kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Cole Allan - Opowieść wojowników - (02. Anteros)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Cole Allan - Opowieść wojowników - (02. Anteros) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C COLE ALLAN Cykl : Anteros
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 728 stron)

Spis treści Karta tytułowa KSIĘGA PIERWSZA POŚCIG Rozdział pierwszy DEMON POD BRAMAMI Rozdział drugi OBLĘŻENIE LIKANTU Rozdział trzeci KOŚCI ZOSTAJĄ RZUCONE Rozdział czwarty SERCE CZARNOKSIĘŻNIKA Rozdział piąty POGOŃ NA KRAJ ŚWIATA Rozdział szósty OPOWIEŚCI MAGA Rozdział siódmy MORZE W OGNIU KSIĘGA DRUGA NIEZNANE MORZA Rozdział ósmy KRZYK JASZCZURKI Rozdział dziewiąty TATUOWANY WÓDZ Rozdział dziesiąty PRZEMIERZAMY NIEZNANE MORZA Rozdział jedenasty DEMON I JEGO FAWORYTA Rozdział dwunasty SARZANA Rozdział trzynasty WłADCA Rozdział czternasty NA POłUDNIE OD KONYI Rozdział piętnasty KOśCI GIGANTóW Rozdział szesnasty KSIĘŻNICZKA XIA Rozdział siedemnasty W KAZAMATACH Rozdział osiemnasty WOJNA I MIŁOŚĆ Rozdział dziewiętnasty NA SKRZYDłACH WIATRU Rozdział dwudziesty ZBROJNY PÓŁKSIĘŻYC Rozdział dwudziesty pierwszy LALKARZ W OKRĄGŁEJ WIEŻY Rozdział dwudziesty drugi W STRONĘ DOMU Rozdział dwudziesty trzeci MORZA DEMONÓW

KSIĘGA TRZECIA ORISSA Rozdział dwudziesty czwarty CHWAłA BOHATEROM Rozdział dwudziesty piąty ŻELAZNY ZAMEK Rozdział dwudziesty szósty KRZYK MEWY

(The Warrior's Tale) Przekład: Katarzyna Przyboś Wydawnictwo: Amber 2000

KSIĘGA PIERWSZA POŚCIG

O Rozdział pierwszy DEMON POD BRAMAMI to ja: Rali Emilie Antero, niegdyś kapitan Gwardii Maranon. Jestem żołnierzem i żołnierzem pozostanę do chwili, gdy Czarny Łowca pochwyci mnie, korzystając z chwili nieuwagi. Jak większość żołnierzy, cenię sobie twardy grunt pod nogami, solidną, dobrze utrzymaną broń, oraz gorącą kolację i kąpiel po długim, męczącym marszu. Krótko mówiąc, mam praktyczny umysł i przedkładam zdrowy rozsądek nad majaczenia magów. A jednak przez dwa minione lata domem był mi drewniany pokład potężnego wojennego okrętu, do walki służyło przeżarte rdzą ostrze... a dobrze, że mieliśmy choć takie miecze. Kąpaliśmy się w zimnych morskich falach i jadaliśmy byle co, nie dbając o pory posiłków. Żeglowaliśmy po nie znanym kartografom zachodnim oceanie, nie wierząc, że jeszcze kiedyś w życiu ujrzymy dom. Jeśli zaś chodzi o zdrowy rozsądek, stał się on nieomalże przyczyną mej zguby; ratunek przyniósł mi pewien mag i wiara w czary. Nasze czyny i przygody wychwalano już na wiele różnorakich sposobów. Złotouści bardowie napisali niejedną epicką opowieść o tym, jak pokonaliśmy wiele tysięcy mil, by położyć kres największemu złu, jakie zna historia. Mówili, że stawką w tej walce był los wszystkich cywilizacji. Prawda mocno ucierpiała w tych wszystkich legendach; co gorsza, nikt nie zauważył, jak wiele nauczyliśmy się, poddawani owym krwawym próbom. Bez tej nauki zaś pozostaniemy bezbronni, jeśli kiedyś w przyszłości ciemności znów zagrożą naszej krainie. Zresztą, sądzę, że

czytając moją opowieść przekonacie się, że w tym przypadku prawda potrafi utkać o wiele bardziej podniecającą opowieść, niż jej ładniejsza siostra. Ale zanim zechcesz wzbogacić tego złodzieja, księgarza, płacąc mu za moją opowieść, pragnę cię ostrzec: jestem kobietą. Jeśli masz coś przeciwko temu, schowaj miedziaki do kieszeni i odejdź. Nie będę za tobą tęsknić. Wszystkich innych zaś zapraszam - weźcie do ręki historię mego życia i niech będzie dla was jak ogień na kominku. Jeśli dzień jest mroźny, poprawcie polana na palenisku i rozgrzejcie się w ich cieple. Dla spragnionych grzeje się w kociołku wino z przyprawami. Kto zaś głodny, niech powie kwatermistrzyni, żeby przyniosła wędliny, specjalnie dla was schowane w kambuzie. Cieszę się, że mogę was gościć u siebie. Mój skryba powiada, że należałoby w tym miejscu poprosić o łaskę bogów i boginie dziejopisarzy. Ja jednak wolę zadowolić moje własne bóstwa, a wiedzcie, że są one nad podziw zazdrosne. Powiedziałam temu durniowi, że gęsie pióro nic nie zdziała przeciw mieczowi, więc i spokojni bogowie inkaustu nie znajdą u mnie poważania. Modlitwy zachowam dla tych, którzy dbają, by mi skóry nie podziurawiono w walce, i żebym pozostała cała i zdrowa. Gdyśmy się brali do dzieła, wydałam skrybie surowy rozkaz: słowa, które zapisze, mają być tylko i wyłącznie moje. Jego obiekcje co do wyboru wyrażeń mniej mnie obchodzą, niż próżny bukłak na wino. Zamierzam powiedzieć wam całą prawdę, choćby była brzydka i płaska jak ta biała, okrągła patelnia, którą on nazywa twarzą, albo też łysa i lśniąca jak jego tonsura. Żaden gryzipiórek nie będzie osładzać mej prawdy ozdobnikami. Ale ten skryba jest uparty i kłótliwy, czym różni się

od trzech swoich poprzedników, których przepędziłam precz. Powiedziałam mu, że jeśli się będzie upierał przy swoim, utnę mu głowę i wbiję na pal przed drzwiami, na postrach jego następcom. Odrzekł, że reputacja jest dla niego ważniejsza niż głowa. Nieustannie mamroce coś o Nauce i Sztuce i zarzeka się, że tworzymy razem historię, a nie koszarowe opowiastki. Ja zaś twierdzę, że jest dokładnie na odwrót i nie wstydzę się tego, bowiem opowieść ta wzięła swój początek właśnie w koszarach i tam też dobiegła końca. Przez ten czas zaś wiele dzielnych wojowniczek poległo, dokonując bohaterskich czynów. Zabicie skryby przynosi pecha. Zresztą, ten tutaj pracuje dla mego brata i obiecałam Amalrykowi, że zwrócę mu gryzipiórka w dobrym stanie. Daruję mu więc życie, by nie mącić spokoju w rodzinie. A zatem ostrzegam cię, czytelniku, że za wszystko co teraz nastąpi, sama ponoszę odpowiedzialność. Czytaj więc. Oto moja opowieść. Wielu ludzi powiada, że poranek, będący początkiem tej historii, był naznaczony niezliczoną ilością złych wróżb: niejednej karmiącej matce nagle wyschło mleko, maciora oberżysty urodziła prosię z dwiema głowami, w zbrojowni świeżo naostrzone miecze ni z tego ni z owego stępiały, a pewnej wiedźmie, wróżącej z rzutu kośćmi, kubek rozbił się w drzazgi w połowie przepowiedni. Powiadają nawet, że jeden z Mistrzów Magii oszalał i zamienił swoją żonę i teściową w parę pociągowych wołów. Nie potrafię nic na ten temat powiedzieć. W dniu, o którym mowa obudziłam się ze straszliwym kacem. Z niemałym trudem przypomniałam sobie, gdzie się znajduję. W szczęśliwszym okresie mego życia leżałabym na wielkim, miękkim łóżku w uroczym domku, w którym kwaterowałam jako dowodząca

Gwardią Maranon. Do mego boku tuliłaby się śliczna Tries. Nowy dzień zacząłby się od łaskotek i pieszczot, potem zjadłybyśmy solidne śniadanie, a jeszcze później odbyłabym godzinne ćwiczenia z grupą kobiet o żelaznych mięśniach, czyli z członkiniami naszej Gwardii. Zamiast tego znalazłam się w wąskim pokoju kawalerskiej kwaterze, na niewygodnej żelaznej pryczy... i czułam się bardzo samotna. Poprzedniego wieczora widziałam moją byłą kochankę w towarzystwie jednej z gwardzistek, kobiety o fatalnej reputacji. Niektórzy twierdzą, że to smagłolica piękność, ale moim zdaniem jest na to zbyt oślizła, niedomyta, a nad górną wargą puszcza jej się wąsik. Na pewno sprowadzi moją niewinną Tries na samo dno. Koiłam zranione serce kolejnymi dzbanami grzanego wina, aż nastała późna noc; wokół rozbrzmiewały głośne pieśni, odgłosy chwiejnych kroków na pustych ulicach, jakaś bójka, aż wreszcie zapadłam w twardy, podobny do omdlenia sen na niewygodnym łóżku. Lubię mocne napitki, ale rzadko sobie folguję aż do tego stopnia. Bogini pobłogosławiła mnie mocnym, prężnym ciałem, oczyma tak bystrymi, że potrafią zliczyć wszy w piórach przelatującego w dali wróbla i jasnym, chłonnym umysłem. Nie piszę tego, by się chwalić, lecz jedynie wymieniam dary, które posiadam od urodzenia. Niczym sobie na nie nie zasłużyłam, tak więc zawsze czułam się w obowiązku zadbać, by były w pełnej bojowej sprawności, podobnie jak broń, którą noszę przy boku. Zaś alkohol jest równie groźnym wrogiem ciała i duszy, jak pył i rdza dla zacnego ostrza. Wszystko to powtarzałam sobie, gdy Lord Wstyd wygnał mnie z łóżka i zmusił, bym dotknęła zimnej kamiennej posadzki bosymi stopami. W głowie huczały mi kroki tysiąca wojaków w

ciężkich, podkutych butach, drugi tysiąc żołnierzy rozbił obóz na języku, a w brzuchu nagle wybuchł groźny bunt, więc pospieszyłam ku nocnikowi, by ogłosić kapitulację mych wnętrzności. Uklękłam przed nim, czyniąc pokutę przynależną pijakowi, gdy nagle uświadomiłam sobie, że tego dnia przypada święto mojej matki. Co roku, w rocznicę jej śmierci, cała rodzina spotykała się w domu Amalryka, by uczcić jej pamięć. Znów zwymiotowałam, a Poczucie Winy - ten podły pomiot - aż ryknęło z uciechy widząc, że odkryłam przed nim kolejną słabość charakteru. — Ach, czy naprawdę musiałaś się upić właśnie w ten dzień? - zaszeptało złośliwie. — Nie jestem pijana, do cholery! -warknęłam w odpowiedzi. - Ja tylko cierpię z powodu nadużycia alkoholu. Wszystko przez tę dziwkę Tries. — Ależ proszę bardzo, zrzuć winę na tę biedną dziewczynę, nie krępuj się, - zaskrzeczało mi do ucha. Zobaczysz, duch twojej matki ucieknie, czując twój śmierdzący oddech, i będzie musiał zadowolić się towarzystwem obcych. Powędruje po ziemskim padole, płacząc z żalu nad upadkiem ukochanej córki. — Idź do diabła! - ryknęłam i natychmiast jęknęłam z bólu, bo głośny okrzyk spowodował kolejną szarżę gniewnego tłumu w moim brzuchu. Pochyliłam się nad nocnikiem i w tej samej chwili usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi mojej kwatery. — Ach, widzę, że odprawiamy modły do porcelanowej bogini - powiedział sarkastyczny głos. - Pani kapitan jak zwykle jest natchnieniem dla nas wszystkich. Wytarłam podbródek, wyprostowałam się i z największą godnością, na jaką mnie było stać, odwróciłam się, by stanąć twarzą w twarz z kolejnym wyzwaniem. To była Corais, jedna z

moich zastępczyń. Ta szczupła, żylasta kobieta przypominała kota, szczególnie w chwilach, gdy uśmiechała się, bawiąc się zdobyczą, którą w chwilę później miała zamordować. Tym razem ja odgrywałam rolę myszy, a moja podwładna wielce się radowała, widząc, mnie w tak żałosnym stanie. — Zostaw mnie w spokoju, zastępco - warknęłam. - Nie mam dziś ochoty słuchać twoich docinków. Złośliwa Corais uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Ostre białe zęby błysnęły w rozchylonych, zmysłowych ustach, a w ciemnych oczach zalśniło rozbawienie. — Nigdy bym na to nie wpadła, kapitanie - odparła. - Tak dobrze potrafisz ukrywać swoje zmartwienia... oczywiście, żadna członkini Gwardii nie dosłyszała twojej skargi, że Tries wygnała cię z łoża i wzięła sobie kogoś innego. Pokonana, padłam z powrotem na pryczę. — Och, żartujesz chyba - jęknęłam. - Trąbiłam o tym na cały głos ze wszystkich miejskich dachów, prawda? — Niezupełnie trąbiłaś - uspokoiła mnie Corais - ale jednak można powiedzieć, że głos masz donośny. Nie byłaś wprawdzie uprzejma łazić po dachach, ale za to Polillo musiała cię siłą sprowadzić z wieży ciśnień na placu defilad. Ugięłam się pod ciężarem kolejnego upokorzenia. Nagle na korytarzu czyjś głęboki głos zadudnił jak odległy grom: — Kto mnie wołał? - Po chwili rozległy się ciężkie kroki i w drzwiach pojawiła się potężna postać, która dodała: - Na dobrą Boginię, która mnie stworzyła, jeśli przyłapię którąś, jak mnie obgaduje za plecami, obetnę jej lewy cycek, wygarbuję i zrobię sobie z niego sakiewkę. Była to właśnie Polillo, która sprawowała funkcję mojej drugiej zastępczyni, obok Corais. Wygłosiwszy swoją przemowę,

schyliła głowę i weszła do pokoju. Miała dobrze ponad dwa metry wzrostu, niezwykle długie, kształtne nogi i przepięknie uformowaną figurę; kobieca budowa ukrywała mięśnie jak potężne, stalowe liny, które nabrzmiewały jak węzły, gdy unosiła swój topór wojenny. Cerę miała niemal tak jasną jak ja; moje włosy jednak lśniły złotem, podczas gdy jej wpadały w odcień jasnobrązowy. Gdyby została kurtyzaną, a nie wojowniczką, w krótkim czasie zrobiłaby fortunę. Gdy spostrzegła, że to ja siedzę na pryczy, natychmiast zaczęła żałować pochopnych słów: — Ach.. przepraszam, pani kapitan. Nie wiedziałam... Nakazałam jej milczenie gestem ręki. — To ja powinnam wszystkich przepraszać - stwierdziłam. - Jeśli koniecznie ci to potrzebne do szczęścia, to kolejka zaczyna się za nocnikiem. Ryknęła śmiechem i z radości poklepała mnie po plecach, niemal łamiąc mi ramię. — Jedna dobra walka i pani kapitan dojdzie do siebie - zarechotała. - A jeśli ci pyszałkowaci Likantyjczycy nie stchórzą, pewnie będzie po temu wiele okazji. Wzmianka o Likantyjczykach przypomniała mi o obowiązkach. Jęknęłam, wstałam z pryczy, zdjęłam tunikę, w której sypiałam i ciężkim krokiem podeszłam do miednicy. Służąca widocznie weszła do pokoju wcześniej, nie budząc mnie, bo z pełnego gorącej wody dzbanka na umywalni unosiła się para i aromat kosmetycznego płynu. — Co nowego? - spytałam Corais przez ramię. Jej odbicie w lustrze wzruszyło ramionami: — Właściwie nic. Dużo plotek, trochę dobrych, trochę złych. Na pewno wiemy tylko jedno: w dalszym ciągu zmierzamy do wojny.

Trzy tygodnie temu Archontowie Likantu rzucili nam wyzwanie, wysyłając przeciw nam armadę, - z zadaniem zniszczenia łączności naszego państwa z aliantami oraz nękania naszych statków handlowych. W tym samym dniu nastąpiło moje burzliwe rozstanie z Tries. Teraz, gdy dyktuję skrybie te słowa, widzę, że nie była to przypadkowa zbieżność. Kością niezgody był przecież mój zawód, a że jest on nierozerwalnie związany z wojną, nowiny z Likantu przecięły więź między nami jak ostry miecz. — Wojna jest może i pewna - odpowiedziałam jej ponuro - nie wiadomo tylko, czy nasi szlachetni wodzowie powołają gwardię Maranon pod broń. — Przecież jesteśmy najlepszymi żołnierzami Orissy - wyrzuciła z siebie Polillo. — Każda z nas może śmiało stawać przeciw dziesięciu mężczyznom z dowolnych koszar w mieście. Na Maranonie, dlaczego mieliby nam zabronić walki? Tylko trochę przesadzała, mówiąc o naszym wyszkoleniu... odpowiedź na jej pytanie widziałam w lustrze umywalni. Odbijała się w nim moja postać. Miałam charakter i umiejętności wojownika, ale w świecie rządzonym przez mężczyzn mój wygląd mnie dyskryminował. Łabędzia linia szyi, na przykład, stwarzała pozory delikatności - nikt nie chciał widzieć mocnych ścięgien, które pojawiały się na niej, gdy podnosiłam miecz. Zawsze byłam dumna ze swej cery, przyjemnej dla oka i miłej w dotyku, a jednak odpornej na gorąco, zimno i wysiłek. Choć liczę ponad trzydzieści wiosen, mam prężne, strome piersi o dziewiczo różowych sutkach, cienką talię i krągłe, choć wąskie biodra; lustro pokazało mi także złocisty trójkąt między nogami - oznakę mej płci.

Radni miejscy nie dopuszczą nas do walki z trzech bardzo ważnych - ich zdaniem - powodów: po pierwsze dlatego, że jesteśmy kobietami, po drugie, dlatego, że jesteśmy kobietami i po trzecie dlatego, że jesteśmy kobietami. Nie ma takiego Orissańczyka, który by nie słyszał o Gwardii Maranon, ale mało kto wie o nas coś więcej poza tym, że wszystkie jesteśmy kobietami. Stanowimy elitarną jednostkę, której początki sięgają mitycznych czasów. W czasach pokoju gwardia liczy około pięciuset członkiń, choć w okresie wojny liczebność wzrasta niejednokrotnie do tysiąca. Składamy przysięgę Maranonii, Bogini Wojny, do której od tej pory należy nasze życie. Wstępując w szeregi Gwardii uroczyście wyrzekamy się mężczyzn, choć dla większości z nas nie jest to wielkim poświęceniem. Upodobanie do towarzystwa kobiet nie czyni mnie tu wyjątkiem. Mimo że żyjemy w tak zwanych cywilizowanych czasach, Gwardia Maranon jest jedyną ucieczką dla kobiety, która nie życzy sobie być matką, żoną ani dziwką. A tym, które wciąż tęsknią za męskim łożem, wyraźnie nie żal tych wyrzeczeń. Moje milczenie nie powstrzymało Polillo od dalszych rozważań. Zdążyłam się już umyć i ubrać, a jej myśli wciąż krążyły wokół tematu naszej rozmowy, jak jaszczurki ściekowe, które znalazły świńską kość. — Przecież muszą pozwolić nam wymaszerować razem z mężczyznami - upierała się. - Prawda, Corais? Corais z wdziękiem wzruszyła ramionami, jakby odpowiadając na pytania, których jeszcze jej nie zadano. Była drobna, szczupła, smagła i piękna. Obok skromnej siły, jej głównymi zaletami były szybkość i spryt. W całej Gwardii tylko ja

potrafiłam sprostać jej w walce na miecze - a nie chwaląc się, w ciągu tych wszystkich lat spędzonych w wojsku jeszcze nikt nie przewyższył mnie w szermierce. — Jeśli każą nam wyruszyć, to wyruszymy - oświadczyłam - a jeśli nie, z pewnością wynajdą dla nas inną misję. Musimy być w gotowości, niezależnie od rozkazów. Te spokojne słowa miały ukryć przed nimi prawdę. Wewnątrz aż się skręcałam, nie tylko z powodu wczorajszego przepicia. Gwardię Maranon rzadko wysyłano do walki poza granicami miasta. Choć wiele razy dowiodłyśmy swego męstwa, stawiając wrogom nieugięty opór na posterunkach u bram miasta, Radni i Mistrzowie Magii uparcie odmawiali, gdy prosiłyśmy, by wysłali nas u boku braci-wojowników do walki w zamorskie krainy. Powtarzali, że wkroczymy do walki, gdy zawiodą wszystkie inne jednostki i że naszym świętym powołaniem jest obrona Orissy. Żadna z nas nie była jednak tak naiwna, by uznać, że są to rzeczywiste powody odmowy; tak naprawdę nie zgadzano się ze względu na płeć, która czyniła z nas istoty niższe. W oczach władz miejskich byłyśmy delikatnymi panienkami, które należy ochraniać. Polillo gniewnie tupnęła nogą. — Właśnie że będę się bić, i żaden mężczyzna mnie nie powstrzyma - upierała się. — Zrobisz to, co ci rozkażę - ucięłam. - Jeśli zamierzasz pozostać zastępczynią dowódcy, zachowaj swoje pomysły dla siebie. Nie będziesz podżegać dziewczyn do buntu taką wichrzycielską gadaniną. — Tak jest, pani kapitan - odparła Polillo, spuszczając głowę. Wargi jej drżały. — To niesprawiedliwe - dodała.

Corais pocieszająco poklepała ją po ramieniu. — Wiesz co, idź poćwiczyć szermierkę toporem. Wypiszemy na manekinach imiona członków Miejskiej Rady i będziesz mogła pościnać im głowy - pocieszyła koleżankę. Polillo otarła z policzka jedną jedyną łzę i uśmiechnęła się lekko. Nietrudno ją było rozgniewać, a skutki jej gniewu nieraz bywały groźne; nie potrafiła także ukrywać swych uczuć. Na szczęście jednak łatwo było przywrócić jej dobry humor. — Dobra z ciebie przyjaciółka, Corais - powiedziała. - Jak nikt potrafisz mnie zawsze rozchmurzyć. Ruszyły razem na plac ćwiczeń. Odchodząc, Polillo spytała: — A może zechcesz porozmawiać ze swym bratem, dowódco? Dobrze byłoby, gdyby dał Radnym parę prztyczków w nos w naszym imieniu. — Nie lubię wykorzystywać układów rodzinnych - odparłam. - Gwardia będzie musiała sama zwyciężyć… - lub zginąć. Polillo zmarszczyła brwi, ale Corais pociągnęła ją za sobą. Skończyłam się ubierać w samotności. Miałam akurat tyle czasu, by zdążyć do willi Amalryka na ceremonię ku czci matki. Założyłam odświętny mundur: błyszczące buty, krótką białą tunikę, lśniący pendent z mieczem i sztyletem, złotą pelerynkę sięgającą talii i kilkanaście cienkich, złotych bransolet na przegubach obu dłoni. Ukoronowaniem tego stroju była szeroka, złota opaska na głowie. Skropiłam się perfumami z kwiatu pomarańczy i założyłam ulubione kolczyki, również ze złota: w lewe ucho wpięłam miniaturową włócznię, podobną do tej, jaką nosi nasza bogini; w drugim uchu lśniła replika pochodni Maranonii, ozdobiona klejnotami. Sprawdziłam w lustrze końcowy efekt. Przyglądając się memu

odbiciu spostrzegłam, że nieświadomie bawię się wiszącą pochodnią, atrybutem bogini - niestrudzonej poszukiwaczki mądrości. Może Polillo miała rację? Może rzeczywiście to duma przeszkadza mi w osiągnięciu należnych Gwardii zaszczytów. A więc dobrze. Postanowiłam porozmawiać z Amalrykiem. Mój młodszy brat jest jedyną osobą, która potrafi zmusić Radnych do działania, wymierzając celne kopniaki w ich tłuste siedzenia. Jechałam przez miasto ogarnięte gorączką wojenną. Choć jeszcze nie nastąpiło oficjalne wypowiedzenie wojny, wyraźnie było widać, że gorące temperamenty wyprzedzają ceremoniał. Z kominów Pałacu Mistrzów Magii na wzgórzu buchał czarny dym; napalono w kominkach w salach konferencyjnych, gdzie Radni naszego miasta wiedli zakulisowe rozmowy z Mistrzami, szukając ich rady. Ludzie na ulicach gwałtownie wykupywali wszystkie towary ze straganów, zapełniając wozy i worki tym, czego ich zdaniem miało wkrótce zabraknąć. Młodzi gniewni pędzili ulicami konno i pieszo, wykrzykując przy tym wojenne hasła i głupie przechwałki pod adresem przeciwnika. Z okien ścigały ich rozkochane spojrzenia ślicznych dziewcząt... przed wieczorem wszystkie panny niewątpliwie wymkną się z domów na spotkania z tymi galantami. Oberże ledwie nadążały z obsługiwaniem klientów, podobnie jak czarownice na rynku: wielu ludzi pragnęło poznać przyszłość z rzutu kośćmi lub z wyglądu krwawych zwierzęcych wnętrzności. Sklepy zbrojmistrzów można było rozpoznać na odległość po hałaśliwych odgłosach kucia metalu. Wiedziałam, że głęboko w trzewiach Pałacu Magów mistrzowie zaklęć ciężko pracowali nad najnowszymi typami magicznej broni. Nie rozumiałam tylko, dlaczego nasi przełożeni tracą czas na gadanie, zamiast zabrać

się do roboty. Jestem fatalistką, podobnie jak większość żołnierzy: wierzę, że co będzie, to będzie. Nie za bardzo lubię polityków, którzy chętnie maskują zamysły losu. Gardłują i puszą się tak, jakbyśmy rzeczywiście mieli jakiś wybór, szczególnie w chwilach, gdy lepiej byłoby w spokoju analizować to, co z pewnością nas spotka. Pokażcie mi górską przełęcz, za którą kryje się coś wartościowego, a obiecuję wam, że z czasem chciwi żołnierze zdobędą ten przesmyk. Znajdźcie miejsce, nadające się na zasadzkę - choćby w najdzikszej głuszy - a ja gwarantuję, że jeśli nawetw przeszłości nie rozlano tam krwi ludzkiej, to prędzej czy później ktoś tam kogoś napadnie. Na pewno. Moim zdaniem fakty mówiły, co następuje: Likantyjczycy to nasi naturalni wrogowie, więc należy ich prędko wysłać w zaświaty. Narody nasze różniły się jak dzień i noc. Orissa to miasto kupieckie, pełne życia, miłujące radość i sztuki piękne. Jesteśmy ludem związanym z rzeką, a wiadomo, że we wszystkich dolinach rzek mieszkają marzyciele. Wiemy, że warto walczyć z bystrym prądem, by coś osiągnąć, bo w chwilę później będzie można odpocząć na słońcu, pozwalając, by ten sam prąd zaniósł nas bezpiecznie do domu. Za to Likant zrodził się na nieurodzajnym wybrzeżu burzliwego morza. Obywatele jego nie ufają nikomu, a zazdroszczą wszystkim. Zgadzają się żyć pod jarzmem dwóch Archontów; każde słowo tych władców, choćby nie wiem jak niesłuszne, staje się prawem. Likantyjczycy także są marzycielami, lecz ich niespokojne sny na łożu z nadmorskich skał to marzenia o podbojach. Pragną mieć wielkie królestwo, obejmujące ziemie nasze i ościenne, a

swych sąsiadów chcą uczynić posłusznymi niewolnikami. Wiele razy już walczyliśmy z Likantem; choć jesteśmy urodzonymi żołnierzami, z trudem opieraliśmy się ich kunsztowi walki na morzu i frontalnym atakom na lądzie, przeprowadzanym z samobójczym poświęceniem. Wreszcie niemal starliśmy ich z powierzchni ziemi... ale nie zadaliśmy ostatniego, niszczącego ciosu. Pomyślicie może, że było to mądre posunięcie. Nasi politycy także twierdzą, że osłabiony Likant jest lepszy niż żaden, bo bierze na siebie ataki wrogów zewnętrznych, trzymając ich z dala od naszych granic. Pewnie nie zdziwicie się, słysząc, że jestem innego zdania. Po pierwsze, Archontowie zaczęli knuć nowy spisek przeciwko nam, zanim jeszcze ich kraj otrząsnął się po klęsce. Po drugie, gdy Amalryk i nieżyjący Janosz Szary Płaszcz, którego bynajmniej mi nie żal, wyprawili się aż do Zamorskich Królestw, cały czas prześladowano ich i śledzono. Po trzecie zaś, gdy Amalryk i Janosz odkryli krainę, którą obecnie zwiemy Irayas, wpadli na trop spisku Archontów i Księcia Raveline, którzy pragnęli zniszczyć Orissę i obalić książęcego brata, Domasa, władcę Irayas. Czyż nie dość wam tych argumentów? Ten wymoczek, którego trzymam u siebie jako skrybę, powiada, że decyzja Orissy była przede wszystkim humanitarna, a zatem słuszna. A więc będę dalej wymieniać fakty, przemawiające za moją oceną sytuacji: po czwarte, mój brat podpisał z Irayas liczne lukratywne umowy handlowe, a ponadto król Domas podzielił się z nim głęboką wiedzą magiczną. Po piąte, Archontowie z Likantu natychmiast mu tego pozazdrościli, a przede wszystkim przerazili się, że dopływ nowej wiedzy magicznej do Orissy ostatecznie odbierze im szansę na podbój naszego kraju. Po szóste, natychmiast

przyśpieszyli tajemne zbrojenia. Dwa następne powody są dość dyskusyjne, a zdarzyły się bardzo niedawno, niemal jednocześnie. Nasi przywódcy słusznie rozmieścili ukryte posterunki tuż przy granicach Likantu, na samym początku półwyspu, na którym zbudowano to miasto. Wartownicy wkrótce donieśli o oburzającym wydarzeniu: wielki mur Likantu został odbudowany. Powstał on w zamierzchłych czasach, gdy Likantyjczycy nawet jeszcze nie myśleli o budowie imperium; przez całe wieki niewolnicy pracowali nad umocnieniami, a pomogła im dodatkowo cała ochronna magia Archontów. W czasie ostatniej wojny między naszymi miastami, w której walczył mój ojciec, Paphos Antero, wszyscy Mistrzowie Magii z Orissy połączyli swe siły, tworząc potężne zaklęcie, które zburzyło mur w ciągu jednej nocy. A jednak mur powstał na nowo, stanowiąc namacalny dowód na to, że Archontowie nie tylko spiskowali z księciem Raveline, ale i nauczyli się od niego niektórych czarnoksięskich tajemnic. Odbudowa muru sama w sobie byłaby wystarczającym powodem do wojny, ale nie dość na tym - Archontowie zerwali wszelkie traktaty pokojowe z naszym miastem, a ich okręty wyszły w morze, by napastować flotę handlową Orissy i naszych aliantów: oto i ostatni argument. Był to celowy akt przemocy zmierzający do wywołania wojny, choć wolałabym myśleć o tym jako o piractwie, a o Likantyjczykach jako o zbirach nie lepszych od innych morskich bandytów. Mój skryba niechętnie pokiwał głową. Jeśli nawet ten mały gryzoń wreszcie uznał się za pokonanego, mogę bezpiecznie założyć, że i wy podzielacie moją opinię. Po ostatniej klęsce Likantu należało zetrzeć go z powierzchni ziemi, mieszkańców

wygnać na kraj świata, by nazwa ich państwa została zapomniana na wieki i obsiać solą ziemię, na której zbudowano to przeklęte miasto. Na czym stanęliśmy? No więc tak: politycy politykowali, Mistrzowie Magii zajmowali się magią, młodzieniaszki dumnie paradowały po ulicach, dziewczęta flirtowały, a Orissa przygotowywała się do wojny. Ja zaś zmierzałam do posiadłości mego brata, by oddać cześć zmarłej matce. Gdy tam dotarłam, całą rodzinę, oprócz Amalryka, zastałam przy jej grobowcu w ogrodzie. Trwała Święta Godzina Milczenia, więc powitały mnie gniewne spojrzenia trzech pozostałych braci i pogardliwe prychnięcia bratowych. Nieprzyjemni to ludzie, lecz nietrudno ich zignorować. Czasem szczerze wątpię, czy naprawdę należą do rodu Antero i podejrzewam, że ojciec musiał ich spłodzić w barłogu jakiejś skąpej dziwki. A zatem, gdy Omerye gestem zaprosiła mnie do swego boku, z wdzięcznością minęłam grupę braci, kuzynów i innych nieprzyjaźnie nastawionych pociotków, by zasiąść koło niej. Pochyliła się do mnie i szepnęła: — Amalryk jest w Pałacu. Powinien niedługo wrócić. Kiwnęłam głową. Nie zdziwiłam się, że mój młodszy brat jest w samym centrum wydarzeń. W głowie kłębiły mi się argumenty, jakie zamierzałam mu przedstawić, ale po niudługim czasie cisza panująca w ogrodzie, łagodny aromat i spokojne kolory oddaliły ode mnie wszelkie dręczące myśli. Matka moja, Emilie, była skromną kobietą i uważała, że ozdobne ołtarze i kaplice są w złym guście. Zmarła, gdy zaczynałam wchodzić w dorosłość, a ojciec zapamiętał się w żałobie tak, że nie był w stanie odpowiednio zaspokoić jej

potrzeb w życiu pozagrobowym. Amalryk był jeszcze mały, a pozostali bracia, szczególnie Porcemus, najstarszy, uparli się, by zbudować jej pomnik w kształcie małej miniaturowej świątyni. Walczyłam jak lwica w jej obronie i wygrałam. Zamiast kaplicy, przy różanym krzewie stanął prosty kamienny pomnik. Zamiast ozdobnej malowanej podobizny, jak na grobie mego zmarłego brata Halaba, na moje żądanie pozostawiono surowy kamień. Ponieważ jednak matka kochała szmer powoli płynącej wody, poprosiłam jednego z Mistrzów Magii, by rzucił zaklęcie, dzięki któremu po kamieniu stale spływał niewielki strumyk, tworzący sadzawkę u stóp pomnika. Teraz pływały po niej płatki róż. Spoglądając na ten grobowiec, znów poczułam przypływ dumy, obudzonej wspomnieniami sprzed dwudziestu lat. Odniosłam wtedy pierwsze prawdziwe zwycięstwo. Byłam w tym czasie małą dzikuską, kochałam wspinać się na drzewa, rzucałam kamieniami w ptaki i spuszczałam lanie małym chłopcom, którzy złośliwie nazywali mnie dziewczyną. Wszyscy nieustannie narzekali na moje psoty, z wyjątkiem matki i ojca. Ojciec twierdził, że wkrótce z tego wyrosnę i stanę się małą kokietką, jak każda śliczna dziewczynka. Matka nie mówiła nic, a gdy w jej towarzystwie zdarzyło mi się zachować jak łobuziak, uśmiechała się tylko i zachowywała, jakby nic się nie stało. Zachęcała mnie do nauki i namówiła ojca, by zatrudnił dla mnie guwernera, jakbym była chłopcem. A gdy pewnej pamiętnej upalnej nocy wyznałam jej, że nade wszystko chciałabym zostać żołnierzem - byłyśmy wtedy same w pokoju, a powietrze było aż gęste od zwierzeń - wcale się nie zdziwiła, ani też nie rozpłakała, uznawszy, że poniosła wyimaginowaną klęskę

wychowawczą. Zamiast tego, wyznała, że sama chciała w życiu dokonać wiele rzeczy, ale nie udało jej się to, bo przecież była kobietą. — Ach, dlaczego urodziłyśmy się kobietami, mamo? Dlaczego nie jesteśmy mężczyznami? - pytałam rozpaczliwie, z pasją podlotka. Dopiero te słowa nią wstrząsnęły. — Nie o to mi chodziło - odparła. - Nigdy nie chciałam, by wyrosły mi męskie narządy. Z tego, co do tej pory zaobserwowałam, posiadanie penisa jedynie rozmiękcza mózg. Nie, kochanie, przestań marzyć o zamienieniu się w mężczyznę. Módl się, byś została obdarzona taką samą swobodą jak oni; jeśli tak się stanie, będziesz zadowolona Zdradzę ci pewien sekret. Sądzę, że kiedyś nadejdzie nasz dzień, a wtedy okaże się, że kobiety lepiej potrafią kierować losami tego świata, niż mężczyźni. — Nie chcę tak długo czekać - płakałam. - Zestarzeję się, a starych ludzi nie przyjmują do wojska. Matka długo się we mnie wpatrywała a potem kiwnęłą głową. — Jeśli tego rzeczywiście chcesz, niech się stanie - powiedziała w końcu. W tydzień później ojciec zatrudnił emerytowanego sierżanta, by nauczył mnie walki. Nie skomentował tego nawet jednym słowem, tylko uśmiechał się, gdy narzekałam wieczorem na siniaki, bo stary wojak przez cały dzień okładał mnie drewnianym mieczem. Po roku ojciec śmiał się jużod ucha do ucha, bo przewyższałam sierżanta pod każdym względem i trzeba było wynająć kogoś o większych umiejętnościach. Zanim zmarła matka, już byłam lepsza od wszystkich chłopców w moim wieku - to znaczy tych, którzy

zaryzykowali pojedynek z wojowniczką. W wieku szesnastu lat wstąpiłam do Gwardii Maranon. Nigdy tego nie żałowałam. Słodkie tony liry wyrwały mnie z melancholii. To Omerye niepostrzeżenie odeszła ode mnie, a teraz siedziała na stołku przy kamieniu i grała na swym cudownym instrumencie. Spojrzała na mnie ponad głowami pozostałych i zaśpiewała kojącą pieśń. Wiedziałam, że muzyka jest przeznaczona dla mnie. Obserwowałam miękkie rude loki — równie płomienne, jak włosy Amalryka - i cieszyłam się, że udało mu się zdobyć taką kobietę. Miałam kiedyś kochankę, którą chyba darzyłam podobnym uczuciem, jak on swoją żonę. Nie myślałam o Tries, lecz o Otarze, dziewczynie o gardłowym śmiechu, miękkich ramionach i palcach, które pieszczotą potrafiły przegnać z mej głowy niejednego demona. Przez wiele lat, aż do jej śmierci, darzyłyśmy się miłością i myślę, że pod wieloma względami zastępowała mi matkę. Wybacz, że płaczę, skrybo. Nie krzyw się tylko, jakbyś chciał oświadczyć, że taka jest kobieca natura. Jeśli się odważysz to powiedzieć, albo choćby pomyśleć, zapomnę o mym przyrzeczeniu i nigdy nie wyjdziesz już z tej komnaty, by słać ironiczne uśmieszki pod adresem innej damy. Otara jest tak bliska memu sercu... ale, gdy przysięgałam mówić samą prawdę, wiedziałam, że będę musiała wydobyć na światło dzienne rzeczy, które najchętniej zachowałabym tylko dla siebie. Nieraz jeszcze zapłaczę, nim skończymy tę książkę, więc strzeż się, skrybo, bo i ty możesz zacząć przelewać łzy. Zaraz osuszę oczy i podejmę wątek opowieści. Omerye śpiewała, a ja tęskniłam za Otarą... tego właśnie

chciała moja bratowa. Pieśń się skończyła, a ja poczułam się oczyszczona. Struny liry zadźwięczały weselej. Przypomniał mi się śmiech matki i w zadumie spojrzałam na jej nagrobny kamień. Obserwowałam, jak woda spływa po kamieniach, otoczona kępami mchu i wydało mi się, że mech, woda i cienie kwiatów róż tworzą zarys twarzy mej matki. Twarz ożyła, zobaczyłam, jak otwierają się oczy i poruszają usta. W nozdrzach poczułam ciężki aromat drzewa sandałowego - zapach jej ulubionych perfum. Zdało mi się, że ciepła dłoń spoczęła na mojej szyi, a w uszach zabrzmiał szept - głos matki. Był tak cichy, że nie rozumiałam słów, ale wiedziałam, że jeśli się weń wsłucham, wszystko stanie się jasne. Chyba się przestraszyłam... Właściwie wiem to na pewno, bo nagle pomyślałam, że wszystko to bzdury i że mój kac chyba jeszcze nie minął. Matka była zwykłą śmiertelniczką, jak ty i ja, na pewno nie udawałaby ducha. Szarpnęłam głową do tyłu i szept urwał się wpół słowa. Zapach gdzieś odpłynął. Spojrzałam na kamień - zarys twarzy matki również zniknął. Omerye przerwała grę, zmarszczyła brwi i pokręciła głową. Czułam się, jakby ominęło mnie coś bardzo ważnego; ogarnęło mnie poczucie dojmującej straty. A potem wszystkie myśli o stracie, kochankach i duchach zniknęły, bo przed willą rozległ się grzmiący tętent kopyt. Amalryk wrócił z Pałacu Mistrzów Magii. Wrócił z wieścią, że wreszcie wypowiedziano wojnę. Reszta dnia poświęconego matce rozpłynęła się w potoku słów, pełnych obawy i podekscytowania. Tej nocy wszyscy obywatele Orissy mieli się zgromadzić w Wielkim Amfiteatrze, by wysłuchać oficjalnego obwieszczenia, któremu naturalnie będą towarzyszyć