kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Connelly Michael - Ciemność mroczniejsza niż noc -(07. Harry Bosch)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Connelly Michael - Ciemność mroczniejsza niż noc -(07. Harry Bosch) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CONNELLY MICHAEL Cykl: Harry Bosch
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 211 stron)

Michael Connelly CIEMNOŚĆ MROCZNIEJSZA NIŻ NOC PROLOG Bosch popatrzył przez kwadratową szybkę i zobaczył, że mężczyzna jest sam w celi. Wyjął rewolwer z kabury i wręczył go sierżantowi pełniącemu służbę. Standardowa procedura. Sierżant otworzył metalowe drzwi. W nozdrza Boscha natychmiast uderzył smród potu i wymiocin. - Jak długo on tu już tu siedzi? - Od jakichś trzech godzin - odparł sierżant. Bosch wszedł do celi i zmierzył spojrzeniem postać rozciągniętą na podłodze. - Dobra, może pan zamknąć. - Proszę mi dać znać. Drzwi zatrzasnęły się z głośnym zgrzytem. Mężczyzna na podłodze jęknął i poruszył się lekko. Bosch podszedł do najbliższej ławy i usiadł. Z kieszeni kurtki wyjął magnetofon i postawił na ławie. Zerknął w stronę okienka i dostrzegł odsuwającą się twarz sierżanta. Szturchnął leżącego w bok czubkiem buta. Mężczyzna znowu jęknął. - Ocknij się, gnoju. Człowiek rozciągnięty na podłodze celi powoli obrócił i uniósł głowę. We włosach miał grudki farby, a szyję i przód koszuli oblepione zaschniętymi wymiocinami. Otworzył oczy, lecz jaskrawe światło sprawiło, że natychmiast je zamknął. Wydobył z siebie ochrypły szept. - Znowu ty. Bosch kiwnął głową. - Taa, znowu ja. - Nasz mały taniec. Pokrytą trzydniowym zarostem twarz pijaka przeciął uśmiech. Bosch zauważył brak zęba, który ostatnim razem znajdował się jeszcze na swoim miejscu. Położył dłoń na magnetofonie, lecz na razie go nie włączał. - Wstawaj. Pora na rozmowę. - Wypchaj się. Nie chcę... - Zostało ci niewiele czasu. Mów. - Daj mi, kurwa, spokój. Bosch spojrzał w okienko. Nikogo za nim nie było. Popatrzył znowu na mężczyznę na podłodze. - Tylko prawda może cię ocalić. Zwłaszcza teraz. Nie mogę ci pomóc, dopóki nie wyjawisz prawdy. - Co ty jesteś, ksiądz? Chcesz wysłuchać mojej spowiedzi? - A chcesz się wyspowiadać? Mężczyzna nie odpowiedział. Podejrzewając, że mógł ponownie zapaść w sen, Bosch wbił czubek buta w bok leżącego, w okolice nerek. Mężczyzna szarpnął się gwałtownie, bijąc rękami i nogami o podłogę.

- Pieprz się! - wrzasnął. - Nie jesteś mi potrzebny. Potrzebuję adwokata. Bosch milczał przez chwilę. Podniósł magnetofon i wsunął do kieszeni. Potem pochylił się, oparł łokcie o kolana i splótł dłonie. Popatrzył na pijaka i wolno pokręcił głową. - A więc chyba nie mogę ci pomóc - powiedział. Wstał i spojrzał w okienko, szukając wzrokiem sierżanta. Gdy wychodził, mężczyzna wciąż leżał na podłodze. 1 Mamy gościa. Terry McCaleb spojrzał na żonę, a potem za jej przykładem skierował oczy w stronę krętej drogi poniżej. Zobaczył wspinający się po stromiźnie wózek golfowy. Jego dach zasłaniał kierowcę. Siedzieli obydwoje na tarasie wynajętego domu przy La Mesa Avenue. Widać było stamtąd wąską, krętą drogę, która schodziła od ich domu, a za nią cały Avalon wraz z przystanią i mgiełkę smogu oznaczającą stały ląd za Santa Monica Bay. Wybrali ten dom przede wszystkim ze względu na widok. Ale w chwili, gdy Gracie-la się odezwała, Terry wpatrywał się w dziecko, które trzymał w ramionach. Nie widział nic poza ufnym, błękitnym spojrzeniem córki. Zauważył na boku wózka numer wypożyczalni. To nie był nikt z wyspy. Gość przypłynął zapewne promem „Catalina Express”. Mimo to Terry zastanawiał się, skąd Graciela wie, że gość wybiera się właśnie do nich, a nie do innego mieszkańca La Mesa. O nic nie zapytał; już wcześniej miewała przeczucia. Po prostu czekał - i wkrótce po tym, jak wózek znikł mu z oczu, ktoś zastukał do frontowych drzwi. Graciela poszła je otworzyć i niebawem wróciła na taras w towarzystwie kobiety, której McCaleb nie widział od trzech lat. Detektyw Jaye Winston uśmiechnęła się na widok dziecka w objęciach ojca. Był to szczery, a zarazem roztargniony uśmiech osoby, która nie zjawiła się po to, by podziwiać czyjegoś dzidziusia. McCaleb wiedział, że gruby zielony skoroszyt, dzierżony w jednej ręce, i wideokaseta w drugiej oznaczają, iż Winston ma do niego sprawę. Śmiertelnie poważną sprawę. - Co słychać, Terry? - Wszystko świetnie. Pamiętasz Gracielę?

- Oczywiście. A to kto? - To jest CiCi. Nigdy nie wymawiał przy obcych pełnego imienia dziecka. Mówił do córki „Cielo” wyłącznie wówczas, gdy byli sam na sam. - CiCi - powtórzyła Winston i umilkła, jakby oczekując wyjaśnienia. Nie doczekawszy się go, podjęła: - Ile ma? - Prawie cztery miesiące. Jest duża jak na swój wiek. - O... no pewnie. A chłopiec?... Gdzie on jest? - Raymond - powiedziała Graciela. - Umówił się z kolegami. Poszedł pograć w softball, bo Terry wynajął dzisiaj łódź paru klientom. Rozmowa rwała się i brzmiała dziwacznie. Winston nie była zainteresowana tematem lub może nie przywykła do tak banalnej wymiany słów. - Napijesz się czegoś? - zaproponował McCaleb, podając dziecko Gracieli. - Nie, dziękuję. Wypiłam colę na promie. Jakby na dany znak dziecko, być może oburzone przekazywaniem z rąk do rąk, zaczęło popłakiwać i Graciela oznajmiła, że zabierze małą do domu. McCaleb i Winston zostali na tarasie. Terry wskazał obstawiony krzesłami okrągły stół, przy którym jadali kolacje, gdy dziecko spało. - Usiądźmy. Wskazał Winston krzesło z najlepszym widokiem na zatokę. Położyła na stole zielone okładki, zawierające - jak domyślił się McCaleb - raport z miejsca zbrodni, i przycisnęła je kasetą wideo. - Coś pięknego - powiedziała. - Tak, jest niezwykła. Mógłbym na nią patrzeć całymi... Urwał i uśmiechnął się, uświadamiając sobie, że Jaye ma na myśli widok, a nie dziecko. Winston odwzajemniła uśmiech. - Ona też jest piękna, Terry. Naprawdę. I ty sam nieźle wyglądasz, taki opalony i w ogóle. - Wypływałem w morze. - A jak z twoim zdrowiem? - Nie narzekam. Najgorsze są te pigułki, które muszę brać. Ale robię to od trzech lat i na razie nie mam problemów. Chyba wyszedłem na prostą, Jaye. Muszę tylko ciągle łykać te cholerne prochy i tak już zostanie. Uśmiechnął się - i rzeczywiście wyglądał jak okaz zdrowia. Słońce przyciemniło jego skórę, lecz z włosami zrobiło coś dokładnie odwrotnego. Krótko przycięta czupryna miała teraz odcień niemal blond. Praca na łodzi uwydatniła mięśnie ramion i barków. Koszula skrywała zdradziecką, dziesięciocalową bliznę po transplantacji. - To świetnie - rzuciła Winston. - Wspaniale się tu urządziłeś. Nowy dom, rodzina... z dala od wszystkiego. Umilkła na chwilę i odwróciła głowę, jak gdyby zapragnęła wchłonąć cały ten widok, wyspę i życie McCaleba. Zawsze uważał Jaye Winston za atrakcyjną na pewien łobuzerski sposób. Miała niesforne, sięgające ramion włosy o barwie piasku. W okresie, gdy Terry z nią współpracował, nigdy nie stosowała makijażu. Ale jej bystre, pełne zrozumienia oczy i swobodny, nieco smutny uśmiech wskazywały, że dostrzega zarówno komiczną, jak i tragiczną stronę każdej sytuacji. Miała na sobie czarne dżinsy, białą koszulkę z krótkimi rękawami i czarną kurtkę. Wyglądała na osobę opanowaną i twardą, a McCaleb wiedział z doświadczenia, że taka właśnie jest. Kiedy mówiła, często poprawiała włosy, wsuwając je za uszy. Z niewiadomych przyczyn wydawało mu się to ujmujące. Od dawna miał wrażenie, że gdyby nie

poznał Gracieli, mógłby próbować zbliżyć się do Jaye Winston. Przeczuwał, że Winston intuicyjnie to odgadła. - Czuję się winna, że tu w ogóle przyjechałam - powiedziała. - W pewnym sensie. McCaleb wskazał ruchem głowy okładki i kasetę. - Przyjechałaś, bo masz do mnie interes. Mogłaś po prostu zadzwonić, Jaye. Oszczędziłabyś trochę czasu. - Nie zostawiłeś nowego adresu ani telefonu. Zupełnie jakbyś nie chciał, żeby ludzie się dowiedzieli, gdzie jesteś. Założyła włosy za lewe ucho i uśmiechnęła się ponownie. - Niezupełnie - odparł. - Po prostu nie wydawało mi się, żeby ktokolwiek chciał mnie szukać. Jak mnie znalazłaś? - Wypytywałam o ciebie na przystani, na kontynencie. - Na lądzie. Tutaj mówi się o tym ląd. - No więc na lądzie. Powiedzieli mi w Biurze, że mają twoje akta, ale przeniosłeś się z łodzią na wyspę. Wynajęłam łódkę i opłynęłam całą zatokę. Natrafiłam na twojego znajomego. Skierował mnie tutaj. - Buddy. McCaleb spojrzał w głąb zatoki i wypatrzył „Ścigającą Falę”. Znajdowała się w odległości mniej więcej pół mili. Widział Buddy’ego Lockridge’a, zgiętego nad rufą. Po chwili Buddy płukał już kołowrotki czystą wodą z węża. - O co chodzi, Jaye? - McCaleb nie patrzył na Winston. – To pewnie ważne, skoro poświęciłaś wolny dzień. Bo chyba masz wolne w niedzielę. - Przeważnie. Odsunęła taśmę na bok i otworzyła okładki. McCaleb zerknął ukradkiem. Widział dokumenty do góry nogami, lecz natychmiast rozpoznał standardowy raport z miejsca zbrodni, zajmujący zwykle pierwsze miejsce w aktach. Od tego się zaczynało. McCaleb zauważył adres. Nawet do góry nogami dało się odczytać, że chodzi o West Hollywood. - Mam tu taką sprawę, może byś rzucił okiem w wolnej chwili. Chybaby ci leżała. Może mi coś podsuniesz, jakąś poszlakę, której nie złapałam. Wiedział, odkąd zobaczył u niej ten zielony skoroszyt, że o to właśnie go poprosi. Ale teraz zawładnęły nim sprzeczne emocje. Na myśl o dawnym życiu przeszył go dreszcz. Poczuł się winny, że sprowadza śmierć do szczęśliwego domu, w którym zrodziło się nowe życie. Zerknął w stronę otwartego okna, upewniając się, czy Graciela nie patrzy. Nie patrzyła. - Leżałaby mi? - powtórzył. - Jeśli to seryjny typ, nie trać czasu. Zadzwoń do Biura, do Maggie Griffin. Ona... - Już to zrobiłam, Terry. I wciąż liczę na ciebie. - Kiedy to się stało? - Dwa tygodnie temu. Jej oczy uniosły się znad okładek, napotykając spojrzenie McCaleba. - W Nowy Rok? Skinęła głową. - Pierwsza zbrodnia w tym roku - oznajmiła. - A przynajmniej pierwsza w okręgu Los Angeles. Niektórym ludziom się wydaje, że nadeszło nowe tysiąclecie. - Myślisz, że to jakiś milenijny szaleniec? - Ktokolwiek to zrobił, jest szalony. Tak sądzę. Dlatego przyjechałam. - Co na to Biuro? Rozmawiałaś z Maggie?

- Nie nadążasz, Terry. Odesłali Maggie z powrotem do Quantico. W ostatnich latach nie miała tu za wiele do roboty i wróciła do programu badawczego. Nie mamy już przyczółka w L.A. No więc tak, rozmawiałam z nią. Zadzwoniłam do Quantico. Przepuściła dane przez komputer, ale nic nie wskórała. Jeśli chodzi o portret psychologiczny i tym podobne sprawy, jestem na liście oczekujących. Czy wiesz, że w sylwestra i Nowy Rok w całym kraju popełniono trzydzieści cztery morderstwa, zainspirowane nadejściem nowego tysiąclecia? Dlatego mają teraz pełne ręce roboty, a duże departamenty, takie jak nasz, są na samym końcu kolejki, bo Biuro uważa, że mniejsze departamenty, którym brak doświadczenia, biegłości i ludzi, bardziej potrzebują pomocy. Umilkła na chwilę, czekając, aż McCaleb przetrawi to wszystko. Rozumiał filozofię Biura. Obowiązywał system selekcji. - Mogłabym zaczekać miesiąc czy coś koło tego, aż Maggie czy ktoś inny opracuje dla mnie portret, ale czuję w kościach, Terry, że tu się liczy czas. Jeśli to seryjny morderca, nie możemy tracić aż miesiąca. Właśnie dlatego pomyślałam o tobie. Teraz walę głową w mur, a ty jesteś naszą ostatnią nadzieją natrafienia na jakiś trop. Pamiętam Człowieka z Cmentarza i Koda Zabójcę. Wiem, co potrafisz zdziałać na podstawie raportu i taśmy wideo. Ostatnie trzy zdania były niepotrzebne; stanowiły jak dotąd jedyne fałszywe posunięcie Jaye, pomyślał McCaleb. Uznał natomiast, iż Winston jest szczerze przekonana, że zabójca, którego tropi, może uderzyć ponownie. - Minęło sporo czasu, Jaye - zaczął. - Od tej historii z siostrą Gracieli nie miałem do czynienia... - Daj spokój, Terry, nie wciskaj mi kitu. Choćbyś całymi dniami przesiadywał tu z dzidziusiem na kolanach, nie wymażesz tego, kim byłeś i co zrobiłeś. Znam cię. Dawno się nie widzieliśmy i dawno nie rozmawialiśmy, ale ja cię znam. I wiem, że nie ma dnia, żebyś nie myślał o sprawach kryminalnych. Nie ma takiego dnia. -Umilkła i wpatrzyła się w niego. - Wymienili ci serce, ale to nowe pika tak samo, rozumiesz, o co mi chodzi? McCaleb odwrócił wzrok i spojrzał w stronę swojej łodzi. Buddy siedział na stołku rybackim, opierając nogi o poprzecznicę. McCaleb przypuszczał, że Buddy trzyma w ręku piwo, choć z tej odległości nie widział dokładnie. - Skoro tak dobrze znasz się na ludziach, po co ci jestem potrzebny? - Może się i znam, ale ty jesteś najlepszy. Cholera, nawet gdyby tam w Quantico nie byli zawaleni robotą aż do Wielkanocy, i tak wolałabym ciebie niż każdego z ich specjalistów od portretów psychologicznych. Mówię poważnie. Byłeś... - Dobra, Jaye, darujmy sobie komplementy. Moje ego miewa się nieźle bez tego całego... - Więc czego ci potrzeba? Obejrzał się na nią. - Trochę czasu. Muszę się zastanowić. - Jestem tu, bo czuję w kościach, że mam mało czasu. McCaleb wstał i podszedł do balustrady. Jego spojrzenie powędrowało ku morzu. Nadpływał prom „Catalina Express”. Terry wiedział, że prom będzie niemal pusty. W zimie niewielu gości odwiedzało wyspę. - Płynie prom - powiedział. - Kursuje zgodnie z zimowym rozkładem, Jaye. Jeśli na niego nie zdążysz, ugrzęźniesz tu na noc.

- Każę sobie przysłać helikopter, jeśli będę musiała. Terry, proszę cię tylko o jedną dobę. A nawet o jedną noc. Dzisiejszą. Siądziesz, przeczytasz raport, obejrzysz taśmę, a rano zadzwonisz i powiesz mi, co zauważyłeś. Może nic, a przynajmniej nic nowego. Ale może zauważysz coś, co myśmy przeoczyli, albo wpadniesz na jakiś pomysł, który nam nie przyszedł do głowy. O nic więcej nie proszę. To chyba nie jest dużo. McCaleb odwrócił się od promu i oparł plecami o balustradę. - Dla ciebie to niewiele, bo w tym siedzisz. Ja nie. Ja stoję z boku, Jaye. Jeśli wrócę do tamtego życia choćby na dzień, wszystko się zmieni. Przeniosłem się tutaj, żeby zacząć od nowa i zapomnieć o tym, w czym byłem dobry. Żeby sprawdzić, czy będę dobry w innej dziedzinie. Na początek jako mąż i ojciec. Winston podniosła się i zbliżyła do balustrady. Stanęła tuż obok McCaleba, lecz wpatrywała się w dal, podczas gdy on nie odrywał oczu od swego domu. Mówiła przyciszonym głosem. Gdyby nawet Graciela nasłuchiwała z wewnątrz, nie usłyszałaby słów. - Pamiętasz, co mi powiedziałeś, jak wynikła ta historia z siostrą Gracieli? Powiedziałeś, że podarowano ci nowe życie, drugą szansę, i musisz mieć przed sobą jakiś cel. Stworzyłeś sobie od nowa życie z Gracielą i synem jej siostry, a teraz masz jeszcze własne dziecko. To cudowne, Terry, naprawdę tak uważam. Ale to nie jest cel, którego szukałeś. Może tak ci się wydaje, ale nie masz racji. W głębi duszy sam o tym wiesz. Byłeś dobry w zarzucaniu sieci na zbrodniarzy. Łowienie ryb to nie to samo. McCaleb lekko skinął głową i speszyła go własna gorliwa reakcja. - Zostaw mi te materiały - powiedział. - Zadzwonię do ciebie. Maszerując ku wyjściu, Winston rozejrzała się za Gracielą, lecz nigdzie jej nie dostrzegła. - Pewnie weszła z dzieckiem do domu - wyjaśnił McCaleb. - No to pożegnaj ją ode mnie. - Pożegnam. Zapadła długa, pełna skrępowania cisza. Wreszcie, kiedy McCaleb otworzył drzwi, Winston zapytała: - Właściwie jak to jest być ojcem, Terry? - Czasami wspaniale, a czasami fatalnie. Typowa odpowiedź. Po chwili namysłu powiedział coś, co przychodziło mu wcześniej do głowy, lecz nie zwierzył się z tego nawet Gracieli: - To tak, jakby się miało przez cały czas lufę przystawioną do skroni. Winston sprawiała wrażenie zakłopotanej, a nawet nieco zaniepokojonej. - Dlaczego? - Bo wiem, że jeśli coś jej się stanie, cokolwiek, to koniec ze mną. Kiwnęła głową. - Chyba cię rozumiem. Przekroczyła próg. Wyglądała dość głupio, kiedy odjeżdżała: doświadczona pani detektyw z wydziału zabójstw w wózku golfowym.

2 Niedzielna kolacja z Gracielą i Raymondem przebiegała w milczeniu. Jedli białego okonia, którego McCaleb złowił rano z wycieczkowiczami w pobliżu cieśniny po drugiej stronie wyspy. Wycieczkowicze zawsze chcieli zatrzymać złapane ryby, lecz po powrocie na przystań zazwyczaj zmieniali zdanie. McCaleb przypuszczał, że wiąże się to z ludzkim instynktem zabijania. Nie wystarczało schwytać zdobycz; należało ją uśmiercić. Oznaczało to, że .w domu przy La Mesa często jadało się ryby na kolację. McCaleb upiekł rybę wraz z kaczanami kukurydzy na ruszcie na ganku. Graciela przygotowała sałatkę i biskwity. Obydwoje pili białe wino. Raymond mleko. Jedzenie było dobre, cisza natomiast - przeciwnie. Spoglądając na Raymonda, McCaleb zauważył, że chłopiec wyczuwa napięcie między dorosłymi i poddaje się mu. Przypomniał sobie, że zachowywał się tak samo w dzieciństwie, gdy rodzice trwali w podobnym milczeniu. Raymond był synem Glorii, siostry Gracieli. Jego ojciec nigdy nie pojawił się na horyzoncie. Kiedy Gloria zginęła - zamordowana - trzy lata temu, Raymond zamieszkał u Gracieli. McCaleb poznał oboje, badając sprawę morderstwa. - Jak ci się dzisiaj grało? - spytał wreszcie. - Chyba nieźle. - Zdobyłeś jakieś punkty? - Nie. - Jeszcze zdobędziesz, nie martw się. Tylko nie rezygnuj. Próbuj dalej. McCaleb pokiwał głową. Chłopiec chciał z nim popłynąć tego ranka, ale Terry mu nie pozwolił. Wynajął łódź sześciu wycieczkowiczom z lądu. Razem z McCalebem i Buddym na „Ścigającej Fali” znalazło się więc ośmiu ludzi, co stanowiło dla łodzi limit bezpieczeństwa. McCaleb nigdy go nie przekraczał. - Wiesz co, następną wycieczkę mamy dopiero w sobotę. I wygląda na to, że będzie nas tylko czterech. Wątpię, żeby teraz, w zimie, zgłosił się ktoś jeszcze. Jeśli nic się nie zmieni, możesz płynąć z nami. Smutna twarz chłopca rozjaśniła się nieco i z zapałem kiwnął głową, dziobiąc widelcem białą rybę na talerzu. Widelec wydawał się ogromny w jego małej dłoni i McCalebowi zrobiło się nagle żal Raymonda. Jak na dziesięciolatka, był bardzo drobny. Niezmiernie go to gnębiło i często wypytywał McCaleba, kiedy wreszcie urośnie. Terry za każdym razem odpowiadał, że już niedługo, choć w duchu przypuszczał, że chłopiec zawsze będzie drobnej budowy. Jego matka była osobą średniego wzrostu, a ojciec - jak wynikało ze słów Gracieli - też nie odznaczał się zbyt silną posturą ani osobowością. Znikł bez śladu przed narodzinami chłopca. Zawsze na końcu, gdy wybierano członków drużyny sportowej, zbyt drobny, żeby rywalizować z rówieśnikami, Raymond wolał od gier zespołowych inne rozrywki. Pasjonował się wędkarstwem i w wolne dni McCaleb zwykle zabierał go na połów halibuta. Ilekroć grupa wycieczkowiczów wynajmowała łódź, chłopiec zawsze prosił, żeby go zabrać, i jeśli znalazło się miejsce, wolno mu było płynąć w charakterze pomocnika. McCaleb z wielk4 przyjemnością wkładał pięciodolarowy banknot do koperty, zaklejał ją i wieczorem wręczał Raymondowi. - Przydasz się na dziobie - oznajmił teraz. - Chcą się wybrać na południe, na marłina. To będzie długa wycieczka.

- Świetnie! McCaleb uśmiechnął się lekko. Raymond uwielbiał przesiadywać na dziobie i wypatrywać czarnego marlina, kołyszącego się wśród fal. Mając do dyspozycji lornetkę, nabierał w tym coraz większej wprawy. Terry zerknął porozumiewawczo na Gracielę, ona jednak wpatrywała się w talerz. Na jej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Po chwili Raymond skończył posiłek i spytał, czy może pójść do siebie pograć na komputerze. Graciela kazała mu przyciszyć dźwięk, żeby mała się nie obudziła. Chłopiec wyszedł z talerzem do kuchni, a Graciela i McCaleb zostali sami. Rozumiał przyczynę milczenia Gracieli. Trudno jej było protestować przeciwko jego udziałowi w śledztwie, ponieważ przed trzema laty sama go poprosiła o wytropienie mordercy własnej siostry. W ten sposób się poznali. Podobieństwo sytuacji kazało jej powściągnąć uczucia. - Gracielo - zaczął McCaleb - wiem, że ci się to nie podoba, ale... - Nic nie mówiłam. - Nie musiałaś. Przecież cię znam, a twoja mina po wizycie Jaye świadczyła wyraźnie... - Po prostu nie życzę sobie żadnych zmian i tyle. - Rozumiem cię. Ja też nie chcę, żeby cokolwiek się zmieniło. I nie zmieni się. Rzucę tylko okiem na raport i kasetę i powiem Jaye, co myślę o całej sprawie. - Na tym się nie skończy. Znam cię dobrze. Już to widziałam. Dasz się skusić. Jesteś w tym dobry. - Nie dam się skusić. Spełnię jej prośbę i to wszystko. Nawet nie zabiorę się do tych papierów tutaj. Wezmę je na łódź. Nie będę ich przeglądał w domu. Dobrze? Nie chcę ich przeglądać w domu. Wiedział, że zrobi to niezależnie od zgody Gracieli, lecz mimo wszystko pragnął jej aprobaty. Ich związek był wciąż tak świeżej daty, że McCaleb zawsze szukał jej przyzwolenia. Zastanawiał się, czy nie wiąże się to z jego drugą szansą. Przez ostatnie trzy lata często zmagał się z poczuciem winy, ono zaś nadal wyrastało przed nim co kilka mil niczym blokada drogowa. Miał wrażenie, że jeśli uzyska aprobatę tej jednej jedynej kobiety, wszystko mu się w życiu ułoży. Jego lekarka, kardiolog, nazywała to poczuciem winy ocalonego. Ktoś umarł, aby on mógł żyć, i dlatego musiał w jakiś sposób odpokutować. Ale dla McCaleba wyjaśnienie nie było aż tak proste. Graciela zmarszczyła brwi, lecz mimo to nadal wydawała mu się piękna. Miała smagłą cerę, a jej ciemnobrązowe włosy okalały twarz o smolistych oczach, w których tęczówka niemal nie różniła się barwą od źrenicy. Uroda Gracieli była jedną z przyczyn, dla których zawsze szukał u niej aprobaty. Jej promienny uśmiech miał w sobie coś oczyszczającego. - Terry, słyszałam, o czym rozmawialiście na tarasie. Kiedy mała ucichła, usłyszałam, jak Jaye mówi, że twoje nowe serce pika tak samo, jak stare. I że codziennie myślisz o tym, co przedtem robiłeś. Powiedz mi jedno: czy mówiła prawdę? McCaleb milczał przez chwilę. Spojrzał na swój pusty talerz, a potem skierował wzrok ku światłom po drugiej stronie zatoki, biegnącym w górę zbocza aż po gospodę na szczycie Mount Ada. Powoli skinął głową i popatrzył na Gracielę. - Tak, mówiła prawdę. - A więc całe życie, które tworzymy razem, nasze dziecko... to kłamstwo?

- Nie. Oczywiście, że nie. Nasze życie jest dla mnie wszystkim i będę je chronił, choćby nie wiem co. Ale odpowiedź brzmi: tak, myślę o tym, kim przedtem byłem i co robiłem. Kiedy pracowałem w Biurze, Gracielo, ratowałem ludziom życie. Po prostu usuwałem zło z tego świata. Odrobinę rozpraszałem mrok. - Ruchem ręki wskazał zatokę. - A teraz żyje mi się cudownie z tobą, Cielo i Raymondem. I... i łowię ryby z bogaczami, którzy nie wiedzą, na co wydać pieniądze. - Więc chcesz mieć jedno i drugie? - Sam nie wiem, czego chcę. Ale kiedy Jaye tu była, wiedziałem, że słyszysz, co jej mówię. Mówiłem rzeczy, które chciałaś usłyszeć, choć w głębi serca czułem, że pragnę czegoś innego. Pragnąłem od razu otworzyć ten raport i wziąć się do roboty. Ona miała rację, Gracielo. Nie widzieliśmy się od trzech lat, ale udało jej się mnie przyszpilić. Graciela wstała, obeszła stół i usiadła McCalebowi na kolanach. - Po prostu boję się o ciebie - powiedziała i przytuliła go mocno. McCaleb wyjął z szafki dwie szklanki i postawił je na blacie. Pierwszą napełnił wodą, drugą sokiem pomarańczowym. Następnie zaczął łykać po kolei dwadzieścia siedem tabletek, które wcześniej ułożył na blacie, popijając je na przemian to wodą, to sokiem. Branie pigułek dwa razy na dobę stanowiło znienawidzony rytuał. Nie ze względu na smak - po trzech latach można było do niego przywyknąć. Ale rytuał ten przypominał McCalebowi, w jak wielkim stopniu jego życie zależy od czynników zewnętrznych. Tabletki przypominały smycz. Bez nich nie pożyłby długo. W dużej mierze opierał teraz życie na pewności, że zawsze będzie miał tabletki pod ręką. Uzależniał od nich swoje plany. Gromadził zapasy. Czasami nawet śniło mu się, że łyka tabletki. Połknąwszy wszystkie, wszedł do salonu, gdzie Graciela czytała czasopismo. Nie spojrzała na niego - kolejny znak, że nie podoba jej się to, co nieoczekiwanie nawiedziło jej dom. McCaleb stał przez chwilę tuż za progiem, a gdy sytuacja nie uległa zmianie, wycofał się i ruszył korytarzem w stronę dziecięcego pokoju. Cielo spała w swoim łóżeczku. McCaleb podkręcił nieco przyćmione światło, żeby widzieć ją wyraźniej. Podszedł do łóżeczka i pochylił się nad nim, nasłuchując oddechu małej i wdychając jej zapach. Cielo odziedziczyła po matce smagłą cerę i ciemne włosy, lecz oczy miała niebieskie jak morze. Drobne dłonie zwinęła w piąstki, jakby w każdej chwili gotowa była walczyć o życie. McCaleb kochał ją najbardziej, kiedy spała. Pomyślał o tych wszystkich przygotowaniach, które podjęli: książkach, kursach i dobrych radach przyjaciółek Gracieli, pielęgniarek z oddziału dziecięcego w szpitalu. Chcieli należycie zadbać o tę kruchą istotę, tak od nich zależną. Żadne usłyszane ani przeczytane słowa nie przygotowały go na coś wręcz przeciwnego, co uświadomił sobie, gdy po raz pierwszy wziął córeczkę na ręce: że teraz jego własne życie zależy od niej. Wsunął rękę do łóżeczka, obejmując dłonią plecy córeczki. Nie poruszyła się. Czuł bicie jej maleńkiego serduszka. Wydało mu się szybkie i rozpaczliwe, jak szeptana modlitwa. Czasami przysuwał do łóżeczka bujany fotel i wpatrywał się w dziecko do późna w noc. Ten wieczór był inny. McCaleb musiał odejść. Czekała go praca. Mordercza praca. Nie wiedział, czy chce tylko powiedzieć „dobranoc”, czy szuka natchnienia lub aprobaty. Nie myślał racjonalnie. Po prostu musiał spojrzeć na dziecko i dotknąć go, zanim zabierze się do roboty. Potem zszedł schodkami nad morze. Odszukał swojego zodiaca wśród innych łódek, wdrapał się na pokład i przezornie umieścił raport i kasetę wideo na dziobie, żeby nie zamokły. Dwukrotnie pociągnął linkę,

a gdy silnik zapalił, skierował motorówkę na środek zatoki. W Avalon Harbor nie było przystani. Łódki cumowały przy bojach ustawionych wzdłuż wklęsłej linii zatoki. W zimie łódek było niewiele, lecz McCaleb nie przebijał się przez boje. Ruszył torem wodnym, jak gdyby prowadził samochód osiedlowymi uliczkami. Nie jeździ się po trawnikach, należy się trzymać drogi. Od morza wiało zimnem i McCaleb zapiął sztormiak pod szyję. Zbliżając się do „Ścigającej Fali”, dostrzegł za zasłonami saloniku poblask telewizora. Oznaczało to, że Buddy Lockridge nie zdążył na ostatni prom i został na noc. McCaleb i Lockridge byli wspólnikami. Łódź została prawnie przepisana na nazwisko Gracieli, licencję wynajmu łodzi natomiast i całą dokumentację działalności firmował Lockridge. Poznali się przed z górą trzema laty, kiedy McCaleb zacumował „Ścigającą Falę” w Cabrillo Marina, w zatoce Los Angeles, i zamieszkał na pokładzie, remontując łódź. Buddy był jego sąsiadem z żaglówki stojącej tuż obok. Ich przyjaźń przekształciła się z czasem w spółkę. W pracowitym sezonie wiosenno-letnim Lockridge zwykle nocował na „Ścigającej Fali”, ale w luźniejszych okresach wracał promem na kontynent, do Cabrillo, gdzie trzymał własną łódź. Łatwiej było o damskie towarzystwo w barach na lądzie niż w nielicznych knajpkach na wyspie. McCaleb przypuszczał, że Buddy zamierza wrócić porannym kursem, ponieważ na następne pięć dni nie zapowiadała się żadna wycieczka. Łódka McCaleba stuknęła w rufę „Ścigającej Fali”. Zgasił silnik i wysiadł z kasetą i skoroszytem pod pachą. Przywiązał zodiaca do rożka na rufie i ruszył ku drzwiom saloniku. Buddy czekał na niego; usłyszał albo wyczuł uderzenie łódki o rufę. Uchylił drzwi. W opuszczonej ręce trzymał powieść w miękkiej okładce. McCaleb zerknął na ekran telewizora, ale nie rozpoznał programu. - Co jest, Terror? - spytał Lockridge. - Nic. Muszę popracować. Skorzystam z kajuty dziobowej, dobra? Wszedł do saloniku. Było tam ciepło. Lockridge włączył grzejnik. - Jasne. Pomóc ci w czymś? - Nie trzeba. To nie dotyczy naszych spraw. - Chodzi o tę babkę, co tu była? Tę z biura szeryfa? McCaleb zapomniał, że Winston zajrzała najpierw na łódź i pytała Buddy’ego o drogę. - Tak. - Pracujesz dla niej? - Nie - zaprzeczył pośpiesznie McCaleb, mając nadzieję, że zgasi zainteresowanie Lockridge’a. - Chcę tylko przejrzeć pewne papiery, a potem jej oddzwonię. - To świetnie, stary. - Nie aż tak. Robię to z grzeczności. Co oglądasz? - A, jakieś telewizyjne bzdety. O oddziale śledczym, który ściga hakerów. Widziałeś to? - Nie, ale chciałbym na chwilę pożyczyć telewizor. McCaleb pomachał kasetą. Oczy Lockridge’a zalśniły. - Zapraszam. Odpalaj taśmę. - Ehm... nie tutaj, Buddy. To... detektyw Winston prosiła mnie o dyskrecję. Odniosę telewizor, jak tylko skończę. Na twarzy Lockridge’a odmalowało się rozczarowanie, ale McCaleb nie przejął się tym. Podszedł do blatu oddzielającego kambuz od saloniku i położył na nim kasetę i skoroszyt. Wyłączył telewizor i wyjął go z

obudowy zabezpieczającej przed skutkami gwałtownego kołysania. Telewizor miał wbudowany magnetowid i był ciężki. McCaleb staszczył go po wąskich schodkach i wniósł do kajuty na dziobie, przekształconej częściowo w biuro. Po obu stronach znajdowały się piętrowe prycze. Dolną koję po lewej przerobiono na stolik, dwie górne zaś służyły McCalebowi do przechowywania starych akt - Graciela nie chciała, żeby je trzymał w domu, gdzie w każdej chwili mógł na nie natrafić Raymond. Jedyny problem polegał na tym, że - zdaniem McCaleba - Buddy od czasu do czasu zaglądał do pudeł i wertował akta. To go martwiło. Oznaczało, że ktoś wścibia nos w jego sprawy. McCaleb zastanawiał się, czy nie zamknąć kajuty na klucz, wiedział jednak, że byłby to poważny błąd. Znajdowała się tam jedyna klapa włazowa na dolny pokład i nie należało blokować dostępu do niej na wypadek konieczności ewakuacji. McCaleb postawił telewizor na prowizorycznym stoliku i włożył wtyczkę do kontaktu. Potem zawrócił w stronę saloniku po skoroszyt i taśmę - i zobaczył Buddy’ego, który schodził po stopniach z kasetą pod pachą, kartkując raport. - Hej, Buddy... - Chłopie, ależ to niesamowite. McCaleb wyciągnął rękę, zatrzasnął okładki i odebrał je wraz z kasetą swemu wspólnikowi. - Tylko zerknąłem. - Mówiłem ci, że to tajny materiał. - No tak, ale przecież pracujemy razem. Jak kiedyś. Istotnie, Lockridge bardzo pomógł McCalebowi podczas śledztwa w sprawie śmierci siostry Gracieli. Ale wtedy Terry aktywnie uczestniczył w postępowaniu. Tym razem natomiast zamierzał tylko przejrzeć materiały. Nie życzył sobie, aby ktokolwiek zaglądał mu przez ramię. - Teraz to zupełnie co innego, Buddy. Robota na jedną noc. Rzucę okiem na te papiery i tyle. A teraz pozwól mi się do tego zabrać, żebym tu nie siedział do rana. Lockridge nie odezwał się więcej, a McCaleb nie czekał. Zamknął za sobą drzwi kajuty i podszedł do stolika. Spoglądając na trzymany w ręku raport, poczuł silny dreszcz podniecenia, połączony ze znajomym lękiem i poczuciem winy. Wiedział, że znowu wzywa go ciemność, aby ją zbadał i poznał. Aby znalazł w niej drogę. Skinął głową, choć nikogo przy nim nie było. Bardzo długo czekał na tę chwilę. 3 Kaseta była wyraźna, dobrze nagrana i odpowiednio naświetlona. Nagrania z miejsca zbrodni znacznie się poprawiły od czasu, gdy McCaleb pracował w Biurze. Treść natomiast pozostała niezmieniona. Taśma w naturalistyczny sposób ukazywała morderstwo. W pewnej chwili McCaleb zatrzymał film i zaczął się przyglądać jednej z klatek. W kajucie panowała cisza, zakłócana jedynie pluskiem fal uderzających o burtę.

Punkt centralny stanowiło nagie ciało mężczyzny skrępowanego drutem, z rękoma i nogami podciągniętymi w tył tak mocno, że przybrał jak gdyby odwróconą pozycję płodu. Zwłoki spoczywały twarzą w dół na starym, zabrudzonym dywanie. Kamera skupiła się na ciele ofiary, pomijając otoczenie. McCaleb uznał, że ofiara jest płci męskiej jedynie na podstawie wzrostu i masy ciała. Głowy nie było widać; skrywało ją szare plastikowe wiadro. Napięty drut rozciągał się od kostek ofiary wzdłuż grzbietu i między ramionami, a potem wysuwał się spod wiadra i okalał szyję. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ciężar ramion i stóp ofiary zacisnął drut, powodując niedotlenienie. Innymi słowy, ofiara zginęła, gdy już nie mogła utrzymać nóg w pozycji, którą wymusił zabójca. McCaleb wpatrywał się w scenę zbrodni. Plama krwi na dywanie wskazywała, że usunięcie wiadra ujawni obrażenia głowy. Odchylił się na oparcie starego krzesła i zaczął analizować pierwsze wrażenia. Nie otworzył jeszcze skoroszytu z dokumentami; wolał najpierw obejrzeć kasetę z miejsca zbrodni i jak najdokładniej prześledzić to, co zobaczyli policyjni detektywi. Był zafascynowany. Wyczuwał ukryte znaczenie rytuału ukazanego na ekranie telewizora. Czuł także wzbierającą we krwi adrenalinę. Nacisnął guzik pilota i taśma ruszyła. Obraz poszerzył się nieco, gdy w zasięg kamery wkroczyła Jaye Winston. McCaleb widział teraz większy fragment pomieszczenia, które wydawało się niewielką, skąpo umeblowaną częścią domku lub mieszkania. Tak się złożyło, że Winston miała na sobie ten sam strój, w którym odwiedziła McCaleba, przynosząc dokumenty i kasetę. Na dłonie naciągnęła gumowe rękawiczki, sięgające powyżej mankietów. Plakietka identyfikacyjna zwisała z czarnego sznurowadła zawiązanego wokół szyi. Winston ustawiła się po lewej stronie ofiary, jej partner zaś - McCaleb nie znał tego detektywa - stanął po prawej. Na taśmie po raz pierwszy zabrzmiał ludzki głos. - Oględzin ofiary dokonał zastępca koronera, który zezwolił na prowadzenie czynności śledczych na miejscu zbrodni - powiedziała Winston. - Sfotografowano ofiarę in situ. Teraz usuniemy wiadro w celu prowadzenia dalszych badań. McCaleb wiedział, że Jaye Winston starannie waży każde słowo i gest z myślą o przyszłości, o procesie ewentualnego zabójcy, kiedy to ława przysięgłych obejrzy wideokasetę z miejsca zbrodni. Jaye musiała sprawiać wrażenie obiektywnej profesjonalistki, całkowicie odseparowanej emocjonalnie od tego, na co patrzy. Jakiekolwiek odstępstwo od tej reguły mogło spowodować wycofanie taśmy z listy dowodów na wniosek adwokata oskarżonego. Winston zgarnęła włosy za uszy, położyła dłonie na ramionach ofiary i przy pomocy partnera przewróciła zwłoki na bok, tak że spoczęły plecami do kamery. Kamera przesunęła się nad łopatką ofiary i przeszła do zbliżenia, gdy Winston delikatnie poruszyła pałąk wiadra i zaczęła je ostrożnie zdejmować z głowy zamordowanego mężczyzny. - Okay - powiedziała. Skierowała wiadro w stronę kamery - wnętrze oblepione było zakrzepłą krwią - a potem umieściła je w tekturowym pudle, w którym gromadzono dowody rzeczowe. Odwróciła się i spojrzała na ofiarę. Głowę mężczyzny okalała szara taśma klejąca, która zatykała usta ciasnym kneblem. Oczy były otwarte i wybałuszone. Rogówki zaszły krwawą mgłą. Skóra wokół oczu również miała czerwonawe zabarwienie.

- WS - odezwał się detektyw, wskazując oczy zmarłego. - Kurt - przerwała Winston - jesteśmy nagrywani. - Przepraszam. Nakazała partnerowi, by zachował wszelkie spostrzeżenia dla siebie. Znowu zabezpieczała się na przyszłość. McCaleb wiedział, że policjantowi chodziło o krwotok, czyli wybroczyny spojówkowe, które zawsze towarzyszą uduszeniu sznurem lub drutem. Takie spostrzeżenie powinien jednak wygłosić na taśmie lekarz, a nie detektyw z wydziału zabójstw. Półdługie włosy zmarłego były posklejane krwią, która zakrzepła w wiadrze, tam gdzie ofiara dotykała go lewą stroną twarzy. Winston zanurzyła palce we włosach, szukając źródła krwawienia. Po chwili znalazła ranę na ciemieniu. Odgarnęła włosy, próbując ją odsłonić. - Barney, zrób zbliżenie, jeśli się da - poprosiła. Kamera najechała bliżej. McCaleb dostrzegł maleńki, okrągły otworek. Wiedział jednak, że zaobserwowane krwawienie nie zawsze odpowiada rozmiarom rany. Nawet drobne, niestanowiące zagrożenia rany głowy często krwawiły obficie. Oficjalny i dokładny opis znajdował się zapewne w protokole z sekcji. - Barn, daj tu kamerę - odezwała się Winston lekko podniesionym głosem. - Na tym kneblu, na taśmie, jest jakiś napis. Zauważyła to, przekręcając głowę ofiary. Kamera zrobiła zbliżenie. McCaleb rozróżnił niewyraźnie nakreślone litery w miejscu, gdzie taśma oklejała usta zmarłego. Wydawało się, że owe litery wypisano atramentem, lecz zamazała je krew. Zdołał odcyfrować jedno słowo. - Cave - odczytał głośno. - Cave? 1 Pomyślał, że może to być fragment dłuższego wyrazu, lecz nie przychodziło mu do głowy nic oprócz cavern. 2 Zatrzymał taśmę i wpatrzył się w ekran. Był zafascynowany. To, co zobaczył, sprawiło, że cofnął się w czasie do dni, gdy opracowywał portrety psychologiczne przestępców i niemal za każdym razem zadawał sobie pytanie: „W jakim mrocznym, spaczonym umyśle wylęgła się ta zbrodnia?”. Wiadomość od mordercy była zawsze ważna i przesuwała sprawę na wyższy poziom. Oznaczała najczęściej, że zabójstwo jest komunikatem, przesłaniem, które morderca przekazuje ofierze, a policja reszcie świata. McCaleb wstał i sięgnął ku wyższej koi. Zdjął z niej jedno z ciężkich tekturowych pudeł, zawierających stare akta, i spuścił na podłogę. Uniósł pokrywę i zaczął szukać notesu z pustymi kartkami. Pracując w Biurze, tradycyjnie rozpoczynał każdą sprawę od nowego kołonotatnika. W końcu natrafił na teczkę zawierającą tylko jeden formularz i notatnik. Tak skąpa dokumentacja świadczyła, że sprawa była prosta i w notatniku pozostało sporo pustych stron. Przekartkował notes, który okazał się prawie niezapisany. Potem wyjął formularz wsparcia dochodzeniowego i szybko przebiegł oczyma po pierwszej stronie. Od razu przypomniał sobie tamtą sprawę, gdyż do jej rozwikłania wystarczyła jedna rozmowa telefoniczna. Prośba o pomoc nadeszła przed blisko dziesięcioma laty od detektywa z małej miejscowości o nazwie White Elk w Minnesocie. McCaleb pracował wówczas na placówce pod Quantico. Detektyw stwierdzał w raporcie, że dwaj mężczyźni, mieszkający w tym samym domu, wszczęli pijacką burdę, 1 Cave (ang.) - jaskinia (przyp. tłum.). 2 Cavern (ang.) - jaskinia, kawerna (przyp. tłum.).

wyzwali się wzajemnie na pojedynek i pozabijali na podwórzu, strzelając do siebie z odległości dziesięciu jardów. Samo podwójne zabójstwo nie budziło żadnych wątpliwości. Detektywa zaintrygowało natomiast coś innego. W trakcie przeszukiwania domu policja natrafiła na osobliwe zapasy w piwnicznej zamrażarce. Tkwiły w niej, wepchnięte w kąt, plastikowe worki z dziesiątkami zużytych tamponów. Były to produkty różnych firm, a wstępna analiza próbek wykazała, że krew menstruacyjna pochodzi od różnych kobiet. Detektyw prowadzący śledztwo nie wiedział, z czym ma do czynienia, ale obawiał się najgorszego. Zwrócił się do jednostki wsparcia dochodzeniowego FBI z pytaniem, co mogą oznaczać te cholerne tampony i jak ma dalej postępować. Konkretnie mówiąc, chciał wiedzieć, czy tampony mogły być swego rodzaju pamiątkami, gromadzonymi przez seryjnego mordercę lub morderców, których wykryto, dopiero gdy pozabijali się nawzajem. McCaleb uśmiechnął się na wspomnienie tej sprawy. Już wcześniej zdarzyło mu się natrafić na tampony w zamrażarce. Zadzwonił do detektywa i zadał mu trzy pytania. W jaki sposób obaj mężczyźni zarabiali na życie? Czy oprócz broni użytej w pojedynku znaleziono w ich domu jakieś strzelby myśliwskie albo zezwolenia łowieckie? I, na koniec, kiedy w lasach północnej Minnesoty rozpoczyna się sezon polowań na niedźwiedzie? Odpowiedzi detektywa przyniosły szybkie rozwiązanie zagadki tamponów. Obydwaj mężczyźni pracowali na lotnisku w Minneapolis dla pośrednika, który zajmował się zawieraniem umów z ekipami porządkowymi w imieniu linii lotniczych. W domu znaleziono broń myśliwską, lecz żadnych zezwoleń łowieckich. I - na koniec -sezon polowań na niedźwiedzie zaczynał się za trzy tygodnie. McCaleb powiedział detektywowi, że denaci nie byli seryjnymi mordercami, lecz najprawdopodobniej gromadzili zawartość pojemników na odpadki z toalet samolotów, które sprzątali. Zabierali tampony i trzymali je w zamrażarce. Na początku sezonu łowieckiego zamierzali je rozmrozić i użyć jako przynęty, gdyż niedźwiedzie wyczuwają woń krwi z dużej odległości. Większość myśliwych stosuje odpadki jako przynętę, ale krew jest najlepsza. McCaleb przypomniał sobie, że detektyw z pewnym rozczarowaniem przyjął do wiadomości, iż seryjni mordercy nie wchodzą tu w grę. Poczuł się zbity z tropu tym, że agent FBI siedzący za biurkiem w Quantico tak szybko rozwiązał zagadkę; a może rozzłościło go, że nie znajdzie się na pierwszych stronach ogólnokrajowych gazet. Z trzaskiem odłożył słuchawkę i nigdy więcej nie skontaktował się z McCalebem. Terry wyrwał z notatnika zapisane kartki, włożył je do teczki razem z formularzem i schował do pudła, które następnie wydźwignął z powrotem na służącą jako półka górną koję i wepchnął na miejsce z głuchym stuknięciem. Usiadł, zerknął na ekran telewizora, a potem wpatrzył się w pustą kartkę. Wreszcie wyjął długopis z kieszeni koszuli i właśnie miał zacząć pisać, gdy drzwi otworzyły się raptownie i stanął w nich Buddy Lockridge. - Wszystko w porządku? - Bo co? - Słyszałem łomoty. Cała łódź się kiwała. - To nic takiego, Buddy, po prostu... - O kurde, a to co?

Buddy patrzył na ekran. McCaleb chwycił pilota i wyłączył telewizor. - Słuchaj, Buddy, już ci mówiłem, że to poufne materiały i nie mogę... - Dobra, dobra, wiem. Chciałem tylko sprawdzić, czy nie zemdlałeś albo co. - Dzięki, czuję się świetnie. - Jeszcze chwilę posiedzę na górze, jakbyś czegoś potrzebował. - Poradzę sobie, ale dziękuję. - Wiesz, zużywasz sporo prądu. Jutro, jak się stąd zwinę, będziesz musiał włączyć generator. - Nie ma problemu. No to na razie, Buddy. Lockridge wskazał ciemny ekran telewizora. - To niesamowite. - Dobranoc, Buddy - uciął ze zniecierpliwieniem McCaleb. Wstał i zamknął drzwi Lockridge’owi przed nosem. Tym razem przekręcił klucz. Wrócił na krzesło, przysunął sobie notes i zaczął pisać. Po chwili lista była gotowa. MIEJSCE ZBRODNI 1. Uduszenie drutem 2. Nagie zwłoki 3. Rana głowy 4. Taśma/knebel - Cave? 5. Wiadro? Przez kilka minut wpatrywał się w listę, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. Było na to za wcześnie. Instynkt mu podpowiadał, że słowo na taśmie kneblującej jest kluczem, którego nie zdoła obrócić, dopóki nie ogarnie całości przekazu. Zwalczył pokusę otworzenia pisemnego raportu. Włączył z powrotem telewizor i puścił kasetę od miejsca, w którym ją zatrzymał. Kamera pokazała zbliżenie taśmy oklejającej mocno usta ofiary. - Zostawimy to koronerowi - powiedziała Winston. - Sfilmowałeś już wszystko, co się dało, Barn? - Tak - odparł niewidoczny kamerzysta. - Okay, zrób odjazd i rzućmy okiem na te więzy. Obiektyw kamery przesunął się wzdłuż drutu, biegnącego od szyi do stóp. Szyję otaczała samozaciskająca się pętla. Drut ciągnął się wzdłuż kręgosłupa i kilkakrotnie oplatał kostki nóg, podciągniętych tak wysoko, że pięty ofiary dotykały pośladków. Inny kawałek drutu owinięty był sześć razy wokół nadgarstków i zawiązany na węzeł. Na kostkach i przegubach zmarłego utworzyły się głębokie bruzdy, świadczące o tym, że ofiara przed śmiercią szamotała się w więzach. Po sfilmowaniu ciała Winston poprosiła niewidocznego kamerzystę o utrwalenie na taśmie wszystkich pomieszczeń. Kamera odjechała od zwłok i objęła cały jadalnio-salon. Umeblowanie zdawało się pochodzić ze sklepu z używanymi sprzętami. Było niejednolite, nic tu do siebie nie pasowało. Nieliczne oprawione obrazy na ścianach sprawiały wrażenie ozdób z taniego hotelu sprzed dziesięciu lat - pomarańczowe i jasnoniebieskie pastele. W drugim końcu pokoju stała wysoka oszklona szafka, niemal zupełnie pusta. Na półkach znajdowało się zaledwie kilka książek. Górę szafki zdobiło coś, co McCaleb uznał za nader osobliwe. Była to mierząca dwie stopy

sowa, która wyglądała na ręcznie malowaną. McCaleb widywał takie sowy wielokrotnie, zwłaszcza w Avalon Harbor i Cabrillo Marina. Najczęściej robiono je z nadmuchanego plastiku i umieszczano na masztach łub mostkach motorówek, aby odstraszyć mewy i inne ptaki - zazwyczaj bez skutku. Teoretycznie ptaki powinny trzymać się z dala od drapieżnej sowy i nie zanieczyszczać łodzi odchodami. McCaleb widział też sztuczne sowy, używane jako straszaki na gołębie przez właścicieli kamienic. Ale w tym wypadku zainteresował go fakt postawienia plastikowej sowy jako ozdoby w mieszkaniu, z czym się nigdy dotąd nie spotkał. Wiedział, że ludzie kolekcjonują najrozmaitsze przedmioty, w tym także sowy, lecz po raz pierwszy zobaczył coś takiego jako ozdobę szafki w salonie. Szybko otworzył skoroszyt i odszukał metryczkę ofiary. Zamordowany mężczyzna pracował jako malarz pokojowy. McCaleb zamknął okładki i zastanawiał się przez chwilę, czy ofiara nie zabrała sowy z miejsca pracy albo z Odnawianego budynku. Cofnął taśmę i po raz drugi obejrzał najazd kamery ze zwłok na szafkę z sową. Miał wrażenie, że kamerzysta obrócił obiektyw o sto osiemdziesiąt stopni, co oznaczało, że sowę ustawiono na wprost ofiary, aby obserwowała scenę zbrodni. Istniały inne możliwości, ale instynkt podpowiadał McCalebowi, że plastikowa sowa stanowi ważny element. Rozłożył notatnik i dopisał ważny punkt do swojej listy. Dalsza część kasety nie wzbudziła w McCalebie szczególnego zainteresowania. Kamera ukazała pozostałe pomieszczenia w mieszkaniu ofiary - sypialnię, łazienkę i kuchnię. Nie było tam sów i McCaleb niczego nie zanotował. Kiedy taśma się skończyła, przewinął ją i obejrzał raz jeszcze. Nic nowego nie zwróciło jego uwagi. Wyjął kasetę i wsunął ją w tekturową okładkę. Następnie odniósł telewizor do salonu i wstawił w uchwyty. Buddy wylegiwał się na kanapie, czytając kieszonkową powieść. Nie odezwał się ani słowem i McCaleb wyczuwał, że zamknięcie drzwi głęboko go uraziło. Zastanowił się, czyby nie przeprosić Buddy’ego, ale w końcu odpuścił sprawę. Buddy był zbyt wścibski, jeśli chodziło o przeszłe i obecne życie Terry’ego. Może teraz zdoła to sobie uświadomić. - Co czytasz? - zagadnął Terry. - Książkę - odparł Lockridge, nie podnosząc oczu. McCaleb uśmiechnął się pod nosem. Przynajmniej Buddy nie udawał, że go nie słyszy. - Przyniosłem telewizor, gdybyś chciał obejrzeć wiadomości albo coś. - Wiadomości już się skończyły. McCaleb zerknął na zegarek. Dochodziła północ. Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. To mu się kiedyś często przytrafiało - w Biurze, gdy sprawa go wciągnęła, pracował w porze lunchu lub do późna w noc. Zostawił naburmuszonego Buddy’ego i wrócił do biurowej kajuty. Głośno zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz.

4 McCaleb znalazł czystą kartkę w notatniku i otworzył raport. Rozchylił kółka, wyciągnął dokumenty i rozłożył je schludnie na biurku. Może to dziwne, ale nie lubił przewracać stron w raportach. Wolał brać je do ręki i iść na skróty. Odłożył skoroszyt i zaczął uważnie czytać doniesienia śledcze w porządku alfabetycznym. Wkrótce zagłębił się po uszy w sprawie. Morderstwo zostało zgłoszone wydziałowi Departamentu Szeryfa w West Hollywood w poniedziałek, pierwszego stycznia, w południe przez anonimowego rozmówcę. Męski głos w telefonie poinformował, że w mieszkaniu 2 B w Grand Royale Apartments przy Sweetzer, niedaleko Melrose, znajdują się zwłoki mężczyzny. Dzwoniący odłożył słuchawkę, nie podając nazwiska ani żadnych szczegółów. Nie nagrano rozmowy, ponieważ mężczyzna nie wykręcił numeru alarmowego, a linia, z której skorzystał, nie miała funkcji identyfikowania rozmówcy. Pod zgłoszony adres wysłano dwuosobowy patrol. Drzwi wejściowe były lekko uchylone. Gdy nikt nie odpowiadał na pukanie i wezwania, policjanci weszli do środka i w krótkim czasie stwierdzili, że informacja anonimowego rozmówcy była zgodna z prawdą. W mieszkaniu leżały zwłoki mężczyzny. Patrol wycofał się i zawiadomił zespół dochodzeniowy wydziału zabójstw. Śledztwo powierzono Jaye Winston i jej partnerowi Kurtowi Mintzowi, oddając Winston prowadzenie sprawy. Ofiara została zidentyfikowana jako Edward Gunn, czterdziestoczteroletni, pracujący dorywczo malarz pokojowy. Od dziewięciu lat mieszkał samotnie przy Sweetzer Avenue. W trakcie sprawdzania kartotek kryminalnych w komputerze ustalono, że Gunn wielokrotnie popełniał przestępstwa, do których należało stręczycielstwo i włóczęgostwo, a także bywał regularnie zatrzymywany za picie w miejscach publicznych i prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym. W ciągu trzech miesięcy poprzedzających jego śmierć dwukrotnie aresztowano go za jazdę po pijanemu; drugi raz nastąpiło to 31 grudnia przed południem. Został zwolniony za poręczeniem. Przed upływem doby już nie żył. W kartotece znalazła się również informacja o aresztowaniu w związku z poważnym przestępstwem, lecz bez wyroku skazującego. Przed sześcioma laty osadzono Gunna w areszcie Departamentu Policji Los Angeles i przesłuchano w sprawie morderstwa. Został później zwolniony i nie przedstawiono mu żadnych zarzutów. Według raportów ze śledztwa dołączonych przez Winston i jej partnera, nic nie wskazywało na kradzież ani rabunek, w związku z czym motyw zabójstwa pozostał nieznany. Inni lokatorzy ośmioapartamentowego budynku stwierdzili, że nie słyszeli w sylwestra żadnych hałasów w mieszkaniu Gunna. Wszelkie odgłosy, które mogły towarzyszyć morderstwu, zostały prawdopodobnie zagłuszone przez huczną zabawę, odbywającą się piętro niżej. Przyjęcie trwało aż do rana, pierwszego stycznia. Gunn, zgodnie z zeznaniami uczestników, nie brał udziału w zabawie i nie był na nią zaproszony. Wywiad przeprowadzony w okolicy - przeważały w niej niewielkie budynki mieszkalne, podobne do Grand Royale - nie wykrył ani jednego świadka, który widział Gunna w dniach poprzedzających jego śmierć. Wszystko wskazywało na to, że morderca odwiedził Gunna. Nieuszkodzone drzwi i okna mieszkania wykluczały włamanie i nasuwały przypuszczenie, że Gunn mógł znać zabójcę. Winston i Mintz przesłuchali wszystkich znanych im współpracowników i znajomych zamordowanego, a także każdego lokatora i każdego uczestnika

sylwestrowej zabawy, w nadziei wyłonienia podejrzanego. Nadzieja okazała się płonna. Sprawdzili również w poszukiwaniu motywu materialnego sytuację finansową ofiary i niczego nie wykryli. Gunn nie miał stałego zatrudnienia. Przeważnie krążył wokół sklepu z przyborami malarskimi przy Beverly Boulevard i oferował swoje usługi za dniówkę. Z trudem wiązał koniec z końcem i wystarczało mu tylko na opłacenie mieszkania oraz niewielkiej furgonetki, w której woził swój sprzęt. Gunn miał jedną żyjącą krewną, siostrę, w Long Beach. Nie widział się z nią od ponad roku, choć tak się złożyło, że zadzwonił do niej w przeddzień swej śmierci z posterunku policji w Hollywood, należącego do Wydziału Policji Los Angeles. Zatrzymano go za jazdę w stanie nietrzeźwym. Siostra zeznała, że oznajmiła bratu, iż nie może mu dłużej pomagać ani wykupywać go z aresztu. I odłożyła słuchawkę. Nie potrafiła podać policji żadnych przydatnych informacji związanych z morderstwem. Szczegółowo zbadano okoliczności aresztowania Gunna sprzed sześciu lat. Gunn zamordował prostytutkę w motelu przy Sunset Boulevard. Zadźgał ją jej własnym nożem, kiedy próbowała go zabić i obrabować - tak stwierdzał protokół przekazany przez Wydział Policji Los Angeles, posterunek w Hollywood. Między pierwszym zeznaniem Gunna a znalezionymi dowodami dały się zauważyć drobne rozbieżności, które jednak nie były wystarczające dla prokuratora okręgowego do wszczęcia postępowania. W końcu bez entuzjazmu umorzono sprawę, przyjmując jako motyw działanie w obronie koniecznej. McCaleb zauważył, że detektywem prowadzącym był Harry Bosch. Przed laty pracował z Boschem nad pewnym przypadkiem, o którym nadal często rozmyślał. Bosch był szorstki i skryty, ale jako policjant wykazywał się niezwykłym talentem śledczym, intuicją i instynktem. Pośród emocjonalnego zamętu, jaki obydwaj odczuwali, rozpracowując sprawę, połączyła ich pewna więź. McCaleb zapisał nazwisko Boscha w notesie, aby skontaktować się z nim i zapytać o Gunna. Wrócił do streszczeń. Winston i Mintz, wziąwszy pod uwagę styczność Gunna z prostytutką, przejrzeli rachunki telefoniczne ofiary i sprawdzili czeki oraz transakcje dokonane za pomocą karty kredytowej, szukając dalszych powiązań z prostytutkami. Nic nie znaleźli. Przez trzy noce krążyli w towarzystwie policjanta wokół Sunset Boulevard, zagadując uliczne prostytutki. Żadna nie rozpoznała mężczyzny ze zdjęcia pożyczonego od siostry Gunna. Detektywi przejrzeli rubryki towarzyskie w miejscowych gazetach alternatywnych, szukając ogłoszenia, które mógł zamieścić Gunn. I znowu ponieśli porażkę. W końcu podjęli ostatnią, desperacką próbę wytropienia krewnych i znajomych prostytutki zamordowanej przed sześcioma laty. Wprawdzie nie oskarżono Gunna o zabójstwo, lecz mimo to ktoś mógł uznać, że Gunn nie działał w samoobronie - i szukać zemsty. To również okazało się ślepą uliczką. Rodzina kobiety mieszkała w Filadelfii. Kontakt urwał się wiele lat wcześniej. Żaden z krewnych nie przyjechał nawet, by zidentyfikować ciało, które poddano kremacji na koszt podatników. Nie było żadnego powodu, by ktokolwiek mścił się za zbrodnię sprzed sześciu lat, skoro od początku ta zbrodnia nikogo nie obchodziła. Śledztwo za każdym razem utykało w ślepej uliczce. Sprawa nierozwiązana w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin ma mniej niż pięćdziesiąt procent szans na wyjaśnienie. A sprawa nierozwiązana

przez dwa tygodnie przypomina niezidentyfikowane zwłoki w kostnicy - będzie spoczywać w chłodzie i mroku bardzo, bardzo długo. Dlatego Winston przyjechała w końcu do McCaleba. Był ostatnią deską ratunku w beznadziejnym przypadku. Przeczytawszy streszczenia, McCaleb postanowił zrobić sobie przerwę. Zerknął na zegarek i stwierdził, że dochodzi druga. Otworzył drzwi kajuty i poszedł na górę do salonu. Światło było zgaszone. Najwidoczniej Buddy położył się bezszelestnie spać w głównej kajucie. McCaleb zajrzał do lodówki. Stał tam sześciopak piwa, pozostały po wycieczkowiczach, ale Terry nie miał na nie ochoty. Był jeszcze karton soku pomarańczowego i woda w butelce. Wyjął wodę i przeszedł przez drzwi salonu do kokpitu. Na morzu zawsze było chłodno, ale ta noc wydawała się zimniejsza niż zwykle. Założył ręce na piersi i spojrzał ponad zatoką w stronę wzgórza i domu, w którym spała jego rodzina. Na ganku z tyłu paliło się pojedyncze światełko. Ogarnęło go przelotne poczucie winy. Wiedział, że mimo głębokiej miłości do kobiety i dwójki dzieci, których strzeże to światełko, woli wertować na łodzi raporty w sprawie morderstwa niż znajdować się tam, w uśpionym domu. Próbował odepchnąć od siebie te myśli i pytania, które one nasuwały, nie mógł jednak całkowicie odrzucić podstawowego wniosku, że coś jest z nim nie w porządku, czegoś mu brakuje. Zapewne dlatego nie potrafił w pełni przeżywać tego, za czym większość mężczyzn zdawała się tęsknić. Wrócił pod pokład. Wiedział, że zagłębienie się w raportach pomoże zagłuszyć poczucie winy. Wyniki sekcji nie przyniosły żadnych niespodzianek. Przyczyna śmierci była taka, jak McCaleb przypuszczał po obejrzeniu kasety: niedotlenienie mózgu, spowodowane naciskiem drutu na tętnice szyjne. Oceniono, że śmierć nastąpiła między północą a trzecią nad ranem, pierwszego stycznia. Patolog, który przeprowadził sekcję, odnotował minimalne obrażenia wewnętrzne szyi. Ani kość gnykowa, ani chrząstka tarczykowa nie były naruszone. Fakt ten, w połączeniu z licznymi rowkami na skórze, pozostawionymi przez drut, skłonił lekarza do wysnucia wniosku, że Gunn dusił się powoli, podejmując desperackie próby utrzymania stóp na wysokości łopatek, aby pętla nie zaciskała się mocniej. W podsumowaniu wyników sekcji znalazło się przypuszczenie, że ofiara mogła szamotać się w tej pozycji nawet przez dwie godziny. McCaleb zaczął się zastanawiać, czy morderca spędził cały ten czas w mieszkaniu, obserwując daremne wysiłki konającego człowieka. A może założył pętlę z drutu i wyszedł, nie czekając na śmierć ofiary, aby zapewnić sobie jakiegoś rodzaju alibi - na przykład pojawił się na zabawie sylwestrowej, dzięki czemu liczni świadkowie mogli później zeznać, że go widzieli w czasie, kiedy popełniono morderstwo. Ale potem McCaleb przypomniał sobie wiadro i doszedł do wniosku, że zabójca pozostał na miejscu. Ofiary zbrodni popełnionych z pobudek seksualnych lub z chęci zemsty często miały zasłoniętą twarz; morderca robił to w celu odczłowieczenia ofiary i uniknięcia kontaktu wzrokowego. McCaleb rozpracował dziesiątki spraw, w których wystąpiło to zjawisko: zgwałcone i zamordowane kobiety z twarzami zakrytymi koszulą nocną lub poszewką na poduszkę, dzieci z głowami owiniętymi ręcznikiem. Lista przykładów wypełniłaby cały notatnik. Na stronie z nazwiskiem Boscha McCaleb zapisał jedną linijkę. NS był tam przez cały czas. Obserwował.

Nieznany sprawca, pomyślał. Więc znowu się spotykamy. Zanim przeszedł do następnych dokumentów, poszukał w protokole z sekcji dwóch informacji. Pierwsza dotyczyła rany głowy. Znalazł opis rany w uwagach patologa. Obrażenia odniesione tuż przed zgonem miały kolisty kształt i były powierzchowne. Stanowiły minimalne zagrożenie i powstały prawdopodobnie w trakcie obrony. McCaleb odrzucił tę możliwość. Jedynymi śladami krwi na miejscu zbrodni były plamy widoczne na dywanie; krew spłynęła spod wiadra już po nałożeniu go na głowę ofiary. W dodatku strużka krwi z rany na ciemieniu ściekła po twarzy zamordowanego, co wskazywało, że głowę miał pochyloną do przodu. Oznaczało to, że Gunn leżał już związany na podłodze, kiedy zadano mu cios i nasunięto wiadro na głowę. Instynkt podpowiadał McCalebowi, że zabójca mógł mieć na celu przyspieszenie śmierci; cios w głowę prawdopodobnie osłabił ofiarę i skrócił jej szamotaninę. McCaleb zanotował swoje przypuszczenia i wrócił do protokołu z sekcji. Odszukał wyniki badania odbytu i penisa. Wymazy nie wykazały żadnych śladów aktywności seksualnej w czasie poprzedzającym zgon. Zapisał w notesie: „Seks - nie”. Pod spodem dodał słowo: „Odwet?” i wziął je w kółko. Zdawał sobie sprawę, że wiele z jego wniosków i podejrzeń - jeśli nie wszystkie - przyszło już na myśl Jaye Winston. Ale zawsze analizował w ten sposób miejsce zbrodni. Najpierw formułował własne opinie, a dopiero potem porównywał je z wnioskami prowadzącego śledztwo. Od protokołu z sekcji przeszedł do analizy dowodów. Przebiegł oczyma spis zabezpieczonych przedmiotów i zauważył, że nie zapakowano i nie oznaczono sowy z plastiku, którą widział na taśmie wideo. Był przekonany, że należało to zrobić, i odnotował ten fakt. W spisie nie znalazł również wzmianki o jakiejkolwiek broni. Wyglądało na to, że zabójca zabrał z sobą przedmiot, którym zranił Gunna w głowę. McCaleb zrobił kolejną notatkę, ponieważ informacja ta wzbogaciła portret psychologiczny mordercy o dodatkowe cechy: zorganizowanie, dokładność i ostrożność. Analiza taśmy, którą zaklejono ofierze usta, znajdowała się w osobnej kopercie, włożonej do kieszonki wewnątrz okładek. Oprócz wydruku komputerowego i załącznika koperta zawierała kilka fotografii, ukazujących taśmę w całości, po przecięciu i odlepieniu od głowy ofiary. Pierwszy zestaw zdjęć przedstawiał obie strony taśmy w stanie, w jakim ją znaleziono; duże plamy zakrzepłej krwi przesłaniały wypisane na niej słowa. Drugi zestaw ukazywał taśmę z obu stron po usunięciu krwi wodą z mydłem. McCaleb wpatrywał się w napis przez długą chwilę, choć wiedział, że sam za żadne skarby go nie rozszyfruje. Cave Cave Dus Videt W końcu odłożył zdjęcia i sięgnął po towarzyszące im analizy. Na taśmie nie było żadnych odcisków palców, lecz po jej lepkiej stronie znaleziono włosy i mikroskopijne fragmenty tkanki. Stwierdzono, że włosy należą do ofiary. Tkankę zatrzymano do dalszej analizy, oczekując poleceń w tej sprawie. McCaleb wiedział, że chodziło o oszczędność czasu i pieniędzy. Analiza tkanki mogła nastąpić, dopiero gdy będzie można pobrać i porównać próbki tkanek ewentualnego

podejrzanego. Inaczej kosztowne i czasochłonne badania nic by nie dały. McCaleb zetknął się już z podobnymi priorytetami w śledztwie. Wśród lokalnych stróżów prawa było powszechną praktyką unikanie kosztownych posunięć, dopóki nie okazały się konieczne. Odczuwał jednak lekkie zdziwienie, że w tym wypadku nie widziano takiej konieczności. Doszedł do wniosku, iż przeszłość Gunna, podejrzanego swego czasu o morderstwo, mogła przesunąć go do niższej klasy ofiar, dla których nie podejmuje się dodatkowych kroków. Pomyślał, że może właśnie temu zawdzięcza odwiedziny Jaye Winston. Nie wspomniała ani słowem o zapłacie - swoją drogą, i tak by nie przyjął pieniężnego wynagrodzenia. Przeszedł do załącznika, który opracowała Winston. Pokazała zdjęcie taśmy i napisu profesorowi lingwistyki z Uniwersytetu Los Angeles, on zaś rozpoznał słowa jako łacińskie. Następnie została skierowana do emerytowanego katolickiego księdza, mieszkającego w parafii Świętej Katarzyny w Hollywood, który przez dwie dekady uczył łaciny w szkole przykościelnej, zanim we wczesnych latach siedemdziesiątych nie wycofano tego języka z programu. Bez trudu przetłumaczył napis. Czytając tłumaczenie, McCaleb poczuł miękkie dotknięcie adrenaliny, płynącej wzdłuż kręgosłupa aż do szyi. Skóra mu ścierpła i bliski był zawrotu głowy. Cave Cave Dus Videt Cave Cave D(omin)us Videt Strzeż się Strzeż się Bóg patrzy - Pańskie jaja - mruknął McCaleb pod nosem. Nie był to wykrzyknik emocjonalny. Raczej wyrażenie, jakim specjaliści od portretów psychologicznych w Biurze określali nieoficjalnie sprawy, w których dowody świadczyły o motywach religijnych. Gdy jednym z prawdopodobnych motywów okazywał się Bóg, w luźnych rozmowach nazywano sprawę „Pańskie jaja”. Wszystko się wtedy zmieniało, gdyż boże dzieło nigdy się nie kończy. Jeśli zabójca używał do swych celów Jego imienia, często oznaczało to kolejne zbrodnie. W jednostkach zajmujących się portretami mawiano, że mordercy w imię boże nie zaprzestają działalności z własnej woli. Trzeba ich powstrzymać. Teraz McCaleb rozumiał obawy Jaye Winston przed odłożeniem sprawy na półkę. Jeżeli Edward Gunn był pierwszą znaną ofiarą, morderca prawdopodobnie miał już na oku kogoś innego. McCaleb zanotował tłumaczenie wiadomości od zabójcy i kilka przypuszczeń. Pod spodem napisał „Namierzanie ofiary” i podkreślił to dwukrotnie. Spojrzał ponownie na raport Winston i u dołu strony z tłumaczeniem zauważył akapit opatrzony gwiazdką. Ksiądz Ryan zaznaczył, że słowo Dus zapisane na taśmie klejącej jest skrótem od Deus lub Dominus, spotykanym głównie w średniowiecznych wydaniach Biblii oraz na rzeźbach kościelnych i innych dziełach sztuki. McCaleb odchylił się na oparcie krzesła i napił wody z butelki. Uznał ten ostatni akapit za najciekawszy z całego raportu. Być może dzięki zawartej w nim informacji udałoby się wyizolować niewielką grupę i znaleźć w niej mordercę. Pierwotnie krąg potencjalnych podejrzanych był bardzo szeroki - w zasadzie obejmował wszystkich, którzy zetknęli się z Edwardem Gunnem w ostatnim dniu grudnia. Ale informacja księdza Ryana zawęziła ów krąg do osób znających

średniowieczną łacinę albo takich, które zaczerpnęły słowo „Dus” - i zapewne całe przesłanie - z widzianego kiedyś obiektu. Być może widzianego w kościele. 5 McCaleb był zbyt podminowany tym, co obejrzał i przeczytał, i VI żeby myśleć o śnie. Dochodziło wpół do piątej i wiedział, że ranek zastanie go w pełni obudzonego w biurze. W Quantico, w Wirginii, było chyba jeszcze zbyt wcześnie, aby złapać kogoś z oddziału nauk społecznych, ale i tak postanowił zadzwonić. Wszedł do salonu, odczepił telefon komórkowy od ładowarki i wystukał numer z pamięci. Gdy odpowiedziała centrala, poprosił o połączenie z agentką specjalną Brasilią Doran. Mógł się zwrócić do wielu różnych osób, lecz wybrał Doran, bo swego czasu dobrze im się współpracowało - często także na odległość. Doran była ponadto specjalistką w dziedzinie rozpoznawania obrazów i symboli. Zgłosiła się automatyczna sekretarka i słuchając nagrania Doran, McCaleb w pośpiechu usiłował rozstrzygnąć, czy zostawić wiadomość, czy zadzwonić raz jeszcze. W pierwszej chwili pomyślał, że lepiej będzie odłożyć słuchawkę i spróbować złapać Doran osobiście, ponieważ nagraną wiadomość znacznie łatwiej jest zbyć niż bezpośrednie pytania. Po chwili jednak postanowił zaufać dawnej koleżeńskiej więzi, mimo iż od pięciu lat nie pracował w Biurze. - Brass, tu mówi Terry McCaleb. Dawnośmy się nie widzieli. Ehm... dzwonię, bo mam do ciebie prośbę. Czy możesz oddzwonić w wolnej chwili? Byłbym bardzo wdzięczny. Podał numer telefonu komórkowego, podziękował i rozłączył się. Mógł zabrać komórkę do domu i tam czekać na odpowiedź, ale nie chciał, żeby Graciela podsłuchała jego rozmowę z Doran. Wrócił do kajuty na dziobie i zaczął na nowo przeglądać raporty z miejsca zbrodni. Sprawdzał każdą stronę pod kątem czegoś, co pasuje albo nie pasuje do zbrodni. Zrobił kilka notatek i spisał w punktach wszystko, czego jeszcze potrzebował do sporządzenia portretu. Przede wszystkim jednak czekał na telefon od Doran. Zadzwoniła o wpół do szóstej. - „Dawno” to właściwe słowo - powiedziała na powitanie. - Zbyt dawno. Co u ciebie, Brass? - Nie mogę narzekać, bo nikt nie słucha. - Podobno szukacie tam czegoś na przeczyszczenie. - Jakbyś zgadł. Mamy totalne zatwardzenie. Wiesz, że w zeszłym roku wysłaliśmy połowę ludzi do Kosowa, do pomocy w ściganiu zbrodniarzy wojennych. Zmiana trwa sześć tygodni. To nas wykończyło. Jesteśmy tak do tyłu, że osiągamy niemal stan krytyczny. McCaleb zastanowił się, czy Doran nie uderza w żałosny ton, żeby zniechęcić go do wyłuszczenia prośby. Postanowił jednak brnąć dalej. - W takim razie nie spodoba ci się sprawa, z którą dzwonię - powiedział. - Och, cała się trzęsę ze strachu. Czego ci potrzeba, Terry?

- Pomagam znajomej osobie z Departamentu Szeryfa. Z wydziału zabójstw. Popełniono tu morderstwo i... - Czy już próbował się z nami skontaktować? - Ona, nie on. Owszem, próbowała, ale nic z tego nie wyszło. Dowiedziała się, jakie macie zaległości, i przyszła do mnie. Zawdzięczam jej coś niecoś, więc obiecałem, że rzucę okiem na sprawę. - I chcesz się wepchnąć w kolejkę, tak? McCaleb uśmiechnął się, mając nadzieję, że osoba po drugiej stronie linii czuje się równie swobodnie, jak on. - W pewnym sensie. Ale to szybka sprawa. Mam tylko jedno pytanie. - No to strzelaj. Jakie? - Potrzebuję ikonograficznej linii odniesienia. Mam cynk, że coś się dzieje. - Okay, może to niezbyt skomplikowane. O jaki symbol chodzi? - O sowę. - O sowę? Zwykłą sowę? - Ściśle rzecz biorąc, o plastikową sowę. Ale, tak czy inaczej, o sowę. Chcę się dowiedzieć, czy pojawiała się wcześniej i co oznacza. - Pamiętam sowę na torebkach chipsów. Jaka to była marka? - Wise3 . Przypominam sobie. To był produkt ze wschodniego wybrzeża. - No to sam widzisz. Sowa jest sprytna. Jest mądra. - Brass, miałem nadzieję, że uzyskam szersze informacje... - Wiem, wiem. Rozejrzę się, poszukam. Ale pamiętaj, że symbole się zmieniają. W jednej epoce znaczą to a to, a w drugiej coś zupełnie innego. Szukasz współczesnych zastosowań i przykładów? McCaleb zastanawiał się przez chwilę nad napisem na taśmie. - Mogłabyś dorzucić średniowiecze? - Chyba masz na tapecie coś bardzo dziwnego... ale w sumie każda sprawa jest taka. Niech zgadnę... „Pańskie jaja”? - Niewykluczone. Skąd wiesz? - Ach, to całe średniowiecze i Kościół. Już to widziałam. Mam twój numer. Spróbuję oddzwonić jeszcze dzisiaj. McCaleb zastanowił się, czy nie poprosić jej o analizę napisu na taśmie klejącej, ale zmienił zdanie. Napis pewnie i tak znajdował się wśród danych, które przesłała Jaye Winston. Podziękował i miał zamiar odłożyć słuchawkę, gdy Doran zapytała o jego zdrowie. Odparł, że czuje się świetnie. - I ciągle mieszkasz na tej łodzi? - Nie. Przeniosłem się na wyspę. Ale nadal jestem właścicielem łodzi. Ożeniłem się i mam małą córeczkę. - Oho! Czy to aby ten Terry „Obiad Telewizyjny” McCaleb, którego znałam? - Chyba ten. - No to pewnie pozbierałeś się wreszcie do kupy. - W końcu tak. - Więc uważaj na siebie. Po jaką cholerę znowu węszysz? McCaleb odpowiedział z pewnym wahaniem: - Nie jestem pewien. - Gówno prawda. Obydwoje wiemy, o co ci chodzi. Wiesz co? Poszukam w aktach i dam ci znać. - Dzięki, Brass. Będę czekał. 3 Wise (ang.) - mądry (przyp. tłum.).

McCaleb wszedł do głównej kabiny i potrząsnął Buddym Lockridge’em. Buddy wzdrygnął się i zaczął dziko młócić ramionami. - To ja, to ja! Wyrwany ze snu Buddy zdzielił McCaleba w głowę książką, nad którą usnął. - Co ty wyprawiasz? - zakrzyknął. - Próbuję cię obudzić. - Po jaką cholerę? Która to godzina? - Dochodzi szósta. Chcę popłynąć na drugą stronę zatoki. - Teraz? - Tak. Wstawaj. Pomożesz mi. Zluzuję cumy. - Człowieku, w tej chwili? Wpakujemy się w martwy pas. Dlaczego nie zaczekasz? - Bo nie mam czasu. Buddy podniósł rękę i zapalił lampkę przymocowaną do ściany kajuty tuż nad wezgłowiem koi. McCaleb zauważył, że książka, którą Buddy czytał, nosi tytuł „Prąd we krwi”. - Ty, chłopie, rzeczywiście zachowujesz się tak, jakby ci przepuszczono prąd przez krew - powiedział, trąc ucho, w które trafiła go książka. - Przepraszam. A właściwie czemu ci się tak śpieszy? Chodzi o tę sprawę, co? - Będę na górze. Ruszajmy. McCaleb wyszedł z kajuty. Tak jak się spodziewał, Buddy zawołał za nim: - Potrzebujesz kierowcy? - Nie, Buddy. Przecież wiesz, że od dwóch lat sam prowadzę. - No tak, ale może będzie ci potrzebna pomoc? - Dam sobie radę. Pośpiesz się, Bud, chcę tam zaraz być. McCaleb zdjął klucz z haczyka przy drzwiach salonu, wyszedł i wspiął się na mostek. Powietrze było nadal chłodne, a przez poranną mgłę przebijały się jasne smugi świtu. Włączył radar dalekiego zasięgu i uruchomił silniki. Zapaliły od razu - tydzień wcześniej Buddy zabrał łódź do przeglądu do Marina del Rey. McCaleb zostawił silniki na jałowym biegu i przeszedł na rufę. Odwiązał zodiaca i przeciągnął go na stronę dziobu. Odczepił linę od rożka na dziobie i przywiązał do niej ponton. Teraz łódź była wolna. Odwrócił się do pulpitu sterowniczego i spojrzał na mostek, gdzie rozczochrany Buddy sadowił się właśnie w fotelu pilota. McCaleb dał mu znak, że odcumował łódź. Buddy przesunął dźwi- gnie i „Ścigająca Fala” ruszyła. McCaleb wziął z pokładu ośmiostopowy gafel i odsunął nim boję od dziobu, gdy łódź wpłynęła na tor wodny i skierowała się powoli w stronę ujścia zatoki. McCaleb oparty o reling patrzył na oddalającą się wyspę. Ponownie zerknął na swój dom i zobaczył tylko pojedyncze światełko. Było jeszcze wcześnie i jego rodzina spała. Pomyślał o błędzie, który właśnie świadomie popełnił. Powinien był zajrzeć do domu i powiedzieć Gracieli, co robi, spróbować jej to wytłumaczyć. Wiedział jednak, że straciłby wówczas mnóstwo czasu i że jego wyjaśnienia w żadnym wypadku by jej nie zadowoliły. Postanowił po prostu popłynąć. Z lądu zadzwoni do żony, a konsekwencjami swoich decyzji będzie się przejmował później. Chłód szarego świtu wywołał gęsią skórkę na jego ramionach i karku. Odwrócił się i spojrzał ponad zatoką w stronę lądu, ukrytego za masą wodną. Niemożność zobaczenia czegoś, o czym wiedział, że tam jest,

sprawiła, że poczuł się nieswojo i spuścił wzrok. Woda, którą pruł dziób łodzi, była nieruchoma i ciemnogranatowa jak skóra marlina. McCaleb wiedział, że powinien pójść na mostek i pomóc Buddy’emu. Jeden poprowadzi łódź, podczas gdy drugi będzie obserwował ekran radaru i wytyczał bezpieczny kurs na zatokę Los Angeles. Wielka szkoda, pomyślał, że na lądzie żaden radar nie pomoże mu w wytyczeniu drogi, którą należy obrać, aby rozwikłać tę niesamowitą sprawę. Inna mgła czekała tam na niego. Myśli o szukaniu drogi przypomniały mu to, co tak głęboko go zafrapowało. Strzeż się Strzeż się Bóg patrzy Słowa rozbrzmiewały mu w głowie niczym nowo odkryta mantra. W ścielącej się przed nim mgle był ktoś, kto te słowa napisał. Ktoś, kto co najmniej raz znalazł dla nich skrajne zastosowanie i prawdopodobnie zrobi to znowu. McCaleb zamierzał znaleźć tę osobę. I zastanawiał się, wedle czyich słów sam postąpi. Czy prawdziwy Bóg wysyła go w tę podróż? Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Wzdrygnął się i odwrócił, omal nie upuszczając gafla do wody. Stał przed nim Buddy. - Jezu, człowieku, nie rób tego! - Dobrze się czujesz? - Czułem się, dopóki nie napędziłeś mi śmiertelnego stracha. Co tu robisz? Powinieneś prowadzić łódź. McCaleb zerknął przez ramię, upewniając się, że zostawili za sobą portowe radiolatarnie i wypłynęli na otwarte wody. - Nie wiem - odparł Buddy. - Wyglądałeś jak kapitan Ahab, kiedy tak tu stałeś z tym gaflem. Zdawało mi się, że coś jest nie w porządku. Co robisz? - Myślę. Masz coś przeciw temu? Nie podkradaj się tak do mnie, człowieku. - No to chyba jesteśmy kwita. - Wracaj i poprowadź łódź, Buddy. Za chwilę przyjdę. I sprawdź generator, można by naładować baterie. Buddy odszedł, a serce McCaleba wróciło do normalnego rytmu. Zszedł z platformy i wetknął gafel z powrotem w uchwyt na pokładzie. Nachylając się, poczuł, że łódź unosi się i opada na trzy-lub czterostopowym wale wodnym. Wyprostował się i rozejrzał za źródłem fali. Nic nie zobaczył. Widmo przemknęło po gładkiej powierzchni zatoki. 6 Harry Bosch uniósł teczkę niczym tarczę i za jej pomocą torował sobie drogę przez tłum reporterów z kamerami, zgromadzony przed drzwiami sali sądowej. - Proszę mnie przepuścić, proszę mnie przepuścić. Większość ani drgnęła, dopóki nie zaczął spychać ich teczką na