Wydano z pomocą finansową
Ireland Literature Exchange
(Translation Fund), Dublin, Ireland
www.irelandliterature.com
info@irelandliterature.com
Tytuł oryginału: The Wish List
ROZDZIAŁ PIERWSZY
SKOK
Meg i Bek robią skok. Meg i Bek. Brzmi to jak tytuł popi-
sowego numeru dwojga komików. Tyle że ten skok nie jest
filmowym gagiem. Włamanie do domu emeryta raczej mało
kogo śmieszy.
Strużka śliny zwisająca z pyska Raptora kapnęła na buty
Meg.
- Po co nam ten kundel? - syknęła dziewczynka, ocierając
but o rośliny na grządce.
Bek odwrócił się od okna, łypiąc świńskimi oczkami ocie-
nionymi strzechą sztywnych od żelu włosów.
- Zapamiętaj sobie - warknął. - Raptor nie jest kundlem.
Ma rodowód, i to nie byle jaki.
Meg wzniosła tylko oczy do nieba, a Bek wrócił do okna,
które próbował sforsować, wciskając czubek śrubokrętu mię-
dzy framugę i ramę.
Meg Finn po raz setny chyba zadała sobie pytanie, co wła-
ściwie tu robi. Jak to możliwe, że upadła tak nisko. Jak to się
w ogóle stało, że zadaje się z typem takim jak Bek Brennan i
razem próbują obrobić czyjś dom.
7
Nawet jej własne odbicie w szybie patrzyło na nią z wyrzu-
tem. Przez chwilę gotowa była przysiąc, że to twarz zmarłej
matki. Te same duże, niebieskie oczy, te same splecione w
warkocz włosy, nawet bruzda między brwiami dokładnie taka
sama. Jak mama zareagowałaby na ten wyczyn? Rumieniec,
który nagle oblał policzki Meg, był jednoznaczną odpowie-
dzią.
W ramie okiennej coś trzasnęło.
- No, udało się - mruknął Bek. - Bierzemy się do roboty.
Raptor wdrapał się po murze i zniknął w ciemnym wnętrzu.
Został wysłany przodem, by zbadać teren. Jego zadanie było
proste: miał gryźć wszystko, co się nawinie. Jeśli ugryziony
obiekt zacznie wrzeszczeć, będzie to znak, że Raptor trafił na
wroga.
Pitbul nie należał do psów zbyt ostrożnych i dostawszy się
do środka, zaczął potrącać meble, robiąc okropny hałas.
- Równie dobrze można było zadzwonić do drzwi - jęk-
nęła Meg.
- Przestań wydziwiać! - warknął Bek. - Stary Lowrie jest
i tak głuchy jak pień. Nie obudziłby go nawet pokaz sztucz-
nych ogni we własnym domu.
Dźwignął się ciężko na parapet, odsłaniając swój spasiony
brzuch. Meg wzdrygnęła się. Coś obrzydliwego.
Po chwili z ciemności wyłoniła się twarz jej wspólnika.
- Idziesz?
8
Meg zawahała się. Kluczowy moment. Tu przebiegała gra-
nica między odwagą a złem. Decyzja należała do niej.
- Co? Obleciał cię cykor?
Meg nastroszyła się.
- Wcale się nie boję.
- Udowodnij to - zarechotał złośliwie Bek.
Meg zdawała sobie sprawę, że Bek nią manipuluje, z dru-
giej jednak strony zawsze nęciło ją ryzyko. Podciągnęła się na
rękach i zwinnie wskoczyła do pokoju.
- Tak się to powinno robić, ciołku - mruknęła pod nosem.
Ta uwaga mogła ją w przyszłości drogo kosztować. Na ra-
zie jednak należało się brać do roboty i nawet Bekowi szkoda
było czasu na utarczki. Na szczęście pamięć miał krótką jak
złota rybka i istniała nadzieja, że nim zakończą robotę, komen-
tarz Meg wywietrzeje mu z głowy.
W pokoju pachniało stęchlizną. W powietrzu unosiła się
woń wilgoci i lekarstw. Przypomniało to Meg zapach szpitala
i noc, którą spędziła na kozetce przed pokojem mamy. Udział
w tym skoku wydał się jej przez to jeszcze bardziej odrażający.
Jak mogła się zgodzić? Włamanie do biednego emeryta? Jak
do tego doszło?
Odpowiedź była prosta. Potrzebowała pieniędzy na
ucieczkę. Ucieczkę od Franka. Chodziło jej o to, żeby uciec.
Uciec raz na zawsze. Wsiąść na prom w Fishguard i nigdy już
nie wrócić.
9
Myśl o promie, mówiła sobie. Myśl o ucieczce. Zdobądź
pieniądze. Nieważne jak.
Przedmioty znajdujące się w pokoju należały niewątpliwie
do kogoś starego. Pełno tu było fiolek z lekarstwami i tubek
maści rozgrzewających. Choć nie przedstawiały żadnej warto-
ści, Bek wpychał je sobie do kieszeni.
- A jeżeli to lekarstwa na serce? - spytała Meg. - Stary
może dostać ataku, jak zauważy, co się stało. Będziesz odpo-
wiedzialny za jego śmierć.
- Wielkie rzeczy. - Bek wzruszył ramionami. - O jednego
zgreda mniej. Zawracanie głowy. Zresztą, co tak podskaku-
jesz? Będziesz tak samo winna jak ja.
Meg otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale nie zdołała
wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Bek miał rację. Będzie
współodpowiedzialna za wszystko, co się tu się dziś wydarzy.
- Przestań stękać i zajmij się komodą. Ten stary dureń na
pewno ma gdzieś schowane pieniądze. Wszyscy starzy tak ro-
bią. Żeby je komuś zostawić.
Jeszcze jedna złota myśl Beka. Ręka Meg zawisła nad
gałką staroświeckiej komody. Otwórz, powiedziała do siebie.
Otwórz. Co ma być, to będzie. Nie mogła opanować drżenia
palców, obezwładniona strachem i wstydem. Czuła na sobie
oskarżycielskie oczy spoglądające z pożółkłych zdjęć na rega-
łach. Meg bywała zuchwała, na pewno jednak nie była zła.
Bek odepchnął ją na bok.
- Cykor - wycedził z obrzydzeniem.
10
W tym momencie rozbłysło światło. Lowrie McCall stał na
schodach, potrząsając staroświecką dubeltówką. Widocznie
nie był wcale tak głuchy, jak sądził Bek.
- Co tu się dzieje? - zachrypiał, najwyraźniej wyrwany ze
snu. Niezbyt mądre pytanie. Środek nocy. Dwoje intruzów,
którzy wdarli się do jego domu. Cóż więc mogli tu robić?
Lowrie odbezpieczył strzelbę.
- Dlaczego nie odpowiadacie? Zadałem wam pytanie!
Bek głośno beknął (stąd przezwisko).
- Jak ci się zdaje, stary pryku? Próbujemy obrobić twoją
chatę.
Mężczyzna, krzywiąc się, ruszył w dół schodami.
- Też mi się tak wydaje, grubasie! A teraz zabieraj łapy z
mojej komody, nim uszkodzę twoją pryszczatą gębę!
Meg zamarła. Sytuacja przypominała scenę z amerykań-
skiego serialu policyjnego, w którym wszyscy bohaterowie
noszą włosy związane w kitkę. Według schematu Bek powi-
nien zrobić teraz coś głupiego i stary będzie zmuszony ich za-
strzelić.
Wydarzenia potoczyły się jednak inaczej: Raptor wyczuł
wreszcie przeciwnika i rzucił się na gołą nogę wystającą spod
poły szlafroka.
Pitbul rozdziawił paszczę, aż zatrzeszczało, i zatopił zęby
w łydce Lowriego. Stary krzyknął przeraźliwie i zaczął okła-
dać psa kolbą. Równie dobrze mógł jednak okładać kawał
11
cementu. Kiedy Raptor zacisnął na czymś szczęki, rozewrzeć
je mogło tylko polecenie Beka albo śmierć ofiary.
Meg miotała się gorączkowo po pokoju.
- Powiedz mu, żeby go puścił!
- Nie ma pośpiechu. Chciał do mnie strzelać, więc należy
mu się nauczka.
- Kaź mu go puścić! - krzyknęła Meg i wyrwała strzelbę
z rąk Lowriego.
Bek nie wierzył własnym oczom. Ta idiotka się rozryczała!
Rozryczała jak jakaś łajza i celuje w Raptora.
- Te, Finn, przestań się wygłupiać! - Sytuacja przestała
być zabawna. Czy ona w ogóle ma pojęcie, jak się obchodzić
z bronią?
- Ostrzegam cię. Zawołaj go.
- Wyluzuj się, idiotko! Trzymasz w ręku strzelbę - powie-
dział Bek wolno i wyraźnie, jakby mówił do małego dziecka.
- Jeżeli strzelisz z miejsca, gdzie jesteś, rozwalisz też starego.
Meg zawahała się.
- Wszystko mi jedno. Przynajmniej nie będzie się mę-
czyć. Liczę do trzech, bo dalej i tak nie potrafisz.
Bek rozważał to, co usłyszał. Nie był przyzwyczajony do
szybkiego myślenia.
- Raz...
Czy Meg rzeczywiście gotowa jest strzelić? Mało prawdo-
podobne. Jest za miękka.
- Dwa...
12
Z drugiej strony, po numerze, jaki wycięła ojczymowi...
Poza tym jest dziewczyną. A z kobietami nigdy nie wiadomo.
- Trz...
- Dobra, dobra.
Lepiej nie ryzykować. Na odwet zawsze będzie czas.
- Raptor! Do nogi!
Pies warknął, niechętnie pozostawiając szamoczącą się
zdobycz.
- POWIEDZIAŁEM, NOGA!
Nagle spotulniały pitbul rozstał się z tym, co było kiedyś
nogą Lowriego McCalla, i posłusznie podreptał do swojego
pana.
Meg podbiegła do Lowriego, który z trudem łapał oddech.
Z otwartej rany płynęła krew. Wśród pulsującej czerwieni
przebijało coś jasnego. Meg ze zgrozą stwierdziła, że to kość.
- Co myśmy najlepszego zrobili? - Rozpłakała się. - Co
myśmy zrobili?
Bek nie wydawał się zbyt poruszony. - Wielkie rzeczy.
Najwyżej wykituje kilka dni wcześniej.
Meg otarła oczy.
- Trzeba wezwać pogotowie!
- To w ogóle nie wchodzi w grę. - Bek potrząsnął głową.
- Za późno, żeby się wycofać.
Oczy Lowriego powoli mętniały.
- Pomocy - szepnął.
Meg skierowała strzelbę na Beka.
13
- Zjeżdżaj stąd! I to już!
- Spoko, Meg.
- Wszystko wezmę na siebie! Tylko się ulotnij!
- I jeszcze przekonaj gliniarzy, że to ty go pogryzłaś! -
prychnął. - Na pewno ci uwierzą.
Rzeczywiście. Każdy policjant w mieście znał Beka Bren-
nana i jego pupila. Sytuacja przedstawiała się nieciekawie. Po
raz pierwszy w życiu Meg zwątpiła, czy uda się jej wyjść z
tego obronną ręką.
W tym momencie jednak wszystko skomplikowało się
jeszcze bardziej. Bek, korzystając z chwili wahania wspól-
niczki, wyrwał jej strzelbę. Uśmiechnął się, odsłaniając żółte
zęby.
- Zachciało ci się mi grozić?
Meg poczuła wzbierające pod powiekami łzy.
- Ten człowiek jest ranny. Może się wykrwawić na
śmierć.
- No i co z tego? - Bek wzruszył ramionami i podniósł
wzrok na Meg. - Najpierw porachuję się z tobą.
- Bek, trzeba wezwać...
- Tu chodzi o moją reputację. Tylko tego brakowało, żeby
któryś z chłopaków dowiedział się, że dziewczyna wzięła
mnie na cel i że uszło jej to płazem...
Meg znała Beka jak zły szeląg i wiedziała, że czeka ją teraz
monolog, w którym jej kumpel będzie próbował udowodnić,
że jest prawdziwym twardzielem. Nim dobrnie do końca, tak
się nakręci, że trudno przewidzieć, co zrobi. Zdecydowała, że
trzeba działać natychmiast, nie czekając na rozwój
14
sytuacji. Bez słowa zrobiła w tył zwrot i wyskoczyła przez
wciąż otwarte okno.
Bek zrobił nieznaczny ruch głową w kierunku pitbula,
który tylko na to czekał.
- Bierz ją, Raptor!
Raptor oblizał się i już go nie było.
Czas nagle zwolnił. Nie było potrzeby się spieszyć. Nikt
jeszcze nie umknął Raptorowi. Bek ukląkł koło emeryta.
- A ty nawet nie próbuj uciekać. Zaraz wracam.
Stary człowiek nie odpowiadał.
Rzucając się do ucieczki, Meg miała plan. Dobiegnie do
najbliższego domu, w którym pali się światło, i zacznie się do-
bijać do drzwi. Wolała mieć do czynienia z policją niż pozwo-
lić, by stary Lowrie umarł. Popełniła jednak błąd. Fatalny błąd.
W zamieszaniu i ciemności, zamiast skręcić w lewo, skręciła
w prawo. Gdyby skierowała się w lewo, dostałaby się na po-
dwórko, na które wychodziły mieszkania innych emerytów.
Tam mogła znaleźć pomoc. Droga w prawo prowadziła na za-
plecze domków. Znajdowała się tam tylko antena telewizyjna
i zbiornik z gazem. Ślepy zaułek.
Raptor zaczaił się za węgłem. W ciemności widać było
jego błyszczące zęby i wydobywające się z nozdrzy obłoczki
pary. Warował, blokując przejście od strony zaplecza.
- Poszedł, pies - przemówiła ze słabą nadzieją Meg. - Po-
szedł do domu.
15
Gdyby zwierzęta potrafiły się złośliwie śmiać, Raptor na
pewno by to zrobił. Dziewczynka nie miała szans.
Cień Beka przesłonił ciasną przestrzeń.
- Co z ciebie za zawodniczka, Meg? Tak się dać zapędzić
w kozi róg.
Wylot dwururki wysunął się z mroku jak para ciemnych
oczu.
- Zmiłuj się, Bek. Nie widzisz, co się dzieje? Trzeba we-
zwać pogotowie. Jeszcze nie jest za późno.
- Obawiam się, że jest. W każdym razie dla ciebie.
Pod plecami Meg czuła zimne wybrzuszenie zbiornika z
gazem. Szew spawu wpijał się jej w kręgosłup. Żadnej możli-
wości ucieczki. Lufa poruszyła się i skierowała w jej stronę.
- Opanuj się! Przestań się wygłupiać.
- Wcale się nie wygłupiam.
Była to prawda. Bek wcale się nie wygłupiał.
- Przecież mnie nie zastrzelisz. Jak musisz, to mnie uderz
i skończmy z tym.
Bek wzruszył ramionami.
- Mam jakiś wybór? Tobie nic nie grozi, bo jesteś szcze-
niarą. Ale ja skończyłem szesnaście lat i odpowiadam za to, co
robię. Dla mnie to oznacza więzienie. Jak cię wezmą na spytki,
wszystko im wyśpiewasz.
Jeszcze wczoraj Meg by zaprotestowała: „To ci się źle wy-
daje! Mnie nie tak łatwo złamać”. Ale teraz było inaczej. Bek
też był inny. W tym mrocznym zaułku zobaczyła jego nowe
oblicze.
16
- No wiesz! Myślałam, że jesteśmy wspólnikami.
- Niby tak... Ale...
Bek nie dokończył. Meg wiedziała, że teraz musi mu udo-
wodnić swą lojalność. Musiała powiedzieć to, co pragnął usły-
szeć.
- Jeden zgred więcej - wymamrotała. Słowa zachrobotały
jej w gardle jak potłuczone szkło. - Jeden zgred więcej, jeden
mniej. Może komuś na tym zależy. Mnie na pewno nie.
Bek długo wpatrywał się w jej twarz, próbując wyczytać
fałsz. Chyba go dostrzegł.
- Przykro mi - powiedział, odbezpieczając strzelbę.
- Nie wierzę ci.
I wtedy stało się najgorsze, coś, co sprawiło, że wszystkie
inne błędy popełnione tej partackiej nocy wydały się zaledwie
drobnymi pomyłkami. Był to zarazem ostatni błąd, jaki Bek
popełnił w swym życiu.
Meg się nie myliła. Bek zamierzał ją tylko postraszyć.
Dzięki swoim koneksjom w chuligańskim światku obeznany
był z bronią i jej możliwościami. Zdawał sobie sprawę, że
strzelając z niewielkiej odległości, spowoduje wybuch zbior-
nika z gazem, który rozerwie ich na kawałki. Ale strzał ostrze-
gawczy w powietrze - to zupełnie co innego. Bek ustawił lufę
niemal pionowo i pociągnął za cyngiel.
Wszystkie te myśli odbijały się w jego oczach i Meg nie
miała wątpliwości, co Bek zamierza zrobić. Chyba oszalał!
- Bek, nie rób tego!
17
Za późno! Jego palec już naciskał spust. Zabrakło czasu na
zmianę decyzji. Bek zresztą nie zamierzał niczego zmieniać.
Już się cieszył na myśl o minie, jaką zrobi Meg.
Przerażający wybuch wypełnił ciasne podwóreczko i wą-
skie przejście. Przetoczył się nad Bekiem i Meg, rozrywając
im bębenki. Nie odczuli tego jednak, gdyż w tym momencie i
tak już nie żyli.
Sprawiła to jedna drobina śrutu. Jedna maleńka kulka z nie-
wielką zadrą. Przez ową maleńką, podobną do płetwy wy-
pustkę miniaturowy pocisk zboczył z kursu. Nowy zbiornik z
gazem wytrzymałby uderzenie. Jednak ten, który znajdował
się na podwórku za domem Lowriego, powinien był zostać
wymieniony przynajmniej dziesięć lat temu. Zardzewiały me-
tal nie wytrzymał niewinnego na pozór uderzenia i rozgrzana
do białości kulka zetknęła się z łatwopalnym gazem. BUM!
Osmalony metalowy odłamek trafił Meg Finn, wyzwalając
jej duszę z powłoki cielesnej.
Pierwsze chwile po opuszczeniu ciała są niezwykle trudne.
Umysł wciąż jeszcze myśli po staremu i, nieświadomy, że jest
już częścią świata duchów, próbuje nadal funkcjonować zgod-
nie z prawami fizyki. Jak to się dzieje, że lecę w dół szerokim
tunelem i jednocześnie widzę swoje ciało rozpłaszczone na
zniszczonym zbiorniku z gazem. Niemożliwe. Wniosek:
prawdopodobnie to tylko sen.
18
Tak właśnie rozumowała Meg. Wszystko to sen. Nawet
dość przyjemny. Nie śnił się jej bowiem ani ojczym goniący
ją z siekierą, ani umięśnieni policjanci, próbujący wepchnąć ją
do policyjnej karetki. Postanowiła się więc odprężyć i rozko-
szować każdą chwilą.
Tunel był tak długi, że zdawało się, iż nie ma końca. Wra-
żenie to zakłócały jedynie bladoniebieskie, świetliste obręcze
rozsiane na całej jego długości, które pulsowały, jakby połą-
czone z sercem jakiejś fantastycznej istoty. W rozrzedzonym
powietrzu unosiły się maleńkie punkciki. W pewnym momen-
cie Meg zdała sobie sprawę, że te drobinki to ludzie.
Ludzie płynący tunelem? Czy już kiedyś o tym nie sły-
szała? O tunelu i o świetle?
Wreszcie zrozumiała, że nie żyje. Znieruchomiała na
chwilę, jak gdyby oczekując na własną reakcję. Ale nic się nie
stało. Żadnych spazmów, krzyków czy rozdzierającego szlo-
chania. Czuła się tak, jakby tunel miał działanie znieczulające.
Poza tym, co tu dużo mówić, jej życie nie było zbyt udane.
Być może bez niego będzie jej lepiej. Może spotka mamę.
Tyle że mama na pewno była w Niebie, Meg zaś miała po-
ważne wątpliwości, czy zdąża w tym kierunku.
Chyba że uda się jej przekonać świętego Piotra. To nie
moja wina. Winne jest społeczeństwo i tak dalej, i tak dalej.
Meg nieraz stosowała tę metodę i przekonała się, że jest nie-
zwykle skuteczna, szczególnie w sądach dla nieletnich. Gdy
19
zeznawała w sprawie wypadku mamy, wszyscy obecni na sali
mieli łzy w oczach. W Niebie jednak ta metoda mogła się oka-
zać mniej skuteczna.
Ktoś zawołał ją po imieniu. Czyżby anioł posłany, by spro-
wadzić ją na niebiańskie lądowisko? Jednak jak na anioła głos
zbyt przypominał szczekanie. Człowiek spodziewa się, że nie-
biańskie istoty grają na harfach i wydają dźwięki tak piękne i
słodkie jak... no właśnie... jak anielskie pienia. Tymczasem to,
co dobiegało do jej uszu, przypominało raczej chrobot - jak
gdyby ktoś przeżuwał żwir.
Meg odwróciła się wolno. Nie była jedyną osobą unoszoną
tym samym prądem. Tuż obok niej ktoś lub coś wirowało wo-
kół własnej osi. Chwilami wydawało się, że to pies, chwilami,
że człowiek. Spod ludzkich rysów wyzierał psi pysk, przeob-
rażając się nieustannie, jakby go poddano obróbce kompute-
rowej. Wyglądało to okropnie i groteskowo. Zarazem jednak
ów stwór był dziwnie znajomy.
- Bek? - spytała Meg niepewnie. - To ty?
Jej głos zabrzmiał dziwnie. Jak gdyby był pełen dziur. Ale
i tak nie było najgorzej, gdyż dźwięk, który wydało z siebie
stworzenie będące kiedyś Bekiem, przypominał wycie Scooby
Doo. Wszystko wskazywało na to, że wskutek wybuchu zbior-
nika z gazem chłopiec i pies przeszli niezwykłą transformację.
Bek i Raptor stopili się w jedno. O dziwo, Bekowi było nawet
do twarzy z tym nowym wizerunkiem, który uzewnętrznił
pewne ukryte do tej pory cechy jego charakteru.
20
- Bek, weź się w garść!
Człekopies patrzył ze zgrozą, jak jego krótkie palce zmie-
niają się w psie pazury. Łzy i ślina ciekły mu po twarzy i spły-
wały wielkimi kroplami po obrośniętej sierścią brodzie.
Tylko nie to, pomyślała Meg. Nie dość, że musiałam się z
nim użerać na Ziemi, to jeszcze będę go miała na karku przez
całą wieczność.
- Meg! Ratuj!
Bek patrzał na nią psimi oczami. Żałosne.
- Wypchaj się! Próbowałeś mnie zabić!
Żeby tylko próbował! Meg aż się zatrzęsła z oburzenia. Za-
bił ją naprawdę! Załatwił ich wszystkich!
- Morderca! - krzyknęła.
Dawny Bek na pewno by się odciął. Ten nowy zareagował
jednak inaczej. Bek... a raczej to dziwne stworzenie tylko ża-
łośnie zaskomlało.
- Wszystko przez ciebie! - rozkręciła się Meg. - Mówiłam
ci, żebyś nie strzelał! No co? Może nie?
Z dużą prędkością weszli w zakręt. Tunel przed nimi roz-
widlał się. Wszystko było oczywiste. W górę i w dół. Dla do-
brych i złych. Do Nieba i do Piekła. Meg przełknęła ślinę.
Więc to tak. Przyszedł czas, żeby zapłacić za przykrości, które
wyrządziła mieszkańcom Newford.
Prąd niósł ich naprzód z zawrotną prędkością. Nie czuli
oporu powietrza. Ubranie nie łopotało, wiatr nie smagał
21
policzków. Jedynie z dolnej odnogi tunelu buchało gorąco. W
miarę jak zbliżali się do tego miejsca, Meg zaczęła rozróżniać
kruczoczarne postacie, które ściągały widłami czepiających
się ścian maruderów i popychały ich w kierunku Piekła.
To chyba sen. To niemożliwe, by przydarzyło się jej coś
takiego. Czternastoletnie dziewczynki nie umierają. Przecho-
dzą trudny okres, z którego potem wyrastają.
Tymczasem zbliżyli się już na taką odległość, że widać
było wszystkie szczegóły: czerwoną łunę bijącą od uwijają-
cych się postaci, srebrzysty odblask ich kłów, pełne satysfakcji
uśmiechy.
Bek zaskowyczał przerażony i zaczął rozpaczliwie wywi-
jać ramionami, jakby liczył, że to go uratuje. Meg przygoto-
wała się na najgorsze.
Tuż przed nimi wyrosła brama Piekła. Wydawała się
wielka jak słońce i równie gorąca. Meg zacisnęła pięści. Nie
podda się bez walki.
Nagle tor jej lotu zmienił się. Coś szarpnęło ją w prawo,
nieznacznie, wystarczająco jednak, by się oddaliła od dolnej
odnogi tunelu. Westchnęła z ulgą. Czyściec, stan zawieszenia,
reinkarnacja - wszystko jedno, byle nie to, co czekało ją na
końcu czerwonego tunelu.
Hybryda Bek-Raptor nie miała tyle szczęścia. W sekundę
została porwana przez wezbrany prąd i wirując wokół własnej
osi, zniknęła w piekielnych czeluściach.
22
Meg nie zdążyła się przejąć losem swego wspólnika. Pęd,
który do tej pory ją unosił, nagle zniknął. Posuwała się do
przodu siłą bezwładu. Ściany tunelu rozstąpiły się nagle.
Ogarnął ją spokój. Spokój i błękit. Niech to dalej trwa...
Niestety. Poruszając się z ziemską prędkością czterystu ki-
lometrów na godzinę, zderzyła się z jakąś twardą powierzch-
nią. Choć w wymiarze duchowym, gdzie nie obowiązują
prawa kinetyki, prędkość jest rzeczą obojętną, Meg odczuła
upadek raczej boleśnie.
ROZDZIAŁ DRUGI
MARTWA
JAK KAMIEŃ
Lucyfer nie był zadowolony.
- Miało ich być dwoje - powiedział, bębniąc starannie
opiłowanymi paznokciami po blacie biurka. - Spodziewałem
się dwojga.
Belzebub przebierał nerwowo nogami.
- Jest ich dwójka, panie... Jakby dwójka... Zostali... że tak
powiem... ulokowani w celi dziewiętnastej.
- Dwie istoty ludzkie, a nie małolat i pies! - zasyczał Sza-
tan, a końce jego rogów zaczęły się iskrzyć.
- Skąd w ogóle wziął się ten pies?
- Stopili się w jedno... Okropny wypadek - mamrotał jego
adiutant, zaglądając w papiery. - Chłopak to prawdziwa zdo-
bycz. Imponujący dorobek. Zastraszanie, męczenie zwierząt,
kradzieże, morderstwo. Rejestr długości waszego ogona, pa-
nie. A pies - diabelskie stworzenie. Za jego sprawą sprzedaż
szczepionek przeciw wściekliźnie wzrosła w pierwszym kwar-
tale o piętnaście procent.
24
Na księciu ciemności nie zrobiło to wrażenia.
- Zwykły tuman.
- Pies?
- Nie, kretynie! Chłopak! Pozbawiony wyobraźni osiłek.
- Zło to zło, panie - obruszył się Belzebub.
- Właśnie że nie. - Szatan pogroził mu przed nosem ko-
ścistym palcem. - Dlatego jesteś pionkiem, a ja niekwestiono-
wanym panem podziemia. Brak ci, Bubku, wizji i fantazji.
Belzebub mimo woli obnażył kły. Nie znosił, kiedy nazy-
wano go Bubkiem. Nikt w całym wszechświecie nie odważał
się używać tego lekceważącego przezwiska... no, może z wy-
jątkiem jednego świętego imieniem Piotr.
- Nałogowym grzesznikom brak siły, żeby przetrwać. Ich
średnia wieku jest zbyt niska, by zdołali rozpętać prawdziwe
piekło. Jeden grzech główny i już ich nie ma. Żadnego plano-
wania, żadnych prób wyjścia z tego obronną ręką.
Belzebub potulnie kiwał głową. Słyszał już to kazanie co
najmniej dwunasty raz w tym milenium.
- Prawdziwie kreatywny grzesznik będzie głosić złą no-
winę przez kilkadziesiąt lat, nim go złapią. Jeśli w ogóle go
złapią.
- Tak jest, panie.
Oczy Szatana niebezpiecznie się zwęziły.
- Czy ty sobie przypadkiem ze mnie nie kpisz, Bubku?
- Skądże znowu - zaskrzeczał nerwowo demon. - Nigdy
bym się nie ośmielił.
25
- Miło mi to słyszeć. Gdybym chociaż przez chwilę po-
dejrzewał, że nie jesteś mi bezwzględnie oddany, musiałbyś
opuścić apartament przy Polach Ognia i przenieść się w są-
siedztwo Dołu Kloacznego.
Belzebub przejechał rozdwojonym jęzorem po nagle wy-
schniętych wargach. Kloaka nadawała się, być może, do
pracy, ale w żadnym razie do mieszkania!
- Z całym szacunkiem, panie. Chłopiec jest wyjątkowym
okazem. Szczególnie w swojej nowej... postaci. Może trochę
kanciasty, ale jestem pewien, że nada się do obracania rożna.
- Do obracania rożna! Mamy powyżej rogów operatorów
rożna. Trzeba mi arcydemona, kogoś z poczuciem humoru. -
Szatan pogładził się po swojej kruczoczarnej koziej bródce. -
A co z tą drugą? Z tą dziewczynką, którą zamierzałem osobi-
ście powitać? Gdzie się podziała?
Belzebub przewrócił kartkę w swoim notesie.
- Tak się złożyło...
- Nie chcesz mi chyba powiedzieć...
- W tunelu monitorowaliśmy ją cały czas...
- Zginęła!
Belzebub z nieszczęśliwą miną kiwnął głową.
- Zgubiłeś akurat tę duszę, której kazałem ci pilnować.
Wiesz, Bubku, chyba robisz się za stary do tej roboty.
- Ależ, panie - mamrotał Numer Dwa Piekieł, świadomy,
jaki los czeka demony, których najlepsze lata już minęły. -
Siadł system kamer i musieliśmy się zdać na tunelowe
26
robaki. Myishi zapewnia mnie, że system będzie wkrótce uru-
chomiony.
Szatan skrzywił się.
- Wiesz, ile zainwestowałem w duszę tego technofila?
Fortunę! A jak wreszcie jest nam potrzebny, okazuje się, że
nie potrafi nawet naprawić kilku monitorów.
- Zaraz...
- Masz mi natychmiast odnaleźć tę duszę. Może zaha-
czyła o jakiś stalaktyt. Jeżeli można ją złapać, masz to zrobić!
- Chciałbym tylko przypomnieć, że po południu do Wiel-
kiego Kanionu zwali się autokar wiozący uczestników zjazdu
palestry. Może się zrobić zator.
Szatan zerwał się na równe kopyta. Nienagannie skrojony
garnitur w prążki rozbłysnął niebieskim płomieniem.
Wiecznie te komedie, pomyślał Belzebub.
- W nosie mam prawników! Nie sądzę, żeby w najbliż-
szym czasie ktoś pozwał mnie do sądu! Chcę mieć tę dziew-
czynkę! Widziałeś jej kartotekę? Słyszałeś o numerze, jaki
wykręciła swojemu ojczymowi? Jest po prostu genialna. Do
tego jeszcze oryginalna.
Głos Szatana stał się nagle aksamitny. Uwodzicielski, a za-
razem złowrogi.
- Masz mi ją znaleźć. Znaleźć i dostarczyć. Nie obchodzi
mnie, jak to zrobisz. Jeśli będzie trzeba, wyślij do tunelu od-
dział zwiadowczy. Masz ją ująć...
27
Wydano z pomocą finansową Ireland Literature Exchange (Translation Fund), Dublin, Ireland www.irelandliterature.com info@irelandliterature.com Tytuł oryginału: The Wish List
Copyright © Eoin Colfer, 2000 Published by agreement with The O'Brien Press Ltd, Dublin, Ireland Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2004 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2004 Wydanie I Warszawa 2006 Redakcja: Ewa Rojewska-Olejarczuk Korekta: Jadwiga Przeczek, Maria Fuksiewicz Redakcja techniczna: Urszula Ziętek Projekt okładki i stron tytułowych: Marek Goebel Fotografię autora zamieszczono dzięki uprzejmości The O'Brien Press Ltd., Dublin Wydawnictwo W.A.B. 02-502 Warszawa, Łowicka 31 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne, Piaseczno, Żółkiewskiego 7 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.A., Kraków ISBN 83-7414-005-4 Książki oraz bezpłatny katalog Wydawnictwa W.A.B. można zamówić pod adresem: ul. Łowicka 31, 02-502 Warszawa fax. (22) 646 05 10, 646 05 11, 646 01 74, 646 01 75 wabifiwab.com.pl www.wab.com.pl
Mojemu bratu Donaldowi
ROZDZIAŁ PIERWSZY SKOK Meg i Bek robią skok. Meg i Bek. Brzmi to jak tytuł popi- sowego numeru dwojga komików. Tyle że ten skok nie jest filmowym gagiem. Włamanie do domu emeryta raczej mało kogo śmieszy. Strużka śliny zwisająca z pyska Raptora kapnęła na buty Meg. - Po co nam ten kundel? - syknęła dziewczynka, ocierając but o rośliny na grządce. Bek odwrócił się od okna, łypiąc świńskimi oczkami ocie- nionymi strzechą sztywnych od żelu włosów. - Zapamiętaj sobie - warknął. - Raptor nie jest kundlem. Ma rodowód, i to nie byle jaki. Meg wzniosła tylko oczy do nieba, a Bek wrócił do okna, które próbował sforsować, wciskając czubek śrubokrętu mię- dzy framugę i ramę. Meg Finn po raz setny chyba zadała sobie pytanie, co wła- ściwie tu robi. Jak to możliwe, że upadła tak nisko. Jak to się w ogóle stało, że zadaje się z typem takim jak Bek Brennan i razem próbują obrobić czyjś dom. 7
Nawet jej własne odbicie w szybie patrzyło na nią z wyrzu- tem. Przez chwilę gotowa była przysiąc, że to twarz zmarłej matki. Te same duże, niebieskie oczy, te same splecione w warkocz włosy, nawet bruzda między brwiami dokładnie taka sama. Jak mama zareagowałaby na ten wyczyn? Rumieniec, który nagle oblał policzki Meg, był jednoznaczną odpowie- dzią. W ramie okiennej coś trzasnęło. - No, udało się - mruknął Bek. - Bierzemy się do roboty. Raptor wdrapał się po murze i zniknął w ciemnym wnętrzu. Został wysłany przodem, by zbadać teren. Jego zadanie było proste: miał gryźć wszystko, co się nawinie. Jeśli ugryziony obiekt zacznie wrzeszczeć, będzie to znak, że Raptor trafił na wroga. Pitbul nie należał do psów zbyt ostrożnych i dostawszy się do środka, zaczął potrącać meble, robiąc okropny hałas. - Równie dobrze można było zadzwonić do drzwi - jęk- nęła Meg. - Przestań wydziwiać! - warknął Bek. - Stary Lowrie jest i tak głuchy jak pień. Nie obudziłby go nawet pokaz sztucz- nych ogni we własnym domu. Dźwignął się ciężko na parapet, odsłaniając swój spasiony brzuch. Meg wzdrygnęła się. Coś obrzydliwego. Po chwili z ciemności wyłoniła się twarz jej wspólnika. - Idziesz? 8
Meg zawahała się. Kluczowy moment. Tu przebiegała gra- nica między odwagą a złem. Decyzja należała do niej. - Co? Obleciał cię cykor? Meg nastroszyła się. - Wcale się nie boję. - Udowodnij to - zarechotał złośliwie Bek. Meg zdawała sobie sprawę, że Bek nią manipuluje, z dru- giej jednak strony zawsze nęciło ją ryzyko. Podciągnęła się na rękach i zwinnie wskoczyła do pokoju. - Tak się to powinno robić, ciołku - mruknęła pod nosem. Ta uwaga mogła ją w przyszłości drogo kosztować. Na ra- zie jednak należało się brać do roboty i nawet Bekowi szkoda było czasu na utarczki. Na szczęście pamięć miał krótką jak złota rybka i istniała nadzieja, że nim zakończą robotę, komen- tarz Meg wywietrzeje mu z głowy. W pokoju pachniało stęchlizną. W powietrzu unosiła się woń wilgoci i lekarstw. Przypomniało to Meg zapach szpitala i noc, którą spędziła na kozetce przed pokojem mamy. Udział w tym skoku wydał się jej przez to jeszcze bardziej odrażający. Jak mogła się zgodzić? Włamanie do biednego emeryta? Jak do tego doszło? Odpowiedź była prosta. Potrzebowała pieniędzy na ucieczkę. Ucieczkę od Franka. Chodziło jej o to, żeby uciec. Uciec raz na zawsze. Wsiąść na prom w Fishguard i nigdy już nie wrócić. 9
Myśl o promie, mówiła sobie. Myśl o ucieczce. Zdobądź pieniądze. Nieważne jak. Przedmioty znajdujące się w pokoju należały niewątpliwie do kogoś starego. Pełno tu było fiolek z lekarstwami i tubek maści rozgrzewających. Choć nie przedstawiały żadnej warto- ści, Bek wpychał je sobie do kieszeni. - A jeżeli to lekarstwa na serce? - spytała Meg. - Stary może dostać ataku, jak zauważy, co się stało. Będziesz odpo- wiedzialny za jego śmierć. - Wielkie rzeczy. - Bek wzruszył ramionami. - O jednego zgreda mniej. Zawracanie głowy. Zresztą, co tak podskaku- jesz? Będziesz tak samo winna jak ja. Meg otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale nie zdołała wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Bek miał rację. Będzie współodpowiedzialna za wszystko, co się tu się dziś wydarzy. - Przestań stękać i zajmij się komodą. Ten stary dureń na pewno ma gdzieś schowane pieniądze. Wszyscy starzy tak ro- bią. Żeby je komuś zostawić. Jeszcze jedna złota myśl Beka. Ręka Meg zawisła nad gałką staroświeckiej komody. Otwórz, powiedziała do siebie. Otwórz. Co ma być, to będzie. Nie mogła opanować drżenia palców, obezwładniona strachem i wstydem. Czuła na sobie oskarżycielskie oczy spoglądające z pożółkłych zdjęć na rega- łach. Meg bywała zuchwała, na pewno jednak nie była zła. Bek odepchnął ją na bok. - Cykor - wycedził z obrzydzeniem. 10
W tym momencie rozbłysło światło. Lowrie McCall stał na schodach, potrząsając staroświecką dubeltówką. Widocznie nie był wcale tak głuchy, jak sądził Bek. - Co tu się dzieje? - zachrypiał, najwyraźniej wyrwany ze snu. Niezbyt mądre pytanie. Środek nocy. Dwoje intruzów, którzy wdarli się do jego domu. Cóż więc mogli tu robić? Lowrie odbezpieczył strzelbę. - Dlaczego nie odpowiadacie? Zadałem wam pytanie! Bek głośno beknął (stąd przezwisko). - Jak ci się zdaje, stary pryku? Próbujemy obrobić twoją chatę. Mężczyzna, krzywiąc się, ruszył w dół schodami. - Też mi się tak wydaje, grubasie! A teraz zabieraj łapy z mojej komody, nim uszkodzę twoją pryszczatą gębę! Meg zamarła. Sytuacja przypominała scenę z amerykań- skiego serialu policyjnego, w którym wszyscy bohaterowie noszą włosy związane w kitkę. Według schematu Bek powi- nien zrobić teraz coś głupiego i stary będzie zmuszony ich za- strzelić. Wydarzenia potoczyły się jednak inaczej: Raptor wyczuł wreszcie przeciwnika i rzucił się na gołą nogę wystającą spod poły szlafroka. Pitbul rozdziawił paszczę, aż zatrzeszczało, i zatopił zęby w łydce Lowriego. Stary krzyknął przeraźliwie i zaczął okła- dać psa kolbą. Równie dobrze mógł jednak okładać kawał 11
cementu. Kiedy Raptor zacisnął na czymś szczęki, rozewrzeć je mogło tylko polecenie Beka albo śmierć ofiary. Meg miotała się gorączkowo po pokoju. - Powiedz mu, żeby go puścił! - Nie ma pośpiechu. Chciał do mnie strzelać, więc należy mu się nauczka. - Kaź mu go puścić! - krzyknęła Meg i wyrwała strzelbę z rąk Lowriego. Bek nie wierzył własnym oczom. Ta idiotka się rozryczała! Rozryczała jak jakaś łajza i celuje w Raptora. - Te, Finn, przestań się wygłupiać! - Sytuacja przestała być zabawna. Czy ona w ogóle ma pojęcie, jak się obchodzić z bronią? - Ostrzegam cię. Zawołaj go. - Wyluzuj się, idiotko! Trzymasz w ręku strzelbę - powie- dział Bek wolno i wyraźnie, jakby mówił do małego dziecka. - Jeżeli strzelisz z miejsca, gdzie jesteś, rozwalisz też starego. Meg zawahała się. - Wszystko mi jedno. Przynajmniej nie będzie się mę- czyć. Liczę do trzech, bo dalej i tak nie potrafisz. Bek rozważał to, co usłyszał. Nie był przyzwyczajony do szybkiego myślenia. - Raz... Czy Meg rzeczywiście gotowa jest strzelić? Mało prawdo- podobne. Jest za miękka. - Dwa... 12
Z drugiej strony, po numerze, jaki wycięła ojczymowi... Poza tym jest dziewczyną. A z kobietami nigdy nie wiadomo. - Trz... - Dobra, dobra. Lepiej nie ryzykować. Na odwet zawsze będzie czas. - Raptor! Do nogi! Pies warknął, niechętnie pozostawiając szamoczącą się zdobycz. - POWIEDZIAŁEM, NOGA! Nagle spotulniały pitbul rozstał się z tym, co było kiedyś nogą Lowriego McCalla, i posłusznie podreptał do swojego pana. Meg podbiegła do Lowriego, który z trudem łapał oddech. Z otwartej rany płynęła krew. Wśród pulsującej czerwieni przebijało coś jasnego. Meg ze zgrozą stwierdziła, że to kość. - Co myśmy najlepszego zrobili? - Rozpłakała się. - Co myśmy zrobili? Bek nie wydawał się zbyt poruszony. - Wielkie rzeczy. Najwyżej wykituje kilka dni wcześniej. Meg otarła oczy. - Trzeba wezwać pogotowie! - To w ogóle nie wchodzi w grę. - Bek potrząsnął głową. - Za późno, żeby się wycofać. Oczy Lowriego powoli mętniały. - Pomocy - szepnął. Meg skierowała strzelbę na Beka. 13
- Zjeżdżaj stąd! I to już! - Spoko, Meg. - Wszystko wezmę na siebie! Tylko się ulotnij! - I jeszcze przekonaj gliniarzy, że to ty go pogryzłaś! - prychnął. - Na pewno ci uwierzą. Rzeczywiście. Każdy policjant w mieście znał Beka Bren- nana i jego pupila. Sytuacja przedstawiała się nieciekawie. Po raz pierwszy w życiu Meg zwątpiła, czy uda się jej wyjść z tego obronną ręką. W tym momencie jednak wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej. Bek, korzystając z chwili wahania wspól- niczki, wyrwał jej strzelbę. Uśmiechnął się, odsłaniając żółte zęby. - Zachciało ci się mi grozić? Meg poczuła wzbierające pod powiekami łzy. - Ten człowiek jest ranny. Może się wykrwawić na śmierć. - No i co z tego? - Bek wzruszył ramionami i podniósł wzrok na Meg. - Najpierw porachuję się z tobą. - Bek, trzeba wezwać... - Tu chodzi o moją reputację. Tylko tego brakowało, żeby któryś z chłopaków dowiedział się, że dziewczyna wzięła mnie na cel i że uszło jej to płazem... Meg znała Beka jak zły szeląg i wiedziała, że czeka ją teraz monolog, w którym jej kumpel będzie próbował udowodnić, że jest prawdziwym twardzielem. Nim dobrnie do końca, tak się nakręci, że trudno przewidzieć, co zrobi. Zdecydowała, że trzeba działać natychmiast, nie czekając na rozwój 14
sytuacji. Bez słowa zrobiła w tył zwrot i wyskoczyła przez wciąż otwarte okno. Bek zrobił nieznaczny ruch głową w kierunku pitbula, który tylko na to czekał. - Bierz ją, Raptor! Raptor oblizał się i już go nie było. Czas nagle zwolnił. Nie było potrzeby się spieszyć. Nikt jeszcze nie umknął Raptorowi. Bek ukląkł koło emeryta. - A ty nawet nie próbuj uciekać. Zaraz wracam. Stary człowiek nie odpowiadał. Rzucając się do ucieczki, Meg miała plan. Dobiegnie do najbliższego domu, w którym pali się światło, i zacznie się do- bijać do drzwi. Wolała mieć do czynienia z policją niż pozwo- lić, by stary Lowrie umarł. Popełniła jednak błąd. Fatalny błąd. W zamieszaniu i ciemności, zamiast skręcić w lewo, skręciła w prawo. Gdyby skierowała się w lewo, dostałaby się na po- dwórko, na które wychodziły mieszkania innych emerytów. Tam mogła znaleźć pomoc. Droga w prawo prowadziła na za- plecze domków. Znajdowała się tam tylko antena telewizyjna i zbiornik z gazem. Ślepy zaułek. Raptor zaczaił się za węgłem. W ciemności widać było jego błyszczące zęby i wydobywające się z nozdrzy obłoczki pary. Warował, blokując przejście od strony zaplecza. - Poszedł, pies - przemówiła ze słabą nadzieją Meg. - Po- szedł do domu. 15
Gdyby zwierzęta potrafiły się złośliwie śmiać, Raptor na pewno by to zrobił. Dziewczynka nie miała szans. Cień Beka przesłonił ciasną przestrzeń. - Co z ciebie za zawodniczka, Meg? Tak się dać zapędzić w kozi róg. Wylot dwururki wysunął się z mroku jak para ciemnych oczu. - Zmiłuj się, Bek. Nie widzisz, co się dzieje? Trzeba we- zwać pogotowie. Jeszcze nie jest za późno. - Obawiam się, że jest. W każdym razie dla ciebie. Pod plecami Meg czuła zimne wybrzuszenie zbiornika z gazem. Szew spawu wpijał się jej w kręgosłup. Żadnej możli- wości ucieczki. Lufa poruszyła się i skierowała w jej stronę. - Opanuj się! Przestań się wygłupiać. - Wcale się nie wygłupiam. Była to prawda. Bek wcale się nie wygłupiał. - Przecież mnie nie zastrzelisz. Jak musisz, to mnie uderz i skończmy z tym. Bek wzruszył ramionami. - Mam jakiś wybór? Tobie nic nie grozi, bo jesteś szcze- niarą. Ale ja skończyłem szesnaście lat i odpowiadam za to, co robię. Dla mnie to oznacza więzienie. Jak cię wezmą na spytki, wszystko im wyśpiewasz. Jeszcze wczoraj Meg by zaprotestowała: „To ci się źle wy- daje! Mnie nie tak łatwo złamać”. Ale teraz było inaczej. Bek też był inny. W tym mrocznym zaułku zobaczyła jego nowe oblicze. 16
- No wiesz! Myślałam, że jesteśmy wspólnikami. - Niby tak... Ale... Bek nie dokończył. Meg wiedziała, że teraz musi mu udo- wodnić swą lojalność. Musiała powiedzieć to, co pragnął usły- szeć. - Jeden zgred więcej - wymamrotała. Słowa zachrobotały jej w gardle jak potłuczone szkło. - Jeden zgred więcej, jeden mniej. Może komuś na tym zależy. Mnie na pewno nie. Bek długo wpatrywał się w jej twarz, próbując wyczytać fałsz. Chyba go dostrzegł. - Przykro mi - powiedział, odbezpieczając strzelbę. - Nie wierzę ci. I wtedy stało się najgorsze, coś, co sprawiło, że wszystkie inne błędy popełnione tej partackiej nocy wydały się zaledwie drobnymi pomyłkami. Był to zarazem ostatni błąd, jaki Bek popełnił w swym życiu. Meg się nie myliła. Bek zamierzał ją tylko postraszyć. Dzięki swoim koneksjom w chuligańskim światku obeznany był z bronią i jej możliwościami. Zdawał sobie sprawę, że strzelając z niewielkiej odległości, spowoduje wybuch zbior- nika z gazem, który rozerwie ich na kawałki. Ale strzał ostrze- gawczy w powietrze - to zupełnie co innego. Bek ustawił lufę niemal pionowo i pociągnął za cyngiel. Wszystkie te myśli odbijały się w jego oczach i Meg nie miała wątpliwości, co Bek zamierza zrobić. Chyba oszalał! - Bek, nie rób tego! 17
Za późno! Jego palec już naciskał spust. Zabrakło czasu na zmianę decyzji. Bek zresztą nie zamierzał niczego zmieniać. Już się cieszył na myśl o minie, jaką zrobi Meg. Przerażający wybuch wypełnił ciasne podwóreczko i wą- skie przejście. Przetoczył się nad Bekiem i Meg, rozrywając im bębenki. Nie odczuli tego jednak, gdyż w tym momencie i tak już nie żyli. Sprawiła to jedna drobina śrutu. Jedna maleńka kulka z nie- wielką zadrą. Przez ową maleńką, podobną do płetwy wy- pustkę miniaturowy pocisk zboczył z kursu. Nowy zbiornik z gazem wytrzymałby uderzenie. Jednak ten, który znajdował się na podwórku za domem Lowriego, powinien był zostać wymieniony przynajmniej dziesięć lat temu. Zardzewiały me- tal nie wytrzymał niewinnego na pozór uderzenia i rozgrzana do białości kulka zetknęła się z łatwopalnym gazem. BUM! Osmalony metalowy odłamek trafił Meg Finn, wyzwalając jej duszę z powłoki cielesnej. Pierwsze chwile po opuszczeniu ciała są niezwykle trudne. Umysł wciąż jeszcze myśli po staremu i, nieświadomy, że jest już częścią świata duchów, próbuje nadal funkcjonować zgod- nie z prawami fizyki. Jak to się dzieje, że lecę w dół szerokim tunelem i jednocześnie widzę swoje ciało rozpłaszczone na zniszczonym zbiorniku z gazem. Niemożliwe. Wniosek: prawdopodobnie to tylko sen. 18
Tak właśnie rozumowała Meg. Wszystko to sen. Nawet dość przyjemny. Nie śnił się jej bowiem ani ojczym goniący ją z siekierą, ani umięśnieni policjanci, próbujący wepchnąć ją do policyjnej karetki. Postanowiła się więc odprężyć i rozko- szować każdą chwilą. Tunel był tak długi, że zdawało się, iż nie ma końca. Wra- żenie to zakłócały jedynie bladoniebieskie, świetliste obręcze rozsiane na całej jego długości, które pulsowały, jakby połą- czone z sercem jakiejś fantastycznej istoty. W rozrzedzonym powietrzu unosiły się maleńkie punkciki. W pewnym momen- cie Meg zdała sobie sprawę, że te drobinki to ludzie. Ludzie płynący tunelem? Czy już kiedyś o tym nie sły- szała? O tunelu i o świetle? Wreszcie zrozumiała, że nie żyje. Znieruchomiała na chwilę, jak gdyby oczekując na własną reakcję. Ale nic się nie stało. Żadnych spazmów, krzyków czy rozdzierającego szlo- chania. Czuła się tak, jakby tunel miał działanie znieczulające. Poza tym, co tu dużo mówić, jej życie nie było zbyt udane. Być może bez niego będzie jej lepiej. Może spotka mamę. Tyle że mama na pewno była w Niebie, Meg zaś miała po- ważne wątpliwości, czy zdąża w tym kierunku. Chyba że uda się jej przekonać świętego Piotra. To nie moja wina. Winne jest społeczeństwo i tak dalej, i tak dalej. Meg nieraz stosowała tę metodę i przekonała się, że jest nie- zwykle skuteczna, szczególnie w sądach dla nieletnich. Gdy 19
zeznawała w sprawie wypadku mamy, wszyscy obecni na sali mieli łzy w oczach. W Niebie jednak ta metoda mogła się oka- zać mniej skuteczna. Ktoś zawołał ją po imieniu. Czyżby anioł posłany, by spro- wadzić ją na niebiańskie lądowisko? Jednak jak na anioła głos zbyt przypominał szczekanie. Człowiek spodziewa się, że nie- biańskie istoty grają na harfach i wydają dźwięki tak piękne i słodkie jak... no właśnie... jak anielskie pienia. Tymczasem to, co dobiegało do jej uszu, przypominało raczej chrobot - jak gdyby ktoś przeżuwał żwir. Meg odwróciła się wolno. Nie była jedyną osobą unoszoną tym samym prądem. Tuż obok niej ktoś lub coś wirowało wo- kół własnej osi. Chwilami wydawało się, że to pies, chwilami, że człowiek. Spod ludzkich rysów wyzierał psi pysk, przeob- rażając się nieustannie, jakby go poddano obróbce kompute- rowej. Wyglądało to okropnie i groteskowo. Zarazem jednak ów stwór był dziwnie znajomy. - Bek? - spytała Meg niepewnie. - To ty? Jej głos zabrzmiał dziwnie. Jak gdyby był pełen dziur. Ale i tak nie było najgorzej, gdyż dźwięk, który wydało z siebie stworzenie będące kiedyś Bekiem, przypominał wycie Scooby Doo. Wszystko wskazywało na to, że wskutek wybuchu zbior- nika z gazem chłopiec i pies przeszli niezwykłą transformację. Bek i Raptor stopili się w jedno. O dziwo, Bekowi było nawet do twarzy z tym nowym wizerunkiem, który uzewnętrznił pewne ukryte do tej pory cechy jego charakteru. 20
- Bek, weź się w garść! Człekopies patrzył ze zgrozą, jak jego krótkie palce zmie- niają się w psie pazury. Łzy i ślina ciekły mu po twarzy i spły- wały wielkimi kroplami po obrośniętej sierścią brodzie. Tylko nie to, pomyślała Meg. Nie dość, że musiałam się z nim użerać na Ziemi, to jeszcze będę go miała na karku przez całą wieczność. - Meg! Ratuj! Bek patrzał na nią psimi oczami. Żałosne. - Wypchaj się! Próbowałeś mnie zabić! Żeby tylko próbował! Meg aż się zatrzęsła z oburzenia. Za- bił ją naprawdę! Załatwił ich wszystkich! - Morderca! - krzyknęła. Dawny Bek na pewno by się odciął. Ten nowy zareagował jednak inaczej. Bek... a raczej to dziwne stworzenie tylko ża- łośnie zaskomlało. - Wszystko przez ciebie! - rozkręciła się Meg. - Mówiłam ci, żebyś nie strzelał! No co? Może nie? Z dużą prędkością weszli w zakręt. Tunel przed nimi roz- widlał się. Wszystko było oczywiste. W górę i w dół. Dla do- brych i złych. Do Nieba i do Piekła. Meg przełknęła ślinę. Więc to tak. Przyszedł czas, żeby zapłacić za przykrości, które wyrządziła mieszkańcom Newford. Prąd niósł ich naprzód z zawrotną prędkością. Nie czuli oporu powietrza. Ubranie nie łopotało, wiatr nie smagał 21
policzków. Jedynie z dolnej odnogi tunelu buchało gorąco. W miarę jak zbliżali się do tego miejsca, Meg zaczęła rozróżniać kruczoczarne postacie, które ściągały widłami czepiających się ścian maruderów i popychały ich w kierunku Piekła. To chyba sen. To niemożliwe, by przydarzyło się jej coś takiego. Czternastoletnie dziewczynki nie umierają. Przecho- dzą trudny okres, z którego potem wyrastają. Tymczasem zbliżyli się już na taką odległość, że widać było wszystkie szczegóły: czerwoną łunę bijącą od uwijają- cych się postaci, srebrzysty odblask ich kłów, pełne satysfakcji uśmiechy. Bek zaskowyczał przerażony i zaczął rozpaczliwie wywi- jać ramionami, jakby liczył, że to go uratuje. Meg przygoto- wała się na najgorsze. Tuż przed nimi wyrosła brama Piekła. Wydawała się wielka jak słońce i równie gorąca. Meg zacisnęła pięści. Nie podda się bez walki. Nagle tor jej lotu zmienił się. Coś szarpnęło ją w prawo, nieznacznie, wystarczająco jednak, by się oddaliła od dolnej odnogi tunelu. Westchnęła z ulgą. Czyściec, stan zawieszenia, reinkarnacja - wszystko jedno, byle nie to, co czekało ją na końcu czerwonego tunelu. Hybryda Bek-Raptor nie miała tyle szczęścia. W sekundę została porwana przez wezbrany prąd i wirując wokół własnej osi, zniknęła w piekielnych czeluściach. 22
Meg nie zdążyła się przejąć losem swego wspólnika. Pęd, który do tej pory ją unosił, nagle zniknął. Posuwała się do przodu siłą bezwładu. Ściany tunelu rozstąpiły się nagle. Ogarnął ją spokój. Spokój i błękit. Niech to dalej trwa... Niestety. Poruszając się z ziemską prędkością czterystu ki- lometrów na godzinę, zderzyła się z jakąś twardą powierzch- nią. Choć w wymiarze duchowym, gdzie nie obowiązują prawa kinetyki, prędkość jest rzeczą obojętną, Meg odczuła upadek raczej boleśnie.
ROZDZIAŁ DRUGI MARTWA JAK KAMIEŃ Lucyfer nie był zadowolony. - Miało ich być dwoje - powiedział, bębniąc starannie opiłowanymi paznokciami po blacie biurka. - Spodziewałem się dwojga. Belzebub przebierał nerwowo nogami. - Jest ich dwójka, panie... Jakby dwójka... Zostali... że tak powiem... ulokowani w celi dziewiętnastej. - Dwie istoty ludzkie, a nie małolat i pies! - zasyczał Sza- tan, a końce jego rogów zaczęły się iskrzyć. - Skąd w ogóle wziął się ten pies? - Stopili się w jedno... Okropny wypadek - mamrotał jego adiutant, zaglądając w papiery. - Chłopak to prawdziwa zdo- bycz. Imponujący dorobek. Zastraszanie, męczenie zwierząt, kradzieże, morderstwo. Rejestr długości waszego ogona, pa- nie. A pies - diabelskie stworzenie. Za jego sprawą sprzedaż szczepionek przeciw wściekliźnie wzrosła w pierwszym kwar- tale o piętnaście procent. 24
Na księciu ciemności nie zrobiło to wrażenia. - Zwykły tuman. - Pies? - Nie, kretynie! Chłopak! Pozbawiony wyobraźni osiłek. - Zło to zło, panie - obruszył się Belzebub. - Właśnie że nie. - Szatan pogroził mu przed nosem ko- ścistym palcem. - Dlatego jesteś pionkiem, a ja niekwestiono- wanym panem podziemia. Brak ci, Bubku, wizji i fantazji. Belzebub mimo woli obnażył kły. Nie znosił, kiedy nazy- wano go Bubkiem. Nikt w całym wszechświecie nie odważał się używać tego lekceważącego przezwiska... no, może z wy- jątkiem jednego świętego imieniem Piotr. - Nałogowym grzesznikom brak siły, żeby przetrwać. Ich średnia wieku jest zbyt niska, by zdołali rozpętać prawdziwe piekło. Jeden grzech główny i już ich nie ma. Żadnego plano- wania, żadnych prób wyjścia z tego obronną ręką. Belzebub potulnie kiwał głową. Słyszał już to kazanie co najmniej dwunasty raz w tym milenium. - Prawdziwie kreatywny grzesznik będzie głosić złą no- winę przez kilkadziesiąt lat, nim go złapią. Jeśli w ogóle go złapią. - Tak jest, panie. Oczy Szatana niebezpiecznie się zwęziły. - Czy ty sobie przypadkiem ze mnie nie kpisz, Bubku? - Skądże znowu - zaskrzeczał nerwowo demon. - Nigdy bym się nie ośmielił. 25
- Miło mi to słyszeć. Gdybym chociaż przez chwilę po- dejrzewał, że nie jesteś mi bezwzględnie oddany, musiałbyś opuścić apartament przy Polach Ognia i przenieść się w są- siedztwo Dołu Kloacznego. Belzebub przejechał rozdwojonym jęzorem po nagle wy- schniętych wargach. Kloaka nadawała się, być może, do pracy, ale w żadnym razie do mieszkania! - Z całym szacunkiem, panie. Chłopiec jest wyjątkowym okazem. Szczególnie w swojej nowej... postaci. Może trochę kanciasty, ale jestem pewien, że nada się do obracania rożna. - Do obracania rożna! Mamy powyżej rogów operatorów rożna. Trzeba mi arcydemona, kogoś z poczuciem humoru. - Szatan pogładził się po swojej kruczoczarnej koziej bródce. - A co z tą drugą? Z tą dziewczynką, którą zamierzałem osobi- ście powitać? Gdzie się podziała? Belzebub przewrócił kartkę w swoim notesie. - Tak się złożyło... - Nie chcesz mi chyba powiedzieć... - W tunelu monitorowaliśmy ją cały czas... - Zginęła! Belzebub z nieszczęśliwą miną kiwnął głową. - Zgubiłeś akurat tę duszę, której kazałem ci pilnować. Wiesz, Bubku, chyba robisz się za stary do tej roboty. - Ależ, panie - mamrotał Numer Dwa Piekieł, świadomy, jaki los czeka demony, których najlepsze lata już minęły. - Siadł system kamer i musieliśmy się zdać na tunelowe 26
robaki. Myishi zapewnia mnie, że system będzie wkrótce uru- chomiony. Szatan skrzywił się. - Wiesz, ile zainwestowałem w duszę tego technofila? Fortunę! A jak wreszcie jest nam potrzebny, okazuje się, że nie potrafi nawet naprawić kilku monitorów. - Zaraz... - Masz mi natychmiast odnaleźć tę duszę. Może zaha- czyła o jakiś stalaktyt. Jeżeli można ją złapać, masz to zrobić! - Chciałbym tylko przypomnieć, że po południu do Wiel- kiego Kanionu zwali się autokar wiozący uczestników zjazdu palestry. Może się zrobić zator. Szatan zerwał się na równe kopyta. Nienagannie skrojony garnitur w prążki rozbłysnął niebieskim płomieniem. Wiecznie te komedie, pomyślał Belzebub. - W nosie mam prawników! Nie sądzę, żeby w najbliż- szym czasie ktoś pozwał mnie do sądu! Chcę mieć tę dziew- czynkę! Widziałeś jej kartotekę? Słyszałeś o numerze, jaki wykręciła swojemu ojczymowi? Jest po prostu genialna. Do tego jeszcze oryginalna. Głos Szatana stał się nagle aksamitny. Uwodzicielski, a za- razem złowrogi. - Masz mi ją znaleźć. Znaleźć i dostarczyć. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Jeśli będzie trzeba, wyślij do tunelu od- dział zwiadowczy. Masz ją ująć... 27