1
To właśnie mnie chce kupić.
Elegantka twierdzi, że weszła do butiku w kurorcie, aby kupić sweter, ale
to właśnie ode mnie nie może oderwać wzroku. Ma na sobie jedwabny kostium
koloru kości słoniowej, ozdobiony diamentami, doskonale dopasowany do jej
figury przypominającej klepsydrę. Jak na kobietę w średnim wieku ma
nieskazitelną twarz. Błyszczące kasztanowe włosy spływają na ramiona, a
gładkie, wypielęgnowane przez manikiurzystkę dłonie upiększone są
klejnotami. Wygląda, jakby nie odstępował jej stylista, pilnując, aby w każdym
szczególe była nienaganna. Eskortuje ją dwóch ochroniarzy - opalonych, rosłych
blondynów o posturze kulturystów. Mają szkliste oczy w kolorze fuksji
i fioletową lilijkę wytatuowaną na prawej skroni, tak jak ja.
Przesuwa bladoróżowymi palcami po jasnobłękitnym kardiganie, badając
jakość tkaniny, ale wzrok utkwiła we mnie. To mnie ocenia pod względem
jakości.
- Czy ona jest na sprzedaż? - pyta w końcu Marisę, szefową butiku. Jej
głos jest lekko chropawy, jak u dziecka. Pytanie wypowiada ze swobodą, ale
cicho, jakby miała zafundować sobie wielką, kalorycznie zabójczą kremówkę.
Marisa, która jest także najbardziej elitarną brokerką na Dominium, potwierdza
nieznacznym skinięciem głowy. W butiku sprzedaje się odzież i... ludzi.
O ile w ogóle można uważać nas za ludzi. Tutaj, na Dominium, istoty
ludzkie nazywają nas „klonami” lub „replikantami”. Ja mam na imię Elizja, bo
tak zdecydowała doktor Lusardi, gdy się wyklułam.
Urodziłam się zaledwie kilka tygodni temu. Mam jednak szesnaście lat.
Nie wiem nic o mojej Pierwszej, dziewczynie, której klonem jestem. I raczej
niczego się już na jej temat nie dowiem. Abym ja mogła powstać, ona musiała
umrzeć.
Znajdujemy się w osobnym pokoju: tylko ja, elegantka i Marisa. Żadnych
ochroniarzy, żadnych klientów, nie ma też innych klonów. Ściany pokoju są całe
białe. Matowe firanki się wydymają, wpuszczając przez duże wykuszowe okno
pierwszorzędny tlen, jeden z walorów Dominium. Pokój ma odzwierciedlać
spokój i ciszę, z których słynie ta wyspa położona na równikowych morzach. Z
okna rozciąga się szeroki widok na Io - otaczające ją spienione
fioletowoniebieskie morze. Zastanawiam się, co kryje się w jego wodach, że
budzą tak wyjątkowe odczucia. Dla mnie jest to jednak niepojęte: uzasadnienie
należy do sfery ludzkich emocji, nie do logiki. Ludzie potrafią wydać
oszczędności całego życia, aby przez chwilę pławić się w Io. A ja, choćby mnie
wrzucono w jego toń, abym mogła się rozkoszować wszystkimi
przypisywanymi mu mistycznymi właściwościami - i tak nic nie poczuję.
Nie mam duszy.
Elegantka obmacuje mnie, jakbym była owocem na targu. Delikatnie
ugniata moje ciało, najpierw ramiona, potem uda. Naciska dłońmi łopatki, by
sprawdzić, czy mam silne plecy, przeczesuje ręką włosy.
- Jest śliczna - stwierdza.
- Pani Bratton, sytuacja powinna być jasna pod względem prawnym, więc
musi sobie pani zdawać sprawę, iż to egzemplarz typu beta - uprzedza Marisa.
- Doktor Lusardi nie dopracowała jeszcze serii nastolatek.
Wyciąga rękę do moich ramion i odgarnia włosy, żeby klientka mogła
wyraźnie zobaczyć laserowe oznakowanie na szyi: słowo „beta” wytatuowane
fioletowym tuszem.
- Rozumiem, że to wpływa na jej cenę - mówi miękkim głosem elegantka
zwana panią Bratton.
Mój chip podpowiada mi: „Właśnie trwa dobijanie targu”.
- Oczywiście - odpowiada Marisa. - Doktor Lusardi będzie zachwycona,
że ktoś z pani pozycją chce wypróbować nastolatkę typu beta.
Pani Bratton kieruje na mnie wzrok.
- Jak się nazywasz, moja droga?
- Elizja - odpowiadam.
„Elizja”. „Elizja”. Wciąż słyszę, jak doktor Lusardi uczy mnie
wymawiania mojego imienia i nazwy wyspy: „Dominium”. Klony budzą się bez
zdolności do mówienia. Po wykluciu potrzeba dnia lub dwóch, by przemówiły.
„Elizja”. „Dominium”.
- Sądzę, że doskonale się nadasz do naszego domu, Elizjo. Bardzo nam
brakuje nastolatki od czasu, gdy Astrid, moja najstarsza córka, wyjechała na
Kontynent, żeby studiować. - Po przerwie dodaje: - Na uniwersytecie Biome.
- Gratuluję - mówię, bo wiem, że tak właśnie należy powiedzieć
rodzicowi, którego dziecko dostało się na prestiżową uczelnię. - To wielki
powód do dumy.
Pani Bratton się rozpromienia.
- Owszem, szkoda tylko, że Astrid jest tak bardzo pochłonięta studiami.
Twierdzi, że w czasie roku akademickiego nie może nas odwiedzać. Tak bardzo
nam jej brakuje. Od jej wyjazdu młodszy brat i siostra stali się marudni.
- Urywa, by przed podjęciem ostatecznej decyzji zmierzyć mnie wzrokiem od
stóp do głów. - Tak, zdecydowanie potrzeba nam nowej dziewczyny. Czy
chciałabyś być z nami?
- Tak, proszę pani - odpowiadam. Nie ma dla mnie znaczenia, czy będę
tkwiła w tym sklepie, czy w jej domu. Mój chip podpowiada mi jednak, żebym
odpowiednim tonem wyraziła entuzjazm, który utwierdzi panią Bratton
w przekonaniu, że decyzja o zakupie jest właściwa.
- Ma nienaganne maniery - zachwala Marisa.
- W rzeczy samej! - przytakuje pani Bratton. - To wielki postęp, gdy się
pomyśli, jak bezczelne mogą być prawdziwe nastolatki. - Uśmiecha się ciepło.
- Wiem, bo kilkoro wychowałam.
Marisa odsyła mnie z powrotem do sklepu i kończy negocjacje z panią
Bratton. Mam sobie wybrać ładne, ale skromne ubranie do mojego nowego
domu, w którym będę służyć nowej właścicielce. Biorę jasnobłękitny sweter,
który spodobał się wcześniej pani Bratton, białą bluzkę i jednolitą niebieską
spódnicę, pod kolor swetra. Mundurek dla początkujących. Wkładam nowy
strój. Nic więcej nie potrzebuję.
Aha, jeszcze tylko jedno: muszę pożegnać się z Becky.
Becky to druga nastolatka typu beta wystawiona na sprzedaż w butiku.
Gdy tylko przyjechałam, powiedziała mi, że bety trudniej się sprzedają,
ponieważ nie ma gwarancji, że będą działały zgodnie z zaprogramowaniem.
Becky i ja jesteśmy nastolatkami typu beta, pierwszymi z tej serii. Opowiadała,
jak doktor Lusardi uświadomiła jej zaraz po wykluciu, że bety mogą najwyżej
przyciągnąć łowców nowości, poza nimi mało kto się skusi. Dorośli raczej nie
przepadają za nastolatkami; wielu z nich stara się nawet zapomnieć, że były
czasy, gdy sami mieli naście lat. Becky sądzi, że egzemplarze beta będą
traktowane jako eksperyment, dopóki doktor Lusardi nie zdoła wyprodukować
niemowląt i dzieci, bo dopiero te mogłyby zawojować rynek.
Choć oficjalnie Becky jest wystawiona na sprzedaż, nikt nie oczekuje, że
zostanie kupiona. Przeznaczono ją więc do pracy w butiku, żeby utrzymywała
porządek, podawała napoje i sprzątała po wizytach klientów. Ze swoim
niefortunnym wyglądem Becky nie ma szans na awans do wyższej kasty
klonów, złożonej z towarzyszy i towarzyszek, szefów kuchni, kamerdynerów,
kontrolerów tlenu, instruktorów sportu i - mających najwyższą pozycję
- ”luksatorów”, czyli asystentów spełniających luksusowe potrzeby
mieszkańców wyspy. Becky wykluła się kilka miesięcy temu, z szopą
brązowych włosów kręconych niczym splątane szczurze ogony,
z bladoróżowymi oczami w odcieniu fuksji i niezdrową, pożółkłą cerą. Jest też
otyła, przynajmniej o dwa rozmiary grubsza od ideału piękna wyznawanego na
wyspie - perfekcyjnej, nieskażonej cellulitem Miss Bikini.
Doktor Lusardi uważa, że jestem najdoskonalszym egzemplarzem ze
wszystkich beta, bez względu na wiek. Mój wygląd odpowiada obowiązującemu
na Dominium kanonowi piękna, tak jak powinien mu odpowiadać wygląd
wszystkich klonów. Według załączonej holograficznej broszurki moje wymiary
są wzorcowe. Ładnie wyrzeźbione mięśnie sugerują, że moja Pierwsza była
sportsmenką lub tancerką. Doktor Lusardi stwierdziła, że „wyglądam milusio”.
Mam wspaniałe jasne włosy w miodowym odcieniu, skórę muśniętą słońcem
i brzoskwiniowokremową cerę. Moje oczy, najtrudniejsza - zdaniem doktor
Lusardi - rzecz, są bez zarzutu. Są niczym landrynki w odcieniu jasnej fuksji,
z powiekami w kształcie migdałów i gęstymi brązowymi rzęsami;
zaprojektowane tak, by wyrażać łagodność i nie odstraszać właścicieli.
Świetliste oczy klonów widziane z dystansu mają przyciągać ludzi i dawać im
poczucie bezpieczeństwa. Z bliska wydają się jednak puste. Dlatego ludzie
raczej unikają patrzenia nam prosto w oczy, co - jak mi uświadomiono - uchodzi
za towarzyski nietakt: oczy, w których nie widać duszy, są przerażające dla
oczu, z których dusza wyziera.
- Więc masz być towarzyszką? - pyta Becky. - Ekstrafucha.
Czuję nagłe ukłucie w sercu. To tak, jakby miało się tęsknić za tą drugą
betą. Wiem jednak, że to tylko z powodu mojego chipa, który potrafi
naśladować ludzkie reakcje i nie ma nic wspólnego ze zdolnością do prawdziwej
tęsknoty za Becky. Nic do siebie nie czujemy. Nie ma takiej potrzeby. Nie wiem
jednak, dlaczego na myśl o opuszczeniu drugiej bety odczuwam pustkę
w środku. Muszę się jeszcze tak dużo nauczyć: o wyspie, o chemii własnego
ciała. Jestem zupełną nowicjuszką.
- Dopiero co wystawiono cię na sprzedaż, a już znaleźli się chętni. Moje
gratulacje - dorzuca Becky.
- Może, gdy się rozejrzę w nowym domu, spytam o jakieś odpowiednie
dla ciebie zajęcie.
- Dzięki - odpowiada Becky, udając wdzięczność za propozycję będącą
bez pokrycia, o czym obie wiemy. - Jestem bardzo zadowolona z pracy tutaj.
Razem z panią Bratton odjeżdżamy samosterowanym niskopułapowym
awiatem, Pojazdem Luksusowego Użytku. PLU ma przyciemnione szyby, a
w środku pachnie jaśminem, wygodne siedzenia są niemal pieszczotą dla
pasażera. Siedzimy z tyłu, z przodu jej dwaj ochroniarze. Bacznie patrzą przez
okno, jakby w raju rozpościerającym się na zewnątrz mogło czyhać jakieś
niebezpieczeństwo. Może gapią się tak, bo nie mają nic innego do roboty. Awiat
jest przecież sterowany automatycznie.
Gdy maszyna szybuje ponad ziemią, pani Bratton przesuwa prawą ręką po
lewej, od łokcia po nadgarstek. Pod skórą pojawia się konsola transmisyjna.
Pani Bratton zaczyna przesyłać wiadomości, najwyraźniej utraciwszy
zainteresowanie nowym nabytkiem, czyli mną. Choć wiem, że jestem tu po to,
by sprawiać jej przyjemność, a nie ją zanudzać, mój chip podpowiada, że ludzie
potrzebują czasem chwili spokoju na przesłanie danych, więc nie próbuję jej
teraz zabawiać. Zamiast tego przyglądam się znikającym krajobrazom:
luksusowe wille w otoczeniu wysokich palm, turkusowe laguny, ogrody pełne
kwitnących drzew jakarandy, lilii, passiflory, orchidei i hibiskusów. W oddali
malują się łagodne, kojące wody Io, a jeszcze dalej ponad nimi szmaragdowe
zalesione góry nad wyspą. Wprawdzie nie widzę tego z okna pojazdu, ale
pamiętam, że po drugiej stronie podnóża gór są porośnięte dzikim lasem
tropikalnym, w którym mieści się kompleks badawczy Lusardi - miejsce,
z którego pochodzę.
Nie byłam nigdzie poza Dominium, więc nie mam porównania. Nie
potrzebuję jednak podpowiedzi chipa, by wiedzieć, że wyspa nie jest ideałem
według ludzkich wyobrażeń, ale ideałem samym w sobie. Jedwabiste powietrze,
które wdycham, spływa po gardle słodko jak miód. Feeria barw zniewala oczy:
fiołkowoniebieska Io, soczysta zieleń krzewów i wysokich drzew, wyrastające
zewsząd pióropusze kwiatów, jaskraworóżowe, żółte, pomarańczowe, czerwone,
fioletowe i złote.
Wzbiera we mnie ekscytacja, a to świetne antidotum na niepokój, który
odczuwałam po rozdzieleniu z Becky. Mam już właściciela i właśnie jedziemy
do mojego nowego domu, położonego w najbardziej upragnionym miejscu na
ziemi. Jak będzie wyglądało moje życie na Dominium?
Pani Bratton odczytuje odpowiedź na konsoli i wzdycha:
- Rany. Gubernator nie jest tym wszystkim zachwycony.
Moja baza danych przesyła mi obraz władczego łysego mężczyzny
w wojskowym mundurze przystrojonym medalami. Interfejs podaje, że
gubernator to emerytowany generał, obecny prezes wyspy mianowany przez
radę dyrektorów.
- Skąd pani zna gubernatora? - pytam panią Bratton.
- To mój mąż, głuptasko.
Sądzę, że to wyjaśnia obecność ochroniarzy, choć to, że w tej oazie
spokoju w ogóle potrzebni są ochroniarze, nie jest dla mnie do końca
zrozumiałe. Nie do mnie jednak należy zadawanie pytań tego rodzaju. Jestem
tylko klonką, w dodatku klonką typu beta.
- Dlaczego nazywa się gubernator? - drążę.
- To przezwisko, złotko. Brzmi trochę kolonialnie. „Prezes” to takie bez
charakteru.
- Rozumiem, proszę pani - odpowiadam. Choć to nieprawda. Podczas
szkolenia wprowadzającego, które przeszłam tuż po wykluciu, zapamiętałam ten
zwrot jako poręczny chwyt, gdy w rozmowach z ludźmi zapada milczenie. To,
czy naprawdę rozumiem, jest bez znaczenia.
- Nie mów do mnie „proszę pani”. To takie oficjalne.
- Jak więc powinnam się do pani zwracać? - pytam.
- Możesz do mnie mówić „mamo”.
2
Gdy obudziłam się po raz pierwszy, nie wiedziałam, co znaczy „mama”.
Jak wszystkie świeżo wyklute klony miałam braki w wiedzy, przejęłam
natomiast po mojej Pierwszej podstawową znajomość języka i symboli, nie
znałam jednak ich kontekstów.
Gdy powoli otworzyłam oczy, najpierw zobaczyłam twarz kobiety, którą
potem przedstawiono mi jako doktor Lusardi. Obserwowała moje przebudzenie.
Widziałam jak przez mgłę, lecz jej barwna postać była tak wyrazista, że
dostrzegłam rozmazany kontur: biały kitel, burzę rudych, poskręcanych jak
spirale loków okalających bladą twarz upstrzoną pomarańczowymi piegami,
przekrwione oczy. Zza jej pleców dochodził warkot maszyn, pobrzękiwały
i dzwoniły, wygrywając cichą symfonię elektronicznych tonów, która nie miała
dla mnie żadnego sensu.
Gdyby to było możliwe, zerwałabym się ze stołu i uciekła. Biegłabym ile
sił w nogach. Ale możliwe nie było. Dopiero później zrozumiałam, co działo się
w pierwszej chwili po przebudzeniu, gdy urządzenia przymocowane do moich
ramion - ręce - wydawały się wilgotne, a mechanizm umieszczony w lewej
górnej części tułowia - serce - i drugi w głowie - mózg - prowadziły ze sobą
jakiś szaleńczy wyścig o to, który pierwszy stopnieje z przegrzania. Po
zainstalowaniu chipa zrozumiałam, że było to uczucie przerażenia. Mając chip,
nigdy już nie doznam tego niepotrzebnego uczucia. Takie były moje początki.
Jedynym w pełni zrozumiałym odczuciem towarzyszącym mi po
przebudzeniu było przejmujące zimno. Objawiało się dreszczami
przebiegającymi przez całe ciało, spoczywające na lodowatym stole z metalu,
podłączone do genialnego wynalazku doktor Lusardi - maszyny reprodukującej
ludzi. Urządzenie, z którego się wyklułam, przypominało otwartą trumnę
z rurkami przyczepionymi na obu krańcach. Przetaczało jakąś substancję ze
sprzętu umieszczonego na innym wysokim stole, ustawionym równolegle do
mojego. Leżała na nim moja Pierwsza, przeznaczona do skopiowania. Ale gdy
się obudziłam, jej ciała już tam nie było.
Jakiś głos w pobliżu - należący zapewne do asystentki doktor Lusardi
- powiedział:
- Nieźle jak na betę. Milusia.
Poczułam na czole czyjś wilgotny dotyk - dłoń doktor Lusardi, która
sprawdzała, czy nie mam gorączki. Odezwała się:
- Wygląda na to, że wyklucie przebiegło pomyślnie. Poczekajmy jeszcze
kilka godzin, by się upewnić, że wszystko jest dobrze, ale akurat o nią się nie
martwię. Daj jej coś łagodnego na uspokojenie. Gdy ciśnienie i temperatura się
unormują, uśpij ją, oznakuj jej twarz i wszyj chip.
Gdy obudziłam się po raz drugi, już z chipem, stała nade mną doktor
Lusardi.
- Mama? - spytałam. Otoczenie, które wydało mi się tak niezrozumiałe po
pierwszym przebudzeniu, naznaczonym paniką, zdawało się teraz bardziej
przyjazne. Nie wiem skąd, ale było dla mnie jasne, że jestem dziełem doktor
Lusardi.
- Stworzycielka! - rzuciła oschle doktor Lusardi. - Żadna tam mama. No,
siadaj.
Usiadłam; zakręciło mi się w głowie od grawitacji, biorącej moje ciało we
władanie. Nadal widziałam nieostro, ale wystarczająco wyraźnie, by się
zorientować, że znajduję się w laboratorium medycznym. Zauważyłam
zajmujące całą ścianę tablice informacyjne, na których wyświetlano szczegóły
ludzkiej anatomii, dalej wzory naukowe, próbówki z DNA i szkielety naturalnej
wielkości. Gdy rozejrzałam się po pomalowanym na biało wnętrzu bez okien,
dostrzegłam konsole sięgające od podłogi do sufitu, na których przemykały
wyświetlane laserowo liczby i symbole. Za konsolą znajdował się stół
z narzędziami chirurgicznymi: skalpelem, wziernikiem, światłowodami,
włóknami optycznymi, igłami i przyrządami do pomiarów - laserową linijką
i cyrklem. Na ścianie za stołem umocowano rząd półek z dokumentami
medycznymi i słojami, a tych ostatnich było mnóstwo: z krwią, z żelowymi
formami zawierającymi fragmenty ciała: palce dłoni i stóp, sutki, uszy i gałki
oczne.
Doktor Lusardi dźgała moje ciało palcami.
- Skóra ma woskowożółte zabarwienie, ale to typowe w pierwszych
godzinach po wykluciu - stwierdziła, gdy już zbadała moje własności fizyczne.
- Przejdzie. Jesteś naprawdę doskonała. Trzeba ci nadać odpowiednie imię.
Nazwę cię... Elizja. Powtórz. Elizja.
- Zja. - To wszystko, co zdołałam z siebie wydobyć.
Doktor Lusardi pokiwała głową.
- Chyba potrzebujesz dodatkowego dnia przed szkoleniem
wprowadzającym - powiedziała. - Zabierz ją do poczekalni, niech tam zostanie,
aż będzie gotowa do szkolenia. I daj jej jakieś ubranie - zwróciła się do
stojącego w rogu i patrzącego pustym wzrokiem sanitariusza, który być może
obudził się kiedyś na tym samym stole.
Na odchodnym doktor Lusardi odwróciła się, by jeszcze raz na mnie
spojrzeć.
- Będziesz w cenie - rzuciła. - Nawet jak na betę.
Poczekalnia okazała się pustym pokojem bez okien, wyposażonym tylko
w rząd łóżek pod ścianą. Były tam już cztery inne nowo wyklute klony, również
oczekujące na szkolenie, ubrane w zielone szpitalne kitle, takie same jak ten,
który otrzymałam i ja. Pozostałe klony - dwa żeńskie i dwa męskie - wyglądały
na starsze ode mnie, na jakieś dwadzieścia lub trzydzieści parę lat wieku
ludzkiego. Ich piękny wygląd przykuwał uwagę; były obdarzone wszelkimi
cechami, które w oczach ludzi uchodzą za doskonałe: smukłe ciała i twarze
z wydatnymi kośćmi policzkowymi, pełne usta i gęste włosy. Ich oblicza miały
taki sam wyraz. Choć moja baza danych podsuwała mi obrazy ludzkich twarzy
oznakowane jako „szczęśliwy”, „smutny”, „zły”, „czuły”, do twarzy tych
klonów nie dało się nic z tego dopasować.
Nie rozmawialiśmy ze sobą. Bo co można było powiedzieć? „Co tu jest
grane, do cholery?!”.
W dodatku w rogu pokoju przez cały czas sterczał klon o oczach
w kolorze fuksji i o posturze boksera wagi ciężkiej. Sądząc po jego minie i po
tym, jak nas nieustannie i bez słowa obserwował, mieliśmy po prostu czekać,
odpoczywać i nie wdawać się w dyskusje.
Leżałam więc w tej poczekalni, na kozetce, jak przystało na grzecznego
klona. Przysypiałam, gdy tylko była taka możliwość, i czekałam na życie, które
rozpocznie się na zewnątrz.
Nazajutrz przeniesiono mnie i dwa inne klony do sali szkoleniowej
- jeszcze jednego ciemnego, pozbawionego okien pokoju. Kazano nam usiąść na
podłodze, na ułożonych w kręgu poduszkach. Pośrodku naszego kręgu
wyświetlano holograficzną prezentację na temat nowego życia, jakie czeka
świeżo wyklute klony.
Szkolenie prowadziła młoda elegancka kobieta o alabastrowej skórze,
czarnych skośnych oczach i hebanowych włosach przetykanych fioletowymi
pasmami. Miała na sobie czerwoną chińską sukienkę z wyhaftowanymi złotymi
smokami, która podkreślała jej smukłe kształty. Gdy mówiła, wokół niej
wyświetlały się kolaże obrazów: zdjęcia zwiastujące wody Io, których
fiołkowoniebieskie fale liżą białe piaszczyste plaże, kaskady wodospadów na
krystalicznych kamieniach, potężne skały wynurzające się z oceanu, góry
i gęstwinę dżungli. Jej głos był żywą zachętą.
- Witajcie, nowo wyklute klony! Nazywam się MeiXing i opowiem wam
o Dominium, waszym nowym domu!
Dominium to archipelag wysp, uformowany wskutek gigantycznej
podwodnej erupcji wulkanu, która miała miejsce tysiące mil od wybrzeża
Kontynentu, czyli nowego układu geopolitycznego, utrwalonego po tragicznym
okresie w dziejach ludzkości, zwanym Wojnami Morskimi. Aż się prosiło, by
ludzie skorzystali z tego nowego rajskiego bogactwa. To rozumie się samo przez
się! Najpierw przeżyli nieopisaną rozpacz, teraz natomiast znów mają nadzieję,
że zapanują nad ziemią i będą żyli w dobrobycie. Ta arkadia istnieje po to, by
dać im radość. Tak więc najzamożniejsi i najbardziej wpływowi mieszkańcy
Kontynentu kupili i zagospodarowali tę najlepszą i mającą największy potencjał
wyspę nowego archipelagu. Ci pionierzy uczynili z niej raj rekreacyjny dla
podobnych sobie notabli, spragnionych prywatności. Jasna sprawa! Należy się
im!
Dzięki pracy wybitnych naukowców i mistrzów duchowych otaczający
naszą wyspę ocean zamienił się w najznakomitszy akwen świata. Jego arterie
wodne przekształcono w morze, zwane Io, które marszczy teraz swe fiołkowe
fale (nasz patent) i oferuje całkowitą metamorfozę. Albowiem ludzie, zażywszy
kąpieli w jego toni, odprężają się, ulegają czarowi tego miejsca i poszerzają
swoją świadomość. To piękno w czystej postaci!
I wiecie, co jeszcze? Po przemodelowaniu oceanu postanowiono ulepszyć
także powietrze. Zaprojektowano więc system, który wpompowuje do atmosfery
tlen premium. Tak uzyskuje się soczyście słodkie powietrze - poza wyspą
dostępne wyłącznie w specjalnie skonstruowanych kapsułach. Na Dominium
można je wdychać do woli. Niesamowite, prawda? Nie inaczej.
Zastanawiacie się pewnie, czego w takim razie może brakować w tym
raju na ziemi. Otóż brakuje pracowników, którzy obsługiwaliby przybywających
na wyspę gości! Pokojówek, kamerdynerów, kucharzy, budowniczych! Sęk
w tym, że te same warunki atmosferyczne, dzięki którym Dominium jest tak
szczególnym miejscem, jednocześnie utrudniają do niego dostęp. Poza tym
wyspa daje ludziom taką radość i odprężenie, że obarczanie ich jakąkolwiek
pracą jest wykluczone. Szkopuł, co?
Aby temu zaradzić, fundatorzy wyspy wybudowali kompleks badawczy
dla niezrównanej doktor Larissy Lusardi, światowej sławy specjalistki od
klonowania. Sprowadzili ją tutaj, aby stworzyła siłę roboczą, która
wykonywałaby prace niezbędne dla funkcjonowania kurortu. I to właśnie wy,
moi drodzy, jesteście tymi szczęściarzami. Wybrano was ze względu na
nienaganny wygląd waszych Pierwszych - tych jeszcze „ciepłych”
nieboszczyków, z których was sklonowano. Dzięki technologii opatentowanej
przez doktor Lusardi ciała Pierwszych można zreplikować w ciągu czterdziestu
ośmiu godzin od zgonu, co pozwala na usunięcie duszy. Bonusik! Być wolnym
od brzemienia duszy to jak zrzucić ciężki kamień z serca! Dopisało wam wielkie
szczęście!
Jesteście crême de la crême wśród klonów ludzi. Gratuluję!
Reprezentujecie siłę i piękno, z których słynie wyspa. Będziecie żyć i pracować
w najbardziej luksusowym i zachwycającym miejscu na ziemi. Niesamowite,
prawda? Mało powiedziane.
Witajcie!
Jak tylko MeiXing wypowiedziała słowo „witajcie”, ruszyła różnolita
procesja klonów wszelkich możliwych etnosów, machających rękoma na
powitanie i powtarzających: „Witajcie!”. Nosiły przepisowe stroje pokojówek,
kamerdynerów, szefów kuchni, masażystów, instruktorów golfa i tenisa,
luksatorów. Tak jak MeiXing były to dorosłe egzemplarze, na oko w wieku
dwudziestu kilku, trzydziestu lat, a ich piękne twarze i równie doskonałe ciała
spełniały wymogi dominującej na wyspie estetyki.
Obudziłam się jako jeden z nich, ale w nastoletniej wersji.
Byłam obietnicą nowych czasów.
Po prezentacji do sali weszła sama doktor Lusardi, by powiedzieć do nas
kilka słów.
- Myślcie o sobie jako o niezamalowanych płótnach. - Pojawił się klon -
asystent i wręczył każdemu z nas lusterko. - Spójrzcie w zwierciadło.
Przyjrzyjcie się swoim płótnom.
Spojrzałam w lustro i po raz pierwszy zobaczyłam własną twarz. Miałam
oczy, uszy, nos, policzki, usta - cały zestaw ludzkich cech, wszystko doskonale
uformowane i estetycznie nienaganne. Po prawej stronie twarzy zauważyłam
wypalony laserem tatuaż: fioletową lilijkę sięgającą od skroni po kość
policzkową. Dotknęłam go - pozostałe klony robiły to samo - chcąc sprawdzić,
czy ładny wzorek na naszych twarzach jest wyczuwalny pod palcami. Nie był.
Doktor przemówiła:
- Choć wyglądacie jak ludzie, nie jesteście ludźmi. Fioletowe tatuaże na
waszych twarzach mają o tym zaświadczać. Jesteście własnością Dominium.
- Przerwała, a klon - asystent odebrał nam z rąk lusterka. - Ale można uznać, że
podobnie jak ludzie składacie się z dwóch części: tego, co w waszym wnętrzu,
i tego, co na zewnątrz. Ta wewnętrzna część to organy, które zostały
zreplikowane od waszych Pierwszych. U ludzi to, co jest w środku, jest
niewidzialne i nazywa się duszą. Oto podstawowa różnica między wami
i waszymi Pierwszymi: wy duszy nie posiadacie. Wyposażono was za to
w dostosowane do waszych potrzeb chipowe implanty. Jeden chip znajduje się
w waszym mózgu i zawiera wszelkie dane niezbędne do tego, byście mogli
pełnić na Dominium przypisane wam funkcje. Będzie wam podpowiadał, jak
naśladować ludzkie emocje, robić miny i przybierać pozycje ciała, by
organicznie i fizycznie wyrażać to, czego wasze pozbawione duszy ciało
odczuwać nie jest w stanie. Będzie się automatycznie dostosowywał, by
podsunąć wam gesty i mimikę odpowiednie do każdej sytuacji, w której się
znajdziecie.
Przypisano wam różne role. Wy... - doktor Lusardi wskazała dwa
muskularne męskie klony siedzące w naszym kręgu - jesteście zbudowani
w sam raz do pracy na budowie. Prosto stąd pójdziecie do kwater budowlańców,
bez udziału żadnego pośrednika, który by was wystawił na licytację. Wszystkie
umiejętności niezbędne do obsługi maszyn są zapisane w waszym chipie. Wy...
- pokazała palcem na dwa żeńskie klony, szczupłe blondynki o talii osy i pełnym
biuście - traficie w ręce brokera, który spróbuje was sprzedać do bardziej
ekskluzywnych zadań: zostaniecie masażystkami, a może nawet luksatorkami.
Przejdziecie szkolenie dopasowane do waszych funkcji, a chipy będą wam
pokazywać, jak zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami właścicieli:
okazywać serdeczność, oddanie i radosną chęć do pracy. - Doktor Lusardi
zwróciła się do mnie: - I ty, nasza nastoletnia beto. Nie mam pojęcia, co się
z tobą stanie. Moje pozostałe nastolatki z linii beta nie udały się, więc
w normalnych okolicznościach nie wystawiłabym cię jeszcze na sprzedaż. Ale
jesteś tak piękna, że żal nie spróbować. Choć z ciebie beta, to pod względem
estetycznym spełniasz wszystkie wymogi wyspy.
- Co to znaczy beta? - spytałam.
- To model próbny - odparła. - Na etapie rozwoju. - Zachichotała cicho
i dodała: - Jak prawdziwy nastolatek.
Następnie wyświetlono w naszym kręgu holograficzny obrazek
z różnorodną procesją „powitalnych” klonów, znanych nam z poprzedniej
prezentacji. Teraz demonstrowały swoje ręce. Doktor Lusardi objaśniała:
- Drugi chip macie zamontowany pod skórą prawego nadgarstka. To
wasza nawigacja, dzięki której nigdy się nie zgubicie, a wasi właściciele będą
zawsze wiedzieli, gdzie was znaleźć.
Podobnie jak inne nowo wyklute klony palcem lewej ręki dotknęłam
prawego nadgarstka, by wyczuć chip. Tym razem była wypukłość, malutka
górka pod skórą. Co za ulga! Nigdy się nie zgubimy w tym nowym i nieznanym
świecie.
W miejsce holograficznego obrazka z klonami pokazującymi ręce pojawił
się nowy: zbliżenia twarzy poszczególnych klonów, przelatujące jedno po
drugim. Każdy z klonów miał identyczną fioletową lilijkę wytatuowaną po
prawej stronie, a po lewej - indywidualne tatuaże przedstawiające różne rodzaje
kwiatów.
Doktor Lusardi pośpieszyła z objaśnieniem:
- Jest jeszcze to, co widoczne na zewnątrz. Tatuaże na waszych twarzach
symbolizują przynależność do Dominium. Obejrzeliście już fioletowe lilijki.
Gdy zostaniecie sprzedani i przypisani do zadań, na lewej stronie twarzy
będziecie mieć drugi tatuaż - roślinę symbolizującą waszą funkcję. W ten
sposób puste płótno waszej egzystencji zacznie się zapełniać formami. Dzięki
roślinnemu oznakowaniu szybko i bez trudu można się będzie zorientować, jaka
jest wasza rola na wyspie.
Holograficzne obrazki zniknęły, ustępując miejsca kojącej muzyce
stanowiącej tło do końcowych słów doktor Lusardi:
- Choć wasz wygląd będzie się zmieniał zależnie od waszej roli na
wyspie, wasza misja zawsze będzie taka sama. Nigdy nie zapominajcie, że
stworzono was, byście służyli. Nauka pozwoliła na usunięcie dusz waszych
Pierwszych, byście usługiwali bez żadnych ograniczeń. Odebrano wam
uczuciowość po to, żeby dzięki waszej posłudze ludzie mogli doświadczyć tego,
po co tu przybyli - szczęścia.
Holograficzne obrazki, wyświetlane przed każdym z nas, ukazały ludzkie
twarze oznakowane jako „szczęśliwy”, „zadowolony”, „radosny”,
„usatysfakcjonowany”.
- Oto jakie nastroje powinna wywołać u ludzi wasza praca - ciągnęła
doktor Lusardi. - Niechaj te twarze będą waszym najwyższym twórczym celem.
Jesteście tylko usługodawcami, którzy mają zapewnić właścicielom
rozkoszowanie się cudownym życiem, jakie oferuje Dominium - miejsce,
którego stworzenie kosztowało ich tyle trudu.
Po wykładzie wprowadzającym odprowadzono nas do poczekalni, gdzie
mieliśmy spędzić ostatnią noc przed odesłaniem nas do przydzielonych
obowiązków (jak dwa męskie klony) lub do brokerów (dwa żeńskie klony plus
ja).
Przebudziłam się po północy z uczuciem suchości w ustach.
- Czy mogłabym dostać odrobinę wody? - spytałam tęgiego klona
- sanitariusza, który cały czas siedział w kącie pokoju, trzymając wartę.
Wskazał na drzwi i powiedział cicho:
- Kran z wodą jest na końcu korytarza. Wracaj szybko.
Wybiegłam na zewnątrz, w głąb słabo oświetlonego korytarza.
Zobaczyłam drzwi, które w odróżnieniu od wszystkich innych w kompleksie
miały szklane okienko ukazujące wnętrze pokoju. Nie mogłam się powstrzymać
i zerknęłam. Tabliczka z boku drzwi informowała: „Lecznica”, czyli - jak
podpowiedział mi chip - miejsce, gdzie przyjmuje się niesprawnych lub
chorych, by poprawić ich stan.
Wytężyłam wzrok. Sala wyglądała jak laboratorium podobne do tego,
w którym się wyklułam. Były tam długie metalowe stoły i narzędzia lekarskie.
Na stołach leżały wymagające naprawy klony o oczach w kolorze fuksji.
Był tam męski klon ze skrępowanymi rękami i nogami, któremu laborant
żelaznym palnikiem przypalał skórę na piersi. Na stole obok siedział klon
żeński, również obezwładniony. Z pustego oczodołu sączyła się krew i jeszcze
jakaś wydzielina, a inny pracownik laboratorium usuwał mu drugą gałkę oczną.
W kącie sali przypięto do ściany męskiego klona: ręce ponad głową,
skrępowane nadgarstki i kostki. Wbijano mu długi metalowy pręt w pachy,
w usta i nozdrza, potem w uszy.
Ciała wszystkich klonów miały ślady pobicia, były posiniaczone
i zakrwawione. Otwarte usta sprawiały wrażenie, jakby chciały coś powiedzieć.
A raczej wykrzyczeć.
Serce biło mi jak szalone, dłonie zwilgotniały, a na skroniach pojawiły się
strużki potu. Moje ciało spanikowało, jak w pierwszych chwilach po
przebudzeniu.
Odwróciłam się i pobiegłam ile sił w nogach z powrotem, do poczekalni,
do mojego łóżka.
Odechciało mi się pić.
3
To wszystko prawda, co mówiono na temat tutejszego powietrza.
Choć brak mi podstaw do czynienia porównań, zaczynam rozumieć,
dlaczego gęsty tlen na Dominium wprowadza ciała i umysły ludzi
w długotrwałe upojenie. Powietrze jest tak aksamitne, że nie ma się co dziwić,
gdy obdarzeni duszą ludzie nie mogą się zmobilizować do wykonania żadnej
pracy. Zatem to całkiem zrozumiałe, że potrzebują klonów, na których rozkosze
wyspy nie robią żadnego wrażenia. Niewykluczone, że jej słodycz jest tak
obezwładniająca jak narkoza, z której się właśnie wybudzam.
Otwieram oczy po krótkiej drzemce. Znowu suniemy awiatem. Już sobie
wszystko przypominam... Klony szybciej dochodzą do siebie po znieczuleniu
ogólnym. Po tym, jak zostałam sprzedana, zatrzymaliśmy się w klinice
mieszczącej się na terenie Przystani, klubu zrzeszającego śmietankę towarzyską
Dominium. Tam „zaszczepiane” są klony. Tak określa się wykonanie
specjalnego roślinnego tatuażu symbolizującego rolę danego klona. Wypala się
go laserem po lewej stronie twarzy, gdy znane jest już nasze przeznaczenie.
Siedzący z przodu ochroniarze mają tatuaże z nasturcją - jaskrawożółte
i pomarańczowe kwiaty z liśćmi w kształcie tarczy, symbolizujące podbój
i trofeum.
Dotykam twarzy, przesuwam palcem od skroni po kość policzkową. W
szybie PLU widzę niewyraźny kształt ciemnoniebieskich lancetowatych
płatków. Moje szczepienie obwieszcza wszem wobec, że jestem szczęściarą:
nastolatka w roli towarzyszki, beta w wyższej kaście klonów. Doktor Lusardi
trafnie przewidywała, że znakomicie się sprzedam. W brzuchu następuje skurcz,
uczucie rozkosznego oczekiwania. Nie mogę się doczekać nowej przygody. Nie
mogę się doczekać nowego domu.
- Twój tatuaż wygląda prześlicznie - stwierdza mama swym dziecinnym
głosem. - Będzie wyglądał jeszcze lepiej, gdy poparzenie zblednie. Cieszę się,
że wybraliśmy ostróżkę zamiast chryzantemy, którą nosi większość klonów
towarzyszy. Dobry wybór. Niebieski świetnie komponuje się z fioletem po
drugiej stronie twarzy.
Ostróżka symbolizuje głęboką więź. Mama sprawia wrażenie głęboko
przywiązanej przede wszystkim do mojego wyglądu.
- Elizjo, chyba nie widziałam klona, który dorównywałby ci pięknem. A
na tej wyspie te słowa to nie byle co. Tak się cieszę, że będziemy mieć w domu
nową, kochaną dziewczynę. Doktor Lusardi miała genialny pomysł, by zrobić
nastolatkę beta. Sama młodość i niewinność! Ale... taka szkoda twojej
Pierwszej. Biedactwo! Tyle młodego piękna na marne. I jej biedna mama,
straciła tak młodą córkę. - Westchnienie. - Jejku! Nie mogę się doczekać, aż się
tobą pochwalę!
Przyciąga mnie do siebie. Chip podpowiada mi właściwą reakcję: złożyć
głowę na jej ramieniu. Robię to bez zwłoki, a w odpowiedzi mama całuje mnie
w głowę.
- Słodka dziewczyna - mówi z czułością.
Ciepło matczynych objęć zalewa moje ciało. Nie jestem tylko klonem do
towarzystwa, ale córką, jak prawdziwa córka państwa Bratton. Będą się o mnie
troszczyć i darzyć mnie miłością taką jak Astrid. Tyle szczęścia dla jednej
zwykłej bety!
Dom gubernatora, do którego przywiozła mnie mama - jak wszystkie
wille na Dominium - jest nie tylko dziełem architektury, lecz takżesztuki. Na
wyspie stoi ponad sto luksusowych rezydencji, stworzonych przez tego samego
architekta i zbudowanych z tych samych materiałów: stiuku, drewna, szkła,
ołowiu i miedzi. Domy mają kształt geometrycznych rzeźbionych struktur.
Wygląda to tak, jakby jakaś starożytna cywilizacja pospajała świątynie ku czci
swoich bóstw z nowoczesnym międzygalaktycznym statkiem kosmicznym, a
następnie zupełnie bezpretensjonalnie wtopiła je w krajobraz Dominium.
Awiat dociera do lądowiska przed domem, otoczonego rzędem typowych
dla wyspy kwiatów nazywanych tu cuvée. Są to woskowe róże, kwiaty o
jaskrawokoralowych stożkowatych kielichach osadzonych na długich prostych
łodygach. Iskrzą się przy podjeździe niczym butelki szampana czekające na
odkorkowanie.
Pojazd się zatrzymuje i mama ściska moją dłoń.
- Witaj w domu, kochanie - mówi łagodnie.
Nie potrzebuję, by mnie oprowadzono po nowym domu, bo interfejs chipa
sam się dopasowuje i pokazuje mi wszystko, co muszę wiedzieć. Rezydencja
gubernatora stoi na szczycie nadmorskiego klifu wrzynającego się w wodę;
ściany są w całości przeszklone, od podłogi po sufit, i odsłaniają wspaniałe
panoramy. Westybul wyłożono marmurem i oświetlono kryształowymi
żyrandolami. Prowadzi do wspaniałego wnętrza: luksusowych sypialni,
kameralnych buduarów, supernowoczesnej kuchni i salonu masażu. Oczywiście
dom - jak większość domów na wyspie - ma też FantaSferę, czyli wytworną
galerię gier, w której można oddawać się wirtualnym rozrywkom, takim jak
tropienie jelenia, polowanie na rekina, plądrowanie lasu tropikalnego i przede
wszystkim ZGrav - grze symulującej stan nieważkości. Za tą ostatnią - jak mówi
mama - nastolatki na Dominium wprost szaleją.
Dom gubernatora wykorzystuje energię słoneczną i funkcjonuje dzięki
pracy klonów. Gubernator i jego żona mają własnego kamerdynera do
zgadywania i spełniania ich zachcianek, jak też inne klony obsługujące dom:
pokojówki, szefa kuchni, dozorców, luksatora i ochroniarzy. Największa grupa
klonów - instruktorzy sportu, masażyści i budowniczy - są wspólnym dobrem
mieszkańców Dominium i stacjonują na terenie Przystani.
Wchodzimy do środka. Mama mówi, trzymając mnie za rękę:
- Jesteś w tym domu pierwszym klonem, którego rolą będzie
dotrzymywanie towarzystwa, i pierwszym klonem typu beta, który przekroczył
te progi. Ten eksperyment to wielka frajda.
Mój nowy brat Ivan jest kilkakrotnym mistrzem zapasów, w swojej wadze
i klasie. A przynajmniej tak stwierdziła mama po tym, jak na powitanie powalił
mnie na ziemię. Ma osiemnaście lat, ostrzyżone na zapałkę jasnobrązowe włosy,
jasnobłękitne oczy i - po mamie - pełne, zaróżowione policzki, które dodają jego
twarzy miękkości kontrastującej z herkulesową posturą.
- Dla beki - mówi Ivan, wstając. Wyciąga rękę, by pomóc mi się
podnieść. - Nawet nie wiedziałem, że są już beta nastolatki.
- Dobry chłopiec! - zwraca się mama do Ivana. - Wreszcie będziesz miał
towarzyszkę do wygłupów, kogoś w twoim wieku, żebyś niechcący nie zrobił
krzywdy naszej małej delikatnej Liesel.
Mała delikatna Liesel piszczy z zadowolenia.
- Mamy betę! Mamy betę!
To chudziutka dziesięciolatka z ledwo widocznymi wypukłościami
zamiast piersi i bioder, zwiastującymi przemianę w nastolatkę. Cerę, włosy
i oczy ma w tych samych odcieniach co mama i Ivan.
- Mogę jej pokazać pokój? Bardzo proszę...
- Nie - rzuca mama. - Od tego są klony, kochanie. To one pracują.
Zwraca się do stojącej w pobliżu klonki:
- Xanthe, proszę, zaprowadź Betę do kwatery byłej niani, przy pokoju
Astrid. Zaraz tam przyjdę i pomogę się jej rozgościć.
Xanthe, gosposia, wygląda na niewiele ponad dwadzieścia lat wieku
ludzkiego. Ma bladą cerę, ostrzyżone na krótkiego boba czarne włosy i skośne
oczy koloru fuksji. Zaszczepili jej ostrokrzew - symbol szczęśliwego domowego
ogniska. Prowadzi mnie długim korytarzem, a przez przeszklone ściany widać
z jednej strony ocean, z drugiej − wielobarwne ogrody.
- To wspaniały dom - próbuję zagaić, dając jednocześnie do zrozumienia,
że doceniam to, ile wysiłku wkłada Xanthe w utrzymanie go w czystości.
- A jaki miałby być? - odpowiada.
- Nie wiem. To pierwszy dom, który widzę.
- Wszystkie domy na wyspie wyglądają tak samo - stwierdza. - Tak samo
pięknie i harmonijnie.
Mam przejąć pokój po byłej niani, przylegający do sypialni Astrid, mojej
nowej siostry, która wyjechała. Jest mały, ale urządzony funkcjonalnie. Mam
łóżko, komodę na ubrania, biurko i okno z widokiem na ocean. Noszę nawet
ubrania w tym samym rozmiarze co Astrid. Mama podaje mi pudło z jej szafy,
bym zapełniła swoją bieliźniarkę.
- Większości z tych ubrań Astrid nie włożyła ani razu - mówi. - Ma
rewelacyjną figurę, mogłaby nosić obcisłe dżinsy, skąpe militarne topy, ale
wolała ten okropny grunge’owy styl. Te nieszczęsne workowate łachy z konopi,
w jakich na Kontynencie chodzą pacyfiści. Ale dla ciebie te rzeczy kupione dla
mojej córci, tej abnegatki, będą idealne.
- Który strój mam włożyć?
Mama zerka na zegarek umocowany na diamentowej bransoletce.
- O tej porze dzieci uwielbiają się bawić w basenie. Włóż jeden
z kostiumów kąpielowych i dołącz do nich.
Przebierając się w łazience, słyszę, że do pokoju Astrid wchodzi
gubernator. Nie jest zachwycony moją obecnością w swoim domu, czego nie
zamierza ukrywać, i głośno spiera się z żoną.
- Powiedziałem: ani jednego klona więcej! - syczy. - A już na pewno nie
betanastolatki! Co ty sobie wyobrażasz! Umowa wyspy z Kontynentem mówi
tylko o dorosłych klonach, a i te by nam zabrali, gdyby mogli! Czy zdajesz sobie
sprawę, jakie polityczne cięgi za to zbiorę? Tym bezmyślnym zakupem to już
mocno przesadziłaś.
Mama odpowiada obojętnym tonem:
- Nie wygłupiaj się. Elizja to słodki aniołek. Pokochasz ją.
- To nie ma nic do rzeczy.
- Skarbie. Betanastolatka! Jesteśmy pierwsi, którzy taką sobie sprawili!
Nie mogłam się powstrzymać. Obiecuję, że nie kupię ani jednego więcej.
- Jest nastolatką. Będzie naszym utrapieniem.
Wklepuję do bazy danych słowo „utrapienie” i dowiaduję się, że
gwałtowne zmiany poziomu hormonów mogą sprawiać, że nastolatki zachowują
się niesfornie i bezczelnie, a to zachowanie staje się dla dorosłych
„utrapieniem”, jednak zwykle je tolerują jako normalną fazę rozwojową.
- Tego akurat nie wiesz.
Ale ja wiem. Nie stanę się dla nikogo utrapieniem. Mój chip daje
gwarancję, że będę zawsze wiedzieć, jakie zachowanie przystoi porządnej
dziewczynie.
- Ale po co ryzykować? - pyta gubernator.
- Jeśli coś będzie z nią nie tak, zawsze możemy ją zwrócić. Zadowolony?
W milczeniu poprzysięgam, że nigdy nie zachowam się w sposób, który
skłoniłby ich do rezygnacji ze mnie. Udowodnię, że jestem godna tego domu
i rodziny.
- Mówię poważnie - dodaje gubernator. - Nigdy więcej takich zakupów.
- Masz to jak w banku - mówi mama.
- A ty masz jak w banku to, że jeśli będą z tego jakieś problemy, twój chip
zostanie odcięty od konta. - Pojawia się żartobliwy ton. - Albo wycięty z twojej
ręki!
Mama odpowiada ze śmiechem:
- Droczysz się ze mną, gubernatorze.
1 To właśnie mnie chce kupić. Elegantka twierdzi, że weszła do butiku w kurorcie, aby kupić sweter, ale to właśnie ode mnie nie może oderwać wzroku. Ma na sobie jedwabny kostium koloru kości słoniowej, ozdobiony diamentami, doskonale dopasowany do jej figury przypominającej klepsydrę. Jak na kobietę w średnim wieku ma nieskazitelną twarz. Błyszczące kasztanowe włosy spływają na ramiona, a gładkie, wypielęgnowane przez manikiurzystkę dłonie upiększone są klejnotami. Wygląda, jakby nie odstępował jej stylista, pilnując, aby w każdym szczególe była nienaganna. Eskortuje ją dwóch ochroniarzy - opalonych, rosłych blondynów o posturze kulturystów. Mają szkliste oczy w kolorze fuksji i fioletową lilijkę wytatuowaną na prawej skroni, tak jak ja. Przesuwa bladoróżowymi palcami po jasnobłękitnym kardiganie, badając jakość tkaniny, ale wzrok utkwiła we mnie. To mnie ocenia pod względem jakości. - Czy ona jest na sprzedaż? - pyta w końcu Marisę, szefową butiku. Jej głos jest lekko chropawy, jak u dziecka. Pytanie wypowiada ze swobodą, ale cicho, jakby miała zafundować sobie wielką, kalorycznie zabójczą kremówkę. Marisa, która jest także najbardziej elitarną brokerką na Dominium, potwierdza nieznacznym skinięciem głowy. W butiku sprzedaje się odzież i... ludzi. O ile w ogóle można uważać nas za ludzi. Tutaj, na Dominium, istoty ludzkie nazywają nas „klonami” lub „replikantami”. Ja mam na imię Elizja, bo tak zdecydowała doktor Lusardi, gdy się wyklułam. Urodziłam się zaledwie kilka tygodni temu. Mam jednak szesnaście lat. Nie wiem nic o mojej Pierwszej, dziewczynie, której klonem jestem. I raczej niczego się już na jej temat nie dowiem. Abym ja mogła powstać, ona musiała umrzeć.
Znajdujemy się w osobnym pokoju: tylko ja, elegantka i Marisa. Żadnych ochroniarzy, żadnych klientów, nie ma też innych klonów. Ściany pokoju są całe białe. Matowe firanki się wydymają, wpuszczając przez duże wykuszowe okno pierwszorzędny tlen, jeden z walorów Dominium. Pokój ma odzwierciedlać spokój i ciszę, z których słynie ta wyspa położona na równikowych morzach. Z okna rozciąga się szeroki widok na Io - otaczające ją spienione fioletowoniebieskie morze. Zastanawiam się, co kryje się w jego wodach, że budzą tak wyjątkowe odczucia. Dla mnie jest to jednak niepojęte: uzasadnienie należy do sfery ludzkich emocji, nie do logiki. Ludzie potrafią wydać oszczędności całego życia, aby przez chwilę pławić się w Io. A ja, choćby mnie wrzucono w jego toń, abym mogła się rozkoszować wszystkimi przypisywanymi mu mistycznymi właściwościami - i tak nic nie poczuję. Nie mam duszy. Elegantka obmacuje mnie, jakbym była owocem na targu. Delikatnie ugniata moje ciało, najpierw ramiona, potem uda. Naciska dłońmi łopatki, by sprawdzić, czy mam silne plecy, przeczesuje ręką włosy. - Jest śliczna - stwierdza. - Pani Bratton, sytuacja powinna być jasna pod względem prawnym, więc musi sobie pani zdawać sprawę, iż to egzemplarz typu beta - uprzedza Marisa. - Doktor Lusardi nie dopracowała jeszcze serii nastolatek. Wyciąga rękę do moich ramion i odgarnia włosy, żeby klientka mogła wyraźnie zobaczyć laserowe oznakowanie na szyi: słowo „beta” wytatuowane fioletowym tuszem. - Rozumiem, że to wpływa na jej cenę - mówi miękkim głosem elegantka zwana panią Bratton. Mój chip podpowiada mi: „Właśnie trwa dobijanie targu”. - Oczywiście - odpowiada Marisa. - Doktor Lusardi będzie zachwycona, że ktoś z pani pozycją chce wypróbować nastolatkę typu beta. Pani Bratton kieruje na mnie wzrok.
- Jak się nazywasz, moja droga? - Elizja - odpowiadam. „Elizja”. „Elizja”. Wciąż słyszę, jak doktor Lusardi uczy mnie wymawiania mojego imienia i nazwy wyspy: „Dominium”. Klony budzą się bez zdolności do mówienia. Po wykluciu potrzeba dnia lub dwóch, by przemówiły. „Elizja”. „Dominium”. - Sądzę, że doskonale się nadasz do naszego domu, Elizjo. Bardzo nam brakuje nastolatki od czasu, gdy Astrid, moja najstarsza córka, wyjechała na Kontynent, żeby studiować. - Po przerwie dodaje: - Na uniwersytecie Biome. - Gratuluję - mówię, bo wiem, że tak właśnie należy powiedzieć rodzicowi, którego dziecko dostało się na prestiżową uczelnię. - To wielki powód do dumy. Pani Bratton się rozpromienia. - Owszem, szkoda tylko, że Astrid jest tak bardzo pochłonięta studiami. Twierdzi, że w czasie roku akademickiego nie może nas odwiedzać. Tak bardzo nam jej brakuje. Od jej wyjazdu młodszy brat i siostra stali się marudni. - Urywa, by przed podjęciem ostatecznej decyzji zmierzyć mnie wzrokiem od stóp do głów. - Tak, zdecydowanie potrzeba nam nowej dziewczyny. Czy chciałabyś być z nami? - Tak, proszę pani - odpowiadam. Nie ma dla mnie znaczenia, czy będę tkwiła w tym sklepie, czy w jej domu. Mój chip podpowiada mi jednak, żebym odpowiednim tonem wyraziła entuzjazm, który utwierdzi panią Bratton w przekonaniu, że decyzja o zakupie jest właściwa. - Ma nienaganne maniery - zachwala Marisa. - W rzeczy samej! - przytakuje pani Bratton. - To wielki postęp, gdy się pomyśli, jak bezczelne mogą być prawdziwe nastolatki. - Uśmiecha się ciepło. - Wiem, bo kilkoro wychowałam. Marisa odsyła mnie z powrotem do sklepu i kończy negocjacje z panią
Bratton. Mam sobie wybrać ładne, ale skromne ubranie do mojego nowego domu, w którym będę służyć nowej właścicielce. Biorę jasnobłękitny sweter, który spodobał się wcześniej pani Bratton, białą bluzkę i jednolitą niebieską spódnicę, pod kolor swetra. Mundurek dla początkujących. Wkładam nowy strój. Nic więcej nie potrzebuję. Aha, jeszcze tylko jedno: muszę pożegnać się z Becky. Becky to druga nastolatka typu beta wystawiona na sprzedaż w butiku. Gdy tylko przyjechałam, powiedziała mi, że bety trudniej się sprzedają, ponieważ nie ma gwarancji, że będą działały zgodnie z zaprogramowaniem. Becky i ja jesteśmy nastolatkami typu beta, pierwszymi z tej serii. Opowiadała, jak doktor Lusardi uświadomiła jej zaraz po wykluciu, że bety mogą najwyżej przyciągnąć łowców nowości, poza nimi mało kto się skusi. Dorośli raczej nie przepadają za nastolatkami; wielu z nich stara się nawet zapomnieć, że były czasy, gdy sami mieli naście lat. Becky sądzi, że egzemplarze beta będą traktowane jako eksperyment, dopóki doktor Lusardi nie zdoła wyprodukować niemowląt i dzieci, bo dopiero te mogłyby zawojować rynek. Choć oficjalnie Becky jest wystawiona na sprzedaż, nikt nie oczekuje, że zostanie kupiona. Przeznaczono ją więc do pracy w butiku, żeby utrzymywała porządek, podawała napoje i sprzątała po wizytach klientów. Ze swoim niefortunnym wyglądem Becky nie ma szans na awans do wyższej kasty klonów, złożonej z towarzyszy i towarzyszek, szefów kuchni, kamerdynerów, kontrolerów tlenu, instruktorów sportu i - mających najwyższą pozycję - ”luksatorów”, czyli asystentów spełniających luksusowe potrzeby mieszkańców wyspy. Becky wykluła się kilka miesięcy temu, z szopą brązowych włosów kręconych niczym splątane szczurze ogony, z bladoróżowymi oczami w odcieniu fuksji i niezdrową, pożółkłą cerą. Jest też otyła, przynajmniej o dwa rozmiary grubsza od ideału piękna wyznawanego na wyspie - perfekcyjnej, nieskażonej cellulitem Miss Bikini. Doktor Lusardi uważa, że jestem najdoskonalszym egzemplarzem ze
wszystkich beta, bez względu na wiek. Mój wygląd odpowiada obowiązującemu na Dominium kanonowi piękna, tak jak powinien mu odpowiadać wygląd wszystkich klonów. Według załączonej holograficznej broszurki moje wymiary są wzorcowe. Ładnie wyrzeźbione mięśnie sugerują, że moja Pierwsza była sportsmenką lub tancerką. Doktor Lusardi stwierdziła, że „wyglądam milusio”. Mam wspaniałe jasne włosy w miodowym odcieniu, skórę muśniętą słońcem i brzoskwiniowokremową cerę. Moje oczy, najtrudniejsza - zdaniem doktor Lusardi - rzecz, są bez zarzutu. Są niczym landrynki w odcieniu jasnej fuksji, z powiekami w kształcie migdałów i gęstymi brązowymi rzęsami; zaprojektowane tak, by wyrażać łagodność i nie odstraszać właścicieli. Świetliste oczy klonów widziane z dystansu mają przyciągać ludzi i dawać im poczucie bezpieczeństwa. Z bliska wydają się jednak puste. Dlatego ludzie raczej unikają patrzenia nam prosto w oczy, co - jak mi uświadomiono - uchodzi za towarzyski nietakt: oczy, w których nie widać duszy, są przerażające dla oczu, z których dusza wyziera. - Więc masz być towarzyszką? - pyta Becky. - Ekstrafucha. Czuję nagłe ukłucie w sercu. To tak, jakby miało się tęsknić za tą drugą betą. Wiem jednak, że to tylko z powodu mojego chipa, który potrafi naśladować ludzkie reakcje i nie ma nic wspólnego ze zdolnością do prawdziwej tęsknoty za Becky. Nic do siebie nie czujemy. Nie ma takiej potrzeby. Nie wiem jednak, dlaczego na myśl o opuszczeniu drugiej bety odczuwam pustkę w środku. Muszę się jeszcze tak dużo nauczyć: o wyspie, o chemii własnego ciała. Jestem zupełną nowicjuszką. - Dopiero co wystawiono cię na sprzedaż, a już znaleźli się chętni. Moje gratulacje - dorzuca Becky. - Może, gdy się rozejrzę w nowym domu, spytam o jakieś odpowiednie dla ciebie zajęcie. - Dzięki - odpowiada Becky, udając wdzięczność za propozycję będącą bez pokrycia, o czym obie wiemy. - Jestem bardzo zadowolona z pracy tutaj.
Razem z panią Bratton odjeżdżamy samosterowanym niskopułapowym awiatem, Pojazdem Luksusowego Użytku. PLU ma przyciemnione szyby, a w środku pachnie jaśminem, wygodne siedzenia są niemal pieszczotą dla pasażera. Siedzimy z tyłu, z przodu jej dwaj ochroniarze. Bacznie patrzą przez okno, jakby w raju rozpościerającym się na zewnątrz mogło czyhać jakieś niebezpieczeństwo. Może gapią się tak, bo nie mają nic innego do roboty. Awiat jest przecież sterowany automatycznie. Gdy maszyna szybuje ponad ziemią, pani Bratton przesuwa prawą ręką po lewej, od łokcia po nadgarstek. Pod skórą pojawia się konsola transmisyjna. Pani Bratton zaczyna przesyłać wiadomości, najwyraźniej utraciwszy zainteresowanie nowym nabytkiem, czyli mną. Choć wiem, że jestem tu po to, by sprawiać jej przyjemność, a nie ją zanudzać, mój chip podpowiada, że ludzie potrzebują czasem chwili spokoju na przesłanie danych, więc nie próbuję jej teraz zabawiać. Zamiast tego przyglądam się znikającym krajobrazom: luksusowe wille w otoczeniu wysokich palm, turkusowe laguny, ogrody pełne kwitnących drzew jakarandy, lilii, passiflory, orchidei i hibiskusów. W oddali malują się łagodne, kojące wody Io, a jeszcze dalej ponad nimi szmaragdowe zalesione góry nad wyspą. Wprawdzie nie widzę tego z okna pojazdu, ale pamiętam, że po drugiej stronie podnóża gór są porośnięte dzikim lasem tropikalnym, w którym mieści się kompleks badawczy Lusardi - miejsce, z którego pochodzę. Nie byłam nigdzie poza Dominium, więc nie mam porównania. Nie potrzebuję jednak podpowiedzi chipa, by wiedzieć, że wyspa nie jest ideałem według ludzkich wyobrażeń, ale ideałem samym w sobie. Jedwabiste powietrze, które wdycham, spływa po gardle słodko jak miód. Feeria barw zniewala oczy: fiołkowoniebieska Io, soczysta zieleń krzewów i wysokich drzew, wyrastające zewsząd pióropusze kwiatów, jaskraworóżowe, żółte, pomarańczowe, czerwone, fioletowe i złote.
Wzbiera we mnie ekscytacja, a to świetne antidotum na niepokój, który odczuwałam po rozdzieleniu z Becky. Mam już właściciela i właśnie jedziemy do mojego nowego domu, położonego w najbardziej upragnionym miejscu na ziemi. Jak będzie wyglądało moje życie na Dominium? Pani Bratton odczytuje odpowiedź na konsoli i wzdycha: - Rany. Gubernator nie jest tym wszystkim zachwycony. Moja baza danych przesyła mi obraz władczego łysego mężczyzny w wojskowym mundurze przystrojonym medalami. Interfejs podaje, że gubernator to emerytowany generał, obecny prezes wyspy mianowany przez radę dyrektorów. - Skąd pani zna gubernatora? - pytam panią Bratton. - To mój mąż, głuptasko. Sądzę, że to wyjaśnia obecność ochroniarzy, choć to, że w tej oazie spokoju w ogóle potrzebni są ochroniarze, nie jest dla mnie do końca zrozumiałe. Nie do mnie jednak należy zadawanie pytań tego rodzaju. Jestem tylko klonką, w dodatku klonką typu beta. - Dlaczego nazywa się gubernator? - drążę. - To przezwisko, złotko. Brzmi trochę kolonialnie. „Prezes” to takie bez charakteru. - Rozumiem, proszę pani - odpowiadam. Choć to nieprawda. Podczas szkolenia wprowadzającego, które przeszłam tuż po wykluciu, zapamiętałam ten zwrot jako poręczny chwyt, gdy w rozmowach z ludźmi zapada milczenie. To, czy naprawdę rozumiem, jest bez znaczenia. - Nie mów do mnie „proszę pani”. To takie oficjalne. - Jak więc powinnam się do pani zwracać? - pytam. - Możesz do mnie mówić „mamo”.
2 Gdy obudziłam się po raz pierwszy, nie wiedziałam, co znaczy „mama”. Jak wszystkie świeżo wyklute klony miałam braki w wiedzy, przejęłam natomiast po mojej Pierwszej podstawową znajomość języka i symboli, nie znałam jednak ich kontekstów. Gdy powoli otworzyłam oczy, najpierw zobaczyłam twarz kobiety, którą potem przedstawiono mi jako doktor Lusardi. Obserwowała moje przebudzenie. Widziałam jak przez mgłę, lecz jej barwna postać była tak wyrazista, że dostrzegłam rozmazany kontur: biały kitel, burzę rudych, poskręcanych jak spirale loków okalających bladą twarz upstrzoną pomarańczowymi piegami, przekrwione oczy. Zza jej pleców dochodził warkot maszyn, pobrzękiwały i dzwoniły, wygrywając cichą symfonię elektronicznych tonów, która nie miała dla mnie żadnego sensu. Gdyby to było możliwe, zerwałabym się ze stołu i uciekła. Biegłabym ile sił w nogach. Ale możliwe nie było. Dopiero później zrozumiałam, co działo się w pierwszej chwili po przebudzeniu, gdy urządzenia przymocowane do moich ramion - ręce - wydawały się wilgotne, a mechanizm umieszczony w lewej górnej części tułowia - serce - i drugi w głowie - mózg - prowadziły ze sobą jakiś szaleńczy wyścig o to, który pierwszy stopnieje z przegrzania. Po zainstalowaniu chipa zrozumiałam, że było to uczucie przerażenia. Mając chip, nigdy już nie doznam tego niepotrzebnego uczucia. Takie były moje początki. Jedynym w pełni zrozumiałym odczuciem towarzyszącym mi po przebudzeniu było przejmujące zimno. Objawiało się dreszczami przebiegającymi przez całe ciało, spoczywające na lodowatym stole z metalu, podłączone do genialnego wynalazku doktor Lusardi - maszyny reprodukującej ludzi. Urządzenie, z którego się wyklułam, przypominało otwartą trumnę z rurkami przyczepionymi na obu krańcach. Przetaczało jakąś substancję ze sprzętu umieszczonego na innym wysokim stole, ustawionym równolegle do
mojego. Leżała na nim moja Pierwsza, przeznaczona do skopiowania. Ale gdy się obudziłam, jej ciała już tam nie było. Jakiś głos w pobliżu - należący zapewne do asystentki doktor Lusardi - powiedział: - Nieźle jak na betę. Milusia. Poczułam na czole czyjś wilgotny dotyk - dłoń doktor Lusardi, która sprawdzała, czy nie mam gorączki. Odezwała się: - Wygląda na to, że wyklucie przebiegło pomyślnie. Poczekajmy jeszcze kilka godzin, by się upewnić, że wszystko jest dobrze, ale akurat o nią się nie martwię. Daj jej coś łagodnego na uspokojenie. Gdy ciśnienie i temperatura się unormują, uśpij ją, oznakuj jej twarz i wszyj chip. Gdy obudziłam się po raz drugi, już z chipem, stała nade mną doktor Lusardi. - Mama? - spytałam. Otoczenie, które wydało mi się tak niezrozumiałe po pierwszym przebudzeniu, naznaczonym paniką, zdawało się teraz bardziej przyjazne. Nie wiem skąd, ale było dla mnie jasne, że jestem dziełem doktor Lusardi. - Stworzycielka! - rzuciła oschle doktor Lusardi. - Żadna tam mama. No, siadaj. Usiadłam; zakręciło mi się w głowie od grawitacji, biorącej moje ciało we władanie. Nadal widziałam nieostro, ale wystarczająco wyraźnie, by się zorientować, że znajduję się w laboratorium medycznym. Zauważyłam zajmujące całą ścianę tablice informacyjne, na których wyświetlano szczegóły ludzkiej anatomii, dalej wzory naukowe, próbówki z DNA i szkielety naturalnej wielkości. Gdy rozejrzałam się po pomalowanym na biało wnętrzu bez okien, dostrzegłam konsole sięgające od podłogi do sufitu, na których przemykały wyświetlane laserowo liczby i symbole. Za konsolą znajdował się stół z narzędziami chirurgicznymi: skalpelem, wziernikiem, światłowodami,
włóknami optycznymi, igłami i przyrządami do pomiarów - laserową linijką i cyrklem. Na ścianie za stołem umocowano rząd półek z dokumentami medycznymi i słojami, a tych ostatnich było mnóstwo: z krwią, z żelowymi formami zawierającymi fragmenty ciała: palce dłoni i stóp, sutki, uszy i gałki oczne. Doktor Lusardi dźgała moje ciało palcami. - Skóra ma woskowożółte zabarwienie, ale to typowe w pierwszych godzinach po wykluciu - stwierdziła, gdy już zbadała moje własności fizyczne. - Przejdzie. Jesteś naprawdę doskonała. Trzeba ci nadać odpowiednie imię. Nazwę cię... Elizja. Powtórz. Elizja. - Zja. - To wszystko, co zdołałam z siebie wydobyć. Doktor Lusardi pokiwała głową. - Chyba potrzebujesz dodatkowego dnia przed szkoleniem wprowadzającym - powiedziała. - Zabierz ją do poczekalni, niech tam zostanie, aż będzie gotowa do szkolenia. I daj jej jakieś ubranie - zwróciła się do stojącego w rogu i patrzącego pustym wzrokiem sanitariusza, który być może obudził się kiedyś na tym samym stole. Na odchodnym doktor Lusardi odwróciła się, by jeszcze raz na mnie spojrzeć. - Będziesz w cenie - rzuciła. - Nawet jak na betę. Poczekalnia okazała się pustym pokojem bez okien, wyposażonym tylko w rząd łóżek pod ścianą. Były tam już cztery inne nowo wyklute klony, również oczekujące na szkolenie, ubrane w zielone szpitalne kitle, takie same jak ten, który otrzymałam i ja. Pozostałe klony - dwa żeńskie i dwa męskie - wyglądały na starsze ode mnie, na jakieś dwadzieścia lub trzydzieści parę lat wieku ludzkiego. Ich piękny wygląd przykuwał uwagę; były obdarzone wszelkimi cechami, które w oczach ludzi uchodzą za doskonałe: smukłe ciała i twarze z wydatnymi kośćmi policzkowymi, pełne usta i gęste włosy. Ich oblicza miały
taki sam wyraz. Choć moja baza danych podsuwała mi obrazy ludzkich twarzy oznakowane jako „szczęśliwy”, „smutny”, „zły”, „czuły”, do twarzy tych klonów nie dało się nic z tego dopasować. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Bo co można było powiedzieć? „Co tu jest grane, do cholery?!”. W dodatku w rogu pokoju przez cały czas sterczał klon o oczach w kolorze fuksji i o posturze boksera wagi ciężkiej. Sądząc po jego minie i po tym, jak nas nieustannie i bez słowa obserwował, mieliśmy po prostu czekać, odpoczywać i nie wdawać się w dyskusje. Leżałam więc w tej poczekalni, na kozetce, jak przystało na grzecznego klona. Przysypiałam, gdy tylko była taka możliwość, i czekałam na życie, które rozpocznie się na zewnątrz. Nazajutrz przeniesiono mnie i dwa inne klony do sali szkoleniowej - jeszcze jednego ciemnego, pozbawionego okien pokoju. Kazano nam usiąść na podłodze, na ułożonych w kręgu poduszkach. Pośrodku naszego kręgu wyświetlano holograficzną prezentację na temat nowego życia, jakie czeka świeżo wyklute klony. Szkolenie prowadziła młoda elegancka kobieta o alabastrowej skórze, czarnych skośnych oczach i hebanowych włosach przetykanych fioletowymi pasmami. Miała na sobie czerwoną chińską sukienkę z wyhaftowanymi złotymi smokami, która podkreślała jej smukłe kształty. Gdy mówiła, wokół niej wyświetlały się kolaże obrazów: zdjęcia zwiastujące wody Io, których fiołkowoniebieskie fale liżą białe piaszczyste plaże, kaskady wodospadów na krystalicznych kamieniach, potężne skały wynurzające się z oceanu, góry i gęstwinę dżungli. Jej głos był żywą zachętą. - Witajcie, nowo wyklute klony! Nazywam się MeiXing i opowiem wam o Dominium, waszym nowym domu! Dominium to archipelag wysp, uformowany wskutek gigantycznej
podwodnej erupcji wulkanu, która miała miejsce tysiące mil od wybrzeża Kontynentu, czyli nowego układu geopolitycznego, utrwalonego po tragicznym okresie w dziejach ludzkości, zwanym Wojnami Morskimi. Aż się prosiło, by ludzie skorzystali z tego nowego rajskiego bogactwa. To rozumie się samo przez się! Najpierw przeżyli nieopisaną rozpacz, teraz natomiast znów mają nadzieję, że zapanują nad ziemią i będą żyli w dobrobycie. Ta arkadia istnieje po to, by dać im radość. Tak więc najzamożniejsi i najbardziej wpływowi mieszkańcy Kontynentu kupili i zagospodarowali tę najlepszą i mającą największy potencjał wyspę nowego archipelagu. Ci pionierzy uczynili z niej raj rekreacyjny dla podobnych sobie notabli, spragnionych prywatności. Jasna sprawa! Należy się im! Dzięki pracy wybitnych naukowców i mistrzów duchowych otaczający naszą wyspę ocean zamienił się w najznakomitszy akwen świata. Jego arterie wodne przekształcono w morze, zwane Io, które marszczy teraz swe fiołkowe fale (nasz patent) i oferuje całkowitą metamorfozę. Albowiem ludzie, zażywszy kąpieli w jego toni, odprężają się, ulegają czarowi tego miejsca i poszerzają swoją świadomość. To piękno w czystej postaci! I wiecie, co jeszcze? Po przemodelowaniu oceanu postanowiono ulepszyć także powietrze. Zaprojektowano więc system, który wpompowuje do atmosfery tlen premium. Tak uzyskuje się soczyście słodkie powietrze - poza wyspą dostępne wyłącznie w specjalnie skonstruowanych kapsułach. Na Dominium można je wdychać do woli. Niesamowite, prawda? Nie inaczej. Zastanawiacie się pewnie, czego w takim razie może brakować w tym raju na ziemi. Otóż brakuje pracowników, którzy obsługiwaliby przybywających na wyspę gości! Pokojówek, kamerdynerów, kucharzy, budowniczych! Sęk w tym, że te same warunki atmosferyczne, dzięki którym Dominium jest tak szczególnym miejscem, jednocześnie utrudniają do niego dostęp. Poza tym wyspa daje ludziom taką radość i odprężenie, że obarczanie ich jakąkolwiek pracą jest wykluczone. Szkopuł, co?
Aby temu zaradzić, fundatorzy wyspy wybudowali kompleks badawczy dla niezrównanej doktor Larissy Lusardi, światowej sławy specjalistki od klonowania. Sprowadzili ją tutaj, aby stworzyła siłę roboczą, która wykonywałaby prace niezbędne dla funkcjonowania kurortu. I to właśnie wy, moi drodzy, jesteście tymi szczęściarzami. Wybrano was ze względu na nienaganny wygląd waszych Pierwszych - tych jeszcze „ciepłych” nieboszczyków, z których was sklonowano. Dzięki technologii opatentowanej przez doktor Lusardi ciała Pierwszych można zreplikować w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od zgonu, co pozwala na usunięcie duszy. Bonusik! Być wolnym od brzemienia duszy to jak zrzucić ciężki kamień z serca! Dopisało wam wielkie szczęście! Jesteście crême de la crême wśród klonów ludzi. Gratuluję! Reprezentujecie siłę i piękno, z których słynie wyspa. Będziecie żyć i pracować w najbardziej luksusowym i zachwycającym miejscu na ziemi. Niesamowite, prawda? Mało powiedziane. Witajcie! Jak tylko MeiXing wypowiedziała słowo „witajcie”, ruszyła różnolita procesja klonów wszelkich możliwych etnosów, machających rękoma na powitanie i powtarzających: „Witajcie!”. Nosiły przepisowe stroje pokojówek, kamerdynerów, szefów kuchni, masażystów, instruktorów golfa i tenisa, luksatorów. Tak jak MeiXing były to dorosłe egzemplarze, na oko w wieku dwudziestu kilku, trzydziestu lat, a ich piękne twarze i równie doskonałe ciała spełniały wymogi dominującej na wyspie estetyki. Obudziłam się jako jeden z nich, ale w nastoletniej wersji. Byłam obietnicą nowych czasów. Po prezentacji do sali weszła sama doktor Lusardi, by powiedzieć do nas kilka słów. - Myślcie o sobie jako o niezamalowanych płótnach. - Pojawił się klon -
asystent i wręczył każdemu z nas lusterko. - Spójrzcie w zwierciadło. Przyjrzyjcie się swoim płótnom. Spojrzałam w lustro i po raz pierwszy zobaczyłam własną twarz. Miałam oczy, uszy, nos, policzki, usta - cały zestaw ludzkich cech, wszystko doskonale uformowane i estetycznie nienaganne. Po prawej stronie twarzy zauważyłam wypalony laserem tatuaż: fioletową lilijkę sięgającą od skroni po kość policzkową. Dotknęłam go - pozostałe klony robiły to samo - chcąc sprawdzić, czy ładny wzorek na naszych twarzach jest wyczuwalny pod palcami. Nie był. Doktor przemówiła: - Choć wyglądacie jak ludzie, nie jesteście ludźmi. Fioletowe tatuaże na waszych twarzach mają o tym zaświadczać. Jesteście własnością Dominium. - Przerwała, a klon - asystent odebrał nam z rąk lusterka. - Ale można uznać, że podobnie jak ludzie składacie się z dwóch części: tego, co w waszym wnętrzu, i tego, co na zewnątrz. Ta wewnętrzna część to organy, które zostały zreplikowane od waszych Pierwszych. U ludzi to, co jest w środku, jest niewidzialne i nazywa się duszą. Oto podstawowa różnica między wami i waszymi Pierwszymi: wy duszy nie posiadacie. Wyposażono was za to w dostosowane do waszych potrzeb chipowe implanty. Jeden chip znajduje się w waszym mózgu i zawiera wszelkie dane niezbędne do tego, byście mogli pełnić na Dominium przypisane wam funkcje. Będzie wam podpowiadał, jak naśladować ludzkie emocje, robić miny i przybierać pozycje ciała, by organicznie i fizycznie wyrażać to, czego wasze pozbawione duszy ciało odczuwać nie jest w stanie. Będzie się automatycznie dostosowywał, by podsunąć wam gesty i mimikę odpowiednie do każdej sytuacji, w której się znajdziecie. Przypisano wam różne role. Wy... - doktor Lusardi wskazała dwa muskularne męskie klony siedzące w naszym kręgu - jesteście zbudowani w sam raz do pracy na budowie. Prosto stąd pójdziecie do kwater budowlańców, bez udziału żadnego pośrednika, który by was wystawił na licytację. Wszystkie
umiejętności niezbędne do obsługi maszyn są zapisane w waszym chipie. Wy... - pokazała palcem na dwa żeńskie klony, szczupłe blondynki o talii osy i pełnym biuście - traficie w ręce brokera, który spróbuje was sprzedać do bardziej ekskluzywnych zadań: zostaniecie masażystkami, a może nawet luksatorkami. Przejdziecie szkolenie dopasowane do waszych funkcji, a chipy będą wam pokazywać, jak zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami właścicieli: okazywać serdeczność, oddanie i radosną chęć do pracy. - Doktor Lusardi zwróciła się do mnie: - I ty, nasza nastoletnia beto. Nie mam pojęcia, co się z tobą stanie. Moje pozostałe nastolatki z linii beta nie udały się, więc w normalnych okolicznościach nie wystawiłabym cię jeszcze na sprzedaż. Ale jesteś tak piękna, że żal nie spróbować. Choć z ciebie beta, to pod względem estetycznym spełniasz wszystkie wymogi wyspy. - Co to znaczy beta? - spytałam. - To model próbny - odparła. - Na etapie rozwoju. - Zachichotała cicho i dodała: - Jak prawdziwy nastolatek. Następnie wyświetlono w naszym kręgu holograficzny obrazek z różnorodną procesją „powitalnych” klonów, znanych nam z poprzedniej prezentacji. Teraz demonstrowały swoje ręce. Doktor Lusardi objaśniała: - Drugi chip macie zamontowany pod skórą prawego nadgarstka. To wasza nawigacja, dzięki której nigdy się nie zgubicie, a wasi właściciele będą zawsze wiedzieli, gdzie was znaleźć. Podobnie jak inne nowo wyklute klony palcem lewej ręki dotknęłam prawego nadgarstka, by wyczuć chip. Tym razem była wypukłość, malutka górka pod skórą. Co za ulga! Nigdy się nie zgubimy w tym nowym i nieznanym świecie. W miejsce holograficznego obrazka z klonami pokazującymi ręce pojawił się nowy: zbliżenia twarzy poszczególnych klonów, przelatujące jedno po drugim. Każdy z klonów miał identyczną fioletową lilijkę wytatuowaną po prawej stronie, a po lewej - indywidualne tatuaże przedstawiające różne rodzaje
kwiatów. Doktor Lusardi pośpieszyła z objaśnieniem: - Jest jeszcze to, co widoczne na zewnątrz. Tatuaże na waszych twarzach symbolizują przynależność do Dominium. Obejrzeliście już fioletowe lilijki. Gdy zostaniecie sprzedani i przypisani do zadań, na lewej stronie twarzy będziecie mieć drugi tatuaż - roślinę symbolizującą waszą funkcję. W ten sposób puste płótno waszej egzystencji zacznie się zapełniać formami. Dzięki roślinnemu oznakowaniu szybko i bez trudu można się będzie zorientować, jaka jest wasza rola na wyspie. Holograficzne obrazki zniknęły, ustępując miejsca kojącej muzyce stanowiącej tło do końcowych słów doktor Lusardi: - Choć wasz wygląd będzie się zmieniał zależnie od waszej roli na wyspie, wasza misja zawsze będzie taka sama. Nigdy nie zapominajcie, że stworzono was, byście służyli. Nauka pozwoliła na usunięcie dusz waszych Pierwszych, byście usługiwali bez żadnych ograniczeń. Odebrano wam uczuciowość po to, żeby dzięki waszej posłudze ludzie mogli doświadczyć tego, po co tu przybyli - szczęścia. Holograficzne obrazki, wyświetlane przed każdym z nas, ukazały ludzkie twarze oznakowane jako „szczęśliwy”, „zadowolony”, „radosny”, „usatysfakcjonowany”. - Oto jakie nastroje powinna wywołać u ludzi wasza praca - ciągnęła doktor Lusardi. - Niechaj te twarze będą waszym najwyższym twórczym celem. Jesteście tylko usługodawcami, którzy mają zapewnić właścicielom rozkoszowanie się cudownym życiem, jakie oferuje Dominium - miejsce, którego stworzenie kosztowało ich tyle trudu. Po wykładzie wprowadzającym odprowadzono nas do poczekalni, gdzie mieliśmy spędzić ostatnią noc przed odesłaniem nas do przydzielonych obowiązków (jak dwa męskie klony) lub do brokerów (dwa żeńskie klony plus
ja). Przebudziłam się po północy z uczuciem suchości w ustach. - Czy mogłabym dostać odrobinę wody? - spytałam tęgiego klona - sanitariusza, który cały czas siedział w kącie pokoju, trzymając wartę. Wskazał na drzwi i powiedział cicho: - Kran z wodą jest na końcu korytarza. Wracaj szybko. Wybiegłam na zewnątrz, w głąb słabo oświetlonego korytarza. Zobaczyłam drzwi, które w odróżnieniu od wszystkich innych w kompleksie miały szklane okienko ukazujące wnętrze pokoju. Nie mogłam się powstrzymać i zerknęłam. Tabliczka z boku drzwi informowała: „Lecznica”, czyli - jak podpowiedział mi chip - miejsce, gdzie przyjmuje się niesprawnych lub chorych, by poprawić ich stan. Wytężyłam wzrok. Sala wyglądała jak laboratorium podobne do tego, w którym się wyklułam. Były tam długie metalowe stoły i narzędzia lekarskie. Na stołach leżały wymagające naprawy klony o oczach w kolorze fuksji. Był tam męski klon ze skrępowanymi rękami i nogami, któremu laborant żelaznym palnikiem przypalał skórę na piersi. Na stole obok siedział klon żeński, również obezwładniony. Z pustego oczodołu sączyła się krew i jeszcze jakaś wydzielina, a inny pracownik laboratorium usuwał mu drugą gałkę oczną. W kącie sali przypięto do ściany męskiego klona: ręce ponad głową, skrępowane nadgarstki i kostki. Wbijano mu długi metalowy pręt w pachy, w usta i nozdrza, potem w uszy. Ciała wszystkich klonów miały ślady pobicia, były posiniaczone i zakrwawione. Otwarte usta sprawiały wrażenie, jakby chciały coś powiedzieć. A raczej wykrzyczeć. Serce biło mi jak szalone, dłonie zwilgotniały, a na skroniach pojawiły się strużki potu. Moje ciało spanikowało, jak w pierwszych chwilach po przebudzeniu. Odwróciłam się i pobiegłam ile sił w nogach z powrotem, do poczekalni,
do mojego łóżka. Odechciało mi się pić.
3 To wszystko prawda, co mówiono na temat tutejszego powietrza. Choć brak mi podstaw do czynienia porównań, zaczynam rozumieć, dlaczego gęsty tlen na Dominium wprowadza ciała i umysły ludzi w długotrwałe upojenie. Powietrze jest tak aksamitne, że nie ma się co dziwić, gdy obdarzeni duszą ludzie nie mogą się zmobilizować do wykonania żadnej pracy. Zatem to całkiem zrozumiałe, że potrzebują klonów, na których rozkosze wyspy nie robią żadnego wrażenia. Niewykluczone, że jej słodycz jest tak obezwładniająca jak narkoza, z której się właśnie wybudzam. Otwieram oczy po krótkiej drzemce. Znowu suniemy awiatem. Już sobie wszystko przypominam... Klony szybciej dochodzą do siebie po znieczuleniu ogólnym. Po tym, jak zostałam sprzedana, zatrzymaliśmy się w klinice mieszczącej się na terenie Przystani, klubu zrzeszającego śmietankę towarzyską Dominium. Tam „zaszczepiane” są klony. Tak określa się wykonanie specjalnego roślinnego tatuażu symbolizującego rolę danego klona. Wypala się go laserem po lewej stronie twarzy, gdy znane jest już nasze przeznaczenie. Siedzący z przodu ochroniarze mają tatuaże z nasturcją - jaskrawożółte i pomarańczowe kwiaty z liśćmi w kształcie tarczy, symbolizujące podbój i trofeum. Dotykam twarzy, przesuwam palcem od skroni po kość policzkową. W szybie PLU widzę niewyraźny kształt ciemnoniebieskich lancetowatych płatków. Moje szczepienie obwieszcza wszem wobec, że jestem szczęściarą: nastolatka w roli towarzyszki, beta w wyższej kaście klonów. Doktor Lusardi trafnie przewidywała, że znakomicie się sprzedam. W brzuchu następuje skurcz, uczucie rozkosznego oczekiwania. Nie mogę się doczekać nowej przygody. Nie mogę się doczekać nowego domu. - Twój tatuaż wygląda prześlicznie - stwierdza mama swym dziecinnym głosem. - Będzie wyglądał jeszcze lepiej, gdy poparzenie zblednie. Cieszę się,
że wybraliśmy ostróżkę zamiast chryzantemy, którą nosi większość klonów towarzyszy. Dobry wybór. Niebieski świetnie komponuje się z fioletem po drugiej stronie twarzy. Ostróżka symbolizuje głęboką więź. Mama sprawia wrażenie głęboko przywiązanej przede wszystkim do mojego wyglądu. - Elizjo, chyba nie widziałam klona, który dorównywałby ci pięknem. A na tej wyspie te słowa to nie byle co. Tak się cieszę, że będziemy mieć w domu nową, kochaną dziewczynę. Doktor Lusardi miała genialny pomysł, by zrobić nastolatkę beta. Sama młodość i niewinność! Ale... taka szkoda twojej Pierwszej. Biedactwo! Tyle młodego piękna na marne. I jej biedna mama, straciła tak młodą córkę. - Westchnienie. - Jejku! Nie mogę się doczekać, aż się tobą pochwalę! Przyciąga mnie do siebie. Chip podpowiada mi właściwą reakcję: złożyć głowę na jej ramieniu. Robię to bez zwłoki, a w odpowiedzi mama całuje mnie w głowę. - Słodka dziewczyna - mówi z czułością. Ciepło matczynych objęć zalewa moje ciało. Nie jestem tylko klonem do towarzystwa, ale córką, jak prawdziwa córka państwa Bratton. Będą się o mnie troszczyć i darzyć mnie miłością taką jak Astrid. Tyle szczęścia dla jednej zwykłej bety! Dom gubernatora, do którego przywiozła mnie mama - jak wszystkie wille na Dominium - jest nie tylko dziełem architektury, lecz takżesztuki. Na wyspie stoi ponad sto luksusowych rezydencji, stworzonych przez tego samego architekta i zbudowanych z tych samych materiałów: stiuku, drewna, szkła, ołowiu i miedzi. Domy mają kształt geometrycznych rzeźbionych struktur. Wygląda to tak, jakby jakaś starożytna cywilizacja pospajała świątynie ku czci swoich bóstw z nowoczesnym międzygalaktycznym statkiem kosmicznym, a następnie zupełnie bezpretensjonalnie wtopiła je w krajobraz Dominium.
Awiat dociera do lądowiska przed domem, otoczonego rzędem typowych dla wyspy kwiatów nazywanych tu cuvée. Są to woskowe róże, kwiaty o jaskrawokoralowych stożkowatych kielichach osadzonych na długich prostych łodygach. Iskrzą się przy podjeździe niczym butelki szampana czekające na odkorkowanie. Pojazd się zatrzymuje i mama ściska moją dłoń. - Witaj w domu, kochanie - mówi łagodnie. Nie potrzebuję, by mnie oprowadzono po nowym domu, bo interfejs chipa sam się dopasowuje i pokazuje mi wszystko, co muszę wiedzieć. Rezydencja gubernatora stoi na szczycie nadmorskiego klifu wrzynającego się w wodę; ściany są w całości przeszklone, od podłogi po sufit, i odsłaniają wspaniałe panoramy. Westybul wyłożono marmurem i oświetlono kryształowymi żyrandolami. Prowadzi do wspaniałego wnętrza: luksusowych sypialni, kameralnych buduarów, supernowoczesnej kuchni i salonu masażu. Oczywiście dom - jak większość domów na wyspie - ma też FantaSferę, czyli wytworną galerię gier, w której można oddawać się wirtualnym rozrywkom, takim jak tropienie jelenia, polowanie na rekina, plądrowanie lasu tropikalnego i przede wszystkim ZGrav - grze symulującej stan nieważkości. Za tą ostatnią - jak mówi mama - nastolatki na Dominium wprost szaleją. Dom gubernatora wykorzystuje energię słoneczną i funkcjonuje dzięki pracy klonów. Gubernator i jego żona mają własnego kamerdynera do zgadywania i spełniania ich zachcianek, jak też inne klony obsługujące dom: pokojówki, szefa kuchni, dozorców, luksatora i ochroniarzy. Największa grupa klonów - instruktorzy sportu, masażyści i budowniczy - są wspólnym dobrem mieszkańców Dominium i stacjonują na terenie Przystani. Wchodzimy do środka. Mama mówi, trzymając mnie za rękę: - Jesteś w tym domu pierwszym klonem, którego rolą będzie dotrzymywanie towarzystwa, i pierwszym klonem typu beta, który przekroczył te progi. Ten eksperyment to wielka frajda.
Mój nowy brat Ivan jest kilkakrotnym mistrzem zapasów, w swojej wadze i klasie. A przynajmniej tak stwierdziła mama po tym, jak na powitanie powalił mnie na ziemię. Ma osiemnaście lat, ostrzyżone na zapałkę jasnobrązowe włosy, jasnobłękitne oczy i - po mamie - pełne, zaróżowione policzki, które dodają jego twarzy miękkości kontrastującej z herkulesową posturą. - Dla beki - mówi Ivan, wstając. Wyciąga rękę, by pomóc mi się podnieść. - Nawet nie wiedziałem, że są już beta nastolatki. - Dobry chłopiec! - zwraca się mama do Ivana. - Wreszcie będziesz miał towarzyszkę do wygłupów, kogoś w twoim wieku, żebyś niechcący nie zrobił krzywdy naszej małej delikatnej Liesel. Mała delikatna Liesel piszczy z zadowolenia. - Mamy betę! Mamy betę! To chudziutka dziesięciolatka z ledwo widocznymi wypukłościami zamiast piersi i bioder, zwiastującymi przemianę w nastolatkę. Cerę, włosy i oczy ma w tych samych odcieniach co mama i Ivan. - Mogę jej pokazać pokój? Bardzo proszę... - Nie - rzuca mama. - Od tego są klony, kochanie. To one pracują. Zwraca się do stojącej w pobliżu klonki: - Xanthe, proszę, zaprowadź Betę do kwatery byłej niani, przy pokoju Astrid. Zaraz tam przyjdę i pomogę się jej rozgościć. Xanthe, gosposia, wygląda na niewiele ponad dwadzieścia lat wieku ludzkiego. Ma bladą cerę, ostrzyżone na krótkiego boba czarne włosy i skośne oczy koloru fuksji. Zaszczepili jej ostrokrzew - symbol szczęśliwego domowego ogniska. Prowadzi mnie długim korytarzem, a przez przeszklone ściany widać z jednej strony ocean, z drugiej − wielobarwne ogrody. - To wspaniały dom - próbuję zagaić, dając jednocześnie do zrozumienia, że doceniam to, ile wysiłku wkłada Xanthe w utrzymanie go w czystości. - A jaki miałby być? - odpowiada.
- Nie wiem. To pierwszy dom, który widzę. - Wszystkie domy na wyspie wyglądają tak samo - stwierdza. - Tak samo pięknie i harmonijnie. Mam przejąć pokój po byłej niani, przylegający do sypialni Astrid, mojej nowej siostry, która wyjechała. Jest mały, ale urządzony funkcjonalnie. Mam łóżko, komodę na ubrania, biurko i okno z widokiem na ocean. Noszę nawet ubrania w tym samym rozmiarze co Astrid. Mama podaje mi pudło z jej szafy, bym zapełniła swoją bieliźniarkę. - Większości z tych ubrań Astrid nie włożyła ani razu - mówi. - Ma rewelacyjną figurę, mogłaby nosić obcisłe dżinsy, skąpe militarne topy, ale wolała ten okropny grunge’owy styl. Te nieszczęsne workowate łachy z konopi, w jakich na Kontynencie chodzą pacyfiści. Ale dla ciebie te rzeczy kupione dla mojej córci, tej abnegatki, będą idealne. - Który strój mam włożyć? Mama zerka na zegarek umocowany na diamentowej bransoletce. - O tej porze dzieci uwielbiają się bawić w basenie. Włóż jeden z kostiumów kąpielowych i dołącz do nich. Przebierając się w łazience, słyszę, że do pokoju Astrid wchodzi gubernator. Nie jest zachwycony moją obecnością w swoim domu, czego nie zamierza ukrywać, i głośno spiera się z żoną. - Powiedziałem: ani jednego klona więcej! - syczy. - A już na pewno nie betanastolatki! Co ty sobie wyobrażasz! Umowa wyspy z Kontynentem mówi tylko o dorosłych klonach, a i te by nam zabrali, gdyby mogli! Czy zdajesz sobie sprawę, jakie polityczne cięgi za to zbiorę? Tym bezmyślnym zakupem to już mocno przesadziłaś. Mama odpowiada obojętnym tonem: - Nie wygłupiaj się. Elizja to słodki aniołek. Pokochasz ją. - To nie ma nic do rzeczy.
- Skarbie. Betanastolatka! Jesteśmy pierwsi, którzy taką sobie sprawili! Nie mogłam się powstrzymać. Obiecuję, że nie kupię ani jednego więcej. - Jest nastolatką. Będzie naszym utrapieniem. Wklepuję do bazy danych słowo „utrapienie” i dowiaduję się, że gwałtowne zmiany poziomu hormonów mogą sprawiać, że nastolatki zachowują się niesfornie i bezczelnie, a to zachowanie staje się dla dorosłych „utrapieniem”, jednak zwykle je tolerują jako normalną fazę rozwojową. - Tego akurat nie wiesz. Ale ja wiem. Nie stanę się dla nikogo utrapieniem. Mój chip daje gwarancję, że będę zawsze wiedzieć, jakie zachowanie przystoi porządnej dziewczynie. - Ale po co ryzykować? - pyta gubernator. - Jeśli coś będzie z nią nie tak, zawsze możemy ją zwrócić. Zadowolony? W milczeniu poprzysięgam, że nigdy nie zachowam się w sposób, który skłoniłby ich do rezygnacji ze mnie. Udowodnię, że jestem godna tego domu i rodziny. - Mówię poważnie - dodaje gubernator. - Nigdy więcej takich zakupów. - Masz to jak w banku - mówi mama. - A ty masz jak w banku to, że jeśli będą z tego jakieś problemy, twój chip zostanie odcięty od konta. - Pojawia się żartobliwy ton. - Albo wycięty z twojej ręki! Mama odpowiada ze śmiechem: - Droczysz się ze mną, gubernatorze.