Coelho Paulo
Alef
Pewien człowiek szlachetnego rodu udał się w kraj daleki, aby uzyskać dla siebie godność królewską i
wrócić.
Św. Łukasz, 19:12
Dla J., dzięki któremu wciąż jestem w drodze, Dla św. J, który za mną podąża i mnie chroni, Dla Hilal, w
podziękowaniu za przebaczenie w kościele w Nowosybirsku.
Średnica Alefa wynosiła mniej więcej dwa, trzy centymetry, ale przestrzeń kosmiczna, którą ogarniał, była
naturalnej wielkości. Każda rzecz (...) była nieskończonością rzeczy, bowiem było ją widać zupełnie jasno
ze wszystkich punktów wszechświata.
jorge Luis borges, AlEF,
tłum. Zofia Chądzyńska
Nic nie widzę, ale ty widzisz wszystko. Ufam, że nie żyję na próżno. Wiem, że się znów spotkamy w jakiejś
boskiej wieczności.
Oscar Wilde, Prawdziwa wiedza
Król mego królestwa
Nie!
Tylko nie kolejny rytuał! Znów mam wzywać niewidzialne moce do zmaterializowania się w świecie
realnym? Jak to się ma do rzeczywistości, w której żyjemy? Młodzi ludzie kończą studia i nie mogą
znaleźć pracy. Starzy przechodzą na emeryturę, z której nie są w stanie wyżyć. Dorośli nie mają czasu na
marzenia, bo harują od rana do wieczora, żeby zmagając się z tak zwaną „szarą rzeczywistością"
zapewnić rodzinie byt, opłacić dzieciom szkołę.
Na świecie nigdy dotąd nie było tak głębokich podziałów: wojny religijne, ludobójstwo, brak
poszanowania dla naszej planety, kryzys ekonomiczny, depresja, bieda. Wszyscy czekają na błyskawiczne
rozwiązanie przynajmniej kilku problemów gnębiących świat lub ich samych. Tymczasem przyszłość jawi
się w ciemnych barwach.
Jak mam się w tym odnaleźć? Ja, badacz tradycji duchowej, sięgającej korzeniami dalekiej przeszłości, ale
obcej wyzwaniom współczesności?
Mimo że nazywam J. moim mistrzem, zaczynam wątpić, czy naprawdę nim jest. Idziemy razem pod dąb,
święte drzewo, od pięciuset lat niemego świadka ludzkich smutków i
radości, którego jedynym zadaniem jest zrzucać liście na zimą i odradzać się wiosną.
Nie chce mi się po raz kolejny pisać o relacjach z J., moim przewodnikiem po świecie Tradycji. Notatkami
z naszych rozmów zapełniłem kilkadziesiąt zeszytów, ale potem ani razu do nich nie zajrzałem.
Poznaliśmy się w Amsterdamie w 1982 roku. Od tamtej pory na nowo uczę się żyć, popełniając po drodze
setki błędów. Za każdym razem, kiedy J. mnie czegoś nowego nauczy, wydaje mi się, że robię ostatni krok
dzielący mnie od szczytu góry, i że dodaję brakującą nutę wielkiej symfonii, że dopisuję słowo klucz
dopełniające dzieło. Jednak euforia szybko mija. Niektóre przeżycia zostają we mnie na zawsze, ale
większość duchowych ćwiczeń i nauk ginie w czarnej otchłani — tak przynajmniej mi się wydaje.
Jest mokro. Moje tenisówki, dokładnie uprane dwa dni temu, zaraz będą w błocie. Uważnie stawiam
kroki, ale to nic nie daje. Szukając drogi do mądrości, duchowego ładu, wiedzy o świecie widzialnym i
niewidzialnym, popadłem w rutynę. Zgłębianiu tajników magii poświęciłem się, kiedy miałem 22 lata.
Pokonałem długą drogę. Latami wędrowałem skrajem przepaści, potykałem się i upadałem, poddawałem
się i zaczynałem od nowa. Myślałem, że w wieku 59 lat będę bliżej raju i osiągnę spokój, jaki bije z
uśmiechniętych twarzy buddyjskich mnichów.
Okazuje się, że jest odwrotnie — oddalam się od celu. Brak mi wewnętrznej harmonii, czasem
miesiącami dręczą mnie rozterki. Kiedy już mi się uda zanurzyć w świecie rzeczywistości magicznej, trwa
to tylko kilka sekund - to wystarczy, żeby mieć pewność, że ten świat istnieje, a za mało, żeby w pełni
przeżyć to wszystko, czego się uczę.
Dochodzimy do drzewa.
Po zakończeniu rytuału zamierzam poważnie rozmówić się z J. Kładziemy ręce na pniu świętego dębu.
J. odmawia suficką modlitwę:
Boże, kiedy słucham mowy zwierząt, szumu drzew, szeptu wód, śpiewu ptaków, szmeru wiatru i grzmotu
Moje wątpliwości sięgają o wiele głębiej, dotyczą wiary. Jednego jestem pewien — że istnieje równoległy
świat duchowy, który przenika do świata realnego. Cała reszta -święte księgi, objawienia, przewodnicy
duchowi, obrzędy — to wszystko wydaje mi się absurdalne. Co więcej, nie widzę żadnych trwałych
efektów takich działań.
— Coś ci opowiem — mówi J. — W młodości zachłysnąłem się życiem. Wierzyłem, że osiągnę
wszystko, czego tylko zapragnę. Potem się ożeniłem, urodziły się dzieci i musiałem skupić się na tym, co
najważniejsze: na zapewnieniu godziwego bytu najbliższym. W wieku 45 lat byłem wysoko postawionym
dyrektorem. Dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu, a ja zrozumiałem, że jeśli teraz niczego nie
zmienię, do końca życia będę powtarzał w kółko stare schematy. Wtedy zacząłem szukać innej drogi
duchowego rozwoju. Jestem zdyscyplinowany, więc rozpocząłem naukę pełną parą. Miałem chwile
radości i zwątpienia, aż doszedłem do momentu, w którym ty znajdujesz się teraz.
- Bardzo się staram, ale nie mogę powiedzieć, żebym był bliżej Boga i bliżej siebie — wyznaję ze
smutkiem.
- Bo jak wszyscy uwierzyłeś, że czas nauczy cię, jak zbliżyć się do Boga. Czas niczego nie uczy, czas
tylko przynosi zmęczenie i dodaje nam lat.
Dąb w ogrodzie wydaje się mnie obserwować. Ma prawie pięćset lat i jedyne, czego przez wieki się
nauczył, to tkwić niezmiennie w tym samym miejscu.
- Po co odprawiliśmy rytuał przy drzewie, jeżeli to nie pomoże mi stać się lepszym człowiekiem?
- Nie pomaga, bo ludzie o nim zapomnieli. Odprawiając pozornie absurdalne rytuały, masz szansę
wejść w głąb siebie i dotknąć tego, co pierwotne, co stanowi o istocie twojego życia.
J. ma rację. Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Widzę, że wciąż mogę się od niego wiele nauczyć.
- Pora się ruszyć — mówi nagle J.
Patrzę na zegarek. Lotnisko jest blisko i możemy jeszcze chwilę porozmawiać.
- Nie mówię o sobie. Kiedy przeżywałem to, co ty teraz, ratunek znalazłem w cofnięciu się do
czasów sprzed moich narodzin. Radzę ci to samo.
Reinkarnacja? Dotąd J. sceptycznie oceniał moje próby powrotu do poprzednich wcieleń.
- Robiłem to, zanim cię poznałem — mówię. — Kiedyś ci o tym opowiadałem. Odkryłem swoje
dwa wcielenia, francuskiego pisarza z dziewiętnastego wieku i...
- Pamiętam! - przerywa mi J.
- Popełniałem błędy, których nie mogę już naprawić. Zresztą jak sam powiedziałeś, powrót do
przeszłości tylko zwiększy moje poczucie winy. Podróż w przeszłość jest jak wybicie dziury w podłodze
płonącego domu i pozwolenie szalejącym na dole płomieniom rozprzestrzenić się na wyższych piętrach,
w teraźniejszości.
Drogę Rzymską i dotarłem do miejsca, gdzie dziś mieszkam. To była trudna podróż. Przez 70 dni robiłem
rzeczy, które przyśniły mi się poprzedniej nocy (pamiętam, że kiedyś przesiedziałem cztery godziny na
przystanku autobusowym, czekając, aż coś się wydarzy).
Od tamtej pory sumiennie wykonywałem wszystkie obowiązki związane z moją pracą. Pisanie to był mój
własny wybór, a jednocześnie wielki dar. Podróżowałem, nie mogłem usiedzieć na miejscu.
Najważniejszych rzeczy nauczyły mnie podróże.
Od wczesnej młodości dużo jeździłem po świecie, ale ' w ostatnich latach praktycznie mieszkam na
lotniskach i w hotelach. To, co dawniej było przygodą, zaczęło tchnąć nudą. Na moje skargi, że zbyt mało
czasu spędzam w jednym miejscu, słyszałem zdumione: „Jak to?! Podróże są cudowne! Szkoda, że mnie
na to nie stać".
Do podróżowania nie potrzeba pieniędzy, lecz odwagi. W czasach hipisowskich zwiedziłem wiele krajów,
chociaż nie miałem grosza przy duszy. Czasem ledwo starczało mi na bilet. Nie dojadałem, spałem na
dworcach, nie znałem języka, byłem zależny od innych, a mimo to uważam, że były to moje
najszczęśliwsze lata.
W podróży słyszymy język, którego nie rozumiemy, używamy pieniędzy, których wartości nie znamy,
chodzimy obcymi ulicami. W obliczu nowych wyzwań nasze „ja" i nasze dotychczasowe doświadczenia
okazują się bezużyteczne. Stopniowo odkrywamy w sobie kogoś o wiele ciekawszego, żądnego przygód,
otwartego na świat i nowe doznania. A potem przychodzi dzień, kiedy mówimy „dość!".
- Dość! Podróżowanie stało się dla mnie rutyną.
- Wcale nie dość - mówi J. - Życie to nieustająca podróż, od narodzin aż po śmierć. Zmienia się
otoczenie, ludzie, nasze potrzeby, a pociąg jedzie dalej. Bo życie jest jak pociąg, a nie stacja kolejowa.
Zresztą twoje zagraniczne wyjazdy to nie podróże. Ty tylko przemieszczasz się z kraju do kraju. A to
zupełnie co innego.
- Podróż niczego nie zmieni - sceptycznie kręcę głową. -Jeśli mam naprawić to, co zepsułem w
poprzednim życiu, równie dobrze mogę zostać w domu. Moją pokutą będzie słuchanie twoich rozkazów.
Podobno znasz boski plan. Poza tym spotkałem już przynajmniej cztery osoby, które poprosiłem o
wybaczenie.
- Ale nadal nie wiesz, jaka na tobie ciąży klątwa.
- Ty też popełniłeś parę błędów. Odkryłeś, za co na ciebie spadła klątwa?
- Tak, i mogę cię zapewnić, że moje przewiny były znacznie poważniejsze od twoich. Ty stchórzyłeś
raz, a ja wyrządziłem krzywdę innym wiele razy. Na szczęście odkrycie ich mnie wyzwoliło.
- Skoro mam podróżować w czasie, to po co zmieniać miejsce?
J. wybucha śmiechem.
- Wszyscy mamy szansę odkupić własne winy, ale żeby to zrobić, musimy spotkać ludzi, którym
zrobiliśmy krzywdę i poprosić ich o wybaczenie.
- Dokąd mam jechać? Do Jerozolimy?
- Nie wiem. Sam musisz podjąć decyzję. Przypomnij sobie, co przerwałeś i dokończ to. Bóg cię
poprowadzi, ponieważ w teraźniejszości mieści się wszystko to, co przeżyłeś, ale i to, co przed tobą. Twój
świat buduje się na nowo. Spotkasz kogoś, kto już raz pojawił się na twojej drodze i kogo porzuciłeś. Nie
sprzeniewierz się łasce, jakiej doznałeś. Spróbuj zrozumieć, co dzieje się z tobą i otaczającym światem.
Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemią. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz.
Pada deszcz, czuję przenikliwy chłód. Na pewno się rozchoruję. Pocieszam się, że według lekarzy grypę
powoduje wirus, a nie krople deszczu.
Nie potrafię skupić się na tym, co się wokół mnie dzieje. Mam zamęt w głowie. Dokąd mam jechać? Jaki
obrać cel? A jeśli nie rozpoznam tych, których szukam? Pewnie nieraz mi się to przydarzyło i nieraz się
jeszcze przydarzy. Inaczej czułbym w duszy spokój.
Żyję już 59 lat i mniej więcej znam siebie i swoje reakcje. Na początku mojej znajomości z J. miałem
wrażenie, że wypowiada słowa, które pochodzą od jakiejś siły wyższej. Przyjmowałem wszystko bez
zastrzeżeń, odważnie szedłem naprzód i nie oglądałem się wstecz. Zżyliśmy się, a wraz z zażyłością
pojawiło się przyzwyczajenie. J. nigdy mnie nie zawiódł, ale zacząłem go inaczej postrzegać, spowszedniał
mi. We wrześniu 1992 roku - minęło wtedy dziesięć lat od naszego pierwszego spotkania - z własnej woli
poddałem się jego rozkazom. Robiłem wszystko, co mi kazał, ale w zasadzie bez przekonania, głównie z
poczucia obowiązku.
Nieprawda. Przecież dobrowolnie wszedłem na ścieżkę Tradycji Magicznej i nie ma co temu zaprzeczać.
W każdej chwili mogę z niej zrezygnować, ale coś mnie pcha do przodu. J. ma pewnie rację, przywykłem
do obecnego trybu życia. Nie potrzebuję wyzwań, tylko spokoju.
Powinienem uważać się za człowieka szczęśliwego. Osiągnąłem zawodowy sukces, od 27 lat jestem z
tąsamąkobie-
tą, nie choruję, otaczają mnie ludzie godni zaufania, na co dzień spotykam się z życzliwością czytelników.
Kiedyś mi to wystarczało, ale od dwóch lat nic mnie już nie cieszy.
Czy to przejściowy kryzys? Nie wystarczy modlić się jak dotąd, szanować przyrodę jako dzieło Pana Boga i
cieszyć się pięknem, które nas otacza? Jak mam iść naprzód, skoro jestem przekonany, że doszedłem do
kresu?
Dlaczego nie jestem taki jak moi przyjaciele?
Deszcz pada coraz mocniej, słyszę tylko odgłos spadających kropel. Przemokłem do suchej nitki i nie
mogę się ruszyć. Nie chcę opuszczać tego miejsca, ponieważ nie wiem, dokąd iść. Zgubiłem drogę. J. ma
rację - gdybym faktycznie doszedł do kresu, nie dręczyłoby mnie poczucie winy i nie byłym taki
nieszczęśliwy. Boję się. Jeśli to nie minie, to znaczy, że sprowadził je na mnie Bóg. Widocznie chce, żebym
ruszył przed siebie i wszystko zmienił.
Już nieraz to przeżyłem. Ilekroć buntowałem się, złościłem na swój los, dotykało mnie jakieś nieszczęście.
Tego się najbardziej boję— że zdarzy się tragedia, która całkowicie zmienia życie i zawsze łączy się ze
stratą. Kiedy coś tracimy, nie warto starać się to odzyskać. Lepiej wykorzystać powstałą przestrzeń i
wypełnić ją czymś nowym. Teoretycznie z każdej straty wynika coś dobrego, ale w praktyce właśnie
wtedy poddajemy w wątpliwość istnienie Boga i zadajemy sobie pytanie: czym ja sobie na to zasłużyłem?
Panie, oszczędź mi nieszczęść, a pójdę drogą, którą mi wskażesz.
Kiedy tak siedzę zatopiony w rozmyślaniach, nagle w pobliżu uderza piorun, a niebo przeszywa
błyskawica. Znów się boję. To znak. Oto tłumaczę sobie, że zawsze daję z siebie wszystko, a tymczasem
matka natura podpowiada coś wręcz przeciwnego: kto chce żyć pełnią życia, nigdy się nie zatrzymuje.
Niebo i ziemia zwarły się w uścisku. Po burzy oczyści się powietrze i zazielenią pola, lecz teraz wicher
zrywa dachy, powala stuletnie drzewa, wezbrane rzeki zalewają okolicę.
W oddali widzę ubraną na żółto postać.
Znów błyska, ale moje przygnębienie znika. Czuję się tak, jakby deszcz, niczym święcona woda, obmył
moją duszę.
Błogosław i bądź błogosławiony.
Bezwiednie powtarzam te słowa. Nie wiem, skąd się wzięły, ale jestem pewien, że nie ja je wymyśliłem.
Ich mądrość spływa na mnie niespodziewanie i utwierdza w przekonaniu, że wszystko, czego się dotąd
nauczyłem, ma sens.
Problem w tym, że pomimo takich błogosławionych chwil nadal wątpię.
Żółta postać staje przede mną. To moja żona w jaskrawej pelerynie. Zabieramy takie okrycia na wyprawy
w góry, na wypadek, gdybyśmy się zgubili.
- Zapomniałeś, że jesteśmy zaproszeni na kolację?
Nie zapomniałem. Opuszczam świat metafizyczny, gdzie
pioruny są głosem bogów i wracam na ziemię, do górskiej wioski, dobrego wina, pieczonej jagnięciny,
miłej pogawędki z przyjaciółmi, którzy opowiedzą nam o swojej wyprawie motocyklowej. W drodze do
domu w kilku słowach streszczam żonie rozmowę z J.
- Powiedział, dokąd masz jechać?
— Sam mam wybrać miejsce.
— To takie trudne? Przestań marudzić. Zachowujesz się jak starzec.
C
Oprócz nas Hervé i Weronika zaprosili na kolację francuskie małżeństwo w średnim wieku. Poznali ich w
Maroku. Mężczyzna jest podobno jasnowidzem. Na pierwszy rzut oka ani miły, ani antypatyczny, raczej
sprawia wrażenie nieobecnego. Wygląda, jakby był w transie.
— Uważaj na samochody — zwraca się nagle do Weroniki. — Będziesz miała wypadek.
Traktuję to jako żart w złym guście. Jeśli Weronika potraktuje te słowa poważnie, jej strach przyciągnie
złą energię i naprawdę wydarzy się coś złego.
- Zabawne! - reaguję pierwszy. - Potrafi pan przenosić się w czasie? Rozmawiałem dziś o tym z
moim przyjacielem.
— Mówię, co widzę, a widzę, kiedy Bóg mi pozwoli. Wiem, kim była, jest i będzie każda z obecnych
tu osób. Nie rozumiem tego daru, ale go zaakceptowałem.
Nasi przyjaciele mieli nam opowiedzieć o podróży na Sycylię, dokąd pojechali z grupą takich jak oni
zapalonych harlejowców. A tu nagle rozmowa zaczyna schodzić na tematy, o których wcale nie mam
ochoty słuchać.
- Zdaje pan sobie sprawę, że Bóg zsyła nam dar widzenia przyszłości, kiedy chce, żeby coś się w
naszym życiu zmieniło? — pytam i zwracam się do Weroniki - Nie przejmuj się, ale bądź ostrożna na
drodze. Przeniesiona z poziomu astralnego na ziemski, przepowiednia traci swoją sprawczą moc. Jestem
pewien, że nic ci nie grozi.
Weronika nalewa nam wino. Boi się, że dojdzie do kłótni z jasnowidzem z Maroka. Nie ma obaw. Ten
człowiek naprawdę „widzi" przyszłość i to mnie przeraża. Po kolacji porozmawiam o tym z Hervem.
Jasnowidz patrzy nieobecnym wzrokiem jak ktoś, kto wbrew sobie znalazł się w innym wymiarze.
Wyraźnie chce mi coś powiedzieć, ale po chwili namysłu zwraca się do mojej żony.
— Turecka dusza obdarzy pani męża wielką miłością. Zanim jednak wyjawi, czego szuka, poleje się jego
krew.
„Kolejny znak, że nie powinienem nigdzie jechać", myślę, chociaż zdaję sobie sprawę, że interpretuję
słowa mężczyzny zgodnie z własnymi oczekiwaniami.
Chiński bambus
Z Paryża jadę pociągiem na targi książki do Londynu. Czuję wzruszenie, bo za każdym razem, gdy
odwiedzam Anglię, przypomina mi się 1977 rok. Rzuciłem wtedy pracę w brazylijskiej wytwórni
fonograficznej i postanowiłem poświęcić się pisaniu. Wynająłem mieszkanie przy Bassett Road,
zaprzyjaźniłem się z wieloma ludźmi, studiowałem wampirologię, poznałem miasto, zakochałem się,
namiętnie chodziłem do kina. Po roku wróciłem do Rio de Janeiro, bo nie byłem w stanie napisać ani
jednej linijki.
Piekłem jest spojrzeć wstecz i zrozumieć, że minęliśmy się z powołaniem, że zaprzepaściliśmy szansę na
godne życie. Niebem jest móc powiedzieć: „Popełniłem wiele błędów, ale nie stchórzyłem. Żyłem
najlepiej jak umiałem".
Nie muszę zawczasu szukać swojego piekła i zadręczać się myślą, że moje życie duchowe spełzło na
niczym. Wystarczy, że będę próbował. Nawet ci, którzy nie wykorzystali wszystkich szans, uzyskują
przebaczenie. Karę ponieśli już za życia, byli nieszczęśliwi, martwili się na zapas, zamiast cieszyć się
spokojem i harmonią. Wszyscy jesteśmy zbawieni, wszyscy możemy podążać ścieżką, która nie ma
początku ani końca.
Nie zabrałem ze sobą żadnej książki. Czekając na kolację z moimi rosyjskimi wydawcami, przeglądam
jedno z pism, jakich zwykle jest wiele w hotelowych pokojach. Bez większego zainteresowania czytam
artykuł o chińskim bambusie. Wsadzone do ziemi ziarenko tej rośliny przez pięć lat nie daje znaku życia.
Nad ziemią pojawia się tylko nieduży pęd. Wszystko odbywa się pod ziemią, powstaje skomplikowany
system korzeniowy, rozrastający się we wszystkie strony. Po pięciu latach bambusowy pęd wystrzela w
górę, w krótkim czasie osiągając wysokość 25 metrów.
Nudziarstwo. Postanawiam zejść na dół i zobaczyć, co dzieje się w holu.
Czekając na wydawców, zamawiam kawę. Do holu schodzi Mónica, moja agentka i najlepsza przyjaciółka.
Przy stoliku ucinamy sobie pogawędkę. Mónica jest wyraźnie zmęczona po całodziennych rozmowach z
ludźmi z branży wydawniczej i konsultacjach z angielskim wydawcą, odpowiedzialnym za moje spotkanie
z czytelnikami.
Zaczęliśmy współpracę, kiedy Mónica miała 20 lat. Była wielbicielką moich książek i głęboko wierzyła, że
brazylijskiego pisarza można z powodzeniem tłumaczyć i wyda-
wać za granicą. Rzuciła studia na wydziale chemii w Rio de Janeiro i wyjechała z narzeczonym do
Hiszpanii. Odwiedzała wydawnictwa, zasypywała je listami, polecającymi ich uwadze moją twórczość.
Odwiedziłem ją kiedyś w katalońskim miasteczku, gdzie wtedy mieszkała, i zaprosiłem na kawę. Jej
wysiłki nie przynosiły oczekiwanych rezultatów, dlatego radziłem jej to rzucić i pomyśleć o własnej
przyszłości. Żachnęła się, nie chciała wracać do Brazylii pokonana. Tłumaczyłem, że przecież wcale nie
poniosła klęski, przecież udało jej się przetrwać (zarabiała na życie roznosząc ulotki albo jako kelnerka), a
poza tym przeżyła niezapomniane chwile w obcym kraju. Wszystko na nic. Byłem pewien, że dziewczyna
marnuje sobie życie, ale wiedziałem, że nie zdołam jej przekonać. Była zbyt uparta. Pół roku później
sytuacja zmieniła się diametralnie, a po roku Monikę stać już było na własne mieszkanie.
Uwierzyła w to, co wydawało się niemożliwe i dlatego wygrała bitwę, którą inni - łącznie ze mną —
uważali za przegraną. Prawdziwy wojownik odróżnia odwagę od silnej woli. Z odwagą wiążą się strach i
oczekiwanie na podziw, natomiast silna wola wymaga cierpliwości i zaangażowania. Obdarzeni silną wolą
są zwykle samotnikami, z pozoru chłodnymi w obejściu. Wielu uważa Monikę za osobę pozbawioną
ciepła, ale to nieprawda. W jej sercu płonie ten sam ogień, który zagrzewał ją do walki wiele lat temu w
ka-talońskiej kawiarence. Wiele osiągnęła i wciąż ma w sobie dawny entuzjazm.
Zamierzałem jej opowiedzieć o mojej ostatniej rozmowie z J., kiedy do stolika podeszły dwie
przedstawicielki bułgarskiego wydawnictwa. Trwają targi i w naszym hotelu mieszka wiele osób z branży
wydawniczej.
- Kiedy nas pan odwiedzi? - zwraca się do mnie z sakramentalnym pytaniem jedna z pań.
- Jeśli zorganizujecie mi podróż, mogę przyjechać w przyszłym tygodniu. Mój jedyny warunek to
przyjęcie po spotkaniu z czytelnikami.
Patrzą na mnie z niedowierzaniem.
Chiński bambus!
Mónica jest przerażona.
— Musimy sprawdzić w kalendarzu... — bąka niepewnie.
— Mogę przyjechać do Sofii w przyszłym tygodniu - przerywam i dodaję po portugalsku, że później
jej to wyjaśnię.
Mónica widzi, że nie żartuję, ale Bułgarki są wyraźnie skonfundowane. Proponują nieco późniejszy
termin, żeby dać im czas na nagłośnienie moje wizyty.
— W przyszłym tygodniu — powtarzam — albo przy następnej okazji.
Dopiero teraz do nich dociera, że mówię serio. Proszą Monikę o szczegóły, ale zjawia się mój hiszpański
wydawca. Przerywamy rozmowę, następuje wzajemna prezentacja i znów pada pytanie:
— Kiedy będziemy mieli okazję ponownie gościć pana w Hiszpanii?
— Zaraz po wizycie w Bułgarii.
— To znaczy?
— Za dwa tygodnie. Jedno spotkanie z czytelnikami w Santiago de Compostela, a drugie w Kraju
Basków. Po każdym spotkaniu przyjęcie z udziałem wybranych czytelników.
Bułgarki znów zaczynają mieć wątpliwości, Mónica uśmiecha się kwaśno.
„Weź sprawy w swoje ręće!", mówił J.
W holu robi się tłoczno. Podczas każdych targów — czy to przemysłu ciężkiego, czy książek - uczestnicy
zatrzymują się w dwóch, trzech hotelach. To tam w kuluarach i podczas przyjęć dochodzi do
sfinalizowania większości umów. Dziś wieczorem jest podobnie. Witam kolejnych wydawców, przyjmuję
zaproszenia od wszystkich, którzy mnie zapraszają. Przez cały czas unikam wzroku Moniki, która nadal nie
rozumie, co się dzieje, ale cierpliwie zaznacza w kalendarzu daty kolejnych wyjazdów.
Przerywam rozmowę z arabskim wydawcą i pytam Monikę, ile mamy umówionych podróży.
— Stawiasz mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji — zdenerwowana odpowiada po portugalsku.
-Ile?
— Sześć krajów w pięć tygodni. Nie rozumiesz, że to targi wydawców, a nie pisarzy? Nie musisz
przyjmować zaproszeń. Tym zajmuję się...
Przerywa, bo podchodzi do nas wydawca z Portugalii. Ponieważ nie pyta mnie o przyjazd, sam składam
ofertę.
— Nie zaprosi mnie pan do Portugalii?
Miał taki zamiar, odpowiada, ale podsłuchał naszą wcześniejszą rozmową.
— Ja nie żartuję. Bardzo chciałbym spotkać się z czytelnikami w Guimaraes i w Fatimie.
— Pod warunkiem, że nie odwoła pan spotkań na dzień przed terminem.
— Obiecuję!
Mónica dopisuje do kalendarza Portugalię. Kolejne pięć dni w podróży. W końcu zjawiają się moi
wydawcy z Rosji, mężczyzna i kobieta. Mónica oddycha z ulgą, nareszcie wyciągnie mnie z hotelu.
— Czyś ty oszalał?! - szepce mi do ucha, kiedy czekamy na taksówkę.
— Już dawno temu. Chyba zauważyłaś? Słyszałaś o chińskim bambusie? Przez pięć lat po wsadzeniu
do ziemi nie daje znaku życia. A potem nagle wystrzela w górę i w krótkim czasie osiąga 25 metrów
wysokości.
— A co to ma wspólnego z twoim szaleństwem? — pyta Mónica.
— Później opowiem ci o rozmowie z J., ale teraz to nieważne. Chodzi o to, że ze mną jest tak jak z
tym bambusem. Ciężko pracowałem, nie szczędziłem trudu, żeby coś wyrosło. Cierpliwie pielęgnowałem
swoją roślinkę, a mimo to przez lata nic się nie wydarzało.
— Jak to nic? Nie widzisz, ile osiągnąłeś?
Nadjeżdża taksówka. Rosyjski wydawca otwiera Monice drzwi.
— Mówię o moim życiu duchowym. Jestem jak ten chiński bambus. Minął mój piąty rok i przyszedł
czas na zmiany. Spytałaś, czy zwariowałem. Oczywiście żartowałem, ale w mojej odpowiedzi jest ziarno
prawdy. Zacząłem wario-
wać. Prawie uwierzyłem, że mimo tylu lat nauki nie zapuściłem korzeni.
Podczas rozmowy z Bułgarkami poczułem obecność J. Przypomniałem sobie przeczytany z nudów artykuł
o bambusie i zrozumiałem, co J. miał na myśli. Stan emigracji wewnętrznej z jednej strony pozwolił mi
odkryć wiele ważnych prawd o samym sobie, ale z drugiej spowodował poważne efekty uboczne:
potrzeba samotności stała się nałogiem. Mój świat ograniczył się do kilku przyjaciół, internetowej
korespondencji i iluzji, że reszta życia należy wyłącznie do mnie. Krótko mówiąc, w moim życiu zabrakło
codziennych problemów, które są wynikiem obcowania z innymi ludźmi.
Czy tego mi właśnie potrzeba? Życia bez wyzwań? Gdzie szukać Boga, jak nie w ludziach?
Znam wielu, którzy poszli tą drogą. Kiedyś odbyłem ciekawą, a zarazem zabawną rozmowę z buddyjską
mniszką, która na dwadzieścia lat zaszyła się samotnie w jaskini w Himalajach. Spytałem ją, co dzięki
temu zyskała.
- Duchowy orgazm - odparła.
- Jest wiele prostszych sposobów osiągnięcia orgazmu — zażartowałem.
Nie mogę dalej iść tą drogą. To nie w moim stylu. Nie poświęcę reszty życia na poszukiwanie „duchowego
orgazmu", na kontemplowanie dębu w moim ogrodzie, biernie oczekując, aż spłynie na mnie mądrość. J.
dobrze o tym wie. Dlatego skłonił mnie do podróży, bo dzięki temu zrozumiem, że moją drogę wytyczają
oczy innych ludzi i jeśli chcę odnaleźć siebie, muszę korzystać z tej mapy.
Przepraszam moich rosyjskich wydawców. Tłumaczę, że muszę dokończyć rozmowę z Moniką po
portugalsku.
- Opowiem ci historię. Pewien człowiek poślizgnął się i wpadł do głębokiego dołu. Przechodził obok
ksiądz i nieszczęśnik poprosił go o pomoc. Ksiądz pobłogosławił go i poszedł dalej. Po kilku godzinach
zjawił się lekarz. Człowiek znów poprosił o pomoc, ale lekarz tylko obejrzał z daleka jego rany, wypisał
receptę i kazał ją zrealizować w najbliższej aptece. Wreszcie pojawił się nieznajomy. Kiedy człowiek
poprosił go o pomoc, nieznajomy wskoczył do dołu.
„Po co to zrobiłeś?", spytał człowiek. „Teraz obaj jesteśmy w tarapatach!". „Nieprawda", odparł
nieznajomy. „Mieszkam w okolicy i wiem, jak się stąd wydostać".
- A jak to się ma do ciebie? - pyta Mónica.
— Muszę spotykać nieznajomych. Zapuściłem korzenie, ale bez ludzkiej pomocy nie wystrzelę w
górę. Nie chodzi o pomoc twoją, J. ani mojej żony, ale kogoś obcego. Dlatego po spotkaniu zawsze proszę
o zorganizowanie przyjęcia.
— Tobie trudno dogodzić — jęczy Mónica.
- Dlatego tak mnie lubisz! - śmieję się.
W restauracji rozmawiamy na różne tematy, świętujemy zwycięstwa i omawiamy szczegóły przyszłych
podbojów. Staram się nie wtrącać do rozmowy, ponieważ w sprawach wydawniczych to Mónica jest
profesjonalistką.
— Kiedy możemy liczyć na przyjazd Paula do Rosji? - pada w pewnej chwili pytanie.
Mónica wyjaśnia, że mam napięty harmonogram na najbliższe tygodnie.
— Od dawna mam takie jedno marzenie... - przerywam jej. — Przyjadę, jeśli pomożecie mi je
urzeczywistnić.
-Jakie to marzenie?
— Podróż pociągiem przez całą Rosję aż do Oceanu Spokojnego. Po drodze na stacjach będę
rozdawał autografy. Przecież wielu czytelników nie stać na podróż do Moskwy.
Wydawca patrzy na mnie z zachwytem. Przed chwilą skarżył się na rosnące trudności z dystrybucją
książek w kraju tak wielkim, że podróżując koleją trzeba siedem razy przestawiać zegarek.
— Jakie to romantyczne! - ironizuje Mónica. — Całkiem jak ta bambusowa opowiastka. Ale mało
praktyczne. Przecież wiesz, że nie mogę z tobą jechać, nie mogę zostawić dziecka na parę tygodni.
Wydawca się nie zraża. Zamawia piątą kawę i obiecuje, że osobiście wszystkim się zajmie. Proponuje,
żeby Mónica
wysłała kogoś w zastępstwie, a nie będzie miała powodów do zmartwień.
W ten sposób najbliższe dwa miesiące spędzę w podróży. Kilka osób bardzo się z tego ucieszy, chociaż
przeze mnie będą miały dużo pracy. Na zorganizowanie mojego przyjazdu zostało niewiele czasu.
Moja agentka patrzy na mnie z czułością i szacunkiem. Mistrz J. byłby ze mnie dumny, widząc jak się
staram, mimo że nie do końca rozumiem, po co właściwie to robię. Noc jest chłodna, ale wolę wrócić do
hotelu piechotą. Jestem przerażony, a jednocześnie szczęśliwy. Wiem, że nie ma odwrotu.
Tego właśnie mi było trzeba. Kiedy wierzymy w zwycięstwo, ono zaczyna wierzyć w nas. Nie da się
osiągnąć pełni szczęścia bez odrobiny szaleństwa. J. ujął to inaczej: muszę odzyskać swoje królestwo.
Jeżeli zrozumiem, co dzieje się wokół, zrozumiem również, co dzieje się we mnie.
W hotelu czeka na mnie wiadomość od żony. Nie zastała mnie i prosi o telefon. Natychmiast wykręcam
numer. Niecierpliwie czekam, aż podniesie słuchawkę. Mam wrażenie, że trwa to całą wieczność.
Wreszcie słyszę jej głos.
— Weronika miała poważny wypadek samochodowy, ale jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo -
mówi zdenerwowana.
Pytam, czy mogę do niej zadzwonić, ale żona odpowiada, że nie. Weronika jest w szpitalu.
— Pamiętasz tego jasnowidza? — pyta.
Oczywiście, że pamiętam! Przewidział też moją przyszłość. Zegnam się z żoną i dzwonię do Moniki.
Pytam, czy mam w planach podróż do Turcji.
— Nie pamiętasz już, od kogo przyjąłeś zaproszenia?
Przyznaję, że nie. Kiedy rozmawiałem z wydawcami,
rzucając „tak" na prawo i lewo, byłem w stanie euforii.
— Chyba zdajesz sobie sprawę, jakie podjąłeś zobowiązania? Jeszcze możesz wszystko odwołać.
Mówię, że cieszę się z podjętych decyzji i nie w tym rzecz. Nie będę tłumaczył Monice, że chodzi o
jasnowidza, który przewidział wypadek Weroniki. Jeszcze raz proszę, żeby sprawdziła w kalendarzu, czy
jadę do Turcji.
- Nie — odpowiada po chwili. — Ale tylko dlatego, że wydawcy z Turcji śpią w innym hotelu.
Śmiejemy się. Uspokajam się i idę spać.
Lampa nieznajomego
Jestem w drodze już od dwóch miesięcy. Znowu cieszę się życiem, ale nocami zastanawiam się, czy ta
odzyskana radość po powrocie do domu nie minie. Czy to rzeczywiście jedyna metoda, żeby pobudzić do
wzrostu chiński bambus? Mam już za sobą wizyty w sześciu krajach. Spotykałem się z czytelnikami, miło
spędzałem czas, oddaliłem widmo depresji. Coś mi jednak mówi, że nie odzyskałem w pełni swojego
królestwa. Jak dotąd moja wyprawa niewiele różni się od poprzednich podróży.
Przede mną jeszcze wyjazd do Rosji. A co potem? Czy mam nadal przenosić się z miejsca na miejsce, czy
też zatrzymać się i sprawdzić, co osiągnąłem? Na razie nie potrafię tego rozstrzygnąć. Wiem tylko, że
życie bez celu jest życiem jałowym. Nie mogę pozwolić, żeby coś takiego mi się przytrafiło. Jeśli trzeba,
będę podróżował do końca roku.
Jestem w Tunisie. Zaraz zacznie się spotkanie z czytelnikami. Sala jest wypełniona po brzegi. Publiczności
mają mnie przedstawić dwaj tutejsi intelektualiści. Podczas krótkiej narady jeden pokazuje mi tekst
dwuminutowego wystąpienia, a drugi półgodzinnej prelekcji na temat mojej twórczości. Prowadzący
zastrzega, że na tak długą wypowiedź nie ma czasu, cała impreza ma trwać nie dłużej niż pięćdziesiąt
minut. Co prawda autor prelekcji bardzo się napraco-
wał, ale moderator ma rację. Jestem tu przede wszystkim po to, żeby poznać moich czytelników. Po
ostrej wymianie zdań niedoszły prelegent rezygnuje z udziału i wychodzi.
Spotkanie zaczyna się od pięciominutowego powitania i podziękowań, potem zwracam się do
czytelników. Mówię, że nie jestem tu po to, aby ich pouczać. Chciałbym, żeby nasze spotkanie wyszło
poza sztywne ramy i przerodziło się w otwartą dyskusję.
Pierwsze pytanie zadaje młoda dziewczyna. Pyta o znaki, o jakich mowa w moich książkach. Wyjaśniam,
że znaki to nasz własny, indywidualny język, rozwijany przez każdego w ciągu całego życia poprzez dobre
i złe uczynki, aż przychodzi moment, kiedy zaczynamy rozpoznawać sygnały pochodzące od Boga.
Następna osoba pyta, czy do Tunezji przywiódł mnie jakiś znak. Potwierdzam, ale nie wchodzę w
szczegóły.
Padają kolejne pytania, czas szybko mija. Pora kończyć. Jeszcze tylko jedno pytanie. Spośród 600 osób
wybieram wąsatego mężczyznę w średnim wieku.
— Nie mam żadnych pytań - słyszę. — Powiem tylko jedno. Barbazan-Debat.
To nazwa kapliczki na odludziu, tysiące kilometrów stąd. Tej samej, gdzie kiedyś w podzięce za cud
wmurowałem tablicę. Tej samej, w której przed wyjazdem modliłem się, prosząc Matkę Boską o opiekę.
Nie wiem, co powiedzieć. Oto jak to wydarzenie opisała jedna z osób prowadzących spotkanie:
W sali jakby nagle zatrzymał się czas, chociaż jednocześnie tyle się działo. Kiedy nieznajomy wypowiedział
nazwę zagubionej w głuszy kaplicy, oczy Pańskiej żony zaszkliły się, a Pan zaniemówił i spoważniał. W
Pańskich oczach także pojawiły się łzy wzruszenia. Zadrżały nieśmiało na rzęsach, jakby zawstydzone, że
pojawiły się nie w porę.
Siedziałem obok i czułem, jak wzruszenie ściska mi gardło, choć nie wiedziałem, dlaczego. Odszukałem
wzrokiem moją żonę i córkę wśród publiczności. Robię tak zawsze, gdy zbliżam się do granicy czegoś
nieznanego. Siedziały wpatrzone w Pańską twarz. Milczały i podobnie jak reszta
zebranych starały się wesprzeć Pana spojrzeniem -jakby ich wzrok mógł pomóc.
Z nadzieją spojrzałem znów na Christinę. Próbowałem zrozumieć, co się stało, przerwać tę niezręczną
ciszę, która zdawała się trwać w nieskończoność. Pańska żona płakała bezgłośnie. Miałem wrażenie, że
jesteście dwiema nutami jednej symfonii, a wasze łzy się zlewają pomimo dzielącej was odległości.
Przez dłuższą chwilę zdawało się, że na sali nie ma publiczności, że wszystko zniknęło. Wraz z żoną
przeniósł się Pan w miejsce niedostępne dla innych. Pozostawiliście tylko wielką radość życia wyrażoną
ciszą i wzruszeniem.
Słowa to zapisane na papierze łzy. Łzy to słowa, które trzeba uronić. Bez nich radość traci swój blask, a
duszę przejmuje bezbrzeżny smutek. Dziękuję więc Panu za te łzy.
Mogłem powiedzieć dziewczynie, która zadała pierwsze pytanie, że właśnie była świadkiem jednego ze
znaków. Znaków, które potwierdzają, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie. Nadal jednak nie
rozumiałem, jaka siła mnie tam przywiodła. Teraz myślę, że to nie było konieczne. Dziewczyna i tak
wszystko zrozumiała.
(Po spotkaniu z czytelnikami odszukałem wąsatego mężczyznę. Nazywał się Christian Dhellemmes.
Wymieniliśmy potem kilka maili, ale już go więcej nie spotkałem. Christian zmarł 19 lipca 2009 roku w
Tarbes, we Francji.)
*
L
Trzymając się za ręce, idziemy z żoną przez bazar, piętnaście kilometrów od ruin Kartaginy, która wieki
temu stawiła czoło potędze Rzymu. Rozmawiamy o kartagińskim wodzu, Hannibalu. Jako że oba państwa
dzieliło tylko kilkaset kilometrów morza, Rzymianie szykowali się do bitwy morskiej. Tymczasem Hannibal
poprowadził swą armię przez pustynię do Cieśniny Gibraltarskiej, przeprawił się do Hiszpanii, przemierzył
Francję, wraz z oddziałami wojska i słoniami bojowymi pokonał szczyty Alp, i zaatakował imperium od
północy. Była to jedna z najdłuższych wojennych epopei w historii ludzkości.
Pokonał wszystkich wrogów na swojej drodze, a potem — do dziś nie wiadomo, dlaczego — stanąwszy
pod murami Rzymu przegapił właściwy moment, zbyt długo się wahał, a skutek był taki, że rzymska flota
zmiotła Kartaginę z powierzchni ziemi.
- Hannibal zatrzymał się i został pokonany - myślę na głos. - Cieszę się, że idę naprzód, chociaż początki
były trudne. Zaczynam się przyzwyczajać do życia na walizkach.
Moja żona udaje, że nie słyszy, wie, że staram się przekonać samego siebie. Wchodzimy do kafejki, gdzie
mamy się spotkać z Samilem, jednym z czytelników zaproszonych na przyjęcie. Samil oprowadzi nas po
stolicy Tunezji. Proszę tylko, żeby omijał atrakcje turystyczne i pokazał nam prawdziwe życie miasta.
Prowadzi nas do pięknego budynku. Tu w 1754 roku pewien człowiek zabił swojego brata. Na miejscu
zbrod-
-
ni ojciec zabójcy i ofiary wzniósł pałac i otworzył w nim szkołę, aby w ten sposób uczcić pamięć
zamordowanego syna.
- Tym gestem upamiętnił również zabójcę — zauważam.
— Nie do końca - tłumaczy Samil. — W naszej kulturze wina za zbrodnię rozkłada się na wszystkich,
którzy przyczynili się do jej popełnienia. Na przykład ten, kto sprzedał mordercy broń, również
odpowiada przed Bogiem. Żeby odkupić własne winy ojciec ofiary i mordercy stworzył dzieło, które ma
służyć całej społeczności.
Nagle wszystko znika: fasada budynku, ulica, miasto, Afryka. Wokół ciemność, wpadam w tunel, który
prowadzi mnie do wilgotnego lochu. Staję przed J. w jednym z moich wcieleń. Jestem człowiekiem, który
żył 200 lat przed popełnieniem zbrodni w tunezyjskim domu. J. mierzy mnie surowym wzrokiem, jakby
chciał za coś zganić.
Błyskawicznie wracam do teraźniejszości. Moja podróż w czasie trwa ułamek sekundy. Znów widzę
budowlę, Sami-la, moją żonę, słyszę uliczny gwar. Po co to wszystko? Dlaczego korzenie chińskiego
bambusa chcą zatruć resztę rośliny? Przeżyłem, co było mi pisane, i zapłaciłem swoją cenę.
„Ty stchórzyłeś raz, a ja wyrządziłem krzywdę wiele razy, ale się wyzwoliłem", powiedział J. w
Saint-Martin. Nigdy wcześniej nie namawiał mnie, bym się cofnął w czasie, gdyż jest to niezgodne z
zasadami zapisanymi w podręcznikach.
- Zamiast uciekać się do zemsty, która ogranicza się do wymierzenia kary, ojciec kata i ofiary
wzniósł szkołę, w której przez ponad dwa stulecia przekazywano ludziom wiedzę — kończy swoją
opowieść Samil.
Nie uroniłem ani słowa z tego, co mówił, a mimo to zdążyłem zrobić wielki skok w czasie.
— No właśnie...
- Co właśnie? — odzywa się moja żona.
— Jestem w drodze. Dopiero teraz zaczynam to rozumieć. Wszystko nabiera sensu.
Czuję euforię. Samil Hie wie, o co chodzi.
- Co islam mówi o reinkarnacji? - pytam.
— Nie mam pojęcia, nie jestem uczonym — patrzy na mnie zaskoczony.
Proszę go, żeby się od kogoś dowiedział. Samil zerka na ekran komórki i wyszukuje kilka numerów.
Zaczyna dzwonić, a my wchodzimy do pobliskiej kawiarni. Zamawiamy dwie mocne kawy. Jesteśmy
głodni, ale musimy powstrzymać się przed jedzeniem, wieczorem czeka nas uczta w restauracji, której
specjalnością są owoce morza.
— Przed chwilą miałem déjà vu — mówię do żony.
— Każdemu to się zdarza. Do tego nie trzeba być magiem - śmieje się Christina.
Ma rację. Jednak déjà vu to nie tylko chwilowe zaskoczenie, o którym szybko zapominamy, ponieważ nie
przywiązujemy wagi do zjawisk, których nie umiemy wyjaśnić. Déjà vu dowodzi, że czas wcale nie mija
bezpowrotnie. Jest nagłym skokiem w przeszłość do chwili, którą już raz przeżyliśmy i która
niespodziewanie się powtarza.
Samil zniknął.
— Kiedy nam opowiadał historię tej budowli, nagle na moment cofnąłem się w czasie. Dokładnie
wtedy, gdy mówił o odpowiedzialności za popełnione zbrodnie, że winni są wszyscy, którzy stworzyli ku
temu warunki. Kiedy w 1982 roku po raz pierwszy spotkałem J., wspomniał o moich związkach z jego
ojcem. Potem nigdy do tej sprawy nie wrócił. Ja też o tym zapomniałem. Ale przed chwilą widziałem jego
ojca. Teraz wiem, o co mu chodziło.
— To było w tamtym życiu, o którym mi opowiadałeś?
— Tak, w „tamtym życiu", w czasach hiszpańskiej inkwizycji.
— Przecież to zamierzchłe dzieje. Nie ma sensu zadręczać się czymś, co miało miejsce wieki temu.
— My też mamy takie przysłowie: „Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju". Zazwyczaj bardziej
cenimy to, co przychodzi z zewnątrz, zapominając o tym, co mamy pod ręką. Czasem sami musimy stać
się dla siebie obcy. Dopiero wtedy ukryte w duszy światło rzuca blask na rzeczy, których wcześniej nie
dostrzegaliśmy.
Moja żona, która jak dotąd nie bierze udziału w rozmowie, odwraca się i mówi:
— W tej latarni jest coś dziwnego. Jeszcze nie wiem co, ale czuję, że to ma związek z tobą.
Wracamy do hotelu, żeby odpocząć. Wieczorem spotykamy się z przyjaciółmi na kolacji, a potem znów
chcemy powłóczyć się po mieście. Żona wyjaśnia mi, co miała wcześniej na myśli.
— Mimo że stale podróżujesz, tak naprawdę nie wyszedłeś z domu. Nic się nie zmieni, dopóki
będziemy jeździć razem. Masz u boku osobę, którą znasz i dlatego wszystko, co cię spotyka, wydaje ci się
znajome. Powinieneś podróżować beze mnie. Samotność potrafi być straszna i wyniszczająca, ale to
jedyny sposób, żebyś nawiązał prawdziwy kontakt z innymi ludźmi — przerywa i spogląda na mnie w
skupieniu. — Czytałam, że w lesie, gdzie rośnie sto tysięcy drzew, nie ma dwóch podobnych do siebie
liści. Tak samo jest z podróżami. Każda jest inna, chociaż odbywa się na tej samej Drodze. Podróżując
nadal razem, wszystko będziemy dopasowywać do naszego utartego sposobu myślenia i nic się nie
zmieni. Dlatego masz moje błogosławieństwo na dalszą drogę. Spotkamy się w Niemczech, na pierwszym
meczu piłkarskich Mistrzostw Świata.
Kiedy powieje mroźny wiatr
W towarzystwie moich rosyjskich wydawców wracam do moskiewskiego hotelu. Przed wejściem stoi
jakaś dziewczyna.
- Muszę z panem porozmawiać! — podchodzi i chwyta mnie za ręce. - Po to przyjechałam z
Jekaterynburga.
Jestem zmęczony. Wstałem wcześniej niż zwykle, w Paryżu miałem przesiadkę, ponieważ nie było
bezpośredniego połączenia. Próbowałem spać podczas lotu, ale ciągle wracał ten sam, nieprzyjemny sen.
Wydawca tłumaczy, że nazajutrz będzie spotkanie z czytelnikami, a za trzy dni przyjeżdżamy do
Jekaterynburga. To będzie nasz pierwszy postój. Wyciągam rękę, żeby pożegnać się z dziewczyną i czuję,
że jej dłonie są bardzo zimne.
- Dlaczego nie czekała pani przy recepcji?
Prawdę mówiąc, chciałem zapytać, skąd wiedziała, że nocuję w tym hotelu, ale po namyśle doszedłem do
wniosku, że taką informację łatwo zdobyć. Nie po raz pierwszy mi się to przytrafia.
- Przeczytałam wpis na pańskim blogu i zrozumiałam, że pisał pan do mnie.
Od niedawna umieszczam na blogu refleksje z podróży. Nie wiedziałem, jaki fragment miała na myśli, ale
z pewno-
1
ścią nigdy o niej nie wspomniałem. Przecież poznałem ją przed chwilą.
Nieznajoma wyjmuje kartkę z wydrukowanym fragmentem blogu. Znam go na pamięć, chociaż nie
przypominam sobie, kto opowiedział mi tę historię.
Mężczyzna imieniem Ali potrzebował pieniędzy i zwrócił się o pożyczkę do swojego pracodawcy. Ten
postawił warunek -jeśli Ali spędzi noc wysoko w górach, otrzyma nagrodę, ale jeśli nie wytrwa do rana,
będzie musiał pracować za darmo.
W drodze do domu Ali poczuł ostry, mroźny wiatr. Przestraszył się i postanowił spytać swojego
przyjaciela Ajdie-go, czy zakład nie jest szaleństwem.
Ajdi pomyślał chwilę, po czym odpowiedział:
- Pomogę ci. Kiedy jutro znajdziesz się na szczycie, spójrz przed siebie. Będę na sąsiedniej górze.
Specjalnie dla ciebie spędzę tam noc i rozpalę ognisko. Wpatruj się w ogień i myśl o naszej przyjaźni. To
cię ogrzeje i pomoże ci prze-
46 trwać noc. Kiedyś może ja poproszę cię o przysługę.
Ali wygrał zakład i dostał pieniądze. Poszedł do przyjaciela i spytał, jak może mu się odwdzięczyć.
- Nie chcę pieniędzy - odparł Ajdi. - Obiecaj tylko, że kiedy w moim życiu zawieje mroźny wiatr,
rozpalisz dla mnie ogień przyjaźni.
Dziękuję dziewczynie za miłe słowa. Mówię, że jestem zajęty, ale zapraszam ją na jedyne moskiewskie
spotkanie z czytelnikami. Z przyjemnością podpiszę dla niej jedną z moich książek.
- Nie przyszłam prosić o autograf. Wiem, że zamierza pan przejechać pociągiem całą Rosję. Chcę
jechać z panem. Kiedy przeczytałam pańską pierwszą powieść, zrozumiałam, że zapalił pan dla mnie
święty ogień i kiedyś będę musiała się panu odwdzięczyć. Wiele razy śnił mi się ten ogień. Chciałam
nawet pojechać do Brazylii, żeby się z panem spotkać. Wiem, że potrzebuje pan wsparcia i dlatego
przyszłam z pomocą.
Moi towarzysze uśmiechają się ironicznie. Proponuję delikatnie przełożenie tej rozmowy na następny
dzień. Wy-
dawca przypomina, że jutro z rana zabierze mnie z hotelu. Korzystam z okazji, żeby się pożegnać.
— Nazywam się Hilal - mówi dziewczyna. Dziesięć minut później w pokoju hotelowym zapominam o
dziewczynie, która zatrzymała mnie przed hotelem. Nie pamiętam, jak miała na imię. Gdybym ją teraz
zobaczył, pewnie bym jej nie rozpoznał. Mimo to czuję dziwny niepokój. W jej oczach ujrzałem miłość i
śmierć.
o
o
Zrzucam ubranie, wchodzę do kabiny prysznicowej i odkręcam kurek. To moja ulubiona chwila dnia.
Wsuwam głowę pod strumień wody i wsłuchuję się w jej szum. Odgłos w uszach sprawia, że przenoszę
się w inny wymiar. Niczym dyrygent wyczulony na tony wydawane przez każdy instrument w orkiestrze,
rozróżniam dźwięki, które układają się w słowa. Nie rozumiem tych słów, choć wiem, że istnieją.
Znika zmęczenie, rozdrażnienie - skutek uboczny częstego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Na
szczęście z każdym dniem coraz wyraźniej dostrzegam, że podróż przynosi pożądany skutek. J. miał rację,
zżerała mnie rutyna. Kąpiele zmywały tylko brud ze skóry, posiłki odżywiały ciało, a górskie spacery
utrzymywały organizm w dobrej kondycji.
Teraz to się zmienia, powoli, ale jednak. W czasie posiłków rozkoszuję się obecnością przyjaciół i wiele się
od nich uczę. Spacery stały się formą medytacji nad teraźniejszością a szum wody pod prysznicem
uspokaja myśli, wycisza ciało, pozwala na nowo odkryć znaczenie drobnych czynności, które zbliżają do
Boga. Jest jeden warunek — muszę nadać im odpowiednią rangę.
Kiedy J. powiedział: „Nadszedł czas, żebyś się ruszył i ocalił swoje królestwo", poczułem się zdradzony,
zagubiony i opuszczony. Oczekiwałem odpowiedzi na moje pytania, słów pocieszenia, dzięki którym
mógłbym odzyskać
spokój duszy. A przecież wiem, że ludzie szukający swojego królestwa nie otrzymają wsparcia. Sami
powinni sprostać wyzwaniom, uzbroić się w cierpliwość i przygotować na liczne zmiany. Bywa, że w
końcu muszą pogodzić się z myślą, że niczego nie znaleźli.
Przesada. Jeżeli szukamy jakiejś rzeczy, ona sama pozwala nam się odnaleźć.
Mimo to trzeba być przygotowanym na wszystko. Podejmuję ważną decyzję, którą już dawno trzeba było
podjąć: nawet jeśli podczas podróży pociągiem niczego nie znajdę, będę szukał dalej. W hotelu w
Londynie zrozumiałem, że moje korzenie są silne, ale dusza umiera z powodu choroby trudnej do
zdiagnozowania i jeszcze trudniejszej do wyleczenia.
Tą chorobą jest rutyna.
Rutyna nie ma nic wspólnego z powtarzaniem tych samych czynności. Aby osiągnąć doskonałość w tym,
co się robi, trzeba powtarzać i ćwiczyć.
Trzeba ćwiczyć i powtarzać, uczyć się technik, dopóki wykonywana czynność nie wejdzie nam w krew.
Nauczyłem się tego w dzieciństwie, w pewnym mieście na prowincji, gdzie spędzałem z rodziną wakacje.
Fascynowała mnie praca mieszkającego w sąsiedztwie kowala. Godzinami patrzyłem, jak młotem uderzał
w rozżarzony metal, wzniecając iskry przypominające sztuczne ognie.
- Myślisz, że ciągle robię to samo? — spytał mnie pewnego razu.
Skinąłem głową.
- To nieprawda — odparł. - Za każdym razem uderzam młotem z inną siłą, czasem mocniej, czasem
słabiej. Nauczyłem się tego przez lata powtarzając te same ruchy, aż doszedłem do wprawy. Pozwalam,
żeby moja ręka sama kierowała pracą.
Nigdy nie zapomnę jego słów.
Pokrewieństwo dusz
Uważnie przyglądam się czytelnikom, witam się, dziękuję za przybycie. Nawet kiedy ciałem przenoszę się
wciąż z miejsca na miejsce, dusza nigdy nie jest samotna. Staję się ludźmi, których poznałem i którzy
mnie zrozumieli poprzez lekturę moich książek. Nie czuję się obco w Moskwie ani w żadnym innym
mieście, które odwiedziłem przez te sześć tygodni, a byłem już w Londynie, Sofii, Tunisie, Kijowie,
Santiago de Compostela i w Guimaraes.
Słyszę za plecami podniesione głosy, ale staram się skupić na tym, co robię. Dyskusja staje się jednak
coraz gwałtowniejsza, aż odwracam się i pytam wydawcę, o co chodzi.
— To ta dziewczyna z hotelu. Mówi, że chce stać bliżej ciebie.
Nie przypominam sobie żadnej dziewczyny. Proszę, żeby załatwili sprawę i się uciszyli. Wracam do
podpisywania książek. Po chwili obok mnie siada jakaś nieznajoma. Ochroniarz próbuje ją wyprosić i
znów zaczyna się kłótnia. Przerywam składanie autografów. Obok widzę dziewczynę, w której oczach
zobaczyłem wczoraj miłość i śmierć. Po raz pierwszy uważnie się jej przyglądam. Ma czarne włosy,
wygląda na dwadzieścia kilka lat (nie jestem dobry w odgadywaniu wieku). Ma na sobie czarną skórzaną
kurtkę, dżinsy, na nogach tenisówki.
— Sprawdziliśmy jej plecak — mówi ochroniarz. — Nie ma tam nic groźnego, ale nie może tu zostać.
Dziewczyna uśmiecha się w milczeniu. Stojący przede mną czytelnik spokojnie czeka na autograf.
Nieznajoma wcale nie zamierza odejść.
— Pamięta pan? Nazywam się Hilal. Jestem tu, żeby rozpalić dla pana święty ogień.
Mówię, że pamiętam, ale to nieprawda. Czytelnicy w kolejce zaczynają się niecierpliwić, stojący przede
mną mężczyzna zwraca się do dziewczyny po rosyjsku. Z tonu jego głosu domyślam się, że nie jest to nic
miłego.
Mówi się trudno, głową muru nie przebijesz. Nie mam czasu na dyskusje, muszę szybko postanowić, co
dalej. Proszę dziewczynę, żeby się odsunęła i umożliwiła mi swobodną rozmowę z czytelnikami. Bez
protestu odsuwa się i staje w pewnej odległości od stolika. Po chwili zapominam o jej istnieniu i
koncentruję się na podpisywaniu książek. Ludzie mi dziękują, ja dziękuję im. Czterogodzinne spotkanie
jest dla mnie jak pobyt w raju. Co godzinę wychodzę na papierosa, ale nie jestem zmęczony. Każde
spotkanie z czytelnikami to dla mnie zastrzyk świeżej energii.
Na koniec proszę o brawa dla organizatorów, a potem zbieram się do wyjścia. Podchodzi dziewczyna, o
której istnieniu zdążyłem już zapomnieć.
— Muszę pokazać panu coś ważnego — mówi.
— To niemożliwe! — odpowiadam. - Spieszę się na kolację.
— Wszystko jest możliwe. Nazywam się Hilal. Wczoraj czekałam na pana przed hotelem. Zanim pan
wyjdzie, wytłumaczę panu, po co przyszłam.
Nie czekając na odpowiedź, dziewczyna wyjmuje z plecaka skrzypce i zaczyna grać. Zmierzający do
wyjścia czytelnicy wracają, żeby posłuchać niezapowiedzianego koncertu. Hilal gra z zamkniętymi oczami,
jakby w transie. Smyczek przesuwa się lekko po strunach w górę i w dół. Dźwięki układają się w nieznaną
mi melodię, której poruszającym tonom nie sposób się nie poddać. Czasem skrzypaczka zamiera, czasem
zatapia się w ekstazie i jakby tańczy wraz z instrumentem, ale głównie pracują jej ręce i tułów.
Każda nuta budzi w słuchaczach jakieś wspomnienia, ale dopiero cała melodia składa się na opowieść o
kimś, kto szuka bliskości z drugim człowiekiem i kto po wielokroć odrzucany, nie ustaje w
poszukiwaniach. Hilal gra, a ja przypominam sobie, ile to razy pomoc nadchodziła ze strony tych, którzy,
jak błędnie sądziłem, nie mogą wnieść niczego istotnego do mojego życia.
Skrzypce milkną. Nikt nie klaszcze, zalega cisza.
- Dziękuję - odzywam się po chwili.
— Podzieliłam się z panem swoją duszą, ale to dopiero początek mojej misji. Mogę iść z panem?
Na zbyt nachalnych reaguję dwojako — odchodzę albo daję się omamić. Nie śmiałbym nikomu
powiedzieć, że nie wszystkie marzenia się spełniają. Nie każdy obdarzony jest taką siłą jak Mónica.
Gdybym miał komuś tłumaczyć, że jego marzenia są nierealne, sam bym w to uwierzył i moje własne
życie stałoby się uboższe.
Dzwonię do ambasadora i pytam, czy mogę przyprowadzić na przyjęcie jeszcze jedną osobę. Odpowiada
z kurtuazją, że wszyscy moi czytelnicy są mile widziani.
Przyjęcie ma charakter oficjalny, ale dzięki osobowości ambasadora Brazylii goście czują się swobodnie.
Hilal pojawia się w stroju, który uważam za szczyt złego gustu. Jego pstrokacizna gryzie się z
dystyngowaną elegancją pozostałych osób. Organizatorzy nie wiedzą, gdzie posadzić nieoczekiwanego
gościa. Wreszcie wskazują Hilal miejsce obok gospodarza.
Podchodzi do mnie mój rosyjski przyjaciel, biznesmen. Opowiada o kłopotach z agentką, która ma mnie
reprezentować w Rosji - podobno zanim siedliśmy do stołu rozmawiała telefonicznie z mężem i doszło do
kłótni.
— O co poszło?
- Podobno miałeś pojawić się w jego klubie, ale w ostatniej chwili odwołałeś rezerwację.
Coelho Paulo Alef Pewien człowiek szlachetnego rodu udał się w kraj daleki, aby uzyskać dla siebie godność królewską i wrócić. Św. Łukasz, 19:12 Dla J., dzięki któremu wciąż jestem w drodze, Dla św. J, który za mną podąża i mnie chroni, Dla Hilal, w podziękowaniu za przebaczenie w kościele w Nowosybirsku. Średnica Alefa wynosiła mniej więcej dwa, trzy centymetry, ale przestrzeń kosmiczna, którą ogarniał, była naturalnej wielkości. Każda rzecz (...) była nieskończonością rzeczy, bowiem było ją widać zupełnie jasno ze wszystkich punktów wszechświata. jorge Luis borges, AlEF, tłum. Zofia Chądzyńska Nic nie widzę, ale ty widzisz wszystko. Ufam, że nie żyję na próżno. Wiem, że się znów spotkamy w jakiejś boskiej wieczności. Oscar Wilde, Prawdziwa wiedza Król mego królestwa Nie! Tylko nie kolejny rytuał! Znów mam wzywać niewidzialne moce do zmaterializowania się w świecie realnym? Jak to się ma do rzeczywistości, w której żyjemy? Młodzi ludzie kończą studia i nie mogą
znaleźć pracy. Starzy przechodzą na emeryturę, z której nie są w stanie wyżyć. Dorośli nie mają czasu na marzenia, bo harują od rana do wieczora, żeby zmagając się z tak zwaną „szarą rzeczywistością" zapewnić rodzinie byt, opłacić dzieciom szkołę. Na świecie nigdy dotąd nie było tak głębokich podziałów: wojny religijne, ludobójstwo, brak poszanowania dla naszej planety, kryzys ekonomiczny, depresja, bieda. Wszyscy czekają na błyskawiczne rozwiązanie przynajmniej kilku problemów gnębiących świat lub ich samych. Tymczasem przyszłość jawi się w ciemnych barwach. Jak mam się w tym odnaleźć? Ja, badacz tradycji duchowej, sięgającej korzeniami dalekiej przeszłości, ale obcej wyzwaniom współczesności? Mimo że nazywam J. moim mistrzem, zaczynam wątpić, czy naprawdę nim jest. Idziemy razem pod dąb, święte drzewo, od pięciuset lat niemego świadka ludzkich smutków i radości, którego jedynym zadaniem jest zrzucać liście na zimą i odradzać się wiosną. Nie chce mi się po raz kolejny pisać o relacjach z J., moim przewodnikiem po świecie Tradycji. Notatkami z naszych rozmów zapełniłem kilkadziesiąt zeszytów, ale potem ani razu do nich nie zajrzałem. Poznaliśmy się w Amsterdamie w 1982 roku. Od tamtej pory na nowo uczę się żyć, popełniając po drodze setki błędów. Za każdym razem, kiedy J. mnie czegoś nowego nauczy, wydaje mi się, że robię ostatni krok dzielący mnie od szczytu góry, i że dodaję brakującą nutę wielkiej symfonii, że dopisuję słowo klucz dopełniające dzieło. Jednak euforia szybko mija. Niektóre przeżycia zostają we mnie na zawsze, ale większość duchowych ćwiczeń i nauk ginie w czarnej otchłani — tak przynajmniej mi się wydaje. Jest mokro. Moje tenisówki, dokładnie uprane dwa dni temu, zaraz będą w błocie. Uważnie stawiam kroki, ale to nic nie daje. Szukając drogi do mądrości, duchowego ładu, wiedzy o świecie widzialnym i niewidzialnym, popadłem w rutynę. Zgłębianiu tajników magii poświęciłem się, kiedy miałem 22 lata. Pokonałem długą drogę. Latami wędrowałem skrajem przepaści, potykałem się i upadałem, poddawałem się i zaczynałem od nowa. Myślałem, że w wieku 59 lat będę bliżej raju i osiągnę spokój, jaki bije z uśmiechniętych twarzy buddyjskich mnichów. Okazuje się, że jest odwrotnie — oddalam się od celu. Brak mi wewnętrznej harmonii, czasem miesiącami dręczą mnie rozterki. Kiedy już mi się uda zanurzyć w świecie rzeczywistości magicznej, trwa to tylko kilka sekund - to wystarczy, żeby mieć pewność, że ten świat istnieje, a za mało, żeby w pełni przeżyć to wszystko, czego się uczę. Dochodzimy do drzewa. Po zakończeniu rytuału zamierzam poważnie rozmówić się z J. Kładziemy ręce na pniu świętego dębu. J. odmawia suficką modlitwę: Boże, kiedy słucham mowy zwierząt, szumu drzew, szeptu wód, śpiewu ptaków, szmeru wiatru i grzmotu
piorunów, odnajduję w nich potwierdzenie Twojej Boskiej jedności, czują, że jesteś najsilniejszy, wszechmocny, żeś wiedzą absolutną i samą sprawiedliwością. Boże, odnajdują Ciebie we wszystkich przeciwnościach losu. Pozwól, bym miał udział w Twoim zadowoleniu. Pragną być Twoją radością, jaką jest syn dla Ojca. Spraw, bym pamiątal o Tobie nawet w najgorszych chwilach, gdy trudno bądzie mi przyznać, że Cią kocham. Kiedyś w takich momentach przez ułamek sekundy czułem obecność Jedynej Siły, która porusza Słońce i Ziemią i podtrzymuje gwiazdy na firmamencie. Dziś jednak nie mam ochoty komunikować się ze Wszechświatem. Wystarczy, że odpowiedzi na pytania udzieli mi człowiek, który stoi obok mnie. © J. uśmiecha się do mnie, ja do niego. W milczeniu, wolnym krokiem wracamy do domu. Bez słowa siadamy na tarasie i pijemy kawę. Patrzę na wielkie drzewo rosnące na środku ogrodu, na wstążkę okalającą jego pień. Kiedyś miałem dziwny sen i następnego dnia obwiązałem dąb wstążką. Jestem w wiosce Saint-Martin, we francuskich Pirenejach. Dom kupiłem parę lat temu, czego ostatnio żałuję, ponieważ całkowicie mną zawładnął, wymaga mojej stałej obecności. Trzeba się nim zajmować i podtrzymywać płomień jego energii. — Przestałem się rozwijać — jak zwykle nieroztropnie odzywam się pierwszy. — Doszedłem do kresu swoich możliwości. - To ciekawe — mówi J. — Przez całe życie usiłuję określić, gdzie leży kres moich możliwości i do dziś nie potrafię. Otaczający mnie wszechświat ciągle się rozrasta i nigdy nie udaje mi się go w pełni poznać. Wiem, że ze mnie drwi, ale brnę dalej. — Po co przyjechałeś? Żeby jak zwykle mi udowodnić, że nie mam racji? Mów, co chcesz, ale słowa niczego nie zmienią. Jest mi źle. — Właśnie dlatego przyjechałem. Od dawna to podejrzewałem, ale czekałem na odpowiedni moment — przyznaje J. Bierze ze stołu gruszką i obraca ją w dłoniach. - Wcześniej nie byłeś na to gotowy. Ale gdybym za długo zwlekał, zgniłbyś od środka jak owoc — mówi J. i ze smakiem zjada kawałek gruszki. - Doskonała! — Mam pełno wątpliwości - wracam do tematu. — To świetnie! Wątpliwości popychają człowieka do przodu. Jak zwykle błyskotliwe riposty i świetne wyczucie, ale dziś to za mało. — Powiem ci, co czujesz — ciągnie J. — Boisz się, że cała twoja wiedza jest nie dość ugruntowana. Potrafisz zanurzyć się w świecie magii, ale nie umiesz w nim pozostać. Wydaje ci się, że to wszystko są bajeczki wymyślone tylko po to, żeby zagłuszyć strach przed śmiercią.
Moje wątpliwości sięgają o wiele głębiej, dotyczą wiary. Jednego jestem pewien — że istnieje równoległy świat duchowy, który przenika do świata realnego. Cała reszta -święte księgi, objawienia, przewodnicy duchowi, obrzędy — to wszystko wydaje mi się absurdalne. Co więcej, nie widzę żadnych trwałych efektów takich działań. — Coś ci opowiem — mówi J. — W młodości zachłysnąłem się życiem. Wierzyłem, że osiągnę wszystko, czego tylko zapragnę. Potem się ożeniłem, urodziły się dzieci i musiałem skupić się na tym, co najważniejsze: na zapewnieniu godziwego bytu najbliższym. W wieku 45 lat byłem wysoko postawionym dyrektorem. Dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu, a ja zrozumiałem, że jeśli teraz niczego nie zmienię, do końca życia będę powtarzał w kółko stare schematy. Wtedy zacząłem szukać innej drogi duchowego rozwoju. Jestem zdyscyplinowany, więc rozpocząłem naukę pełną parą. Miałem chwile radości i zwątpienia, aż doszedłem do momentu, w którym ty znajdujesz się teraz. - Bardzo się staram, ale nie mogę powiedzieć, żebym był bliżej Boga i bliżej siebie — wyznaję ze smutkiem. - Bo jak wszyscy uwierzyłeś, że czas nauczy cię, jak zbliżyć się do Boga. Czas niczego nie uczy, czas tylko przynosi zmęczenie i dodaje nam lat. Dąb w ogrodzie wydaje się mnie obserwować. Ma prawie pięćset lat i jedyne, czego przez wieki się nauczył, to tkwić niezmiennie w tym samym miejscu. - Po co odprawiliśmy rytuał przy drzewie, jeżeli to nie pomoże mi stać się lepszym człowiekiem? - Nie pomaga, bo ludzie o nim zapomnieli. Odprawiając pozornie absurdalne rytuały, masz szansę wejść w głąb siebie i dotknąć tego, co pierwotne, co stanowi o istocie twojego życia. J. ma rację. Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Widzę, że wciąż mogę się od niego wiele nauczyć. - Pora się ruszyć — mówi nagle J. Patrzę na zegarek. Lotnisko jest blisko i możemy jeszcze chwilę porozmawiać. - Nie mówię o sobie. Kiedy przeżywałem to, co ty teraz, ratunek znalazłem w cofnięciu się do czasów sprzed moich narodzin. Radzę ci to samo. Reinkarnacja? Dotąd J. sceptycznie oceniał moje próby powrotu do poprzednich wcieleń. - Robiłem to, zanim cię poznałem — mówię. — Kiedyś ci o tym opowiadałem. Odkryłem swoje dwa wcielenia, francuskiego pisarza z dziewiętnastego wieku i... - Pamiętam! - przerywa mi J. - Popełniałem błędy, których nie mogę już naprawić. Zresztą jak sam powiedziałeś, powrót do przeszłości tylko zwiększy moje poczucie winy. Podróż w przeszłość jest jak wybicie dziury w podłodze płonącego domu i pozwolenie szalejącym na dole płomieniom rozprzestrzenić się na wyższych piętrach, w teraźniejszości.
J. rzuca ptakom ogryzek gruszki i patrzy na mnie poirytowany. - Nie pleć bzdur! Nie wmawiaj mi, że przez te dwadzieścia cztery lata naszej znajomości niczego się nie nauczyłeś. Domyślam się, o co mu chodzi. W magii i w życiu liczy się tylko chwila obecna. Nie mierzy się czasu jak odległości między dwoma punktami. „Czas" nie przemija. Największym problemem jest to, że człowiek nie potrafi skoncentrować się na teraźniejszości. Wiecznie roztrząsa, czy mógł coś zrobić lepiej, jakie będą konsekwencje jego czynów, dlaczego nie zareagował tak, jak powinien. Martwi się też o przyszłość: co będzie jutro, jakie należy podjąć kroki, jakie czyhają na niego niebezpieczeństwa, jak uniknąć zagrożeń i realizować marzenia. - Zastanawiasz się, czy twoje podejście do życia jest błędne? - pyta J. - Owszem, jest. Ale jednocześnie masz świadomość, że zmienisz swoją przyszłość tylko wtedy, gdy przeszłość przeniesiesz w czas teraźniejszy. Przeszłość i przyszłość istnieją tylko w naszych głowach, natomiast teraźniejszość jest poza czasem. My nazywamy to Wiecznością, hindusi „karmą", z braku bardziej odpowiedniego słowa. Problem w tym, że jej istotę trudno właściwie wyjaśnić. Twoje uczynki z przeszłości nie wpływają na teraźniejszość. Jest odwrotnie. To, co robisz teraz, może ocalić przeszłość i w konsekwencji zmienić przyszłość. - To znaczy? J. milknie. Jest zły, że go nie rozumiem. - Nie warto siedzieć i gadać, bo to niczemu nie służy. Zacznij działać. Najwyższa pora, żebyś się ruszył, odzyskał swoje królestwo, które niszczy rutyna. Dosyć powtarzania w kółko tej samej lekcji. W ten sposób niczego nowego się nie nauczysz. - Nie chodzi o rutynę. Po prostu nie jestem szczęśliwy. - To właśnie jest rutyna. Wydaje ci się, że istniejesz, bo cierpisz. Człowiek odnajduje sens życia w swoich problemach. Ciągle tylko o nich gada: o kryzysach małżeńskich, kłopotach z dziećmi, narzeka na szkołę, pracę, na przyjaciół. Ani przez chwilę nie pomyśli: „Jestem tu i teraz. Jestem wynikiem tego, co się zdarzyło i co się wydarzy, ale w tej chwili jestem tutaj. Jeśli popełniłem błąd, mogę go naprawić albo przynajmniej prosić o wybaczenie. Jeśli zrobiłem coś dobrego, powinienem się cieszyć i bardziej świado- mie przeżywać teraźniejszość" - J. przerywa i bierze głęboki oddech. — Nie żyjesz chwilą obecną. Musisz wyjechać, żeby wrócić do teraźniejszości. © Tego się obawiałem. Od jakiegoś czasu J. napomykał, że pora po raz trzeci wyruszyć w świętą podróż. Od pierwszej wyprawy w 1986 roku moje życie bardzo się zmieniło. Pielgrzymując Drogą Jakuba do Composteli, stawiłem czoło przeznaczeniu i zaakceptowałem „Boży plan". Trzy lata później pokonałem
Drogę Rzymską i dotarłem do miejsca, gdzie dziś mieszkam. To była trudna podróż. Przez 70 dni robiłem rzeczy, które przyśniły mi się poprzedniej nocy (pamiętam, że kiedyś przesiedziałem cztery godziny na przystanku autobusowym, czekając, aż coś się wydarzy). Od tamtej pory sumiennie wykonywałem wszystkie obowiązki związane z moją pracą. Pisanie to był mój własny wybór, a jednocześnie wielki dar. Podróżowałem, nie mogłem usiedzieć na miejscu. Najważniejszych rzeczy nauczyły mnie podróże. Od wczesnej młodości dużo jeździłem po świecie, ale ' w ostatnich latach praktycznie mieszkam na lotniskach i w hotelach. To, co dawniej było przygodą, zaczęło tchnąć nudą. Na moje skargi, że zbyt mało czasu spędzam w jednym miejscu, słyszałem zdumione: „Jak to?! Podróże są cudowne! Szkoda, że mnie na to nie stać". Do podróżowania nie potrzeba pieniędzy, lecz odwagi. W czasach hipisowskich zwiedziłem wiele krajów, chociaż nie miałem grosza przy duszy. Czasem ledwo starczało mi na bilet. Nie dojadałem, spałem na dworcach, nie znałem języka, byłem zależny od innych, a mimo to uważam, że były to moje najszczęśliwsze lata. W podróży słyszymy język, którego nie rozumiemy, używamy pieniędzy, których wartości nie znamy, chodzimy obcymi ulicami. W obliczu nowych wyzwań nasze „ja" i nasze dotychczasowe doświadczenia okazują się bezużyteczne. Stopniowo odkrywamy w sobie kogoś o wiele ciekawszego, żądnego przygód, otwartego na świat i nowe doznania. A potem przychodzi dzień, kiedy mówimy „dość!". - Dość! Podróżowanie stało się dla mnie rutyną. - Wcale nie dość - mówi J. - Życie to nieustająca podróż, od narodzin aż po śmierć. Zmienia się otoczenie, ludzie, nasze potrzeby, a pociąg jedzie dalej. Bo życie jest jak pociąg, a nie stacja kolejowa. Zresztą twoje zagraniczne wyjazdy to nie podróże. Ty tylko przemieszczasz się z kraju do kraju. A to zupełnie co innego. - Podróż niczego nie zmieni - sceptycznie kręcę głową. -Jeśli mam naprawić to, co zepsułem w poprzednim życiu, równie dobrze mogę zostać w domu. Moją pokutą będzie słuchanie twoich rozkazów. Podobno znasz boski plan. Poza tym spotkałem już przynajmniej cztery osoby, które poprosiłem o wybaczenie. - Ale nadal nie wiesz, jaka na tobie ciąży klątwa. - Ty też popełniłeś parę błędów. Odkryłeś, za co na ciebie spadła klątwa? - Tak, i mogę cię zapewnić, że moje przewiny były znacznie poważniejsze od twoich. Ty stchórzyłeś raz, a ja wyrządziłem krzywdę innym wiele razy. Na szczęście odkrycie ich mnie wyzwoliło. - Skoro mam podróżować w czasie, to po co zmieniać miejsce? J. wybucha śmiechem.
- Wszyscy mamy szansę odkupić własne winy, ale żeby to zrobić, musimy spotkać ludzi, którym zrobiliśmy krzywdę i poprosić ich o wybaczenie. - Dokąd mam jechać? Do Jerozolimy? - Nie wiem. Sam musisz podjąć decyzję. Przypomnij sobie, co przerwałeś i dokończ to. Bóg cię poprowadzi, ponieważ w teraźniejszości mieści się wszystko to, co przeżyłeś, ale i to, co przed tobą. Twój świat buduje się na nowo. Spotkasz kogoś, kto już raz pojawił się na twojej drodze i kogo porzuciłeś. Nie sprzeniewierz się łasce, jakiej doznałeś. Spróbuj zrozumieć, co dzieje się z tobą i otaczającym światem. Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemią. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Pada deszcz, czuję przenikliwy chłód. Na pewno się rozchoruję. Pocieszam się, że według lekarzy grypę powoduje wirus, a nie krople deszczu. Nie potrafię skupić się na tym, co się wokół mnie dzieje. Mam zamęt w głowie. Dokąd mam jechać? Jaki obrać cel? A jeśli nie rozpoznam tych, których szukam? Pewnie nieraz mi się to przydarzyło i nieraz się jeszcze przydarzy. Inaczej czułbym w duszy spokój. Żyję już 59 lat i mniej więcej znam siebie i swoje reakcje. Na początku mojej znajomości z J. miałem wrażenie, że wypowiada słowa, które pochodzą od jakiejś siły wyższej. Przyjmowałem wszystko bez zastrzeżeń, odważnie szedłem naprzód i nie oglądałem się wstecz. Zżyliśmy się, a wraz z zażyłością pojawiło się przyzwyczajenie. J. nigdy mnie nie zawiódł, ale zacząłem go inaczej postrzegać, spowszedniał mi. We wrześniu 1992 roku - minęło wtedy dziesięć lat od naszego pierwszego spotkania - z własnej woli poddałem się jego rozkazom. Robiłem wszystko, co mi kazał, ale w zasadzie bez przekonania, głównie z poczucia obowiązku. Nieprawda. Przecież dobrowolnie wszedłem na ścieżkę Tradycji Magicznej i nie ma co temu zaprzeczać. W każdej chwili mogę z niej zrezygnować, ale coś mnie pcha do przodu. J. ma pewnie rację, przywykłem do obecnego trybu życia. Nie potrzebuję wyzwań, tylko spokoju. Powinienem uważać się za człowieka szczęśliwego. Osiągnąłem zawodowy sukces, od 27 lat jestem z tąsamąkobie- tą, nie choruję, otaczają mnie ludzie godni zaufania, na co dzień spotykam się z życzliwością czytelników. Kiedyś mi to wystarczało, ale od dwóch lat nic mnie już nie cieszy. Czy to przejściowy kryzys? Nie wystarczy modlić się jak dotąd, szanować przyrodę jako dzieło Pana Boga i cieszyć się pięknem, które nas otacza? Jak mam iść naprzód, skoro jestem przekonany, że doszedłem do kresu? Dlaczego nie jestem taki jak moi przyjaciele? Deszcz pada coraz mocniej, słyszę tylko odgłos spadających kropel. Przemokłem do suchej nitki i nie mogę się ruszyć. Nie chcę opuszczać tego miejsca, ponieważ nie wiem, dokąd iść. Zgubiłem drogę. J. ma rację - gdybym faktycznie doszedł do kresu, nie dręczyłoby mnie poczucie winy i nie byłym taki
nieszczęśliwy. Boję się. Jeśli to nie minie, to znaczy, że sprowadził je na mnie Bóg. Widocznie chce, żebym ruszył przed siebie i wszystko zmienił. Już nieraz to przeżyłem. Ilekroć buntowałem się, złościłem na swój los, dotykało mnie jakieś nieszczęście. Tego się najbardziej boję— że zdarzy się tragedia, która całkowicie zmienia życie i zawsze łączy się ze stratą. Kiedy coś tracimy, nie warto starać się to odzyskać. Lepiej wykorzystać powstałą przestrzeń i wypełnić ją czymś nowym. Teoretycznie z każdej straty wynika coś dobrego, ale w praktyce właśnie wtedy poddajemy w wątpliwość istnienie Boga i zadajemy sobie pytanie: czym ja sobie na to zasłużyłem? Panie, oszczędź mi nieszczęść, a pójdę drogą, którą mi wskażesz. Kiedy tak siedzę zatopiony w rozmyślaniach, nagle w pobliżu uderza piorun, a niebo przeszywa błyskawica. Znów się boję. To znak. Oto tłumaczę sobie, że zawsze daję z siebie wszystko, a tymczasem matka natura podpowiada coś wręcz przeciwnego: kto chce żyć pełnią życia, nigdy się nie zatrzymuje. Niebo i ziemia zwarły się w uścisku. Po burzy oczyści się powietrze i zazielenią pola, lecz teraz wicher zrywa dachy, powala stuletnie drzewa, wezbrane rzeki zalewają okolicę. W oddali widzę ubraną na żółto postać. Znów błyska, ale moje przygnębienie znika. Czuję się tak, jakby deszcz, niczym święcona woda, obmył moją duszę. Błogosław i bądź błogosławiony. Bezwiednie powtarzam te słowa. Nie wiem, skąd się wzięły, ale jestem pewien, że nie ja je wymyśliłem. Ich mądrość spływa na mnie niespodziewanie i utwierdza w przekonaniu, że wszystko, czego się dotąd nauczyłem, ma sens. Problem w tym, że pomimo takich błogosławionych chwil nadal wątpię. Żółta postać staje przede mną. To moja żona w jaskrawej pelerynie. Zabieramy takie okrycia na wyprawy w góry, na wypadek, gdybyśmy się zgubili. - Zapomniałeś, że jesteśmy zaproszeni na kolację? Nie zapomniałem. Opuszczam świat metafizyczny, gdzie pioruny są głosem bogów i wracam na ziemię, do górskiej wioski, dobrego wina, pieczonej jagnięciny, miłej pogawędki z przyjaciółmi, którzy opowiedzą nam o swojej wyprawie motocyklowej. W drodze do domu w kilku słowach streszczam żonie rozmowę z J. - Powiedział, dokąd masz jechać? — Sam mam wybrać miejsce. — To takie trudne? Przestań marudzić. Zachowujesz się jak starzec.
C Oprócz nas Hervé i Weronika zaprosili na kolację francuskie małżeństwo w średnim wieku. Poznali ich w Maroku. Mężczyzna jest podobno jasnowidzem. Na pierwszy rzut oka ani miły, ani antypatyczny, raczej sprawia wrażenie nieobecnego. Wygląda, jakby był w transie. — Uważaj na samochody — zwraca się nagle do Weroniki. — Będziesz miała wypadek. Traktuję to jako żart w złym guście. Jeśli Weronika potraktuje te słowa poważnie, jej strach przyciągnie złą energię i naprawdę wydarzy się coś złego. - Zabawne! - reaguję pierwszy. - Potrafi pan przenosić się w czasie? Rozmawiałem dziś o tym z moim przyjacielem. — Mówię, co widzę, a widzę, kiedy Bóg mi pozwoli. Wiem, kim była, jest i będzie każda z obecnych tu osób. Nie rozumiem tego daru, ale go zaakceptowałem. Nasi przyjaciele mieli nam opowiedzieć o podróży na Sycylię, dokąd pojechali z grupą takich jak oni zapalonych harlejowców. A tu nagle rozmowa zaczyna schodzić na tematy, o których wcale nie mam ochoty słuchać. - Zdaje pan sobie sprawę, że Bóg zsyła nam dar widzenia przyszłości, kiedy chce, żeby coś się w naszym życiu zmieniło? — pytam i zwracam się do Weroniki - Nie przejmuj się, ale bądź ostrożna na drodze. Przeniesiona z poziomu astralnego na ziemski, przepowiednia traci swoją sprawczą moc. Jestem pewien, że nic ci nie grozi. Weronika nalewa nam wino. Boi się, że dojdzie do kłótni z jasnowidzem z Maroka. Nie ma obaw. Ten człowiek naprawdę „widzi" przyszłość i to mnie przeraża. Po kolacji porozmawiam o tym z Hervem. Jasnowidz patrzy nieobecnym wzrokiem jak ktoś, kto wbrew sobie znalazł się w innym wymiarze. Wyraźnie chce mi coś powiedzieć, ale po chwili namysłu zwraca się do mojej żony. — Turecka dusza obdarzy pani męża wielką miłością. Zanim jednak wyjawi, czego szuka, poleje się jego krew. „Kolejny znak, że nie powinienem nigdzie jechać", myślę, chociaż zdaję sobie sprawę, że interpretuję słowa mężczyzny zgodnie z własnymi oczekiwaniami. Chiński bambus Z Paryża jadę pociągiem na targi książki do Londynu. Czuję wzruszenie, bo za każdym razem, gdy odwiedzam Anglię, przypomina mi się 1977 rok. Rzuciłem wtedy pracę w brazylijskiej wytwórni fonograficznej i postanowiłem poświęcić się pisaniu. Wynająłem mieszkanie przy Bassett Road, zaprzyjaźniłem się z wieloma ludźmi, studiowałem wampirologię, poznałem miasto, zakochałem się, namiętnie chodziłem do kina. Po roku wróciłem do Rio de Janeiro, bo nie byłem w stanie napisać ani jednej linijki.
Tym razem spędzę w Londynie trzy dni. Spotkanie z czytelnikami, kolacje w hinduskich i libańskich restauracjach, a w holu hotelowym rozmowy o książkach, księgarniach i pisarzach. Przed końcem roku nie wrócę do Saint--Martin. Z Londynu polecę wprost do Rio de Janeiro, żeby posłuchać ojczystej mowy, a wieczorami, popijając sok ze świeżych owoców aęai, chłonąć z okna najpiękniejszy na świecie widok na Copacabanę. © Na krótko przed końcem podróży do wagonu wchodzi chłopak z naręczem róż i zaczyna się rozglądać. Dziwne, myślę, nigdy przedtem nie widziałem sprzedawców kwiatów w pociągu Eurostar. — Szukam dwunastu ochotników. Chcę, żeby każdy wręczył po jednej róży dziewczynie, która czeka na mnie na peronie. Jest miłością mojego życia i chcę się jej oświadczyć. Zgłaszam się wraz z grupą kilkunastu osób, ale ostatecznie chłopak wybiera kogoś innego. Mimo to, kiedy pociąg zatrzymuje się na stacji, postanawiam pójść za ochotnikami. Chłopak wskazuje im dyskretnie dziewczynę. Każdy po kolei wręcza jej różę. Na koniec podchodzi młody człowiek i prosi ją o rękę. Wszyscy klaszczą a czerwona ze wstydu narzeczona spuszcza głowę. Młodzi całują się i objęci opuszczają peron. — Odkąd tu pracuję, nigdy nie widziałem tak romantycznej sceny — wzrusza się konduktor. © Jedyne zaplanowane spotkanie z czytelnikami trwa pięć godzin i daje mi dużo pozytywnej energii. Zastanawiam się, dlaczego ostatnio czuję się tak rozdarty, dlaczego dopadło mnie tyle wątpliwości, a w swoich poszukiwaniach duchowych napotykam trudności nie do pokonania. Może powinienem uzbroić się w cierpliwość i przeczekać? Przed wyjazdem odwiedziłem kapliczkę w Barbazan-De-bat. Modliłem się do Madonny, żeby poprzez swoją miłość wskazała mi właściwą drogę i pomogła mi zrozumieć siebie. Wiem, że jestem w ludziach, którzy mnie otaczają, tak jak oni są we mnie. Wspólnie piszemy Księgę Życia. Tworzymy ją każdym naszym spotkaniem, które zawsze jest darem losu, a także wiarą, że razem możemy zmienić świat. Każdy z nas dopisuje słowo, zdanie, dodaje ilustrację, aż w końcu całość nabiera sensu. Radość jednego człowieka staje się szczęściem ogółu. Zawsze zadajemy te same pytania. Musimy mieć w sobie dość pokory, aby zawierzyć sercu, które dokładnie wie, dlaczego znaleźliśmy się tu i teraz. Trudno prowadzić dialog z własnymi uczuciami, ale czy jest on w ogóle konieczny? Wystarczy zaufać, nauczyć się rozpoznawać znaki i w pełni przeżywać swoją Własną Legendę. Prędzej czy później zrozumiemy, że jesteśmy częścią wielkiego planu, nawet jeśli nie będziemy w stanie ogarnąć go rozumem. Podobno w se- kundzie przed śmiercią każdy z nas poznaje prawdziwy powód swojego istnienia. I wtedy rodzi się Piekło albo Niebo.
Piekłem jest spojrzeć wstecz i zrozumieć, że minęliśmy się z powołaniem, że zaprzepaściliśmy szansę na godne życie. Niebem jest móc powiedzieć: „Popełniłem wiele błędów, ale nie stchórzyłem. Żyłem najlepiej jak umiałem". Nie muszę zawczasu szukać swojego piekła i zadręczać się myślą, że moje życie duchowe spełzło na niczym. Wystarczy, że będę próbował. Nawet ci, którzy nie wykorzystali wszystkich szans, uzyskują przebaczenie. Karę ponieśli już za życia, byli nieszczęśliwi, martwili się na zapas, zamiast cieszyć się spokojem i harmonią. Wszyscy jesteśmy zbawieni, wszyscy możemy podążać ścieżką, która nie ma początku ani końca. Nie zabrałem ze sobą żadnej książki. Czekając na kolację z moimi rosyjskimi wydawcami, przeglądam jedno z pism, jakich zwykle jest wiele w hotelowych pokojach. Bez większego zainteresowania czytam artykuł o chińskim bambusie. Wsadzone do ziemi ziarenko tej rośliny przez pięć lat nie daje znaku życia. Nad ziemią pojawia się tylko nieduży pęd. Wszystko odbywa się pod ziemią, powstaje skomplikowany system korzeniowy, rozrastający się we wszystkie strony. Po pięciu latach bambusowy pęd wystrzela w górę, w krótkim czasie osiągając wysokość 25 metrów. Nudziarstwo. Postanawiam zejść na dół i zobaczyć, co dzieje się w holu. Czekając na wydawców, zamawiam kawę. Do holu schodzi Mónica, moja agentka i najlepsza przyjaciółka. Przy stoliku ucinamy sobie pogawędkę. Mónica jest wyraźnie zmęczona po całodziennych rozmowach z ludźmi z branży wydawniczej i konsultacjach z angielskim wydawcą, odpowiedzialnym za moje spotkanie z czytelnikami. Zaczęliśmy współpracę, kiedy Mónica miała 20 lat. Była wielbicielką moich książek i głęboko wierzyła, że brazylijskiego pisarza można z powodzeniem tłumaczyć i wyda- wać za granicą. Rzuciła studia na wydziale chemii w Rio de Janeiro i wyjechała z narzeczonym do Hiszpanii. Odwiedzała wydawnictwa, zasypywała je listami, polecającymi ich uwadze moją twórczość. Odwiedziłem ją kiedyś w katalońskim miasteczku, gdzie wtedy mieszkała, i zaprosiłem na kawę. Jej wysiłki nie przynosiły oczekiwanych rezultatów, dlatego radziłem jej to rzucić i pomyśleć o własnej przyszłości. Żachnęła się, nie chciała wracać do Brazylii pokonana. Tłumaczyłem, że przecież wcale nie poniosła klęski, przecież udało jej się przetrwać (zarabiała na życie roznosząc ulotki albo jako kelnerka), a poza tym przeżyła niezapomniane chwile w obcym kraju. Wszystko na nic. Byłem pewien, że dziewczyna marnuje sobie życie, ale wiedziałem, że nie zdołam jej przekonać. Była zbyt uparta. Pół roku później sytuacja zmieniła się diametralnie, a po roku Monikę stać już było na własne mieszkanie. Uwierzyła w to, co wydawało się niemożliwe i dlatego wygrała bitwę, którą inni - łącznie ze mną — uważali za przegraną. Prawdziwy wojownik odróżnia odwagę od silnej woli. Z odwagą wiążą się strach i oczekiwanie na podziw, natomiast silna wola wymaga cierpliwości i zaangażowania. Obdarzeni silną wolą są zwykle samotnikami, z pozoru chłodnymi w obejściu. Wielu uważa Monikę za osobę pozbawioną ciepła, ale to nieprawda. W jej sercu płonie ten sam ogień, który zagrzewał ją do walki wiele lat temu w ka-talońskiej kawiarence. Wiele osiągnęła i wciąż ma w sobie dawny entuzjazm.
Zamierzałem jej opowiedzieć o mojej ostatniej rozmowie z J., kiedy do stolika podeszły dwie przedstawicielki bułgarskiego wydawnictwa. Trwają targi i w naszym hotelu mieszka wiele osób z branży wydawniczej. - Kiedy nas pan odwiedzi? - zwraca się do mnie z sakramentalnym pytaniem jedna z pań. - Jeśli zorganizujecie mi podróż, mogę przyjechać w przyszłym tygodniu. Mój jedyny warunek to przyjęcie po spotkaniu z czytelnikami. Patrzą na mnie z niedowierzaniem. Chiński bambus! Mónica jest przerażona. — Musimy sprawdzić w kalendarzu... — bąka niepewnie. — Mogę przyjechać do Sofii w przyszłym tygodniu - przerywam i dodaję po portugalsku, że później jej to wyjaśnię. Mónica widzi, że nie żartuję, ale Bułgarki są wyraźnie skonfundowane. Proponują nieco późniejszy termin, żeby dać im czas na nagłośnienie moje wizyty. — W przyszłym tygodniu — powtarzam — albo przy następnej okazji. Dopiero teraz do nich dociera, że mówię serio. Proszą Monikę o szczegóły, ale zjawia się mój hiszpański wydawca. Przerywamy rozmowę, następuje wzajemna prezentacja i znów pada pytanie: — Kiedy będziemy mieli okazję ponownie gościć pana w Hiszpanii? — Zaraz po wizycie w Bułgarii. — To znaczy? — Za dwa tygodnie. Jedno spotkanie z czytelnikami w Santiago de Compostela, a drugie w Kraju Basków. Po każdym spotkaniu przyjęcie z udziałem wybranych czytelników. Bułgarki znów zaczynają mieć wątpliwości, Mónica uśmiecha się kwaśno. „Weź sprawy w swoje ręće!", mówił J. W holu robi się tłoczno. Podczas każdych targów — czy to przemysłu ciężkiego, czy książek - uczestnicy zatrzymują się w dwóch, trzech hotelach. To tam w kuluarach i podczas przyjęć dochodzi do sfinalizowania większości umów. Dziś wieczorem jest podobnie. Witam kolejnych wydawców, przyjmuję zaproszenia od wszystkich, którzy mnie zapraszają. Przez cały czas unikam wzroku Moniki, która nadal nie rozumie, co się dzieje, ale cierpliwie zaznacza w kalendarzu daty kolejnych wyjazdów. Przerywam rozmowę z arabskim wydawcą i pytam Monikę, ile mamy umówionych podróży.
— Stawiasz mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji — zdenerwowana odpowiada po portugalsku. -Ile? — Sześć krajów w pięć tygodni. Nie rozumiesz, że to targi wydawców, a nie pisarzy? Nie musisz przyjmować zaproszeń. Tym zajmuję się... Przerywa, bo podchodzi do nas wydawca z Portugalii. Ponieważ nie pyta mnie o przyjazd, sam składam ofertę. — Nie zaprosi mnie pan do Portugalii? Miał taki zamiar, odpowiada, ale podsłuchał naszą wcześniejszą rozmową. — Ja nie żartuję. Bardzo chciałbym spotkać się z czytelnikami w Guimaraes i w Fatimie. — Pod warunkiem, że nie odwoła pan spotkań na dzień przed terminem. — Obiecuję! Mónica dopisuje do kalendarza Portugalię. Kolejne pięć dni w podróży. W końcu zjawiają się moi wydawcy z Rosji, mężczyzna i kobieta. Mónica oddycha z ulgą, nareszcie wyciągnie mnie z hotelu. — Czyś ty oszalał?! - szepce mi do ucha, kiedy czekamy na taksówkę. — Już dawno temu. Chyba zauważyłaś? Słyszałaś o chińskim bambusie? Przez pięć lat po wsadzeniu do ziemi nie daje znaku życia. A potem nagle wystrzela w górę i w krótkim czasie osiąga 25 metrów wysokości. — A co to ma wspólnego z twoim szaleństwem? — pyta Mónica. — Później opowiem ci o rozmowie z J., ale teraz to nieważne. Chodzi o to, że ze mną jest tak jak z tym bambusem. Ciężko pracowałem, nie szczędziłem trudu, żeby coś wyrosło. Cierpliwie pielęgnowałem swoją roślinkę, a mimo to przez lata nic się nie wydarzało. — Jak to nic? Nie widzisz, ile osiągnąłeś? Nadjeżdża taksówka. Rosyjski wydawca otwiera Monice drzwi. — Mówię o moim życiu duchowym. Jestem jak ten chiński bambus. Minął mój piąty rok i przyszedł czas na zmiany. Spytałaś, czy zwariowałem. Oczywiście żartowałem, ale w mojej odpowiedzi jest ziarno prawdy. Zacząłem wario- wać. Prawie uwierzyłem, że mimo tylu lat nauki nie zapuściłem korzeni. Podczas rozmowy z Bułgarkami poczułem obecność J. Przypomniałem sobie przeczytany z nudów artykuł o bambusie i zrozumiałem, co J. miał na myśli. Stan emigracji wewnętrznej z jednej strony pozwolił mi odkryć wiele ważnych prawd o samym sobie, ale z drugiej spowodował poważne efekty uboczne:
potrzeba samotności stała się nałogiem. Mój świat ograniczył się do kilku przyjaciół, internetowej korespondencji i iluzji, że reszta życia należy wyłącznie do mnie. Krótko mówiąc, w moim życiu zabrakło codziennych problemów, które są wynikiem obcowania z innymi ludźmi. Czy tego mi właśnie potrzeba? Życia bez wyzwań? Gdzie szukać Boga, jak nie w ludziach? Znam wielu, którzy poszli tą drogą. Kiedyś odbyłem ciekawą, a zarazem zabawną rozmowę z buddyjską mniszką, która na dwadzieścia lat zaszyła się samotnie w jaskini w Himalajach. Spytałem ją, co dzięki temu zyskała. - Duchowy orgazm - odparła. - Jest wiele prostszych sposobów osiągnięcia orgazmu — zażartowałem. Nie mogę dalej iść tą drogą. To nie w moim stylu. Nie poświęcę reszty życia na poszukiwanie „duchowego orgazmu", na kontemplowanie dębu w moim ogrodzie, biernie oczekując, aż spłynie na mnie mądrość. J. dobrze o tym wie. Dlatego skłonił mnie do podróży, bo dzięki temu zrozumiem, że moją drogę wytyczają oczy innych ludzi i jeśli chcę odnaleźć siebie, muszę korzystać z tej mapy. Przepraszam moich rosyjskich wydawców. Tłumaczę, że muszę dokończyć rozmowę z Moniką po portugalsku. - Opowiem ci historię. Pewien człowiek poślizgnął się i wpadł do głębokiego dołu. Przechodził obok ksiądz i nieszczęśnik poprosił go o pomoc. Ksiądz pobłogosławił go i poszedł dalej. Po kilku godzinach zjawił się lekarz. Człowiek znów poprosił o pomoc, ale lekarz tylko obejrzał z daleka jego rany, wypisał receptę i kazał ją zrealizować w najbliższej aptece. Wreszcie pojawił się nieznajomy. Kiedy człowiek poprosił go o pomoc, nieznajomy wskoczył do dołu. „Po co to zrobiłeś?", spytał człowiek. „Teraz obaj jesteśmy w tarapatach!". „Nieprawda", odparł nieznajomy. „Mieszkam w okolicy i wiem, jak się stąd wydostać". - A jak to się ma do ciebie? - pyta Mónica. — Muszę spotykać nieznajomych. Zapuściłem korzenie, ale bez ludzkiej pomocy nie wystrzelę w górę. Nie chodzi o pomoc twoją, J. ani mojej żony, ale kogoś obcego. Dlatego po spotkaniu zawsze proszę o zorganizowanie przyjęcia. — Tobie trudno dogodzić — jęczy Mónica. - Dlatego tak mnie lubisz! - śmieję się. W restauracji rozmawiamy na różne tematy, świętujemy zwycięstwa i omawiamy szczegóły przyszłych podbojów. Staram się nie wtrącać do rozmowy, ponieważ w sprawach wydawniczych to Mónica jest profesjonalistką. — Kiedy możemy liczyć na przyjazd Paula do Rosji? - pada w pewnej chwili pytanie.
Mónica wyjaśnia, że mam napięty harmonogram na najbliższe tygodnie. — Od dawna mam takie jedno marzenie... - przerywam jej. — Przyjadę, jeśli pomożecie mi je urzeczywistnić. -Jakie to marzenie? — Podróż pociągiem przez całą Rosję aż do Oceanu Spokojnego. Po drodze na stacjach będę rozdawał autografy. Przecież wielu czytelników nie stać na podróż do Moskwy. Wydawca patrzy na mnie z zachwytem. Przed chwilą skarżył się na rosnące trudności z dystrybucją książek w kraju tak wielkim, że podróżując koleją trzeba siedem razy przestawiać zegarek. — Jakie to romantyczne! - ironizuje Mónica. — Całkiem jak ta bambusowa opowiastka. Ale mało praktyczne. Przecież wiesz, że nie mogę z tobą jechać, nie mogę zostawić dziecka na parę tygodni. Wydawca się nie zraża. Zamawia piątą kawę i obiecuje, że osobiście wszystkim się zajmie. Proponuje, żeby Mónica wysłała kogoś w zastępstwie, a nie będzie miała powodów do zmartwień. W ten sposób najbliższe dwa miesiące spędzę w podróży. Kilka osób bardzo się z tego ucieszy, chociaż przeze mnie będą miały dużo pracy. Na zorganizowanie mojego przyjazdu zostało niewiele czasu. Moja agentka patrzy na mnie z czułością i szacunkiem. Mistrz J. byłby ze mnie dumny, widząc jak się staram, mimo że nie do końca rozumiem, po co właściwie to robię. Noc jest chłodna, ale wolę wrócić do hotelu piechotą. Jestem przerażony, a jednocześnie szczęśliwy. Wiem, że nie ma odwrotu. Tego właśnie mi było trzeba. Kiedy wierzymy w zwycięstwo, ono zaczyna wierzyć w nas. Nie da się osiągnąć pełni szczęścia bez odrobiny szaleństwa. J. ujął to inaczej: muszę odzyskać swoje królestwo. Jeżeli zrozumiem, co dzieje się wokół, zrozumiem również, co dzieje się we mnie. W hotelu czeka na mnie wiadomość od żony. Nie zastała mnie i prosi o telefon. Natychmiast wykręcam numer. Niecierpliwie czekam, aż podniesie słuchawkę. Mam wrażenie, że trwa to całą wieczność. Wreszcie słyszę jej głos. — Weronika miała poważny wypadek samochodowy, ale jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo - mówi zdenerwowana. Pytam, czy mogę do niej zadzwonić, ale żona odpowiada, że nie. Weronika jest w szpitalu. — Pamiętasz tego jasnowidza? — pyta. Oczywiście, że pamiętam! Przewidział też moją przyszłość. Zegnam się z żoną i dzwonię do Moniki. Pytam, czy mam w planach podróż do Turcji. — Nie pamiętasz już, od kogo przyjąłeś zaproszenia?
Przyznaję, że nie. Kiedy rozmawiałem z wydawcami, rzucając „tak" na prawo i lewo, byłem w stanie euforii. — Chyba zdajesz sobie sprawę, jakie podjąłeś zobowiązania? Jeszcze możesz wszystko odwołać. Mówię, że cieszę się z podjętych decyzji i nie w tym rzecz. Nie będę tłumaczył Monice, że chodzi o jasnowidza, który przewidział wypadek Weroniki. Jeszcze raz proszę, żeby sprawdziła w kalendarzu, czy jadę do Turcji. - Nie — odpowiada po chwili. — Ale tylko dlatego, że wydawcy z Turcji śpią w innym hotelu. Śmiejemy się. Uspokajam się i idę spać. Lampa nieznajomego Jestem w drodze już od dwóch miesięcy. Znowu cieszę się życiem, ale nocami zastanawiam się, czy ta odzyskana radość po powrocie do domu nie minie. Czy to rzeczywiście jedyna metoda, żeby pobudzić do wzrostu chiński bambus? Mam już za sobą wizyty w sześciu krajach. Spotykałem się z czytelnikami, miło spędzałem czas, oddaliłem widmo depresji. Coś mi jednak mówi, że nie odzyskałem w pełni swojego królestwa. Jak dotąd moja wyprawa niewiele różni się od poprzednich podróży. Przede mną jeszcze wyjazd do Rosji. A co potem? Czy mam nadal przenosić się z miejsca na miejsce, czy też zatrzymać się i sprawdzić, co osiągnąłem? Na razie nie potrafię tego rozstrzygnąć. Wiem tylko, że życie bez celu jest życiem jałowym. Nie mogę pozwolić, żeby coś takiego mi się przytrafiło. Jeśli trzeba, będę podróżował do końca roku. Jestem w Tunisie. Zaraz zacznie się spotkanie z czytelnikami. Sala jest wypełniona po brzegi. Publiczności mają mnie przedstawić dwaj tutejsi intelektualiści. Podczas krótkiej narady jeden pokazuje mi tekst dwuminutowego wystąpienia, a drugi półgodzinnej prelekcji na temat mojej twórczości. Prowadzący zastrzega, że na tak długą wypowiedź nie ma czasu, cała impreza ma trwać nie dłużej niż pięćdziesiąt minut. Co prawda autor prelekcji bardzo się napraco- wał, ale moderator ma rację. Jestem tu przede wszystkim po to, żeby poznać moich czytelników. Po ostrej wymianie zdań niedoszły prelegent rezygnuje z udziału i wychodzi. Spotkanie zaczyna się od pięciominutowego powitania i podziękowań, potem zwracam się do czytelników. Mówię, że nie jestem tu po to, aby ich pouczać. Chciałbym, żeby nasze spotkanie wyszło poza sztywne ramy i przerodziło się w otwartą dyskusję. Pierwsze pytanie zadaje młoda dziewczyna. Pyta o znaki, o jakich mowa w moich książkach. Wyjaśniam, że znaki to nasz własny, indywidualny język, rozwijany przez każdego w ciągu całego życia poprzez dobre i złe uczynki, aż przychodzi moment, kiedy zaczynamy rozpoznawać sygnały pochodzące od Boga. Następna osoba pyta, czy do Tunezji przywiódł mnie jakiś znak. Potwierdzam, ale nie wchodzę w
szczegóły. Padają kolejne pytania, czas szybko mija. Pora kończyć. Jeszcze tylko jedno pytanie. Spośród 600 osób wybieram wąsatego mężczyznę w średnim wieku. — Nie mam żadnych pytań - słyszę. — Powiem tylko jedno. Barbazan-Debat. To nazwa kapliczki na odludziu, tysiące kilometrów stąd. Tej samej, gdzie kiedyś w podzięce za cud wmurowałem tablicę. Tej samej, w której przed wyjazdem modliłem się, prosząc Matkę Boską o opiekę. Nie wiem, co powiedzieć. Oto jak to wydarzenie opisała jedna z osób prowadzących spotkanie: W sali jakby nagle zatrzymał się czas, chociaż jednocześnie tyle się działo. Kiedy nieznajomy wypowiedział nazwę zagubionej w głuszy kaplicy, oczy Pańskiej żony zaszkliły się, a Pan zaniemówił i spoważniał. W Pańskich oczach także pojawiły się łzy wzruszenia. Zadrżały nieśmiało na rzęsach, jakby zawstydzone, że pojawiły się nie w porę. Siedziałem obok i czułem, jak wzruszenie ściska mi gardło, choć nie wiedziałem, dlaczego. Odszukałem wzrokiem moją żonę i córkę wśród publiczności. Robię tak zawsze, gdy zbliżam się do granicy czegoś nieznanego. Siedziały wpatrzone w Pańską twarz. Milczały i podobnie jak reszta zebranych starały się wesprzeć Pana spojrzeniem -jakby ich wzrok mógł pomóc. Z nadzieją spojrzałem znów na Christinę. Próbowałem zrozumieć, co się stało, przerwać tę niezręczną ciszę, która zdawała się trwać w nieskończoność. Pańska żona płakała bezgłośnie. Miałem wrażenie, że jesteście dwiema nutami jednej symfonii, a wasze łzy się zlewają pomimo dzielącej was odległości. Przez dłuższą chwilę zdawało się, że na sali nie ma publiczności, że wszystko zniknęło. Wraz z żoną przeniósł się Pan w miejsce niedostępne dla innych. Pozostawiliście tylko wielką radość życia wyrażoną ciszą i wzruszeniem. Słowa to zapisane na papierze łzy. Łzy to słowa, które trzeba uronić. Bez nich radość traci swój blask, a duszę przejmuje bezbrzeżny smutek. Dziękuję więc Panu za te łzy. Mogłem powiedzieć dziewczynie, która zadała pierwsze pytanie, że właśnie była świadkiem jednego ze znaków. Znaków, które potwierdzają, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie. Nadal jednak nie rozumiałem, jaka siła mnie tam przywiodła. Teraz myślę, że to nie było konieczne. Dziewczyna i tak wszystko zrozumiała. (Po spotkaniu z czytelnikami odszukałem wąsatego mężczyznę. Nazywał się Christian Dhellemmes. Wymieniliśmy potem kilka maili, ale już go więcej nie spotkałem. Christian zmarł 19 lipca 2009 roku w Tarbes, we Francji.) * L
Trzymając się za ręce, idziemy z żoną przez bazar, piętnaście kilometrów od ruin Kartaginy, która wieki temu stawiła czoło potędze Rzymu. Rozmawiamy o kartagińskim wodzu, Hannibalu. Jako że oba państwa dzieliło tylko kilkaset kilometrów morza, Rzymianie szykowali się do bitwy morskiej. Tymczasem Hannibal poprowadził swą armię przez pustynię do Cieśniny Gibraltarskiej, przeprawił się do Hiszpanii, przemierzył Francję, wraz z oddziałami wojska i słoniami bojowymi pokonał szczyty Alp, i zaatakował imperium od północy. Była to jedna z najdłuższych wojennych epopei w historii ludzkości. Pokonał wszystkich wrogów na swojej drodze, a potem — do dziś nie wiadomo, dlaczego — stanąwszy pod murami Rzymu przegapił właściwy moment, zbyt długo się wahał, a skutek był taki, że rzymska flota zmiotła Kartaginę z powierzchni ziemi. - Hannibal zatrzymał się i został pokonany - myślę na głos. - Cieszę się, że idę naprzód, chociaż początki były trudne. Zaczynam się przyzwyczajać do życia na walizkach. Moja żona udaje, że nie słyszy, wie, że staram się przekonać samego siebie. Wchodzimy do kafejki, gdzie mamy się spotkać z Samilem, jednym z czytelników zaproszonych na przyjęcie. Samil oprowadzi nas po stolicy Tunezji. Proszę tylko, żeby omijał atrakcje turystyczne i pokazał nam prawdziwe życie miasta. Prowadzi nas do pięknego budynku. Tu w 1754 roku pewien człowiek zabił swojego brata. Na miejscu zbrod- - ni ojciec zabójcy i ofiary wzniósł pałac i otworzył w nim szkołę, aby w ten sposób uczcić pamięć zamordowanego syna. - Tym gestem upamiętnił również zabójcę — zauważam. — Nie do końca - tłumaczy Samil. — W naszej kulturze wina za zbrodnię rozkłada się na wszystkich, którzy przyczynili się do jej popełnienia. Na przykład ten, kto sprzedał mordercy broń, również odpowiada przed Bogiem. Żeby odkupić własne winy ojciec ofiary i mordercy stworzył dzieło, które ma służyć całej społeczności. Nagle wszystko znika: fasada budynku, ulica, miasto, Afryka. Wokół ciemność, wpadam w tunel, który prowadzi mnie do wilgotnego lochu. Staję przed J. w jednym z moich wcieleń. Jestem człowiekiem, który żył 200 lat przed popełnieniem zbrodni w tunezyjskim domu. J. mierzy mnie surowym wzrokiem, jakby chciał za coś zganić. Błyskawicznie wracam do teraźniejszości. Moja podróż w czasie trwa ułamek sekundy. Znów widzę budowlę, Sami-la, moją żonę, słyszę uliczny gwar. Po co to wszystko? Dlaczego korzenie chińskiego bambusa chcą zatruć resztę rośliny? Przeżyłem, co było mi pisane, i zapłaciłem swoją cenę. „Ty stchórzyłeś raz, a ja wyrządziłem krzywdę wiele razy, ale się wyzwoliłem", powiedział J. w Saint-Martin. Nigdy wcześniej nie namawiał mnie, bym się cofnął w czasie, gdyż jest to niezgodne z zasadami zapisanymi w podręcznikach.
- Zamiast uciekać się do zemsty, która ogranicza się do wymierzenia kary, ojciec kata i ofiary wzniósł szkołę, w której przez ponad dwa stulecia przekazywano ludziom wiedzę — kończy swoją opowieść Samil. Nie uroniłem ani słowa z tego, co mówił, a mimo to zdążyłem zrobić wielki skok w czasie. — No właśnie... - Co właśnie? — odzywa się moja żona. — Jestem w drodze. Dopiero teraz zaczynam to rozumieć. Wszystko nabiera sensu. Czuję euforię. Samil Hie wie, o co chodzi. - Co islam mówi o reinkarnacji? - pytam. — Nie mam pojęcia, nie jestem uczonym — patrzy na mnie zaskoczony. Proszę go, żeby się od kogoś dowiedział. Samil zerka na ekran komórki i wyszukuje kilka numerów. Zaczyna dzwonić, a my wchodzimy do pobliskiej kawiarni. Zamawiamy dwie mocne kawy. Jesteśmy głodni, ale musimy powstrzymać się przed jedzeniem, wieczorem czeka nas uczta w restauracji, której specjalnością są owoce morza. — Przed chwilą miałem déjà vu — mówię do żony. — Każdemu to się zdarza. Do tego nie trzeba być magiem - śmieje się Christina. Ma rację. Jednak déjà vu to nie tylko chwilowe zaskoczenie, o którym szybko zapominamy, ponieważ nie przywiązujemy wagi do zjawisk, których nie umiemy wyjaśnić. Déjà vu dowodzi, że czas wcale nie mija bezpowrotnie. Jest nagłym skokiem w przeszłość do chwili, którą już raz przeżyliśmy i która niespodziewanie się powtarza. Samil zniknął. — Kiedy nam opowiadał historię tej budowli, nagle na moment cofnąłem się w czasie. Dokładnie wtedy, gdy mówił o odpowiedzialności za popełnione zbrodnie, że winni są wszyscy, którzy stworzyli ku temu warunki. Kiedy w 1982 roku po raz pierwszy spotkałem J., wspomniał o moich związkach z jego ojcem. Potem nigdy do tej sprawy nie wrócił. Ja też o tym zapomniałem. Ale przed chwilą widziałem jego ojca. Teraz wiem, o co mu chodziło. — To było w tamtym życiu, o którym mi opowiadałeś? — Tak, w „tamtym życiu", w czasach hiszpańskiej inkwizycji. — Przecież to zamierzchłe dzieje. Nie ma sensu zadręczać się czymś, co miało miejsce wieki temu.
— Nie zadręczam się, ale mam świadomość, że rany można wyleczyć tylko wtedy, kiedy spojrzy się na nie szeroko otwartymi oczami. Potrafię już sobie wybaczać i naprawiać błędy. Ale odkąd wyruszyłem w tę podróż mam wrażenie, że stoję przed wielką łamigłówką. Widzę fragmenty układanki: miłość, nienawiść, poświęcenie, przebaczenie, radość, nieszczęście. Cieszę się, że jestem tu z tobą, bo czuję się znacznie pewniej. Zamiast siedzieć w domu i narzekać, że niczego się nie nauczyłem, próbuję odnaleźć drogę do mo- jego królestwa. Na razie mi się to nie udaje, ponieważ wielu rzeczy jeszcze nie rozumiem. Dopiero kiedy wszystko stanie się jasne, prawda mnie wyzwoli. Wraca Samil. Trzyma w ręku książkę. Siada obok nas i mamrocząc coś po arabsku z namaszczeniem zaczyna przerzucać kartki. - Rozmawiałem z trzema uczonymi - odzywa się po chwili. — Dwaj mówią, że po śmierci ludzie sprawiedliwi idą do Raju. Trzeci kazał mi poszukać w Koranie i wskazał kilka wersetów. Widać, że jest podekscytowany. - Oto pierwszy z nich, rozdział drugi, werset 28: On dał wam życie; potem sprowadzi na was śmierć i znowu da wam życie; wtedy do Niego zostaniecie sprowadzeni. Dalej wertuje świętą księgę i znajduje drugi fragment. Tym razem jest to rozdział drugi, werset 154. - nie mówcie na tych, którzy zostali zabici na drodze Boga: „Umarli!". Przeciwnie, oni są żyjący! Lecz wy nie jesteście świadomi. Znalazłem jeszcze inne fragmenty, ale prawdę mówiąc, nie potrafię rozmawiać o takich rzeczach. Wolałbym opowiedzieć wam coś o Tunisie. - Dziękuję, to wystarczy - mówię. - Ludzie nie odchodzą ostatecznie, są jednocześnie obecni w swoich wcieleniach z przeszłości i przyszłości. Jeśli chcesz wiedzieć, ten wątek pojawia się też w Biblii. Pamiętam ustęp, w którym Jezus nazywa Jana Chrzciciela wcieleniem proroka Eliasza: A jeśli chcecie przyjąć, to on jest Eliaszem, który ma przyjść. Samil opowiada nam kilka legend związanych z powstaniem Tunisu. Domyślam się, że chce nas wyciągnąć z kawiarni na spacer po mieście. (© Stoimy przed starymi murami miasta. Na wprost nas znajduje się brama, a nad nią wisi latarnia. - Z tym miejscem łączy się jedno z najbardziej znanych przysłów arabskich: „Blask pada jedynie na obcego" - wyjaśnia Samil. - To przysłowie doskonale oddaje naszą sytuację. Marzy mu się kariera pisarza i od dawna walczy o uznanie w swoim kraju, tymczasem ja, autor z Brazylii, jestem tu niezwykle popularny.
— My też mamy takie przysłowie: „Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju". Zazwyczaj bardziej cenimy to, co przychodzi z zewnątrz, zapominając o tym, co mamy pod ręką. Czasem sami musimy stać się dla siebie obcy. Dopiero wtedy ukryte w duszy światło rzuca blask na rzeczy, których wcześniej nie dostrzegaliśmy. Moja żona, która jak dotąd nie bierze udziału w rozmowie, odwraca się i mówi: — W tej latarni jest coś dziwnego. Jeszcze nie wiem co, ale czuję, że to ma związek z tobą. Wracamy do hotelu, żeby odpocząć. Wieczorem spotykamy się z przyjaciółmi na kolacji, a potem znów chcemy powłóczyć się po mieście. Żona wyjaśnia mi, co miała wcześniej na myśli. — Mimo że stale podróżujesz, tak naprawdę nie wyszedłeś z domu. Nic się nie zmieni, dopóki będziemy jeździć razem. Masz u boku osobę, którą znasz i dlatego wszystko, co cię spotyka, wydaje ci się znajome. Powinieneś podróżować beze mnie. Samotność potrafi być straszna i wyniszczająca, ale to jedyny sposób, żebyś nawiązał prawdziwy kontakt z innymi ludźmi — przerywa i spogląda na mnie w skupieniu. — Czytałam, że w lesie, gdzie rośnie sto tysięcy drzew, nie ma dwóch podobnych do siebie liści. Tak samo jest z podróżami. Każda jest inna, chociaż odbywa się na tej samej Drodze. Podróżując nadal razem, wszystko będziemy dopasowywać do naszego utartego sposobu myślenia i nic się nie zmieni. Dlatego masz moje błogosławieństwo na dalszą drogę. Spotkamy się w Niemczech, na pierwszym meczu piłkarskich Mistrzostw Świata. Kiedy powieje mroźny wiatr W towarzystwie moich rosyjskich wydawców wracam do moskiewskiego hotelu. Przed wejściem stoi jakaś dziewczyna. - Muszę z panem porozmawiać! — podchodzi i chwyta mnie za ręce. - Po to przyjechałam z Jekaterynburga. Jestem zmęczony. Wstałem wcześniej niż zwykle, w Paryżu miałem przesiadkę, ponieważ nie było bezpośredniego połączenia. Próbowałem spać podczas lotu, ale ciągle wracał ten sam, nieprzyjemny sen. Wydawca tłumaczy, że nazajutrz będzie spotkanie z czytelnikami, a za trzy dni przyjeżdżamy do Jekaterynburga. To będzie nasz pierwszy postój. Wyciągam rękę, żeby pożegnać się z dziewczyną i czuję, że jej dłonie są bardzo zimne. - Dlaczego nie czekała pani przy recepcji? Prawdę mówiąc, chciałem zapytać, skąd wiedziała, że nocuję w tym hotelu, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że taką informację łatwo zdobyć. Nie po raz pierwszy mi się to przytrafia. - Przeczytałam wpis na pańskim blogu i zrozumiałam, że pisał pan do mnie. Od niedawna umieszczam na blogu refleksje z podróży. Nie wiedziałem, jaki fragment miała na myśli, ale z pewno-
1 ścią nigdy o niej nie wspomniałem. Przecież poznałem ją przed chwilą. Nieznajoma wyjmuje kartkę z wydrukowanym fragmentem blogu. Znam go na pamięć, chociaż nie przypominam sobie, kto opowiedział mi tę historię. Mężczyzna imieniem Ali potrzebował pieniędzy i zwrócił się o pożyczkę do swojego pracodawcy. Ten postawił warunek -jeśli Ali spędzi noc wysoko w górach, otrzyma nagrodę, ale jeśli nie wytrwa do rana, będzie musiał pracować za darmo. W drodze do domu Ali poczuł ostry, mroźny wiatr. Przestraszył się i postanowił spytać swojego przyjaciela Ajdie-go, czy zakład nie jest szaleństwem. Ajdi pomyślał chwilę, po czym odpowiedział: - Pomogę ci. Kiedy jutro znajdziesz się na szczycie, spójrz przed siebie. Będę na sąsiedniej górze. Specjalnie dla ciebie spędzę tam noc i rozpalę ognisko. Wpatruj się w ogień i myśl o naszej przyjaźni. To cię ogrzeje i pomoże ci prze- 46 trwać noc. Kiedyś może ja poproszę cię o przysługę. Ali wygrał zakład i dostał pieniądze. Poszedł do przyjaciela i spytał, jak może mu się odwdzięczyć. - Nie chcę pieniędzy - odparł Ajdi. - Obiecaj tylko, że kiedy w moim życiu zawieje mroźny wiatr, rozpalisz dla mnie ogień przyjaźni. Dziękuję dziewczynie za miłe słowa. Mówię, że jestem zajęty, ale zapraszam ją na jedyne moskiewskie spotkanie z czytelnikami. Z przyjemnością podpiszę dla niej jedną z moich książek. - Nie przyszłam prosić o autograf. Wiem, że zamierza pan przejechać pociągiem całą Rosję. Chcę jechać z panem. Kiedy przeczytałam pańską pierwszą powieść, zrozumiałam, że zapalił pan dla mnie święty ogień i kiedyś będę musiała się panu odwdzięczyć. Wiele razy śnił mi się ten ogień. Chciałam nawet pojechać do Brazylii, żeby się z panem spotkać. Wiem, że potrzebuje pan wsparcia i dlatego przyszłam z pomocą. Moi towarzysze uśmiechają się ironicznie. Proponuję delikatnie przełożenie tej rozmowy na następny dzień. Wy- dawca przypomina, że jutro z rana zabierze mnie z hotelu. Korzystam z okazji, żeby się pożegnać. — Nazywam się Hilal - mówi dziewczyna. Dziesięć minut później w pokoju hotelowym zapominam o dziewczynie, która zatrzymała mnie przed hotelem. Nie pamiętam, jak miała na imię. Gdybym ją teraz zobaczył, pewnie bym jej nie rozpoznał. Mimo to czuję dziwny niepokój. W jej oczach ujrzałem miłość i śmierć. o
o Zrzucam ubranie, wchodzę do kabiny prysznicowej i odkręcam kurek. To moja ulubiona chwila dnia. Wsuwam głowę pod strumień wody i wsłuchuję się w jej szum. Odgłos w uszach sprawia, że przenoszę się w inny wymiar. Niczym dyrygent wyczulony na tony wydawane przez każdy instrument w orkiestrze, rozróżniam dźwięki, które układają się w słowa. Nie rozumiem tych słów, choć wiem, że istnieją. Znika zmęczenie, rozdrażnienie - skutek uboczny częstego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Na szczęście z każdym dniem coraz wyraźniej dostrzegam, że podróż przynosi pożądany skutek. J. miał rację, zżerała mnie rutyna. Kąpiele zmywały tylko brud ze skóry, posiłki odżywiały ciało, a górskie spacery utrzymywały organizm w dobrej kondycji. Teraz to się zmienia, powoli, ale jednak. W czasie posiłków rozkoszuję się obecnością przyjaciół i wiele się od nich uczę. Spacery stały się formą medytacji nad teraźniejszością a szum wody pod prysznicem uspokaja myśli, wycisza ciało, pozwala na nowo odkryć znaczenie drobnych czynności, które zbliżają do Boga. Jest jeden warunek — muszę nadać im odpowiednią rangę. Kiedy J. powiedział: „Nadszedł czas, żebyś się ruszył i ocalił swoje królestwo", poczułem się zdradzony, zagubiony i opuszczony. Oczekiwałem odpowiedzi na moje pytania, słów pocieszenia, dzięki którym mógłbym odzyskać spokój duszy. A przecież wiem, że ludzie szukający swojego królestwa nie otrzymają wsparcia. Sami powinni sprostać wyzwaniom, uzbroić się w cierpliwość i przygotować na liczne zmiany. Bywa, że w końcu muszą pogodzić się z myślą, że niczego nie znaleźli. Przesada. Jeżeli szukamy jakiejś rzeczy, ona sama pozwala nam się odnaleźć. Mimo to trzeba być przygotowanym na wszystko. Podejmuję ważną decyzję, którą już dawno trzeba było podjąć: nawet jeśli podczas podróży pociągiem niczego nie znajdę, będę szukał dalej. W hotelu w Londynie zrozumiałem, że moje korzenie są silne, ale dusza umiera z powodu choroby trudnej do zdiagnozowania i jeszcze trudniejszej do wyleczenia. Tą chorobą jest rutyna. Rutyna nie ma nic wspólnego z powtarzaniem tych samych czynności. Aby osiągnąć doskonałość w tym, co się robi, trzeba powtarzać i ćwiczyć. Trzeba ćwiczyć i powtarzać, uczyć się technik, dopóki wykonywana czynność nie wejdzie nam w krew. Nauczyłem się tego w dzieciństwie, w pewnym mieście na prowincji, gdzie spędzałem z rodziną wakacje. Fascynowała mnie praca mieszkającego w sąsiedztwie kowala. Godzinami patrzyłem, jak młotem uderzał w rozżarzony metal, wzniecając iskry przypominające sztuczne ognie. - Myślisz, że ciągle robię to samo? — spytał mnie pewnego razu. Skinąłem głową.
- To nieprawda — odparł. - Za każdym razem uderzam młotem z inną siłą, czasem mocniej, czasem słabiej. Nauczyłem się tego przez lata powtarzając te same ruchy, aż doszedłem do wprawy. Pozwalam, żeby moja ręka sama kierowała pracą. Nigdy nie zapomnę jego słów. Pokrewieństwo dusz Uważnie przyglądam się czytelnikom, witam się, dziękuję za przybycie. Nawet kiedy ciałem przenoszę się wciąż z miejsca na miejsce, dusza nigdy nie jest samotna. Staję się ludźmi, których poznałem i którzy mnie zrozumieli poprzez lekturę moich książek. Nie czuję się obco w Moskwie ani w żadnym innym mieście, które odwiedziłem przez te sześć tygodni, a byłem już w Londynie, Sofii, Tunisie, Kijowie, Santiago de Compostela i w Guimaraes. Słyszę za plecami podniesione głosy, ale staram się skupić na tym, co robię. Dyskusja staje się jednak coraz gwałtowniejsza, aż odwracam się i pytam wydawcę, o co chodzi. — To ta dziewczyna z hotelu. Mówi, że chce stać bliżej ciebie. Nie przypominam sobie żadnej dziewczyny. Proszę, żeby załatwili sprawę i się uciszyli. Wracam do podpisywania książek. Po chwili obok mnie siada jakaś nieznajoma. Ochroniarz próbuje ją wyprosić i znów zaczyna się kłótnia. Przerywam składanie autografów. Obok widzę dziewczynę, w której oczach zobaczyłem wczoraj miłość i śmierć. Po raz pierwszy uważnie się jej przyglądam. Ma czarne włosy, wygląda na dwadzieścia kilka lat (nie jestem dobry w odgadywaniu wieku). Ma na sobie czarną skórzaną kurtkę, dżinsy, na nogach tenisówki. — Sprawdziliśmy jej plecak — mówi ochroniarz. — Nie ma tam nic groźnego, ale nie może tu zostać. Dziewczyna uśmiecha się w milczeniu. Stojący przede mną czytelnik spokojnie czeka na autograf. Nieznajoma wcale nie zamierza odejść. — Pamięta pan? Nazywam się Hilal. Jestem tu, żeby rozpalić dla pana święty ogień. Mówię, że pamiętam, ale to nieprawda. Czytelnicy w kolejce zaczynają się niecierpliwić, stojący przede mną mężczyzna zwraca się do dziewczyny po rosyjsku. Z tonu jego głosu domyślam się, że nie jest to nic miłego. Mówi się trudno, głową muru nie przebijesz. Nie mam czasu na dyskusje, muszę szybko postanowić, co dalej. Proszę dziewczynę, żeby się odsunęła i umożliwiła mi swobodną rozmowę z czytelnikami. Bez protestu odsuwa się i staje w pewnej odległości od stolika. Po chwili zapominam o jej istnieniu i koncentruję się na podpisywaniu książek. Ludzie mi dziękują, ja dziękuję im. Czterogodzinne spotkanie jest dla mnie jak pobyt w raju. Co godzinę wychodzę na papierosa, ale nie jestem zmęczony. Każde spotkanie z czytelnikami to dla mnie zastrzyk świeżej energii.
Na koniec proszę o brawa dla organizatorów, a potem zbieram się do wyjścia. Podchodzi dziewczyna, o której istnieniu zdążyłem już zapomnieć. — Muszę pokazać panu coś ważnego — mówi. — To niemożliwe! — odpowiadam. - Spieszę się na kolację. — Wszystko jest możliwe. Nazywam się Hilal. Wczoraj czekałam na pana przed hotelem. Zanim pan wyjdzie, wytłumaczę panu, po co przyszłam. Nie czekając na odpowiedź, dziewczyna wyjmuje z plecaka skrzypce i zaczyna grać. Zmierzający do wyjścia czytelnicy wracają, żeby posłuchać niezapowiedzianego koncertu. Hilal gra z zamkniętymi oczami, jakby w transie. Smyczek przesuwa się lekko po strunach w górę i w dół. Dźwięki układają się w nieznaną mi melodię, której poruszającym tonom nie sposób się nie poddać. Czasem skrzypaczka zamiera, czasem zatapia się w ekstazie i jakby tańczy wraz z instrumentem, ale głównie pracują jej ręce i tułów. Każda nuta budzi w słuchaczach jakieś wspomnienia, ale dopiero cała melodia składa się na opowieść o kimś, kto szuka bliskości z drugim człowiekiem i kto po wielokroć odrzucany, nie ustaje w poszukiwaniach. Hilal gra, a ja przypominam sobie, ile to razy pomoc nadchodziła ze strony tych, którzy, jak błędnie sądziłem, nie mogą wnieść niczego istotnego do mojego życia. Skrzypce milkną. Nikt nie klaszcze, zalega cisza. - Dziękuję - odzywam się po chwili. — Podzieliłam się z panem swoją duszą, ale to dopiero początek mojej misji. Mogę iść z panem? Na zbyt nachalnych reaguję dwojako — odchodzę albo daję się omamić. Nie śmiałbym nikomu powiedzieć, że nie wszystkie marzenia się spełniają. Nie każdy obdarzony jest taką siłą jak Mónica. Gdybym miał komuś tłumaczyć, że jego marzenia są nierealne, sam bym w to uwierzył i moje własne życie stałoby się uboższe. Dzwonię do ambasadora i pytam, czy mogę przyprowadzić na przyjęcie jeszcze jedną osobę. Odpowiada z kurtuazją, że wszyscy moi czytelnicy są mile widziani. Przyjęcie ma charakter oficjalny, ale dzięki osobowości ambasadora Brazylii goście czują się swobodnie. Hilal pojawia się w stroju, który uważam za szczyt złego gustu. Jego pstrokacizna gryzie się z dystyngowaną elegancją pozostałych osób. Organizatorzy nie wiedzą, gdzie posadzić nieoczekiwanego gościa. Wreszcie wskazują Hilal miejsce obok gospodarza. Podchodzi do mnie mój rosyjski przyjaciel, biznesmen. Opowiada o kłopotach z agentką, która ma mnie reprezentować w Rosji - podobno zanim siedliśmy do stołu rozmawiała telefonicznie z mężem i doszło do kłótni. — O co poszło? - Podobno miałeś pojawić się w jego klubie, ale w ostatniej chwili odwołałeś rezerwację.