać ten jeden
statek, a potem zniknęła bez śladu.
Christine odwróciła się plecami do ekranu.
- W ciągu minionych dziesięciu lat było wiele podobnych wypadków.
- Nie miałem pojęcia - przyznał Donovan, kręcąc głową.
- Podobnie jak większość ludzi. Piractwo jest przestępstwem "niewidzialnym". Do
napadów dochodzi zwykle w odosobnionych zakątkach świata: na obszarze
Archipelagu Malajskiego, na Morzu Południo-wochińskim, u wybrzeży Afryki i
Ameryki Południowej. Generalnie jest to problem tak zwanego Trzeciego Świata.
Znaczna liczba armatorów działa pod banderami państw Trzeciego Świata i zatrudnia
załogi z tych krajów. Zniknięcie statku, który należał do jakiegoś Greka, pływał pod
banderą panamską i był obsługiwany przez malajską załogę, media amerykańskie
uznałyby za sprawę niegodną uwagi. No bo o czym tu pisać czy mówić? W
czasopismach branżowych od czasu do czasu pojawiają się artykuły na ten temat, ale
armatorzy wolą nie mówić o piractwie, nawet jeśli ponieśli straty z jego powodu. Po
prostu boją się wystraszyć załogi i klientów, nie mówiąc o możliwości drastycznego
wzrostu sta wek ubezpieczeniowych.
- Skąd ten nagły rozwój piractwa? - zapytał Van Lynden.
- Mogę wymienić wiele powodów - odpowiedziała Christine. -Zmniejszenie
znaczenia marynarki wojennej wielu krajów po zakończeniu zimnej wojny.
Zawirowania międzynarodowe związane z upadkiem komunistycznych Chin i z
lokalnymi konfliktami w Trzecim Świecie.
Państwa rozwinięte bagatelizują problem piractwa. A może on być bardzo
poważny. Zwłaszcza na obszarze Archipelagu Malajskiego.
- To znaczy?
- Moim zdaniem pojawił się tam nowy król piratów.
- Król piratów?! To niedorzeczne! - wykrzyknął Donovan. - Pani
komandor, to jest prawdziwy świat, a nie... jakaś opera Gilberta i Sulli-
vana!
- Zechce pan wybaczyć, panie senatorze! Może użyłam
niewłaściwego słowa, ale coraz więcej dowodów wskazuje na to, że ktoś
próbuje zjednoczyć pirackie klany Indonezji w celu zdominowania
tamtejszych szlaków żeglugowych. Indonezyjskie klany pirackie -
wyjaśniła - to przede wszystkim odłamy plemiennych grup Bugi. Ten lud
ma bardzo długą tradycję budowy statków, żeglarstwa i walki na
morzach. Flotylle Bugi rządziły na obszarze archipelagu, dopóki nie
zostały rozbite przez brytyjskie i holenderskie floty kolonialne. W
dwudziestym wieku nadal prowadzili operacje korsarskie, ale na małą
skalę. Byli źle zorganizowani i mieli dość prymitywne statki. Tak jak pan
powiedział, panie senatorze, ich cel stanowiły na ogół jachty i niewielkie
jednostki - generalnie ruch przybrzeżny. Ale parę lat temu wszystko się
zmieniło. Ktoś zorganizował im logistykę i zaoferował pomoc
organizacyjną. Dostają lepsze statki i wyposażenie, w tym sprzęt
elektroniczny i nowoczesną broń. Są uczeni skutecznego posługiwania
się tym sprzętem i utrzymywania go w doskonałym stanie. Poza tym ktoś
umożliwia piratom pranie pieniędzy, sprzedaje drogie statki i cenne
ładunki. Ta osoba lub grupa osób zdobywa szczegółowe dane dotyczące
ładunków. Podejrzewam, że przekupuje członków rządu i wysokich
urzędników służb bezpieczeństwa w całym regionie.
Christine odwróciła się do komputera i znów wystukała coś na
klawiaturze. W rogu ekranu pojawiło się zdjęcie nowoczesnego statku
handlowego z nadbudówką w części rufowej.
- Proszę popatrzeć, panie senatorze. To holenderski kontenerowiec
"01av Meer". Dwa miesiące temu wypłynął z Amsterdamu do Kobe w
Japonii z pełnym ładunkiem różnych towarów. Na wysokości wybrzeża
Surabaja został przechwycony przez flotyllę boghammerów, czyli bardzo
szybkich łodzi z zewnętrznymi silnikami, uzbrojonych w broń ma
szynową i lekkie wyrzutnie rakiet przeciwpancernych. Kapitanowi
"Meera" rozkazano zatrzymać statek. Gdy to zrobił, na pokład wdarła się
dobrze zorganizowana banda Indonezyjczyków, najprawdopodobniej
Bugi. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny, pistolety maszynowe i granaty.
Zanim zajęli "Meera", kapitan zdołał zawiadomić zarówno
swoją rodzimą firmę, jak i Centrum Piractwa Regionalnego Biura
Morskiego w Kuala Lumpur w Malezji. Obie instytucje natychmiast
poinformowały o napadzie odpowiednie władze indonezyjskie. Niestety,
z powodu, jak potem tłumaczono, "problemów w łączności" znajdujący
się najbliżej patrol indonezyjskiej marynarki wojennej nie został
powiadomiony o zaistniałej sytuacji. Podczas gdy jedna grupa
napastników trzymała załogę "Meera" na muszce, inni zaczęli otwierać
niektóre z umieszczonych na pokładzie kontenerów. Wykorzystywali do
tego celu odpowiednio ukształtowane ładunki plastiku. Skradziono
towary wartości dwóch milionów dolarów, wśród nich leki, specjalnie
oczyszczony silikon, którego używa się do produkcji komputerów, oraz
materiały do przemysłowego szlifowania soczewek. Przeciętny pirat Bugi
na pewno nie uznałby tych rzeczy za nazbyt cenny łup. Christine
oderwała wzrok od ekranu.
- Dopiero teraz zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Piraci mieli
spis konkretnych kontenerów. Istnieje zasada, że pojemniki ze
szczególnie cennym ładunkiem umieszcza się wewnątrz, żeby nie można
było dobrać się do nich, kiedy statek jest w morzu. Według manifestu
przewozowego i dokumentów portu w Amsterdamie, w którym
załadowano kontenery, znajdowały się one właśnie wewnątrz statku. -
Christine stukała paznokciem w blat stołu, chcąc podkreślić znaczenie
każdego słowa. - Ale nie było ich tam. Określone kontenery załadowano
na otwarty pokład. Przekupiono kogoś z firmy przeładunkowej w
Amsterdamie, by umieścił te kontenery w takim miejscu, żeby piraci
mogli je przejąć na wodach indonezyjskich - dziesięć tysięcy mil dalej i
trzy tygodnie później! To dopiero jest organizacja.
- Rzeczywiście, panno Rendino- przyznał sekretarz stanu i zwrócił
się do admirała: - Czy istnieje jakiś związek między tym kartelem
pirackim a wypadkiem z INDASAT-em?
- Na razie wyłącznie w sferze przypuszczeń, Harry - odpowiedział
Maclntyre. -Naszym zdaniem ten kartel jest jedyną siłą w regionie, która
mogła wykonać taką akcję i szybko sprzedać skradzione towary. Albo
chcą sprzedać satelitę temu oferentowi z kręgu szpiegostwa
przemysłowego, który zaproponuje najwyższą cenę, albo też pracują na
zlecenie jakiejś międzynarodowej korporacji. Bezgrawitacyjne systemy
przemysłowe, które znajdowały się w satelicie, i wyprodukowane tam
materiały są warte dziesiątki milionów dolarów. Narodowa Agencja
Bezpieczeństwa i FBI zajmują się właśnie tym aspektem sprawy.
- Tak czy inaczej - dodała Christine - w bardzo krótkim czasie
INDA-SAT zostanie rozmontowany i przewieziony... nie wiadomo dokąd.
- Wiadomo więc, kto i dlaczego ukradł satelitę - powiedział
Donovan. - Co zamierzacie zrobić, żeby go odzyskać?
- Panie senatorze - MacIntyre rozłożył ręce - w tej chwili niewiele
możemy zrobić... bezpośrednio. Teoretycznie jest to sprawa władz
Indonezji, bo satelita znajduje się prawdopodobnie na indonezyjskich
wodach terytorialnych. Istnieje też możliwość, że transakcja już została
zawarta.
- A co z naszymi satelitami zwiadowczymi? - dopytywał się
Donovan. - Z tymi, dzięki którym odnaleziono wrak statku. Nie można
ich użyć do określenia miejsca ukrycia INDASAT-u? Słyszałem, że
dzięki tym satelitom można z orbity czytać gazetę.
- Owszem - odparła Christine - ale najpierw musimy wiedzieć,
gdzie się znajduje ta gazeta. Archipelag Malajski ma pięć tysięcy
kilometrów długości, czyli tyle, ile wynosi szerokość Oceanu
Atlantyckiego. Jest tam siedemnaście tysięcy wysp. Brzegi wielu z nich
są skaliste i niedostępne, a innych porośnięte gęstym lasem tropikalnym.
A szukamy przedmiotu o szerokości trzech i długości dwunastu metrów.
Równie dobrze moglibyśmy szukać pojedynczej bakterii na boisku do
koszykówki. Co więcej, ci ludzie wiedzą o istnieniu rozpoznania
satelitarnego. Postarali się o zniknięcie "Starcatchera", żeby zyskać na
czasie i odstawić satelitę do miejsca, w którym można go zakamuflować
lub ukryć. Myślę, że przy odpowiednio dużej liczbie przelotów satelitów
oraz maszyn zwiadowczych Black Manta i Aurora zlokalizowalibyśmy
INDASAT-a, ale takie poszukiwania zajęłyby dużo czasu. Zanim na
dobre rozpoczęlibyśmy akcję, oni zdążyliby rozebrać satelitę na kawałki i
wysłać odbiorcom pocztą kurierską Federal Express.
Donovan zaklął cicho.
- Skoro nie można działać metodami zwiadowczymi ani polegać na
władzach indonezyjskich, to jakie opcje nam pozostają, Eddie Mac?
-spytał sekretarz stanu.
- W tej chwili istnieje tylko jedna - odparł MacIntyre. - Zaczniemy
od samego wierzchołka. Nie będziemy szukać satelity, ale namierzymy
kartel, który go ukradł. Proponuję obejść władze indonezyjskie i podjąć
akcję bezpośrednią. Na obszar archipelagu przetransportujemy oddział
zwiadowczy i zaczniemy namierzać operacje piratów. Jeśli wystarczająco
mocno potrząśniemy ich drzewem, może INDASAT spadnie z którejś
gałęzi prosto w nasze ręce.
- Admirale, pan mówi o ingerencji w wewnętrzne sprawy
suwerennego państwa! - przerwał Donovan. - Satelita to nasz problem,
ale przestępczą działalnością kartelu pirackiego powinni się zająć
Indonezyjczycy!
- Jak pan z pewnością pamięta, panie senatorze _ odparł MacIntyre
stanowczym głosem - ta sprawa dotyczy czegoś więcej niż tylko
skradzionej własności. Na pokładzie "Starcatchera" zginęło dwunastu
obywateli amerykańskich. Dlatego uważam, że powinien się nią zająć
rząd Stanów Zjednoczonych i amerykańska marynarka wojenna Przede
wszystkim, a mówię to z pozycji profesjonalisty w tym zakresie, stany
Zjednoczone zbyt długo tolerowały działalność piracką. Jeśli teraz
czegoś nie zrobimy, kartel piracki nie tylko dalej będzie działał na
obszarze archipelagu, ale zacznie go w pełni kontrolować. To zaś
oznacza, że będzie kontrolował strategiczne międzynarodowe linie
żeglugowe przecinające tamten obszar i czterdzieści procent światowej
żeglugi handlowej, Która pływa tamtymi szlakami. Stany Zjednoczone
zawsze poważnie traktowały kwestię wolności mórz, a to z całą
pewnością jest kwestia wolności mórz - podsumował. -Panie sekretarzu,
panie senatorze, powiem pan0m to, co umieszczę w raportach, które
przygotowuję dla połączonych sztabów i dla prezydenta. Nadszedł czas,
żebyśmy zlikwidowali gniazdo tej żmii, zanim w regionie archipelagu
pojawią się prawdziwe problemy.
- Mimo wszystko będzie to nieuzasadniona ingerencja w
wewnętrzne sprawy innego państwa! - nie ustępował Donovan.
Christinc Rendino popatrzyła na niego znad okularów.
- Przepraszam, panie senatorze, ale chce pan odzyskać tego choler
nego satelitę czy nie?
Donovan nie odpowiedział.
- Jeśli połączone sztaby i prezydent wyrażą zgodę, to kto według
państwa powinien zająć się tą operacją? - spytał Vąn Lynden.
- Do tego rodzaju działań najlepiej nadają się oddziały specjalne
Seafighter -odparł Mac"ntyre. - Nie są jeszcze w pełni zorganizowane,
ale już podejmują akcje na Morzu Śródziemnym. Mają odpowiednie
wyposażenie i doświadczenie.
Van Lynden uśmiechnął się i spytał:
- Mówimy o oddziałach Mandy Garrett, prawda?
- Zgadza się, Harry. Właśnie dlatego uważam, że nadają się do tego
najlepiej.
- Amanda Garrett? - Donovan nachmurzył się. _ Czy ona... czy to
przez nią wplątaliśmy się w oenzetowski bałagan w Afryce?
MacIntyre miał ochotę się roześmiać, ale zachował kamienną twarz
pokerzysty. Operacja w Afryce Zachodniej była największym sukcesem
polityki zagranicznej administracji prezydenta BentonaChildressa, a
jednocześnie dotkliwą porażką wspieranej przez Donovana
izolacjonistycznej frakcji Kongresu.
- Zgadza się, panie senatorze. Kapitan Garrett jest oficerem
odpowiedzialnym za sukces blokady UNAFIN. Na pewno pamięta
pan, jak zaproszono pana do przemawiania przed Zgromadzeniem
Ogólnym po zakończeniu tamtej operacji. Kapitan Garrett została
wtedy odznaczona medalem Rady Bezpieczeństwa za kierowanie
atakiem na port w Mon-rowii.
Twarz Donovana spochmurniała jeszcze bardziej.
- Admirale Maclntyre, wielu z nas uważa, że Amanda Garrett
jest osobą niebezpieczną.
Maclntyre zmrużył oczy i lekko uniósł siwiejące brwi.
- Ja, panie senatorze - odparł - uważam ją za osobę wyjątkowo
zdolną i ogromnie doświadczoną.
Syria
wschodni stok przybrzeżnego łańcucha
gór 12 kilometrów na północny zachód
od Apamea Godzina 1.22 czasu
strefowego, 27 lipca 2008 roku
Stado owiec pasło się na wzgórzu rozjaśnionym światłem księżyca.
Niektóre zwierzęta jadły drzemiąc, inne spały na spalonej słońcem
trawie. Stada pilnował młody chłopak.
W dawnych czasach owiec strzeżono przed wilkami, grasującymi w
okolicy Iwami synajskimi i przed bandami Beduinów. Obecnie na tych
terenach nie spotykało się już wilków ani lwów, bo po prostu wyginęły.
Minęły też czasy wojowniczo nastawionych Beduinów. Mimo to straż
należało trzymać w dzień i w nocy.
Sakim Tuhani wiedział o tym, ale w takie spokojne i ciche noce jak
dzisiejsza czuł znudzenie i był zły na cały świat.
Położył się za niskim kamiennym murem zagrody pasterzy i
dokładniej owinął wełnianym płaszczem. Rzucał obelgi pod adresem
owiec, rodziców i przeklinał swoją ciężką dolę.
Nienawidził spędzać letnich wakacji w wiosce dziadka. Ale matka,
profesor historii na Uniwersytecie Damasceńskim, upierała się, żeby tam
jeździł. Dzięki temu, argumentowała, będzie miał styczność ze swoim
arabskim dziedzictwem.
Sakim podrapał się i znowu zaklął. Jak do tej pory miał styczność
tylko z szybko mnożącą się populacją pcheł. Myślał o gorącej kąpieli, o
swoim komputerze i o rozwiniętej nad wiek jasnowłosej dziewczynie
-szwedzkiej uczennicy, która przyjechała w ramach wymiany. Pal diabli
spuściznę!
Nagle od strony doliny dało się słyszeć grzechotanie drewnianych
dzwonków i beczenie spłoszonych owiec. Coś je zaniepokoiło. Sakim
podniósł się i popatrzył w ciemność.
Owce zbiły się w niewielkie grupki, jakby wyczuwały zagrożenie.
Sakim mocniej zacisnął dłonie na kiju pasterskim. Czarne cienie wydały
mu się bardziej namacalne. Był zdenerwowany, ale przypomniał sobie, że
w jego świecie nie ma już wilków ani lwów, których mógłby się obawiać.
I właśnie wtedy usłyszał ten dźwięk. Dziwny, syczący jęk, jakiego
nie słyszał nigdy wcześniej. Metaliczny szept rozchodził się po całej
okolicy, szybko przybierając na intensywności.
Stało się! Przyszłość zderzyła się z przeszłością!
Przez moment widział to nad głową! W świetle księżyca dostrzegł
płaski okrągły kształt, który znajdował się bardzo nisko. Wystarczyło
wyciągnąć rękę, żeby go dotknąć. Poczuł podmuch ciepłego powietrza,
kiedy dysk przeleciał nad jego głową i zniknął równie szybko, jak się
pojawił.
Stado oszalało. Wystraszone owce rozpierzchły się na wszystkie
strony. Pasterz pędem pobiegł do wioski. Chciał komuś powiedzieć, że
on, Sakim Tubami, widział latający spodek!
Kiedy dziadek wysłuchał opowieści zdyszanego wnuka o dziwnym
zjawisku, najpierw zbił chłopaka za to, że zostawił stado bez opieki, a
potem poszedł po radę do miejscowego imama. Imam uznał, że
Sakimowi należy się porządne lanie za lekceważenie starszych, za
mówienie kłamstw i ogólnie za brak bogobojności.
Wiele kilometrów dalej od miejsca, w którym zostało zakłócone
życie licealisty z Damaszku, latający spodek kontynuował swoją misję.
Miał odnaleźć określone współrzędne Globalnego Systemu
Pozycjonowania GPS, a potem przeprowadzić serię kolejnych zadań.
Współrzędne oznaczały punkt przy wąskiej szosie, jedynej drodze, która
prowadziła do pewnego kompleksu przemysłowego, położonego w
odosobnionym zakątku Syrii w odległości stu kilometrów od wybrzeża.
Radary obrony przeciwlotniczej wielokrotnie kierowały swoje
sygnały w jego stronę, ale na ekranach nie pojawiał się żaden ślad.
Wszystko dlatego, że leciał tuż nad ziemią, był nieduży i zbudowany z
materiałów typowych dla zapewniającej niewidzialność technologii
stealth.
JAMES COBB Jeszcze jedno oblicze dzisiejszego międzynarodowego terroryzmu. Współcześni piraci i najnowsze technologie wojskowe w pierwszorzędnym military thriller. „Kirkus Reviews" 300 kilometrów nad południowym Atlantykiem 8 czerwca 2008 roku
Ziemia połyskiwała mroźną bielą i szafirowym błękitem. Od aksa-mitnie czarnego tła kosmosu jej barwy odcinały się mgiełką na zakrzywionej linii horyzontu, ku któremu zbliżał się wielki srebrny romboidalny kształt. Podobne do skrzydeł baterie chwytały przenikliwe światło odległego słoika. Ten bezzałogowy statek kosmiczny został wyniesiony na orbitę sześć tygodni wcześniej przez Protona VI, potężną rakietę zbudowaną w Rosji, a wystrzeloną ze znajdującej się na południe od Hawajów morskiej platformy startowej Boeinga. Od tej pory po cichu, ale skutecznie obiekt ten realizował swoje cybernetyczne zadania. W jego przestronnym wnętrzu kiełkowały nasiona nowych form życia. Zautomatyzowane mikrofabryki i sterowane komputerami laboratoria wytrwale obsługiwały pozbawione grawitacji otoczenie, dążąc do wyprodukowania unikatowych składników i materiałów, których nie sposób stworzyć na obarczonej ciążeniem Ziemi. Ze szkła, metalu i nylonu powstały perfekcyjne łożyska, gwarantujące większą niezawodność i dłuższy czas działania każdego urządzenia. w którym zostałyby zainstalowane. Optymalne otoczenie pozwoliło wytworzyć idealne włókna. Zostały sprasowane z odpowiednim podłożem węglowym, włóknem szklanym o dziesięciokrotnie większej wytrzymałości na rozciąganie oraz z wysokiej jakości stalą. W odlewach z metalu piankowego wykorzystano jedną trzecią materiału, również do jednej trzeciej zmniejszając masę, ale bez utraty trwałości. Powstały nowe stopy, nie tylko z połączenia różnych metali. Powiodły się próby łączenia
metalu z ceramiką i szkła z tworzywami. Były to więc materiały, o jakich do tej pory inżynierowie i technolodzy mogli tylko marzyć. Powstaniu każdego z nich towarzyszyło pojawienie się tysięcy nowych możliwości. Na Ziemi naukowcy zgromadzeni w różnych grupach badawczych z zapartym tchem śledzili napływające informacje i dane. Już wyobrażali sobie dzień, w którym będą mogli prowadzić te eksperymenty osobiście, a nie na odległość. A dzień ten mógł się okazać niezbyt odległy. Projekt INDASAT, w którego ramach opracowywano satelity do zastosowań przemysłowych, był najambitniejszym prywatnym przedsięwzięciem kosmicznym w historii. Satelity INDASAT, powstałe przy współpracy konsorcjów amerykańskich i korporacji zachodnioeuropejskich, stanowiły podwaliny rozwoju komercyjnych i przemysłowych zastosowań bliskiej przestrzeni kosmicznej. Na razie jednak zamykano dopływ energii do poszczególnych przedziałów eksperymentalnych. Zapasy niektórych surowców wyczerpały się, resztki innych zostały zabezpieczone. Nadszedł czas powrotu satelity INDASAT 06 do domu. Wielkie baterie słoneczne powoli zniknęły we wnętrzu. Zatrzasnęła się pokrywa żaroodporna i odpalono silniki kierunkowe. Satelita zmienił położenie, ustawiając się do toru lotu dziobem wyłożonym specjalnymi płytami ochronnymi, a komputery pokładowe zaczęły się łączyć ze swoimi odpowiednikami w naziemnej bazie kontroli lotu. Rozpoczęła się procedura weryfikacji działania poszczególnych układów. Wszystko było w porządku. Komputery jeszcze raz skonsultowały się z ludźmi, którzy podejmowali ostateczne decyzje, i otrzymały zezwolenie na rozpoczęcie lądowania. Na wysokości Pretorii w Afryce Południowej włączyły się rakietowe silniki hamujące i INDASAT 06 zaczął powolne opadanie ku Ziemi. Po pewnym czasie silniki hamujące zostały odrzucone. Teraz ceramiczne pokrywy kadłuba miały dać odpór narastającej temperaturze. Nad Oceanem Indyjskim satelita wdarł się w atmosferę, tworząc przed sobą ogromną falę uderzeniową zjonizowanego powietrza. Daleko w dole, nieopodal Seszeli, rybacy ze zdumieniem obserwowali połyskującą ognistą kulę, która w środku nocy rozświetliła niebo i kierowała się na północny wschód.
Gdy prędkość satelity znacznie zmalała, ognisty blask zniknął. Na wysokości czterdziestu pięciu tysięcy metrów został wyrzucony mały spadochron hamujący, który ustabilizował proces opadania. Na wysokości trzydziestu tysięcy metrów pojawił się drugi, większy spadochron. Satelita zaczął opadać pionowo w kierunku miejsca lądowania, które znajdowało się gdzieś na Morzu Arafura na północ od Australii. Na wysokości dziesięciu tysięcy metrów zostały uwolnione cztery główne spadochrony. Powierzchnia ich czasz była równa boisku piłkarskiemu. Satelita zaczął ostatni etap opadania ku mrocznym wodom oceanu. Komputery pokładowe prowadziły ostatnie obliczenia. Dla wygody grupy ratowniczej włączono znaczniki świetlne i radiowe. Ze względów bezpieczeństwa ze zbiorników została usunięta reszta paliwa. Potem pływaki napełniły się powietrzem, a komputery się wyłączyły. Bezwładna masa metalu i stopów osiadła na ciepłych wodach oceanu. Morze Arafura 97 mil na północny zachód od przylądka Wessel Godzina 21.47 czasu strefowego, 8 lipca 2008 roku - Widzimy obiekt! Światła trzydzieści siedem stopni z lewej burty. - Bardzo dobrze, panie Carstairs. Ster lewo 330. Maszyny średnia naprzód. - Komandor Phillip Moss, dowódca "Starcatchera", kiedyś służył w australijskiej marynarce wojennej, wolał więc formalne podejście do pracy na statku. -Wszystkie stanowiska w pełnej gotowości. Załoga doku, przygotować się do zalania. Komandor wszedł na mostek, podniósł lornetkę do oczu i spojrzał w stronę pulsującego światła, które wolno opadało ku powierzchni wody. Poczuł, jak pod jego stopami pokład trawlera zadrżał. Statek zaczął
zmieniać kurs, kierując się w stronę miejsca, w którym satelita miał osiąść na wodzie. Do Mossa dołączył doktor Alan Del Rio. - Bardzo ładne wodowanie, panie komandorze - skomentował szef grupy ratowniczej IND AS AT. - Póki co jest nieźle - mruknął Moss. - Z pewnością lepiej niż za pierwszym razem, kiedy musieliśmy pędem przepłynąć dwieście mil. żeby zdążyć przed zatonięciem satelity. - To wszystko część krzywej zdobywania wiedzy - odparł filozoficznie szef ratowników Del Rio. Pracował dawniej w centrum kontroli lotów NASA, miał więc duże doświadczenie w podejmowaniu z wody obiektów, które na przekór obliczeniom lądowały w innym miejscu, niż przewidywano. -Za każdym razem jesteśmy lepsi. Z Bożą pomocą wkrótce będą to czynności całkiem rutynowe. - Moim zdaniem, doktorze, tego rodzaju działanie nigdy nie powinno być rutynowe. INDASAT 06 unosił się na niedużych falach między podwójnymi rzędami pływaków. Opadające w głębinę spadochrony stanowiły swoiste kotwice. Do wody wypuszczany był płyn luminescencyjny, a na samym satelicie pulsowały światła. Odkąd zorientowano się, że wyławianie satelitów nocą jest łatwiejsze, nocna procedura stała się normą. Cidy „Starcatcher" znalazł się w odległości pięćdziesięciu metrów od dryfującego satelity, wydano rozkaz "maszyny stop". Światła statku rozświetlały mrok na powierzchni mili kwadratowej. Po dłuższej chwili powolnych manewrów trawler ustawił się rufą do satelity. W ramach dostosowania „Starcatchera" do potrzeb ratowniczych na jego rufie dobudowano dok. Teraz wrota doku opadły, a z wnętrza wypłynęło kilka pontonów. Przez godzinę załogi w kombinezonach piankowych uwijały się wokół dryfującego satelity. Ludzie sprawdzali stan obiektu i szukali ewentualnych uszkodzeń. Spadochrony odcięto i wyciągnięto z, wody wraz z olinowaniem, które miało posłużyć za hol. Kiedy wstępne czynności zostały zakończone, z pokładu „Starcatchera" nadano sygnał i pontony wróciły do doku. Uruchomiono kołowroty i zaczęto wciągać satelitę na pokład. (idy znalazł się w doku, z jego ścian wysunęły się wysięgniki cu- mownicze, które unieruchomiły satelitę na czas transportu. Można było wypompować wodę i ruszyć w drogę do portu w Darwin, australijskiej
siedziby INDASAT. Tam zostaną opracowane wszystkie dane z wyłowionego satelity, a on sam przygotowany do kolejnej misji. INDASAT 06 mógłby się znów znaleźć na orbicie w ciągu miesiąca. Komandor Moss i doktor Dcl Kio omawiali operację przejęcia satelity, kontrolując jej przebieg bezpośrednio z mostka lub dzięki podglądowi telewizyjnemu. Załoga była tak pochłonięta pracą, że zbyt późno zorientowano się, iż w rejonie lądowania satelity znajdował się nie tylko ich statek. - Komandorze, w odległości trzystu metrów od dziobu jakieś jed- nostki przecięły nasz kurs i szybko się zbliżają. Moss natychmiast zareagował na tę informację. - Identyfikacja? - To mogą być łodzie rybackie. Chyba trzy. Prędkość około sześciu węzłów. Idą z lewej burty. Moss przeszedł szybko na drugą stronę mostka i podniósł do oczu noktowizor. Rzeczywiście, trzy jednostki zbliżały się z lewej burty, po- zostawiając za sobą smugę luminescencyjną. - Co to jest, komandorze? - spytał Del Rio. - Nie jestem pewien - odparł Moss. - To małe jednostki i nie mają wyraźnych świateł, więc trudno powiedzieć. Wzeszedł księżyc i srebrnym światłem rozjaśnił powierzchnię tropionego morza. Z ciemności wynurzył się pierwszy przybysz. Moss i Del Rio znieruchomieli ze zdumienia, bo ujrzeli piękną sylwetkę statku zupełnie nie z tej epoki. Dwumasztowy szkuner pruł fale, pod ostrym kątem zbliżając się do "Starcatchera". - A niech mnie! - mruknął Moss, pełen podziwu. - Do diabła, co to jest?! - spytał zdumiony Del Rio. - Pinisi - odparł Moss - Szkuner handlowy Bugi, jednego z żeglarskich plemion Indonezji. Niektórzy nazywają ich Cyganami mórz. - Cyganie mórz? Pan chyba żartuje! - rzucił Del Rio, podchodząc do relingu. - Ani trochę. To jedna z najwspanialszych żeglarskich kultur świata. Od ponad tysiąca lat przemierzają wody pomiędzy Malezją a Filipinami. W Indonezji chyba nie ma wyspy, na której nie znajdowałaby się choć jedna kolonia Bugi. - Bugi, powiada pan - uśmiechnął się Del Rio. - Myśli pan, że zechcą z nami zatańczyć?
- Jeszcze paręset lat temu to wcale nie byłoby śmieszne - burknął komandor. -Wielu ludzi dręczyły wtedy nocne koszmary, w których Bugi wskakiwali przez relingi, każdy z bisem w zębach. To byli nie tylko wspaniali żeglarze, ale jednocześnie straszni piraci Pacyfiku. - Nigdy o nich nie słyszałem - wyznał Del Rio. - Tym bardziej nie spodziewałem się, że w dzisiejszych czasach ktoś może pływać żaglowcami. - No właśnie. To są statki ich własnego pomysłu. Łączą najlepsze cechy szkunerów holenderskich i portugalskich oraz chińskiej dżonki. Na obszarze Malajów nadal są dość popularne, chociaż rzadko widuje sieje tak daleko na południu. - Nie podoba mi się - Moss zmarszczył brwi - że ktoś jest w pobliżu, kiedy akurat wydobywamy z wody satelitę. Panie Albright - odwrócił się w stronę drzwi sterówki - proszę dać sygnał i ostrzec te szkunery. To był ostatni rozkaz komandora Phillipa Mossa. Ostatni i nigdy nie wykonany. Na ścianie sterówki pojawiło się kilkanaście czerwonych plam. Punkty świetlne celowników laserowych. W chwilę później zmasowany ogień trzech cekaemów i tuzina pistoletów maszynowych rozszarpał sterówkę „Starcatchera", zabijając wszystkich obecnych tam ludzi. Potem zaczął się ostrzał anten. Po paru sekundach przestały istnieć. Nikt już nie mógł usłyszeć wołania o pomoc. Na szkunerach uruchomiono silniki. Dwa żaglowce ustawiły się z boków „Starcatchera", trzeci, najsilniej uzbrojony, płynął za rufą. Pociski z jego cekaemów omiatał)' pokład trawlera. Ogień przerwano dopiero wtedy, gdy szkunery podeszły do burt. Nadzy do pasa ciemnoskórzy mężczyźni -zręczni jak pantery i równie niebezpieczni - rzucili się do relingów. Niektórzy byli uzbrojeni w nowoczesną broń maszynową, inni mieli sztylety kris i kordy panga. Sposób, w jaki zginęli pozostali członkowie załogi "Starcatchera'". nie ma najmniejszego znaczenia. Tę decyzję podjęto we wczesnym stadium planowania akcji: żadnych jeńców, żadnych świadków... Nie można było stawić oporu. Nie było się gdzie ukryć. Nikt nie okazał litości. Po kilku minutach krzyki i strzelanina ucichły.
Światła "Starcatchera" pogaszono i na morzu Arafura znów zapadła ciemność. Wtedy skrupulatnie opracowany plan działania zastąpiło dość chaotyczne opanowanie statku. Bugi zaczęli uprzątać teren. Zabitych wciągnięto pod pokład. Szafki z kamizelkami ratunkowymi opróżniono, a pontony i tratwy ratunkowe pocięto. Koła ratunkowe, drewniane krzesła, kombinezony piankowe -wszystko, co mogłoby utrzymać się na powierzchni - zabrano pod pokład i zabezpieczono. Potem do zbiorników "Starcatchera" doprowadzono węże i urucho- miono potężne pompy. Olej napędowy z okrętu ratowniczego przepom- powano do zbiorników szkunerów. Na pokład "Starcatchera" weszła kolejna grupa ludzi, złożona nie tylko z Bugi. Było w niej kilku Azjatów z wyraźną domieszką krwi rasy białej. Choć na widok zakrwawionych zwłok poczuli mdłości, z deter- minacją przeszukiwali zakamarki statku. Zabrali wszystkie podręczniki, a z komputerów usunęli pliki z danymi. Do rufy "Starcatchera" podpłynął trzeci szkuner. Mężczyźni w prze- paskach na biodrach zajęli się satelitą. Posługując się rysunkami dostar- czonymi przez obcych doradców, błyskawicznie usunęli światła pozycyjne i antenę transponderów radiowych. Z pływaków wypuszczono trochę powietrza, tak że satelita unosił się tuż pod powierzchnią wody. Potem ze szkunera rozciągnięto płachtę maskującą. Wielki kawał lekkiego materiału spadochronowego, poma- lowanego w różne odcienie morskiego błękitu i zieleni, okrył białą po- krywę satelity. Lina cumownicza "Starcatchera" została umocowana do rufy szkunera Bugi. Uruchomiono silniki diesla, zdecydowanie zbyt potężne jak na potrzeby niedużych żaglowców. Wzburzona woda za rufą szkunera dodatkowo maskowała holowanego satelitę. Można by go było wypatrzyć tylko z powietrza, i to z niewielkiej wysokości. Wszystkie zadania zostały wykonane. Nadszedł czas rozstania. Dwa szkunery odpłynęły od „Starcatchera" i podążyły za trzecim, który holował satelitę. Wszystkie włazy na pokładzie trawlera zostały dokładnie zamknięte, natomiast grodzie i drzwi wodoszczelne pod pokładem były otwarte. Zniszczono wloty i wyloty systemu chłodzenia silników. Pół tuzina gejzerów powoli wypełniało wodą maszynownię statku.
Pół godziny po odpłynięciu pirackich szkunerów pierwszy bulaj znalazł się pod wodą. Siedem minut później „Starcatcher" zniknął z powierzchni morza. Indonezja, wyspa Puri w pobliżu północno-zachodniego cypla Bali Godzina 1.31 czasu strefowego, 9 lipca 2008 roku W posiadłości Harconanów na Bali odbywało się przyjęcie z okazji pierwszej wizyty nowego ambasadora Stanów Zjednoczonych Ameryki w Indonezji. Randolphowi Goodyardowi i jego żonie zaprezentowano egzotyczne specjały indonezyjskiego "ryżowego stołu" oraz najświetniejszych gości. Kilka godzin upłynęło na miłej rozmowie i popijaniu wspaniałej brandy. Wreszcie kolejne grupki gości zaczęły opuszczać nadmorską rezydencję Harconanów. Większość odpłynęła niewielką flotyllą drogich jachtów motorowych, które czekały przy molo. Nieco mniejsza liczba odleciała śmigłowcami z pobliskiego lądowiska. Na koniec zostali tylko goście honorowi i gospodarze. Ambasador Goodyard podniósł kieliszek w ostatnim toaście. - Panie Harconan, moja żona i ja chcielibyśmy podziękować za ten niezwykle interesujący wieczór. Jeśli nadal będę się spotykał z podobną gościnnością, to mój pobyt na Dalekim Wschodzie będę wspominał szczególnie ciepło. Harconan skłonił głowę, jakby się zmitygował. - To dla mnie prawdziwy zaszczyt, że mogłem gościć pana ambasa- dora. Mam nadzieję, że pobyt tutaj będzie zarówno miły dla pana, jak i korzystny dla naszych narodów. Makara Harconan handlowiec i broker, którego majątek szacowano na wiele milionów, był obywatelem Indonezji, ale jednocześnie człowiekiem światowym. Po ojcu Holendrze odziedziczył wysoki wzrost i silną budowę, po matce Azjatce orientalne rysy twarzy. Urodził się w Dżakarcie, ale jak przystało na prawdziwego tajpana na siedzibę swojej rozwijającej się, nowoczesnej firmy wybrał Bali.
Miał duże wpływy, mógł więc być cennym sprzymierzeńcem. Goodyard, gubernator z Nebraski, choć niedoświadczony w sprawach międzynarodowych, od razu to zrozumiał. Zaczął robić handlowcowi reklamę w miejscowych kręgach politycznych i gospodarczych, Harconan zaś oferował ze swej strony konkretną pomoc. Na zakończenie wieczoru pozostało jeszcze jedno ważne pytanie. - Jak pan uważa, panie Harconan? Gdyby miał pan określić to, cze- go mogę się spodziewać po tej części świata jednym słowem, to jakiego słowa by pan użył? Harconan zmarszczył brwi i zaczął gładzić wąsiki, jak zwykle, kiedy był zamyślony. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. - Kontrasty, panie ambasadorze - odparł w końcu. - Indonezja to kraj najróżniejszych kontrastów. Wstał z ratanowego krzesła i wskazał na odległe góry i światła na brzegu po drugiej stronie cieśniny Bali. - To Jawa, wyspa o największej gęstości zaludnienia na świecie. Ale w stosunkowo niedużej odległości można znaleźć wyspy zupełnie bezludne, na których nigdy nie mieszkał żaden człowiek. Dżakarta, w której znajduje się wasza ambasada, to jedno z najnowocześniejszych i najbardziej kosmopolitycznych miast świata. Tymczasem na drugim końcu archipelagu leży Irian Jaya, czyli Nowa Gwinea, gdzie wciąż jesz- cze trwa epoka kamienia. W północnej części Borneo znajduje się nafto wy sułtanat Brunei, prawdopodobnie najbogatszy kraj na Ziemi. Ale w innych rejonach tej wyspy i na innych wyspach archipelagu mamy do czynienia również ze skrajnym ubóstwem. W Indonezji żyje więcej wy znawców islamu niż na Bliskim Wschodzie. Mimo to znajduje się tu największe po Indiach skupisko hindusów, a na kilku innych wyspach dominuje chrześcijaństwo. Najważniejsze jest jednak to, że wszędzie nadal żywa jest starożytna magia plemienna i wierzenia animistyczne. Indonezja to czwarty kraj świata, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców, tylko że populacja ta jest podzielona na ponad trzysta odrębnych kultur, które posługują się dwustu pięćdziesięcioma językami. O jedności narodowej mogą mówić jedynie marzyciele z Dżakarty. Wszędzie tutaj można odnaleźć niezwykłe piękno, ale i przerażającą brzydotę. Można się tu spotkać 7 uprzejmością i serdecznością, ale również z gniewem i niena-
wiścią. Tutejszą różnorodność trudno sobie wyobrazić. A kontrasty są zawsze wyj ątkowo j askrawe. Goodyard poczuł nagłą tęsknotę za domem i prostotą życia w rodzinnym Lincoln. - To będzie duże wyzwanie - powiedział, odkładając okulary. Harconan skinął na chińskiego ochroniarza, który stał dyskretnie w cieniu lanai. Ten wyszeptał kilka słów do malutkiego mikrofonu. Po chwili od strony lądowiska dał się słyszeć jęk silników hydroplanu. Piloci przygotowywali maszynę do startu. Harconan pochylił się nad dłonią żony ambasadora, a potem wyciągnął rękę do Goodyarda. - Proszę pamiętać, panie ambasadorze, że w każdej chwili jestem do pana dyspozycji. Jeśli będę mógł jakoś pomóc panu lub pańskiemu rządowi, wystarczy jeden telefon. - Zapamiętam, panie Harconan. Jeszcze raz dziękuję. W świecie, w którym narasta nienawiść do Ameryki, pańska oferta jest bardzo pocieszająca. Harconan obserwował, jak jego Canadair CL215 Turbo pozostawia srebrzysty ślad na spokojnej powierzchni zatoki, a po chwili wznosi się w powietrze i bierze kurs na północny zachód. Wkrótce światła pozycyjne dwusilnikowego hydroplanu zniknęły na tle rozgwieżdżonego tropikalnego nieba. Tcjpan poprawił marynarkę, odwrócił się i przez przesuwane oszklone drzwi wszedł do swojego obszernego gabinetu. Chiński ochroniarz wyszedł z cienia i w milczeniu zajął miejsce pośrodku lanai. Stanął w swobodnej pozycji z twarzą zwróconą ku morzu. Łagodny powiew wiatru odchylił połę lekkiej lnianej marynarki, odsłaniając na moment kolbę automatycznej Beretty. Nie był sam. Poza kręgiem rozjaśnionym światłami budynku obiekt patrolowali inni strażnicy. Przemierzali zacieniony teren w polowych mundurach, uzbrojeni w pistolety maszynowe marki Steyr. Środek gabinetu, udekorowanego ręcznymi malowidłami na materiale i złoconymi meblami ratanowymi, zajmowało masywne biurko z blatem z polerowanego drzewa tekowego. Obok niego stał pan Lan Lo,
starszy menedżer firmy Makara Limited i osobisty sekretarz Harconana. Czekał na swojego pracodawcę. Siwe włosy Chińczyka kontrastowały z ciemnym materiałem uszytego na miarę tradycyjnego garnituru. - Kolacja minęła bardzo przyjemnie, bapak - Harconan użył indo- nezyjskiego słowa o znaczeniu "ojczulek". - Ambasador Goodyard jest dość miły. To człowiek inteligentny, aczkolwiek niedoświadczony. Myślę, że nasza współpraca z nim dobrze się ułoży. Przeszedł przez gabinet, rozluźniając nieco krawat. - Jak wyglądają wskaźniki otwarcia giełd w Londynie i w Paryżu? -spytał. - Korzystnie, proszę pana. Ceny niklu, cyny i ropy naftowej stoją w miejscu. Trwa powolny wzrost cen wanilii i pieprzu. - Wspaniale! Co z kontraktem Von Falkena? - Kontaktowałem się z naszymi agentami w Hamburgu. Wydaje się, że sytuacja rozwija się pomyślnie. Głosowanie zarządu odbędzie się dopiero w piątek, ale wstępne dane wskazują, że w przetargu firma PEŁNI odpadnie, a na regionalne usługi kontenerowe między Singapurem a Bali zostanie przyjęta oferta Linii Harconan. -"Na twarzy Lo pojawił się wyraz lekkiej dezaprobaty. - Niestety, nasi agenci musieli wydać na prezenty dodatkowo osiemdziesiąt cztery tysiące euro. poza budżetem przeznaczonym na zdobycie tego kontraktu. Harconan roześmiał się i zdjął krawat. - Niemieccy biznesmeni są jak ich samochody. Kosztowni, ale warci swojej ceny. Nie martw się, bapak, odzyskamy pieniądze z nawiązką. Co z operacją dotyczącą satelity? - Przebiega zgodnie z planem. Samo przejęcie zostało zakończone. Teraz trwa holowanie. Wywiad donosi, że na częstotliwościach ratunkowych nie odebrano żadnych sygnałów. Marynarka wojenna Australii nie podjęła żadnych działań. Nasza grupa operacyjna płynie do miejsca przeznaczenia. - Bardzo dobrze. Wydaje się, że to była korzystna noc, na wszystkich frontach. - Tak, proszę pana. Na to wygląda.
Morze Arafura 97 mil na północny zachód od przylądka Wessel Godzina 5.40 czasu strefowego, 9 lipca 2008 roku Kiedy w trzecim ustalonym terminie statek ratowniczy nie nawiązał łączności, agencja INDASAT w Darwin zawiadomiła australijską straż przybrzeżną o możliwości zagrożenia. Reakcja była natychmiastowa. Z lotniska w Cooktown wystartował morski patrol RAAF. O świcie dotarł do miejsca, w którym ostatnio znajdował się "Starcatcher". Niestety, statek zniknął. Nie znaleziono żadnych śladów, nawet plamy ropy na wodzie. Dosłownie nic. Kiedy niepokój wzrósł na tyle, że zwiększono teren poszukiwań, trzy pinisi dopłynęły już do plątaniny cieśnin Archipelagu Malajskiego. One też zniknęły, jakby przestały istnieć. Centrum operacyjne dowództwa sił specjalnych marynarki wojennej USA baza morska Pearl Harbor, Oahu, Hawaje Godzina 4.55 czasu strefowego, 24 lipca 2008 roku Komandor podporucznik Christine Rendino zaparkowała żółty kabriolet marki Chevrolet Electrostar przy budynku sekcji wywiadu. Zerknęła w stronę słońca, które stało wysoko nad Diamond Head, i zanim wysiadła z wozu, włączyła baterie słoneczne, żeby podładować akumulatory. Pasek służbowej torby przerzuciła przez ramię, chwyciła walizeczkę z laptopem i ciężkim krokiem skierowała się do wejścia. Pierwsze miejsce parkingowe zajmowało srebrne porsche targa. Przy samochodzie stał potężnie zbudowany mężczyzna w nieskazitelnie
białym mundurze. Na ramionach połyskiwały srebrne gwiazdki oficera marynarki wojennej. Kiedy Christine trochę się zbliżyła, na jego opalonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Dzień dobry, pani komandor - powiedział. - Wygląda na to, że czeka nas piękny dzień. - W tej chwili nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć tej pogłosce. Weryfikacja będzie wymagała zdobycia większej liczby danych. Admirał Elliot "Eddie Mac" MacIntyre, głównodowodzący sił specjalnych marynarki wojennej, uśmiechnął się jeszcze szerzej i wziął neseser z fotela porsche. - Kapitan Garrett wspominała, że nie należy pani do rannych ptaszków. Christine podciągnęła pasek torby. - Niech pan spróbuje o jedenastej trzydzieści, panie admirale. To wciąż rano,a ja bęe w idealnej formie. - Dzisiaj obowiązuje nas czas Waszyngtonu. Proszę się zmobilizować panowie i władcy już czekają.
- Zgodnie z tradycją powinni byli wysłać po nas dwukółkę. Prawda, panie admirale? Znalazłszy się w budynku centrum operacyjnego, oboje przeszli kolejne etapy kontroli, a potem korytarzami o białych ścianach pomaszerowali do działu łączności, który zajmował cały poziom budynku. Christine jak zwykle musiała podbiegać, żeby nie zostawać w tyle za MacIntyre'em. Wreszcie dotarli do niewielkiej sali konferencyjnej. Czapki powiesili na standardowym szarym wieszaku i usiedli przy stole. MacIntyre otworzył neseser, a Christine wyjęła laptopa i podłączyła go do gniazdka zasilania i portu łączności, które znajdowały się na krawędzi stołu. Na przeciwległej ścianie umieszczony był szeroki na dwa metry ekran systemu wideokonferencji. Z jego górnej krawędzi kamera spoglądała na pokój swoim zimnym okiem. - Chris, jesteś gotowa? - spytał MacIntyre. - Tak jest - odparła i wyjęła z torby okulary do czytania. Admirał podniósł słuchawkę telefonu. - Wydział łączności, identyfikator Żelazna Pięść - listopad - zero-dwa-jeden. Jesteśmy gotowi rozpocząć konferencję z Departamentem Stanu. Na odbiorniku wideo rozbłysła czerwona lampka. Na chwilę na ekranie pojawiło się logo Departamentu Stanu, po czym pokazał się obraz sali konferencyjnej, znacznie przytulniejszej niż surowo urządzony pokój w budynku marynarki wojennej. Znajdowało się w niej dwóch mężczyzn. Pierwszy, wysoki i szczupły, ubrany był w szyty na miarę szary garnitur. Drugi niższy, tęższy, z nachmurzoną miną, miał na sobie znacznie mniej elegancki garnitur w prążki. Rozmowę zaczął MacIntyre. - Dzień dobry, Henry - skinął do mężczyzny w szarym garniturze. -Miło znów cię widzieć. Co słychać u Elaine? Z uwagi na zbliżającą się konfrontację uznał, iż warto przypomnieć, że obaj mają znajomych na wysokich stanowiskach. Na tę zagrywkę sekretarz stanu Harrison Van Lynden odpowiedział uśmiechem. - Witam, Eddie Mac. Elaine czuje się dobrze i oczekuje, że kiedy następnym razem będziesz w mieście, wstąpisz do nas na spaghetti. Panią też witam, komandor Rendino. Przedstawiam państwu senatora Waltera Dono-vana Panie senatorze, naszymi rozmówcami są admirał Elliot MacIntyre, głównodowodzący oddziałów specjalnych marynarki wojennej, i jeden z jego oficerów wywiadu, komandor podporucznik Christine Rendino. Senator zareagował lekkim skinieniem głowy. - Wydaje się - ciągnął Van Lynden - że w okręgu wyborczym pana senatora istnieje duże zainteresowanie programem INDASAT. Złożono wniosek, aby skontaktował się pan z Departamentem Stanu w sprawie incydentu, do którego doszło w tym miesiącu na północ od wybrzeży Australii. Ponieważ śledztwo w tej sprawie zlecono NAVSPECFORCE, uznałem, że wideokonferencja będzie najlepszym sposobem na uzyskanie wszelkich informacji. - Rozumiem, panie sekretarzu - odparł Maclntyre. - Komandor Rendino jest dowódcą grupy wywiadu, której zleciliśmy zbadanie tej sprawy. Wstępne śledztwo zostało zakończone. Jesteśmy gotowi udzielić odpowiedzi na wszelkie pytania dotyczące kwestii, które udało się wyjaśnić. - Mam nadzieję, że pan admirał zdoła wyjaśnić wiele kwestii - wtrącił gwałtownie senator Donovan. - Na pokładzie tego statku znajdowało się dwunastu obywateli amerykańskich. Wśród nich byli najlepsi naukowcy i technicy! Istnieje też problem miliardów dolarów, które w ten projekt zainwestował zarówno rząd, jak i przemysł amerykański. Do tej pory Departament Stanu i Pentagon udzielały tylko
wymijających odpowiedzi! Domagam się szczerej rozmowy. Chcę się dowiedzieć, jak i dlaczego do tego doszło oraz kto to zrobił! Sekretarz stanu uniósł dłoń w uspokajającym geście. - Daję panu słowo, panie senatorze, że będziemy rozmawiać szczerze. Oddajmy teraz głos panu admirałowi i pani komandor. Dzięki temu nasza konferencja nabierze tempa. Proszę, Eddie Mac. Maclntyre skinął głową. - Sytuacja jest następująca - zaczął. - Jak podano do prasy, wrak „Starcatchera" zlokalizowano na dnie morza Arafura, niedaleko planowanego miejsca lądowania. Satelity nie ma na pokładzie, ale obawiamy się, że w kadłubie statku znajduje się cała załoga. W tej chwili na miejscu jest australijski statek ratunkowy. Podejmuje się próby wydobycia zwłok. Niestety, wrak leży na głębokości trzystu metrów, więc będzie to proces trudny i długotrwały. Badanie przeprowadzone z zastosowaniem sprzętu zdalnie kierowanego praktycznie wykluczyło możliwość, żeby zatonięcie miało charakter wypadku. Ktoś zaatakował „Starcatchera", ostrzelał go i zatopił. Jesteśmy przekonani, że dokonano tego z zamiarem kradzieży satelity i znajdujących się w jego wnętrzu danych i materiałów. - Wielu z nas już dawno doszło do tego wniosku - odparł uszczypliwie Donovan. - Dlaczego więc minęło tyle czasu, zanim marynarka nabrała takiego przekonania? I dlaczego odnalezienie statku zajęło ponad tydzień? Na wodzie na pewno unosiły się plamy ropy i różne przedmioty. Kto wtedy spał? Australijczycy czy my? Kto?! - Nikt - wtrąciła się Christine Rendino. - Statku nie znaleziono wcześniej, ponieważ ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby tak właśnie się stało. - Jak to? - Donovan uniósł brwi. - Panie senatorze, mamy do czynienia z grupą wyjątkowo przebiegłych i sprytnych ludzi. Zatonięcie „Starcatchera" celowo zakamuflowano. Badanie wraku za pomocą zdalnie kierowanych kamer pozwoliło stwierdzić, że statku nie wysadzono w powietrze ani nie spalono. Przeciwnie, ktoś świadomie i przemyślnie doprowadził do tego, że kadłub nabrał wody. Przedmioty, które mogły unosić się na wodzie, skrupulatnie pozbierano i ukryto we wnętrzu. Dlatego na powierzchni nie pozostał żaden ślad. Podobnie paliwo. Musiało zostać przepompowane, żeby na powierzchni nie pojawiły się większe plamy. Właśnie dlatego poszukiwania australijskiej marynarki wojennej były bardzo utrudnione. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy „Starcatcher" został zatopiony, porwany czy też po prostu stamtąd odpłynął. Trzeba było poważnie traktować każdą z tych możliwości. Kiedy zakrojone na dużą skalę poszukiwania z wody i z powietrza nie przyniosły żadnych rezultatów, zwrócono się o pomoc do nas. - W jaki sposób znaleźliśmy wrak? - spytał Van Lynden, rozsiadając się wygodnie. - Pomógł nam Oceansat, należący do marynarki satelita zwiadowczy. Zeskanowaliśmy z orbity morze Arafura, wykorzystując spektrum światła filtrowanego i znaleźliśmy miejsce, w którym odbicie światła od powierzchni było nietypowe. Okazało się , że to plama paliwa, tak cienka, że nie sposób jej zauważyć gołym okiem. Ślady na powierzchni powiązaliśmy z prądem wody i wyznaczyliśmy obszar, na którym może się znajdować wrak. Australijczycy rozpoczęli poszukiwania za pomocą sonaru. Odnalezienie „Starcatchera" nie zajęło im wiele czasu. Christine odwróciła się do swojego laptopa i otworzyła dwa okienka na ekranie. - W prawym rogu widać mapę morza Arafura, a na niej miejsce zatonięcia statku - wyjaśniła. - W lewym zobaczycie panowie zdjęcia, które przesłano nam ze statku ratowniczego. Pokazywała kolejne zdjęcia, wyjaśniając, co przedstawiają. - Tutaj, na nadbudówce „Starcatchera" wyraźnie widać dziury po pociskach z ciężkich karabinów maszynowych... A to pusta studnia statku. Oczywiście satelity INDASAT nie ma... W tym miejscu sugestywny obraz jednego ze stanowisk cumowniczych dla łodzi typu Boston Whaler. Wyraźnie widać metodyczny sposób
niszczenia sprzętu... Tu zaś mamy widok przez bulaj. Widzimy wnętrze jednej z kajut... Do zwłok zdążyły się już dobrać różne morskie stworzenia, ale wyraźnie widać ranę postrzałową. Patolodzy stwierdzili, że kobieta ta zginęła od strzału w głowę z bliskiej odległości. Nawet senator Donovan znieruchomiał na chwilę. Christine pozamykała okienka na ekranie komputera. - Wszystkie dowody potwierdzają, że jacyś ludzie zaatakowali „Starcatchera", wdarli się na pokład i ukradli wyłowionego satelitę. Zabili całą załogę, wszystkich mężczyzn i kobiety, a potem w taki sposób uszkodzili statek, żeby utrudnić znalezienie wraku. - Czy cokolwiek wskazuje na tożsamość grupy terrorystycznej, która jest odpowiedzialna za ten akt barbarzyństwa? - spytał cicho Van Lynden. - Panie sekretarzu - MacIntyre podjął próbę udzielenia odpowiedzi. - To nie była grupa terrorystyczna. - Więc kto, Eddie Mac? - Piraci - odparł spokojnie MacIntyre. - Podejrzewamy, że to piraci zaatakowali „Starcatchera" i ukradli satelitę. Senator jeszcze bardziej zmarszczył czoło. - Panie admirale, czy zdaje pan sobie sprawę, że żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku? Kapitan Kidd już dawno temu wypadł z interesu! - A czy pan, panie senatorze - teraz MacIntyre uniósł brwi - zdaje sobie sprawę z tego, że żyjemy w złotym wieku piractwa morskiego? Że współczesne piractwo to największy problem przestępczości międzynarodowej i że straty w statkach i towarach sięgają setek milionów dolarów rocznie? Że każdego roku zgłasza się ponad pięćset wypadków piractwa i że na przestrzeni ostatniej dekady liczba ta regularnie rośnie? - A zgłoszenie wypadku - wtrąciła Christine Rendino -jest możliwe, gdy ktoś z napadniętych przeżyje, co nie zdarza się często. Polityk najwyraźniej spuścił z tonu. - Wydaje mi się, że czytałem o tym w prasie, ale myślałem, że chodzi o stosunkowo nieliczne incydenty, kiedy biedni rybacy okradają jachty. W przypadku satelity mówimy przecież o zupełnie innej skali wydarzeń! - Tak mogło być piętnaście, dwadzieścia lat temu, ale nie teraz. - Christine przebiegła palcami po klawiaturze laptopa. - Oto raport
z innego wypadku na wodach indonezyjskich, w pobliżu miejsca, w którym napadnięto na "Starcatchera". Dotyczy stosunkowo nowego tankowca o wyporności jedenastu tysięcy ton, który pływał pod banderą filipińską z dwudziestoczteroosobową załogą. Christine przeczytała z ekranu: - Tankowiec wypłynął z Brunei do Manili. Wkrótce łączność się urwała. Statek zniknął, podobnie jego załoga. Rozpoczęto intensywne poszukiwania, ale w ich wyniku znaleziono tylko kilka ciał na brzegu jednej z wysp. Ludzie mieli ręce związane z tyłu i poderżnięte gardła. Przez dwa lata nie natrafiono na żaden ślad tankowca ani na jego ładu nek. W końcu znaleźli go detektywi z firmy ubezpieczeniowej. Pływał pod banderą Ekwadoru, oczywiście pod inną nazwą. Miał doskonale sfałszowane dokumenty. Nowi właściciele zeznali, że w dobrej wierze kupili tę jednostkę w firmie brokerskiej w Goa w Indiach i nie mieli pojęcia, że wykorzystywali statek wcześniej skradziony przez piratów. Dalsze dochodzenie wykazało, że wspomniana firma brokerska powstała tylko po to, by sprzedać ten jeden statek, a potem zniknęła bez śladu. Christine odwróciła się plecami do ekranu. - W ciągu minionych dziesięciu lat było wiele podobnych wypadków. - Nie miałem pojęcia - przyznał Donovan, kręcąc głową. - Podobnie jak większość ludzi. Piractwo jest przestępstwem "niewidzialnym". Do napadów dochodzi zwykle w odosobnionych zakątkach świata: na obszarze Archipelagu Malajskiego, na Morzu Południo-wochińskim, u wybrzeży Afryki i Ameryki Południowej. Generalnie jest to problem tak zwanego Trzeciego Świata. Znaczna liczba armatorów działa pod banderami państw Trzeciego Świata i zatrudnia załogi z tych krajów. Zniknięcie statku, który należał do jakiegoś Greka, pływał pod banderą panamską i był obsługiwany przez malajską załogę, media amerykańskie uznałyby za sprawę niegodną uwagi. No bo o czym tu pisać czy mówić? W czasopismach branżowych od czasu do czasu pojawiają się artykuły na ten temat, ale armatorzy wolą nie mówić o piractwie, nawet jeśli ponieśli straty z jego powodu. Po prostu boją się wystraszyć załogi i klientów, nie mówiąc o możliwości drastycznego wzrostu sta wek ubezpieczeniowych. - Skąd ten nagły rozwój piractwa? - zapytał Van Lynden. - Mogę wymienić wiele powodów - odpowiedziała Christine. -Zmniejszenie znaczenia marynarki wojennej wielu krajów po zakończeniu zimnej wojny. Zawirowania międzynarodowe związane z upadkiem komunistycznych Chin i z lokalnymi konfliktami w Trzecim Świecie.
Państwa rozwinięte bagatelizują problem piractwa. A może on być bardzo poważny. Zwłaszcza na obszarze Archipelagu Malajskiego. - To znaczy? - Moim zdaniem pojawił się tam nowy król piratów. - Król piratów?! To niedorzeczne! - wykrzyknął Donovan. - Pani komandor, to jest prawdziwy świat, a nie... jakaś opera Gilberta i Sulli- vana! - Zechce pan wybaczyć, panie senatorze! Może użyłam niewłaściwego słowa, ale coraz więcej dowodów wskazuje na to, że ktoś próbuje zjednoczyć pirackie klany Indonezji w celu zdominowania tamtejszych szlaków żeglugowych. Indonezyjskie klany pirackie - wyjaśniła - to przede wszystkim odłamy plemiennych grup Bugi. Ten lud ma bardzo długą tradycję budowy statków, żeglarstwa i walki na morzach. Flotylle Bugi rządziły na obszarze archipelagu, dopóki nie zostały rozbite przez brytyjskie i holenderskie floty kolonialne. W dwudziestym wieku nadal prowadzili operacje korsarskie, ale na małą skalę. Byli źle zorganizowani i mieli dość prymitywne statki. Tak jak pan powiedział, panie senatorze, ich cel stanowiły na ogół jachty i niewielkie jednostki - generalnie ruch przybrzeżny. Ale parę lat temu wszystko się zmieniło. Ktoś zorganizował im logistykę i zaoferował pomoc organizacyjną. Dostają lepsze statki i wyposażenie, w tym sprzęt elektroniczny i nowoczesną broń. Są uczeni skutecznego posługiwania się tym sprzętem i utrzymywania go w doskonałym stanie. Poza tym ktoś umożliwia piratom pranie pieniędzy, sprzedaje drogie statki i cenne ładunki. Ta osoba lub grupa osób zdobywa szczegółowe dane dotyczące ładunków. Podejrzewam, że przekupuje członków rządu i wysokich urzędników służb bezpieczeństwa w całym regionie. Christine odwróciła się do komputera i znów wystukała coś na klawiaturze. W rogu ekranu pojawiło się zdjęcie nowoczesnego statku handlowego z nadbudówką w części rufowej. - Proszę popatrzeć, panie senatorze. To holenderski kontenerowiec "01av Meer". Dwa miesiące temu wypłynął z Amsterdamu do Kobe w Japonii z pełnym ładunkiem różnych towarów. Na wysokości wybrzeża Surabaja został przechwycony przez flotyllę boghammerów, czyli bardzo szybkich łodzi z zewnętrznymi silnikami, uzbrojonych w broń ma szynową i lekkie wyrzutnie rakiet przeciwpancernych. Kapitanowi "Meera" rozkazano zatrzymać statek. Gdy to zrobił, na pokład wdarła się dobrze zorganizowana banda Indonezyjczyków, najprawdopodobniej Bugi. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny, pistolety maszynowe i granaty. Zanim zajęli "Meera", kapitan zdołał zawiadomić zarówno
swoją rodzimą firmę, jak i Centrum Piractwa Regionalnego Biura Morskiego w Kuala Lumpur w Malezji. Obie instytucje natychmiast poinformowały o napadzie odpowiednie władze indonezyjskie. Niestety, z powodu, jak potem tłumaczono, "problemów w łączności" znajdujący się najbliżej patrol indonezyjskiej marynarki wojennej nie został powiadomiony o zaistniałej sytuacji. Podczas gdy jedna grupa napastników trzymała załogę "Meera" na muszce, inni zaczęli otwierać niektóre z umieszczonych na pokładzie kontenerów. Wykorzystywali do tego celu odpowiednio ukształtowane ładunki plastiku. Skradziono towary wartości dwóch milionów dolarów, wśród nich leki, specjalnie oczyszczony silikon, którego używa się do produkcji komputerów, oraz materiały do przemysłowego szlifowania soczewek. Przeciętny pirat Bugi na pewno nie uznałby tych rzeczy za nazbyt cenny łup. Christine oderwała wzrok od ekranu. - Dopiero teraz zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Piraci mieli spis konkretnych kontenerów. Istnieje zasada, że pojemniki ze szczególnie cennym ładunkiem umieszcza się wewnątrz, żeby nie można było dobrać się do nich, kiedy statek jest w morzu. Według manifestu przewozowego i dokumentów portu w Amsterdamie, w którym załadowano kontenery, znajdowały się one właśnie wewnątrz statku. - Christine stukała paznokciem w blat stołu, chcąc podkreślić znaczenie każdego słowa. - Ale nie było ich tam. Określone kontenery załadowano na otwarty pokład. Przekupiono kogoś z firmy przeładunkowej w Amsterdamie, by umieścił te kontenery w takim miejscu, żeby piraci mogli je przejąć na wodach indonezyjskich - dziesięć tysięcy mil dalej i trzy tygodnie później! To dopiero jest organizacja. - Rzeczywiście, panno Rendino- przyznał sekretarz stanu i zwrócił się do admirała: - Czy istnieje jakiś związek między tym kartelem pirackim a wypadkiem z INDASAT-em? - Na razie wyłącznie w sferze przypuszczeń, Harry - odpowiedział Maclntyre. -Naszym zdaniem ten kartel jest jedyną siłą w regionie, która mogła wykonać taką akcję i szybko sprzedać skradzione towary. Albo chcą sprzedać satelitę temu oferentowi z kręgu szpiegostwa przemysłowego, który zaproponuje najwyższą cenę, albo też pracują na zlecenie jakiejś międzynarodowej korporacji. Bezgrawitacyjne systemy przemysłowe, które znajdowały się w satelicie, i wyprodukowane tam materiały są warte dziesiątki milionów dolarów. Narodowa Agencja Bezpieczeństwa i FBI zajmują się właśnie tym aspektem sprawy.
- Tak czy inaczej - dodała Christine - w bardzo krótkim czasie INDA-SAT zostanie rozmontowany i przewieziony... nie wiadomo dokąd. - Wiadomo więc, kto i dlaczego ukradł satelitę - powiedział Donovan. - Co zamierzacie zrobić, żeby go odzyskać? - Panie senatorze - MacIntyre rozłożył ręce - w tej chwili niewiele możemy zrobić... bezpośrednio. Teoretycznie jest to sprawa władz Indonezji, bo satelita znajduje się prawdopodobnie na indonezyjskich wodach terytorialnych. Istnieje też możliwość, że transakcja już została zawarta. - A co z naszymi satelitami zwiadowczymi? - dopytywał się Donovan. - Z tymi, dzięki którym odnaleziono wrak statku. Nie można ich użyć do określenia miejsca ukrycia INDASAT-u? Słyszałem, że dzięki tym satelitom można z orbity czytać gazetę. - Owszem - odparła Christine - ale najpierw musimy wiedzieć, gdzie się znajduje ta gazeta. Archipelag Malajski ma pięć tysięcy kilometrów długości, czyli tyle, ile wynosi szerokość Oceanu Atlantyckiego. Jest tam siedemnaście tysięcy wysp. Brzegi wielu z nich są skaliste i niedostępne, a innych porośnięte gęstym lasem tropikalnym. A szukamy przedmiotu o szerokości trzech i długości dwunastu metrów. Równie dobrze moglibyśmy szukać pojedynczej bakterii na boisku do koszykówki. Co więcej, ci ludzie wiedzą o istnieniu rozpoznania satelitarnego. Postarali się o zniknięcie "Starcatchera", żeby zyskać na czasie i odstawić satelitę do miejsca, w którym można go zakamuflować lub ukryć. Myślę, że przy odpowiednio dużej liczbie przelotów satelitów oraz maszyn zwiadowczych Black Manta i Aurora zlokalizowalibyśmy INDASAT-a, ale takie poszukiwania zajęłyby dużo czasu. Zanim na dobre rozpoczęlibyśmy akcję, oni zdążyliby rozebrać satelitę na kawałki i wysłać odbiorcom pocztą kurierską Federal Express. Donovan zaklął cicho. - Skoro nie można działać metodami zwiadowczymi ani polegać na władzach indonezyjskich, to jakie opcje nam pozostają, Eddie Mac? -spytał sekretarz stanu. - W tej chwili istnieje tylko jedna - odparł MacIntyre. - Zaczniemy od samego wierzchołka. Nie będziemy szukać satelity, ale namierzymy kartel, który go ukradł. Proponuję obejść władze indonezyjskie i podjąć akcję bezpośrednią. Na obszar archipelagu przetransportujemy oddział zwiadowczy i zaczniemy namierzać operacje piratów. Jeśli wystarczająco mocno potrząśniemy ich drzewem, może INDASAT spadnie z którejś gałęzi prosto w nasze ręce.
- Admirale, pan mówi o ingerencji w wewnętrzne sprawy suwerennego państwa! - przerwał Donovan. - Satelita to nasz problem, ale przestępczą działalnością kartelu pirackiego powinni się zająć Indonezyjczycy! - Jak pan z pewnością pamięta, panie senatorze _ odparł MacIntyre stanowczym głosem - ta sprawa dotyczy czegoś więcej niż tylko skradzionej własności. Na pokładzie "Starcatchera" zginęło dwunastu obywateli amerykańskich. Dlatego uważam, że powinien się nią zająć rząd Stanów Zjednoczonych i amerykańska marynarka wojenna Przede wszystkim, a mówię to z pozycji profesjonalisty w tym zakresie, stany Zjednoczone zbyt długo tolerowały działalność piracką. Jeśli teraz czegoś nie zrobimy, kartel piracki nie tylko dalej będzie działał na obszarze archipelagu, ale zacznie go w pełni kontrolować. To zaś oznacza, że będzie kontrolował strategiczne międzynarodowe linie żeglugowe przecinające tamten obszar i czterdzieści procent światowej żeglugi handlowej, Która pływa tamtymi szlakami. Stany Zjednoczone zawsze poważnie traktowały kwestię wolności mórz, a to z całą pewnością jest kwestia wolności mórz - podsumował. -Panie sekretarzu, panie senatorze, powiem pan0m to, co umieszczę w raportach, które przygotowuję dla połączonych sztabów i dla prezydenta. Nadszedł czas, żebyśmy zlikwidowali gniazdo tej żmii, zanim w regionie archipelagu pojawią się prawdziwe problemy. - Mimo wszystko będzie to nieuzasadniona ingerencja w wewnętrzne sprawy innego państwa! - nie ustępował Donovan. Christinc Rendino popatrzyła na niego znad okularów. - Przepraszam, panie senatorze, ale chce pan odzyskać tego choler nego satelitę czy nie? Donovan nie odpowiedział. - Jeśli połączone sztaby i prezydent wyrażą zgodę, to kto według państwa powinien zająć się tą operacją? - spytał Vąn Lynden. - Do tego rodzaju działań najlepiej nadają się oddziały specjalne Seafighter -odparł Mac"ntyre. - Nie są jeszcze w pełni zorganizowane, ale już podejmują akcje na Morzu Śródziemnym. Mają odpowiednie wyposażenie i doświadczenie. Van Lynden uśmiechnął się i spytał: - Mówimy o oddziałach Mandy Garrett, prawda? - Zgadza się, Harry. Właśnie dlatego uważam, że nadają się do tego najlepiej.
- Amanda Garrett? - Donovan nachmurzył się. _ Czy ona... czy to przez nią wplątaliśmy się w oenzetowski bałagan w Afryce? MacIntyre miał ochotę się roześmiać, ale zachował kamienną twarz pokerzysty. Operacja w Afryce Zachodniej była największym sukcesem polityki zagranicznej administracji prezydenta BentonaChildressa, a jednocześnie dotkliwą porażką wspieranej przez Donovana izolacjonistycznej frakcji Kongresu. - Zgadza się, panie senatorze. Kapitan Garrett jest oficerem odpowiedzialnym za sukces blokady UNAFIN. Na pewno pamięta pan, jak zaproszono pana do przemawiania przed Zgromadzeniem Ogólnym po zakończeniu tamtej operacji. Kapitan Garrett została wtedy odznaczona medalem Rady Bezpieczeństwa za kierowanie atakiem na port w Mon-rowii. Twarz Donovana spochmurniała jeszcze bardziej. - Admirale Maclntyre, wielu z nas uważa, że Amanda Garrett jest osobą niebezpieczną. Maclntyre zmrużył oczy i lekko uniósł siwiejące brwi. - Ja, panie senatorze - odparł - uważam ją za osobę wyjątkowo zdolną i ogromnie doświadczoną. Syria wschodni stok przybrzeżnego łańcucha gór 12 kilometrów na północny zachód od Apamea Godzina 1.22 czasu strefowego, 27 lipca 2008 roku Stado owiec pasło się na wzgórzu rozjaśnionym światłem księżyca. Niektóre zwierzęta jadły drzemiąc, inne spały na spalonej słońcem trawie. Stada pilnował młody chłopak. W dawnych czasach owiec strzeżono przed wilkami, grasującymi w okolicy Iwami synajskimi i przed bandami Beduinów. Obecnie na tych terenach nie spotykało się już wilków ani lwów, bo po prostu wyginęły.
Minęły też czasy wojowniczo nastawionych Beduinów. Mimo to straż należało trzymać w dzień i w nocy. Sakim Tuhani wiedział o tym, ale w takie spokojne i ciche noce jak dzisiejsza czuł znudzenie i był zły na cały świat. Położył się za niskim kamiennym murem zagrody pasterzy i dokładniej owinął wełnianym płaszczem. Rzucał obelgi pod adresem owiec, rodziców i przeklinał swoją ciężką dolę. Nienawidził spędzać letnich wakacji w wiosce dziadka. Ale matka, profesor historii na Uniwersytecie Damasceńskim, upierała się, żeby tam jeździł. Dzięki temu, argumentowała, będzie miał styczność ze swoim arabskim dziedzictwem. Sakim podrapał się i znowu zaklął. Jak do tej pory miał styczność tylko z szybko mnożącą się populacją pcheł. Myślał o gorącej kąpieli, o swoim komputerze i o rozwiniętej nad wiek jasnowłosej dziewczynie -szwedzkiej uczennicy, która przyjechała w ramach wymiany. Pal diabli spuściznę! Nagle od strony doliny dało się słyszeć grzechotanie drewnianych dzwonków i beczenie spłoszonych owiec. Coś je zaniepokoiło. Sakim podniósł się i popatrzył w ciemność. Owce zbiły się w niewielkie grupki, jakby wyczuwały zagrożenie. Sakim mocniej zacisnął dłonie na kiju pasterskim. Czarne cienie wydały mu się bardziej namacalne. Był zdenerwowany, ale przypomniał sobie, że w jego świecie nie ma już wilków ani lwów, których mógłby się obawiać. I właśnie wtedy usłyszał ten dźwięk. Dziwny, syczący jęk, jakiego nie słyszał nigdy wcześniej. Metaliczny szept rozchodził się po całej okolicy, szybko przybierając na intensywności. Stało się! Przyszłość zderzyła się z przeszłością! Przez moment widział to nad głową! W świetle księżyca dostrzegł płaski okrągły kształt, który znajdował się bardzo nisko. Wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby go dotknąć. Poczuł podmuch ciepłego powietrza, kiedy dysk przeleciał nad jego głową i zniknął równie szybko, jak się pojawił. Stado oszalało. Wystraszone owce rozpierzchły się na wszystkie strony. Pasterz pędem pobiegł do wioski. Chciał komuś powiedzieć, że on, Sakim Tubami, widział latający spodek!
Kiedy dziadek wysłuchał opowieści zdyszanego wnuka o dziwnym zjawisku, najpierw zbił chłopaka za to, że zostawił stado bez opieki, a potem poszedł po radę do miejscowego imama. Imam uznał, że Sakimowi należy się porządne lanie za lekceważenie starszych, za mówienie kłamstw i ogólnie za brak bogobojności. Wiele kilometrów dalej od miejsca, w którym zostało zakłócone życie licealisty z Damaszku, latający spodek kontynuował swoją misję. Miał odnaleźć określone współrzędne Globalnego Systemu Pozycjonowania GPS, a potem przeprowadzić serię kolejnych zadań. Współrzędne oznaczały punkt przy wąskiej szosie, jedynej drodze, która prowadziła do pewnego kompleksu przemysłowego, położonego w odosobnionym zakątku Syrii w odległości stu kilometrów od wybrzeża. Radary obrony przeciwlotniczej wielokrotnie kierowały swoje sygnały w jego stronę, ale na ekranach nie pojawiał się żaden ślad. Wszystko dlatego, że leciał tuż nad ziemią, był nieduży i zbudowany z materiałów typowych dla zapewniającej niewidzialność technologii stealth.