kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Connelly Michael - Czarny lód - (02. Harry Bosch)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Connelly Michael - Czarny lód - (02. Harry Bosch) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CONNELLY MICHAEL Cykl: Harry Bosch
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

Mi​cha​el Con​nel​ly CZAR​NY LÓD Prze​ło​żył MAR​CIN ŁA​KOM​SKI

Dla Lin​dy McCa​leb Con​nel​ly

1 Dym niósł się od prze​łę​czy Ca​hu​en​ga i osia​dał pod nad​cią​ga​ją​cą war​stwą chłod​ne​go po​wie​trza. Z miej​sca, gdzie stał Har​ry Bosch, wy​glą​dał jak sza​ry grzyb uno​szą​cy się nad zie​mią. Wie​czor​ne słoń​- ce nada​wa​ło mu u szczy​tu po​ma​rań​czo​we​go za​bar​wie​nia, prze​cho​dzą​ce​go w głę​bo​ką czerń u źró​dła – przy pło​ną​cych za​ro​ślach. Pło​mień wspi​nał się po wschod​nim sto​ku. Bosch prze​łą​czył krót​ko​fa​- lów​kę na czę​sto​tli​wość alar​mo​wą Okrę​gu Los An​ge​les i słu​chał, jak do​wód​cy od​dzia​łów stra​ży po​- żar​nej skła​da​ją sta​no​wi​sku do​wo​dze​nia ra​por​ty, we​dług któ​rych na jed​nej uli​cy po​szło z dy​mem już dzie​więć bu​dyn​ków, a na in​nej w ko​lej​ce cze​ka​ły na​stęp​ne. Ogień prze​su​wał się w stro​nę otwar​tych prze​strze​ni w Grif​fith Park, gdzie mógł sza​leć ca​ły​mi go​dzi​na​mi, za​nim uda​ło​by się go opa​no​wać. W do​cho​dzą​cych z krót​ko​fa​lów​ki gło​sach męż​czyzn po​brzmie​wa​ła nuta de​spe​ra​cji. Bosch uj​rzał szwa​dron he​li​kop​te​rów, wy​glą​da​ją​cych z tej od​le​gło​ści jak waż​ki. Wska​ki​wa​ły w dym i wy​nu​rza​ły się, spusz​cza​jąc ła​dun​ki wody na po​ma​rań​czo​we ję​zy​ki ognia, któ​re co​fa​ły się z pło​ną​cych bu​dyn​ków i drzew. Przy​po​mnia​ło mu to wal​ki w pyle Wiet​na​mu – ha​łas, nie​pew​ne po​dry​- gi i huś​ta​nie się prze​cią​żo​nych ma​szyn. Gdy woda prze​ni​ka​ła przez pa​lą​ce się da​chy, na​tych​miast wzbi​ja​ły się kłę​by pary. Od​wró​cił wzrok od ognia i spoj​rzał na wy​su​szo​ne za​ro​śla, któ​re po​kry​wa​ły zbo​cze i ota​cza​ły pale utrzy​mu​ją​ce jego dom na sto​ku po za​chod​niej stro​nie prze​łę​czy. Po​ni​żej, wśród ste​po​wych traw, spo​- strzegł sto​krot​ki i dzi​kie kwia​ty. Ale nie wi​dział ko​jo​ta, któ​ry przez ostat​nich kil​ka ty​go​dni po​lo​wał w wą​wo​zie po​ni​żej domu. Kie​dyś rzu​cił pa​dli​no​żer​cy ka​wał​ki kur​cza​ka, ale do​pó​ki stał i pa​trzył, zwie​rzę nie przy​ję​ło ofia​ro​wa​ne​go je​dze​nia. Do​pie​ro kie​dy wszedł z we​ran​dy do wnę​trza domu, ko​- jot pod​czoł​gał się i po​rwał mię​so. Har​ry ochrzcił go imie​niem „Ti​mi​do”. Cza​sa​mi póź​no w nocy sły​szał jego za​wo​dze​nie, od​bi​ja​ją​ce się echem w prze​łę​czy. Spoj​rzał znów na ogień, wła​śnie wte​dy, gdy roz​legł się gło​śny wy​buch, a w sza​rym grzy​bie za​wi​- ro​wa​ła skłę​bio​na kula ciem​ne​go dymu. Z krót​ko​fa​lów​ki do​cho​dzi​ły po​de​ner​wo​wa​ne gło​sy. Do​wód​- ca od​dzia​łu stra​ży do​niósł, że za​pa​lił się zbior​nik z pro​pa​nem do bar​be​cue. Pa​trzył, jak ciem​ny dym roz​pra​sza się w więk​szej chmu​rze, a po​tem prze​łą​czył znów krót​ko​fa​lów​- kę na stra​te​gicz​ną czę​sto​tli​wość Wy​dzia​łu Po​li​cji Los An​ge​les. Był na dy​żu​rze – bo​żo​na​ro​dze​nio​wa służ​ba. Na​słu​chi​wał przez pół mi​nu​ty, ale nie usły​szał nic poza ru​ty​no​wy​mi ra​dio​wy​mi gad​ka​mi. W Boże Na​ro​dze​nie Hol​ly​wo​od było nie​zwy​kle spo​koj​ne. Spoj​rzał na ze​ga​rek i za​brał krót​ko​fa​lów​kę do środ​ka. Wy​cią​gnął gar​nek z pie​kar​ni​ka i rzu​cił na ta​lerz pie​czo​ną pierś kur​cza​ka, swój świą​tecz​ny obiad. Po​tem zdjął po​kryw​kę z ron​dla z ry​żem i grosz​kiem go​to​wa​nym na pa​rze i na​ło​żył na ta​lerz dużą por​cję. Za​niósł po​si​łek na stół w ja​dal​ni, gdzie kie​li​szek czer​wo​ne​go wina cze​kał już obok trzech kar​tek pocz​to​wych, je​dy​nych, ja​kie przy​szły pocz​tą w cią​gu ty​go​dnia, któ​rych jesz​cze nie otwo​rzył. Od​twa​rzacz CD grał Song of the Un​der​gro​und Ra​il​ro​ad w aran​ża​cji Col​tra​ne’a. Je​dząc i pi​jąc, otwie​rał ko​per​ty. Szyb​ko przej​rzał kart​ki, my​śląc o tych, któ​rzy je wy​sła​li. Wie​- dział, że to ry​tu​ał sa​mot​ne​go czło​wie​ka, ale nic nie szko​dzi. Spę​dził już w sa​mot​no​ści wie​le świąt Bo​że​go Na​ro​dze​nia.

Pierw​sza kar​ta była od daw​ne​go part​ne​ra, któ​ry prze​szedł na eme​ry​tu​rę za pie​nią​dze za​ro​bio​ne na książ​ce i fil​mie i prze​niósł się do En​se​na​dy. Było w niej to, co za​wsze w kart​kach An​der​so​na: „Har​ry, kie​dy przy​jeż​dżasz?”. Ko​lej​na rów​nież przy​by​ła z Mek​sy​ku, od prze​wod​ni​ka, z któ​rym Har​ry miesz​- kał, ło​wił ryby i ćwi​czył swój hisz​pań​ski przez sześć ty​go​dni ze​szłe​go lata w Ba​hia San Fe​li​pe. Do​- cho​dził tam do sie​bie po od​nie​sio​nej ra​nie po​strza​ło​wej bar​ku, a słoń​ce i mor​skie po​wie​trze po​mo​- gły mu od​zy​skać zdro​wie. W świą​tecz​nych ży​cze​niach, na​pi​sa​nych po hisz​pań​sku, Jor​ge Bar​rej​ra rów​nież do​py​ty​wał się o jego po​wrót. Ostat​nią ko​per​tę otwie​rał po​wo​li i ostroż​nie, wie​dząc, od kogo przy​szła, za​nim jesz​cze zo​ba​czył pod​pis. No​si​ła stem​pel pocz​to​wy z Te​ha​cha​pi. Na kart​ce, ręcz​nie dru​ko​wa​nej na sza​ra​wym pa​pie​rze prze​ro​bio​nym z ma​ku​la​tu​ry w wię​zie​niu, scen​ka ze żłób​kiem była tro​chę za​ma​za​na. List po​cho​dził od ko​bie​ty, z któ​rą spę​dził jed​ną noc, ale o któ​rej my​ślał przez wię​cej nocy, niż mógł spa​mię​tać. Ona rów​nież chcia​ła, by ją od​wie​dził, ale obo​je wie​dzie​li, że ni​g​dy nie przy​je​dzie. Łyk​nął wina i za​pa​lił pa​pie​ro​sa. Roz​po​czy​nał się wła​śnie utwór Col​tra​ne’a Spi​ri​tu​al, na​gra​ny na żywo w Vil​la​ge Van​gu​ard w No​wym Jor​ku, kie​dy Har​ry był jesz​cze dziec​kiem, ale jego uwa​gę przy​- cią​gnę​ła krót​ko​fa​lów​ka, na​dal ga​da​ją​ca ci​cho na sto​li​ku koło te​le​wi​zo​ra. Po​li​cyj​ne krót​ko​fa​lów​ki two​rzy​ły tło mu​zycz​ne jego ży​cia od tak daw​na, że był w sta​nie zi​gno​ro​wać ich ja​zgot, skon​cen​tro​- wać się na dźwię​kach sak​so​fo​nu i mimo to wy​ła​wiać nie​zwy​kle brzmią​ce sło​wa i kody. Usły​szał głos, mó​wią​cy: – Je​den-K-Dwa​na​ście, Szta​bo​wy Dwa po​trze​bu​je two​jej dwu​dziest​ki. Bosch wstał i pod​szedł do krót​ko​fa​lów​ki, jak​by to, że na nią spoj​rzy, mia​ło wy​ja​śnić sens prze​ka​- zu. Cze​kał na od​po​wiedź na we​zwa​nie. Dzie​sięć se​kund… Dwa​dzie​ścia. – Szta​bo​wy Dwa, lo​ka​li​za​cja: „Hi​de​away”. Za​chod​nia, na po​łu​dnie od Fran​kli​na. Po​kój nu​mer sie​- dem. Aha, Szta​bo​wy Dwa, masz za​brać ma​skę. Cze​kał na dal​szy ciąg, ale to było wszyst​ko. Po​da​na lo​ka​li​za​cja, uli​ca Za​chod​nia i Fran​kli​na, mie​- ści​ła się w gra​ni​cach Okrę​gu Hol​ly​wo​od. „Je​den-K-Dwa​na​ście” było ra​dio​wym ko​dem śled​cze​go od za​bójstw ze śród​miej​skiej kwa​te​ry Par​ker Cen​ter, Wy​dzia​łu Ra​bun​ków i Za​bójstw, zaś „Szta​bo​wy Dwa” ozna​czał za​stęp​cę na​czel​ni​ka po​li​cji. W Wy​dzia​le było trzech za​stęp​ców i Bosch nie miał pew​- no​ści, któ​ry jest Szta​bo​wym Dwa. Nie​waż​ne. Dla​cze​go jed​nak wzy​wa​no jed​ne​go z naj​wyż​szych hie​- rar​chów Wy​dzia​łu w tę świą​tecz​ną noc? Dru​gie py​ta​nie drą​ży​ło go jesz​cze bar​dziej. Je​śli we​zwa​no już W.R.Z., dla​cze​go on, dy​żur​ny po​li​- cjant Wy​dzia​łu Hol​ly​wo​od, nie zo​stał za​wia​do​mio​ny w pierw​szej ko​lej​no​ści? Po​szedł do kuch​ni, wrzu​cił ta​lerz do zle​wu, wy​krę​cił nu​mer po​ste​run​ku na Wil​cox i po​pro​sił do te​le​fo​nu ofi​ce​ra dy​żur​- ne​go. Słu​chaw​kę pod​niósł po​rucz​nik o na​zwi​sku Kle​in​man. Bosch go nie znał. Był nowy, prze​nie​sio​- ny z Wy​dzia​łu Fo​othill. – Co się dzie​je? – za​py​tał go. – Sły​szę w ra​diu o tru​pie na rogu Za​chod​niej i Fran​kli​na, a nikt mi o ni​czym nie mówi. Za​baw​ne, bo aku​rat dzi​siaj je​stem na służ​bie. – Nie przej​muj się tym – od​parł Kle​in​man. – „Ka​pe​lu​sze” już się wszyst​kim za​ję​ły. „Kle​in​man musi być sta​rym wia​ru​sem” – po​my​ślał Bosch. Nie sły​szał tego wy​ra​że​nia od lat. Człon​ko​wie W.R.Z. no​si​li w la​tach czter​dzie​stych słom​ko​we me​lo​ni​ki. W la​tach pięć​dzie​sią​tych za​- stą​pi​ły je sza​re, fil​co​we ka​pe​lu​sze. Po​tem ka​pe​lu​sze wy​szły z mody – te​raz ofi​ce​ro​wie mun​du​ro​wi mó​wi​li o śled​czych z W.R.Z. „gar​ni​tu​ry”, a nie „ka​pe​lu​sze” – ale gli​nia​rze od za​bójstw na​dal trzy​ma​li fa​son. Cią​gle my​śle​li, że są na szczy​cie, wy​żej niż ich wła​sne tył​ki. Bosch nie​na​wi​dził ta​kiej aro​gan​- cji, na​wet wte​dy, gdy sam był jed​nym z nich. Ist​nie​je przy​naj​mniej jed​na do​bra stro​na pra​cy w Hol​ly​- wo​od, w rynsz​to​ku tego mia​sta: nikt nie bywa na​dę​ty, to zwy​kła, pro​sta, po​li​cyj​na ro​bo​ta. – Co to za we​zwa​nie? – spy​tał Bosch. Kle​in​man wa​hał się przez kil​ka se​kund, za​nim od​po​wie​dział: – Mamy zwło​ki w po​ko​ju ho​te​lo​wym na Fran​kli​na. Wy​glą​da na sa​mo​bój​stwo. Ale we​zmą to lu​dzie

z W.R.Z., to zna​czy, już wzię​li. Je​ste​śmy wy​łą​cze​ni. Roz​kaz z góry. Bosch nie od​po​wie​dział. Na​my​ślał się przez chwi​lę. W.R.Z. wy​jeż​dża​ją​cy do sa​mo​bój​stwa w świę​ta – to nie ma sen​su. Na​gle olśni​ło go: Ca​le​xi​co Mo​ore! – Jak sta​ra jest ta spra​wa? – za​py​tał. – Sły​sza​łem, że ka​za​li Szta​bo​we​mu Dwa za​brać ma​skę. – Doj​rza​ła. Po​wie​dzie​li, że gło​wa wy​glą​da jak po​mi​dor. Ale rzecz w tym, że nie zo​sta​ło z gło​wy zbyt wie​le. Wy​glą​da na to, że wy​wa​lił do sie​bie z obu rur du​bel​tów​ki. Przy​naj​mniej tyle uda​ło mi się zła​pać na czę​sto​tli​wo​ści W.R.Z. Ra​dio Bo​scha nie od​bie​ra​ło na tych fa​lach, dla​te​go wła​śnie nie usły​szał żad​ne​go z wcze​śniej​szych ra​dio​wych we​zwań. „Gar​ni​tu​ry” naj​wy​raź​niej zmie​ni​ły czę​sto​tli​wość tyl​ko po to, by po​dać ad​res kie​- row​cy Szta​bo​we​go Dwa. W in​nym wy​pad​ku, nie do​wie​dział​by się o we​zwa​niu aż do rana, kie​dy przy​szedł​by na po​ste​ru​nek. Roz​zło​ści​ło go to, ale nie zmie​nił tonu gło​su. Chciał wy​cią​gnąć z Kle​in​- ma​na ile tyl​ko się dało. – To Mo​ore, tak? – Na to wy​glą​da. Na biur​ku leży jego od​zna​ka i port​fel. Ale, jak po​wie​dzia​łem, tym​cza​sem nie moż​na zi​den​ty​fi​ko​wać cia​ła. – Jak się to sta​ło? – Słu​chaj, Bosch, ja tu je​stem za​ję​ty, ro​zu​miesz? To cie​bie nie do​ty​czy. W.R.Z. się tym zaj​mu​je. – Nie, my​lisz się, do​ty​czy mnie. Po​wi​nie​nem pierw​szy do​stać we​zwa​nie. Chcę wie​dzieć, jak się to wszyst​ko sta​ło, że​bym mógł zro​zu​mieć, dla​cze​go mnie nie we​zwa​no. – Do​bra, Bosch, było tak: mamy te​le​fon z ze​wnątrz, od wła​ści​cie​la tej ru​de​ry, mówi, że ma tru​pa w ła​zien​ce w po​ko​ju nu​mer sie​dem. Wy​sy​ła​my pa​trol, dzwo​nią do nas i mó​wią: tak, jest sztyw​niak. Ale za​dzwo​ni​li zwy​kłym te​le​fo​nem, nie przez ra​dio, bo na biur​ku zo​ba​czy​li od​zna​kę i port​fel i wie​dzie​li, że to Mo​ore, a przy​naj​mniej my​śle​li, że to on. W każ​dym ra​zie, za​dzwo​ni​łem do ka​pi​ta​na Gru​py, do domu, a on we​zwał za​stęp​cę na​czel​ni​ka. We​zwa​no „ka​pe​lu​sze”, a cie​bie nie. Tak to było. Więc je​śli masz ja​kieś wąt​pli​wo​ści, idź do Gru​py albo do za​stęp​cy. Ja je​stem czy​sty. Bosch nie ode​zwał się. Wie​dział, że cza​sa​mi, gdy mil​czy, oso​ba, od któ​rej po​trze​bu​je in​for​ma​cji, w koń​cu nie wy​trzy​mu​je tej ci​szy. – Spra​wa nie jest już w na​szych rę​kach – po​wie​dział Kle​in​man. – Cho​le​ra, tam są „Ti​mes” i te​le​wi​- zja, „Da​ily News”. Do​my​śla​ją się, że to Mo​ore, wszy​scy tak mó​wią. Ale baj​zel. Nie wy​star​cza już im po​żar na wzgó​rzu, wszy​scy sto​ją w rząd​ku na Za​chod​niej. Mu​szę wy​słać jesz​cze je​den ra​dio​wóz, żeby opa​no​wać sy​tu​ację. Więc, Bosch, po​wi​nie​neś się cie​szyć, że nie masz z tym nic wspól​ne​go. Na Boga, prze​cież jest Boże Na​ro​dze​nie! Ale Bo​scho​wi to nie wy​star​czy​ło. Po​win​ni go we​zwać, to on miał zde​cy​do​wać, kie​dy za​dzwo​nić po W.R.Z. Ktoś zu​peł​nie wy​łą​czył go z pro​ce​du​ry i na​dal go to bo​la​ło. Po​że​gnał się i za​pa​lił na​stęp​- ne​go pa​pie​ro​sa. Wy​jął re​wol​wer z szaf​ki nad zle​wem i za​wie​sił go na pa​sku nie​bie​skich dżin​sów. Po​- tem na​ło​żył swe​ter w zie​lo​nym, woj​sko​wym ko​lo​rze, a na wierzch ja​sno​brą​zo​wy, spor​to​wy płaszcz. Na dwo​rze było już ciem​no. Przez szkla​ne drzwi wi​dział li​nię ognia prze​bie​ga​ją​cą przez prze​łęcz. Pło​nę​ła ja​sno na tle ciem​nej syl​wet​ki wzgó​rza, jak krzy​wy dia​bel​ski uśmiech, prze​su​wa​ją​cy się w stro​nę grzbie​tu. Z ciem​no​ści za do​mem do​biegł go głos ko​jo​ta. Wył do wscho​dzą​ce​go księ​ży​ca albo do ognia, a może po pro​stu do sie​bie, do wła​snej sa​mot​no​ści w mro​ku.

2 Zje​chał ze wzgórz do Hol​ly​wo​od, prze​mie​rza​jąc opu​sto​sza​łe uli​ce, aż do​tarł do Bul​wa​ru. Na chod​ni​- kach sta​ły grup​ki ucie​ki​nie​rów i cie​kaw​skich. Były też prze​cha​dza​ją​ce się pro​sty​tut​ki – zo​ba​czył, że jed​na ma na gło​wie czer​wo​ną czap​kę Świę​te​go Mi​ko​ła​ja. In​te​res jest in​te​re​sem, na​wet w gwiazd​ko​wą noc. Na ław​kach przy​stan​ku au​to​bu​so​we​go sie​dzia​ły też ele​ganc​ko uma​lo​wa​ne ko​bie​ty – tyle, że tak na​praw​dę nie były ko​bie​ta​mi i nie cze​ka​ły na au​to​bus. Aniel​skie wło​sy i świą​tecz​ne lamp​ki, roz​cią​- gnię​te w po​przek Bul​wa​ru na każ​dym skrzy​żo​wa​niu, do​da​wa​ły sur​re​ali​stycz​ne​go od​cie​nia prze​sad​- nej ko​lo​ry​sty​ce i bru​do​wi neo​nów. „Jak dziw​ka z prze​sad​nym ma​ki​ja​żem” – po​my​ślał, je​śli coś ta​- kie​go w ogó​le ist​nie​je. Ale to nie ta sce​ne​ria wpra​wia​ła go w de​pre​sję, tyl​ko Cal Mo​ore. Spo​dzie​wał się tego pra​wie od ty​go​dnia, od​kąd tyl​ko usły​szał, że Mo​ore nie sta​wił się na we​zwa​nie. Dla więk​szo​ści glin z Wy​dzia​łu Hol​ly​wo​od kwe​stią było nie to, czy fa​cet nie żyje, ale jak szyb​ko od​naj​dzie się jego cia​ło. Sier​żant Mo​ore pro​wa​dził ulicz​ny pa​trol an​ty​nar​ko​ty​ko​wy Wy​dzia​łu. To była noc​na ro​bo​ta, jego od​dział pra​co​wał wy​łącz​nie na Bul​wa​rze. W Wy​dzia​le wie​dzia​no, że Mo​ore jest w se​pa​ra​cji z żoną, któ​rą za​stą​pi​ła mu whi​sky. Bosch zro​zu​miał to od razu, kie​dy spo​tkał się, je​den je​dy​ny raz, z tym gli​- ną od nar​ko​ty​ków. Po​jął też, że może być w tym coś wię​cej niż drę​czą​ce go pro​ble​my mał​żeń​skie i pierw​sze ob​ja​wy wy​pa​la​nia się. Mo​ore wspo​mniał coś nie​ja​sno o Wy​dzia​le Spraw We​wnętrz​nych i do​cho​dze​niu ka​dro​wym. To wszyst​ko przy​czy​nia​ło się do jego świą​tecz​nej de​pre​sji. Gdy tyl​ko Bosch usły​szał, że roz​po​- czę​to po​szu​ki​wa​nia Cala Mo​ore’a, już wie​dział. Ten czło​wiek nie żył. Tak samo uwa​ża​li wszy​scy z Wy​dzia​łu, cho​ciaż nikt nie wy​po​wia​dał tego na głos. Nie mó​wi​ły o tym na​wet środ​ki prze​ka​zu. Z po​cząt​ku Wy​dział usi​ło​wał za​ła​twić wszyst​ko po ci​chu: dys​kret​ne py​ta​- nia w miesz​ka​niu Mo​ore’a w Los Fe​liz, kil​ka prze​lo​tów he​li​kop​te​rem nad po​bli​ski​mi wzgó​rza​mi Grif​fith Park. Ale póź​niej ktoś dał cynk dzien​ni​ka​rzo​wi te​le​wi​zyj​ne​mu, a wszyst​kie po​zo​sta​łe sta​cje i ga​ze​ty pod​chwy​ci​ły te​mat. Środ​ki prze​ka​zu za​czę​ły in​for​mo​wać o po​stę​pach w po​szu​ki​wa​niach za​gi​- nio​ne​go gli​nia​rza. Zdję​cie Mo​ore’a zo​sta​ło przy​pię​te do ta​bli​cy ogło​szeń w po​ko​ju pra​so​wym w Par​ker Cen​ter, a ofi​cje​le z Wy​dzia​łu wy​gło​si​li stan​dar​do​we ape​le do spo​łe​czeń​stwa. To był te​mat na do​bry film: po​szu​ki​wa​nia pro​wa​dzo​ne przez po​li​cjan​tów na ko​niach i w he​li​kop​te​rach, na​czel​nik po​- li​cji trzy​ma​ją​cy zdję​cie mrocz​nie przy​stoj​ne​go, po​waż​nie wy​glą​da​ją​ce​go po​li​cjan​ta. Ale nikt nie mó​- wił, że szu​ka się mar​twe​go czło​wie​ka. Za​trzy​mał sa​mo​chód na świa​tłach przy Vine i przy​glą​dał się czło​wie​ko​wi – ży​wej re​kla​mie, prze​- cho​dzą​ce​mu przez uli​cę. Szedł szyb​kim, me​cha​nicz​nym kro​kiem, a jego ko​la​na bez prze​rwy pod​bi​ja​- ły w górę tek​tu​ro​we plan​sze. Na afi​szu było sa​te​li​tar​ne zdję​cie Mar​sa, któ​re​go dużą część za​kre​ślo​no. Po​ni​żej, wiel​ki​mi li​te​ra​mi na​pi​sa​ne było: „PO​KU​TUJ​CIE! PAN PA​TRZY NA NAS!”. Wi​dział to samo zdję​cie na okład​ce po​śled​nie​go cza​so​pi​sma, kie​dy stał w ko​lej​ce w su​per​mar​ke​cie, tyle że twarz ta mia​ła ja​ko​by na​le​żeć do Elvi​sa. Świa​tła zmie​ni​ły się i ru​szył da​lej w stro​nę Za​chod​niej. Po​my​ślał o Mo​orze. Poza jed​nym wie​czo​- rem, któ​ry spę​dzi​li ra​zem w ba​rze jaz​zo​wym nie​da​le​ko Bul​wa​ru, nie miał z nim wie​le do czy​nie​nia.

Kie​dy rok temu zo​stał prze​nie​sio​ny z W.R.Z. do Wy​dzia​łu Hol​ly​wo​od, każ​dy z Wy​dzia​łu z wa​ha​niem po​dał mu rękę i rzu​cił: „Miło cię po​znać”, ale wszy​scy trzy​ma​li się na dy​stans. Było to zro​zu​mia​łe, sko​ro wy​wa​lo​no go z W.R.Z. na żą​da​nie Wy​dzia​łu Spraw We​wnętrz​nych, więc nie miał o to pre​ten​sji. Mo​ore był jed​nym z tych, któ​rzy bez sło​wa mi​ja​li go na ko​ry​ta​rzu, wi​ta​jąc ski​nie​niem gło​wy. To rów​nież było zro​zu​mia​łe, bo​wiem ze​spół do spraw za​bójstw, w któ​rym pra​co​wał Bosch, znaj​do​wał się w biu​rze śled​czych na pierw​szym pię​trze, a od​dział Mo​ore’a, hol​ly​wo​odz​ki BANG – skrót od Gru​pa Anty-Nar​ko​ty​ko​wa „Bul​war” – mie​ścił się na dru​gim pię​trze po​ste​run​ku. Mimo to, ten je​den raz spo​tka​li się. Bosch szu​kał in​for​ma​cji do​ty​czą​cych spra​wy, nad któ​rą pra​co​wał, dla Mo​ore’a była to oka​zja do strze​le​nia so​bie kil​ku piw i kie​lisz​ków whi​sky. Od​dział Mo​ore’a, BANG, miał zgrab​ną, pod​chwy​ty​wa​ną przez me​dia na​zwę, któ​ra po​do​ba​ła się w Wy​dzia​le, ale w rze​czy​wi​sto​ści skła​dał się tyl​ko z pię​ciu glin. Pra​co​wa​li w po​ko​ju prze​ro​bio​nym z ma​ga​zy​nu i włó​czy​li się nocą po Bul​wa​rze Hol​ly​wo​odz​kim, ścią​ga​jąc z uli​cy każ​de​go z jo​in​tem lub czymś lep​szym w kie​sze​ni. BANG był od​dzia​łem idą​cym na ilość, stwo​rzo​nym po to, by za​aresz​to​- wać jak naj​wię​cej osób w celu uza​sad​nie​nia po​dań o przy​dział w przy​szło​rocz​nym bu​dże​cie więk​szej ilo​ści pra​cow​ni​ków, sprzę​tu i – przede wszyst​kim – go​dzin nad​licz​bo​wych. Nie​waż​ne, że biu​ro Okrę​- go​we​go Pro​ku​ra​to​ra Ge​ne​ral​ne​go w więk​szo​ści spraw wy​da​wa​ło wy​ro​ki w za​wie​sze​niu, a po​zo​sta​łe od​rzu​ca​ło. Li​czy​ła się sta​ty​sty​ka aresz​to​wań. A gdy​by dzien​ni​karz z Ka​na​łu 2. czy 4. albo z ko​lum​ny „We​st​si​de Ti​me​sa” chciał prze​je​chać się z nimi któ​rejś nocy i zro​bić re​por​taż o od​dzia​le BANG, to tym le​piej. W każ​dym wy​dzia​le ist​nia​ły ta​kie „ilo​ściów​ki”. Na Za​chod​niej wy​krę​cił na pół​noc. Przed sobą wi​dział mi​ga​ją​ce żół​to-nie​bie​skie świa​tła ra​dio​wo​- zów i ja​sne jak bły​ska​wi​ce re​flek​to​ry ka​mer te​le​wi​zyj​nych. W Hol​ly​wo​od taki po​pis ozna​czał zwy​kle gwał​tow​ny ko​niec czy​je​goś ży​cia albo pre​mie​rę fil​mu. Ale on wie​dział, że w tej czę​ści mia​sta tyl​ko trzy​na​sto​let​nie pro​sty​tut​ki mają swo​je pre​mie​ry. Za​trzy​mał sa​mo​chód przy kra​węż​ni​ku o jed​ną prze​czni​cę od „Hi​de​away” i za​pa​lił pa​pie​ro​sa. Pew​- ne rze​czy w Hol​ly​wo​od ni​g​dy się nie zmie​nia​ją, do​sta​ją tyl​ko nowe na​zwy. To miej​sce było zruj​no​- wa​ną ru​de​rą trzy​dzie​ści lat temu, kie​dy na​zy​wa​ło się „31 Rio”, a i te​raz nie wy​glą​da​ło le​piej. Bosch ni​g​dy nie wcho​dził do środ​ka, ale wy​rósł w Hol​ly​wo​od i za​pa​mię​tał ten bu​dy​nek. Prze​miesz​ki​wał w wie​lu po​dob​nych miej​scach z mat​ką, kie​dy jesz​cze żyła. „Hi​de​away” to mo​tel w sty​lu lat czter​dzie​stych, z po​dwó​rzem, na któ​re za dnia miły cień rzu​ca​ło sto​ją​ce po​środ​ku drze​wo fi​go​we. Nocą czter​na​ście po​koi mo​te​lu po​grą​żo​nych było w ciem​no​ści, w któ​rą wdzie​rał się tyl​ko blask czer​wo​ne​go neo​nu. Kie​dy był chłop​cem, a „Hi​de​away” na​zy​wa​ło się jesz​cze „31 Rio”, cała dziel​ni​ca już się sy​pa​ła, ale nie było tylu neo​nów, zaś bu​dyn​ki wy​glą​da​ły mniej po​nu​ro. Obok mo​te​lu stał biu​ro​wiec Stre​am​- li​ne Mo​der​ne, wy​glą​da​ją​cy jak za​cu​mo​wa​ny li​nio​wiec oce​anicz​ny. Zwi​nął ża​gle daw​no temu, a dziś mie​ści​ło się tu ko​lej​ne małe cen​trum skle​po​we. Pa​trząc na „Hi​de​away” z za​par​ko​wa​ne​go sa​mo​cho​du, stwier​dził, że w ta​kim miej​scu przy​kro spę​- dzać noc, a jesz​cze bar​dziej przy​kro umie​rać. Wy​siadł i ru​szył w stro​nę mo​te​lu. W po​przek wej​ścia na po​dwó​rze roz​cią​gnię​ta była żół​ta ta​śma, ota​cza​ją​ca miej​sce zbrod​ni, za nią sta​li po​li​cjan​ci w mun​du​rach. Ja​sne świa​tła ka​mer te​le​wi​zyj​nych sku​pia​ły się na gru​pie męż​czyzn w gar​ni​tu​rach, sto​ją​cych przy koń​cu ta​śmy, gdzie prze​ma​wiał ja​kiś czło​wiek z błysz​czą​cą, ogo​lo​ną czasz​ką. Kie​dy Bosch pod​szedł bli​żej, zro​zu​miał, że świa​tła ośle​pia​ją po​li​cjan​tów, któ​rzy nie wi​dzą nic poza li​nią dzien​ni​ka​rzy. Szyb​ko po​ka​zał swo​ją od​zna​kę jed​ne​mu z mun​du​ro​wych, pod​pi​sał się na trzy​ma​nej przez gli​nia​rza li​ście osób ba​da​ją​cych miej​sce zbrod​ni i prze​mknął pod ta​śmą. Drzwi po​ko​ju nu​mer sie​dem były otwar​te. Z ja​sno oświe​tlo​ne​go wnę​trza do​cho​dził dźwięk har​fy elek​tro​nicz​nej, co świad​czy​ło o tym, że spra​wę za​ła​pał Art Do​no​van. Ten tech​nik ba​da​ją​cy miej​sca zbrod​ni za​wsze no​sił ze sobą ra​dio na​sta​wio​ne na „The Wave”, ka​nał na​da​ją​cy mu​zy​kę „New Age”. Do​no​van twier​dził, że wno​si ona ko​ją​cy spo​kój tam, gdzie ktoś mor​do​wał lub umie​rał.

Har​ry prze​szedł przez drzwi, trzy​ma​jąc przy ustach i no​sie chu​s​tecz​kę. Nie po​mo​gło. Smród nie​- po​rów​ny​wal​ny z ni​czym in​nym za​ata​ko​wał go, kie​dy tyl​ko prze​kro​czył próg. Uj​rzał Do​no​va​na, na klęcz​kach na​no​szą​ce​go pro​szek do zbie​ra​nia od​ci​sków pal​ców na prze​łącz​ni​ki sys​te​mu kli​ma​ty​za​cyj​- ne​go, za​mon​to​wa​ne​go na ścia​nie pod je​dy​nym w po​ko​ju oknem. – Zdrów​ko! – przy​wi​tał go Do​no​van. Miał na twa​rzy ma​skę uży​wa​ną przez ma​la​rzy, chro​nią​cą go przed smro​dem i wdy​cha​niem czar​ne​go prosz​ku. – W ła​zien​ce. Bosch ro​zej​rzał się wo​kół. Mu​siał się śpie​szyć, bo „gar​ni​tu​ry” praw​do​po​dob​nie każą mu wyjść, gdy tyl​ko od​kry​ją jego obec​ność. Łoże kró​lew​skich roz​mia​rów było na​kry​te wy​bla​kłą, ró​żo​wą na​- rzu​tą. Obok sta​ło krze​sło, na nim le​ża​ła ga​ze​ta. Bosch pod​szedł bli​żej i zo​ba​czył, że to „Ti​mes” z datą sprzed sze​ściu dni. Z dru​giej stro​ny łóż​ka zo​ba​czył ko​mo​dę z lu​strem. Na bla​cie sta​ła po​piel​- nicz​ka z wci​śnię​tym w nią jed​nym nie​do​pał​kiem, wy​pa​lo​nym do po​ło​wy. Był też spe​cial 38 w ny​lo​- no​wym fu​te​ra​le, port​fel i pu​deł​ko na od​zna​kę. Trzy ostat​nie przed​mio​ty zo​sta​ły po​kry​te czar​nym prosz​kiem do zbie​ra​nia od​ci​sków. Nie było żad​nej kart​ki na ko​mo​dzie, w miej​scu, gdzie ocze​ki​wał​- by jej Har​ry. – Żad​nej wia​do​mo​ści – ode​zwał się bar​dziej do sie​bie niż do Do​no​va​na. – Nie. W ła​zien​ce też nic. Zo​bacz so​bie. To zna​czy, je​śli nie bo​isz się stra​cić świą​tecz​ny obiad. Har​ry zaj​rzał w krót​ki ko​ry​ta​rzyk po le​wej stro​nie łóż​ka. Drzwi do ła​zien​ki były na pra​wo. Zbli​ża​- jąc się do nich, po​czuł na​głą złość. Chy​ba nie ist​nie​je na świe​cie taki gli​niarz, któ​ry choć raz nie po​- my​ślał​by o tym, by strze​lić so​bie w łeb. Za​trzy​mał się w pro​gu. Cia​ło spo​czy​wa​ło na ob​skur​nej pod​ło​dze z bia​łych pły​tek, le​ża​ło opar​te ple​ca​mi o wan​nę. Pierw​szą rze​czą, jaka rzu​ci​ła się Bo​scho​wi w oczy, były buty: sza​re, z wę​żo​wej skó​ry, z wy​so​ki​mi ob​ca​sa​mi. Mo​ore miał je na so​bie tej nocy, kie​dy spo​tka​li się i pili ra​zem. Je​den but na​dal tkwił na pra​wej no​dze, na zno​szo​nym gu​mo​wym ob​ca​sie wid​niał znak pro​du​cen​ta, li​te​ra „S”. Lewy but był zdję​ty, stał pio​no​wo przy ścia​nie. Ob​na​żo​na sto​pa, w sa​mej skar​pet​ce, zo​sta​ła owi​- nię​ta w pla​sti​ko​wą tor​bę na do​wo​dy rze​czo​we. Bosch do​my​ślił się, że skar​pet​ka była kie​dyś bia​ła, ale te​raz mia​ła sza​ra​wy ko​lor. Koń​czy​na była nie​co opuch​nię​ta. Na pod​ło​dze obok drzwi le​ża​ła du​bel​tów​ka ka​li​ber dwa​dzie​ścia, z dwie​ma lu​fa​mi. Kol​ba była roz​- łu​pa​na. Na płyt​kach le​ża​ła dłu​ga drza​zga. Do​no​van albo któ​ryś ze śled​czych ob​ry​so​wał ją nie​bie​ską kred​ką. Nie ma​jąc cza​su za​sta​na​wiać się nad tymi fak​ta​mi, Bosch pró​bo​wał wszyst​kie za​pa​mię​tać. Mo​ore był ubra​ny w dżin​sy i blu​zę. Ręce le​ża​ły luź​no po bo​kach, skó​ra była sza​ra jak wosk. Pal​ce na​pęcz​- nia​ły od roz​kła​du, przed​ra​mio​na były roz​dę​te jak u Po​peye’a z fil​mu ry​sun​ko​we​go. Na pra​wym ra​- mie​niu doj​rzał znie​kształ​co​ny ta​tu​aż, uśmiech​nię​tą twarz sza​ta​na pod au​re​olą. Cia​ło opa​da​ło w kie​run​ku wan​ny, jak​by Mo​ore od​chy​lił gło​wę w tył, by za​nu​rzyć ją w wan​nie, może umyć wło​sy. Ale Bosch po​jął, iż wra​że​nie to bie​rze się stąd, że bra​ku​je więk​szej czę​ści gło​wy: zo​sta​ła znie​sio​na siłą wy​strza​łu z dwóch luf. Błę​kit​ne płyt​ki obu​do​wu​ją​ce wan​nę były po​zna​czo​ne brą​zo​wy​mi śla​da​mi wy​schnię​tej krwi. Nie​któ​re ka​fel​ki po​pę​ka​ły w miej​scach, gdzie ude​rzył w nie śrut z du​bel​tów​ki. Wy​czuł za sobą czy​jąś obec​ność. Od​wró​cił się i zo​ba​czył za​stęp​cę na​czel​ni​ka, Irvi​na Irvin​ga. Nie miał na twa​rzy ma​ski i nie trzy​mał przy no​sie żad​nej szma​ty. – Do​bry wie​czór, pa​nie na​czel​ni​ku. Irving ski​nął gło​wą i za​py​tał: – Co pana tu spro​wa​dza, pa​nie śled​czy? Bosch zo​ba​czył już dość, by zre​kon​stru​ować wy​da​rze​nia. Cof​nął się za próg, ob​szedł Irvin​ga i skie​ro​wał się do drzwi wej​ścio​wych. Na​czel​nik dep​tał mu po pię​tach. Mi​nę​li dwóch lu​dzi z biu​ra ko​- ro​ne​ra, ubra​nych w jed​na​ko​we nie​bie​skie kom​bi​ne​zo​ny. Po wyj​ściu z po​ko​ju, Har​ry wrzu​cił chust​kę do ko​sza przy​nie​sio​ne​go na miej​sce zbrod​ni przez po​li​cjan​tów. Za​pa​lił pa​pie​ro​sa i za​uwa​żył, że

Irving trzy​ma w ręku sza​rą ko​per​tę. – Zła​pa​łem to na krót​ko​fa​lów​ce – ode​zwał się Bosch. – Po​my​śla​łem so​bie, że przy​ja​dę, bo dzi​siaj je​stem na służ​bie. To mój wy​dział i na​le​ża​ło mnie we​zwać. – To praw​da, ale kie​dy usta​lo​no, kto jest w po​ko​ju, zde​cy​do​wa​łem na​tych​miast prze​ka​zać spra​wę Wy​dzia​ło​wi Ra​bun​ków i Za​bójstw. Skon​tak​to​wał się ze mną ka​pi​tan Gru​pa i pod​ją​łem taką de​cy​zję. – A więc usta​lo​no już, że to Mo​ore? – Nie​zu​peł​nie. – Pod​niósł sza​rą ko​per​tę. – Przej​rza​łem akta i wy​cią​gną​łem jego od​ci​ski pal​ców. Oczy​wi​ście, to one będą osta​tecz​nym do​wo​dem. Moż​na też po​rów​nać uzę​bie​nie – je​śli coś z nie​go zo​sta​ło. Jed​nak​że wszyst​ko pro​wa​dzi do ta​kie​go wła​śnie wnio​sku. Kto​kol​wiek to jest, wpi​sał się do księ​gi ho​te​lo​wej pod na​zwi​skiem Ro​dri​go Moya. Jest to pseu​do​nim, ja​kie​go Mo​ore uży​wał w BANG-u. Zaś za mo​te​lem za​par​ko​wa​ny jest mu​stang, wy​na​ję​ty na to na​zwi​sko. W chwi​li obec​nej nie mamy zbyt​nich wąt​pli​wo​ści. Bosch ski​nął gło​wą. Miał już do czy​nie​nia z Irvin​giem wcze​śniej, kie​dy był on za​stęp​cą sze​fa ope​- ra​cyj​ne​go Wy​dzia​łu Spraw We​wnętrz​nych. Te​raz zo​stał za​stęp​cą na​czel​ni​ka, jed​nym z trzech naj​waż​- niej​szych lu​dzi w Wy​dzia​le, a za​kres jego kom​pe​ten​cji po​sze​rzył się o spra​wy do​ty​czą​ce W.S.W., wy​- wia​du i do​cho​dzeń an​ty​nar​ko​ty​ko​wych oraz wszyst​kich służb śled​czych. Har​ry przez chwi​lę za​sta​na​- wiał się, czy ma za​ry​zy​ko​wać i do​py​ty​wać się da​lej, dla​cze​go nie do​stał we​zwa​nia jako pierw​szy. – Po​win​ni​ście mnie we​zwać – po​wie​dział mimo wszyst​ko. – To moja spra​wa. Za​bra​li​ście ją, za​nim ją jesz​cze do​sta​łem. – Cóż, pa​nie śled​czy, mia​łem pra​wo dać ją i ode​brać, chy​ba się pan ze mną zgo​dzi? Nie​po​trzeb​nie się pan tak uno​si. Wie pan, że Wy​dział Ra​bun​ków i Za​bójstw zaj​mu​je się zgo​na​mi wszyst​kich po​li​- cjan​tów. I tak w koń​cu mu​siał​by pan im to prze​ka​zać. Oszczę​dza​my na cza​sie. Poza po​śpie​chem nie ma tu żad​nych in​nych ukry​tych po​wo​dów. Temu za​bi​te​mu po​li​cjan​to​wi i jego ro​dzi​nie win​ni je​ste​- śmy, nie​za​leż​nie od oko​licz​no​ści śmier​ci, szyb​kie i pro​fe​sjo​nal​ne za​ła​twie​nie spra​wy. Bosch zno​wu ski​nął gło​wą i ro​zej​rzał się do​oko​ła. W drzwiach pod neo​nem zo​ba​czył śled​cze​go z W.R.Z. o na​zwi​sku She​ehan. Prze​słu​chi​wał sześć​dzie​się​cio​let​nie​go męż​czy​znę, mimo wie​czor​ne​go chło​du ubra​ne​go w ko​szul​kę bez rę​ka​wów, żu​ją​ce​go ośli​nio​ny nie​do​pa​łek cy​ga​ra. Kie​row​nik mo​te​lu. – Znał go pan? – za​py​tał Irving. – Mo​ore’a? Nie, nie​zu​peł​nie. To zna​czy tak, zna​łem go. By​li​śmy w tym sa​mym wy​dzia​le. Prze​waż​- nie pra​co​wał w nocy, na uli​cach. Nie mie​li​śmy ze sobą kon​tak​tu… Nie wie​dział, dla​cze​go w tym mo​men​cie zde​cy​do​wał się skła​mać. Za​sta​no​wił się, czy Irving wy​- czuł kłam​stwo w jego gło​sie. Zmie​nił te​mat. – Więc to sa​mo​bój​stwo. Czy po​wie​dział pan o tym dzien​ni​ka​rzom? – Nie po​wie​dzia​łem. Ow​szem, roz​ma​wia​łem z dzien​ni​ka​rza​mi, ale nic nie wspo​mnia​łem o toż​sa​- mo​ści nie​bosz​czy​ka. I nie po​wiem, do​pó​ki nie uzy​ska​my ofi​cjal​ne​go po​twier​dze​nia. Pan i ja mo​że​my być cał​kiem pew​ni, że tam leży Ca​le​xi​co Mo​ore, ale im nie udzie​lę ta​kich in​for​ma​cji, do​pó​ki nie prze​pro​wa​dzi​my wszyst​kich ba​dań, nie po​sta​wi​my krop​ki nad „i” na świa​dec​twie zgo​nu. Moc​no przy​ci​snął sza​rą ko​per​tę do uda. – Wła​śnie dla​te​go wy​cią​gną​łem jego akta oso​bo​we: żeby przy​spie​szyć spra​wę. Od​ci​ski po​ja​dą ra​- zem z cia​łem do ko​ro​ne​ra. – Spoj​rzał znów w stro​nę drzwi po​ko​ju ho​te​lo​we​go. – Ale pan był w środ​ku, pa​nie Bosch, co pan o tym są​dzi? Bosch na​my​ślał się przez chwi​lę: czy ten fa​cet jest na​praw​dę cie​kaw, czy tyl​ko tak pod​pusz​cza? Pierw​szy raz miał do czy​nie​nia z Irvin​giem, je​śli nie li​czyć tej peł​nej wro​go​ści sy​tu​acji pod​czas do​- cho​dze​nia pro​wa​dzo​ne​go przez Wy​dział Spraw We​wnętrz​nych. Zde​cy​do​wał się za​ry​zy​ko​wać. – Wy​glą​da to tak: sia​da na pod​ło​dze obok wan​ny, zdej​mu​je but i po​cią​ga za oba spu​sty pal​cem u nogi. To zna​czy, za​kła​dam, są​dząc po efek​tach, że wy​pa​li​ły obie lufy. Po​cią​ga za spu​sty pal​cem u nogi, od​rzut ci​ska du​bel​tów​kę na fra​mu​gę drzwi, odłu​pu​jąc ka​wa​łek kol​by. Gło​wa od​ska​ku​je w dru​-

gą stro​nę, na ścia​nę i do wan​ny. Sa​mo​bój​stwo. – No i pro​szę – od​parł na​czel​nik. – Te​raz mogę po​wie​dzieć śled​cze​mu She​eha​no​wi, że się pan zga​- dza. Zu​peł​nie, jak​by pan pierw​szy otrzy​mał we​zwa​nie.. Nie ma po​wo​du, żeby ktoś czuł się wy​klu​czo​- ny. – Nie o to cho​dzi, pa​nie na​czel​ni​ku. – A o co cho​dzi, pa​nie śled​czy? Że nie może się pan zgo​dzić na to, żeby się zgo​dzić? Że nie ak​cep​- tu​je pan de​cy​zji i roz​ka​zów Wy​dzia​łu? Tra​cę do pana cier​pli​wość, pa​nie śled​czy. Mia​łem na​dzie​ję, że już mi się to ni​g​dy nie przy​da​rzy. Stał zbyt bli​sko Irvin​ga, któ​re​go anyż​ko​wy od​dech wio​nął mu pro​sto w twarz. Cof​nął się o krok i po​wie​dział: – Ale nie ma żad​nej kart​ki. – Na ra​zie nie ma. Mamy jesz​cze parę rze​czy do spraw​dze​nia. Cie​ka​we co. Miesz​ka​nie i biu​ro Mo​ore’a mu​sia​ły zo​stać spraw​dzo​ne, kie​dy tyl​ko oka​za​ło się, że za​gi​nął. Tak samo dom jego żony. Co zo​sta​ło? Czy Mo​ore mógł po​słać ko​muś wia​do​mość? Do​szła​- by do tej pory. – Kie​dy to się sta​ło? – Mam na​dzie​ję, że do​wie​my się tego ju​tro rano, po sek​cji. Ale do​my​ślam się, że zro​bił to krót​ko po tym, jak się tu za​mel​do​wał. Sześć dni temu. Na pierw​szym prze​słu​cha​niu kie​row​nik mo​te​lu po​wie​- dział, że Mo​ore wpro​wa​dził się sześć dni temu i od tej pory nie wi​dzia​no, by wy​cho​dził z po​ko​ju. Pa​- so​wa​ło​by to do wy​glą​du po​ko​ju, sta​nu zwłok, daty na ga​ze​cie. Sek​cja mia​ła się od​być na​za​jutrz. Wi​dać, że Irving spe​cjal​nie się o to po​sta​rał. Za​zwy​czaj mi​ja​ły trzy dni, za​nim zro​bio​no sek​cję, a prze​rwa świą​tecz​na jesz​cze bar​dziej opóź​nia​ła spra​wę. Na​czel​nik jak gdy​by od​czy​tał my​śli Har​ry’ego. – Oso​ba peł​nią​ca obo​wiąz​ki głów​ne​go ko​ro​ne​ra zgo​dzi​ła się zro​bić to ju​tro rano. Wy​ja​śni​łem, że w me​diach uka​żą się do​my​sły nie​spra​wie​dli​we dla żony zmar​łe​go i dla Wy​dzia​łu. Zgo​dzi​ła się współ​pra​co​wać. P.o. głów​ne​go ko​ro​ne​ra chce zo​stać sta​łym głów​nym ko​ro​ne​rem. Zna war​tość współ​pra​cy. Bosch nic nie od​po​wie​dział. – Więc po sek​cji bę​dzie​my wie​dzieć. Ale nikt, łącz​nie z kie​row​ni​kiem mo​te​lu, nie wi​dział sier​żan​ta Mo​ore’a po tym, jak za​mel​do​wał się sześć dni temu. Zo​sta​wił wy​raź​ne wska​zów​ki, że ab​so​lut​nie nie wol​no mu prze​szka​dzać. My​ślę, że zro​bił to wkrót​ce po przy​jeź​dzie. – Więc dla​cze​go nie zna​le​zio​no go wcze​śniej? – Za​pła​cił za mie​siąc z góry. Żą​dał, by mu nie prze​szka​dzać. W po​dob​nym miej​scu i tak nie pro​po​- nu​ją co​dzien​nych usług po​ko​jó​wek. Kie​row​nik my​ślał, że jest al​ko​ho​li​kiem, któ​ry albo chce urzą​- dzić so​bie po​pi​ja​wę, albo wy​trzeź​wieć. W każ​dym ra​zie wła​ści​ciel ta​kie​go lo​ka​lu nie może być zbyt wy​bred​ny. Mie​siąc to w su​mie sześć​set do​la​rów. Wziął pie​nią​dze i do​trzy​mał obiet​ni​cy. Nikt nie wcho​dził do po​ko​ju nu​mer sie​dem, aż do dzi​siaj, kie​dy jego żona za​uwa​ży​ła, że ze​szłej nocy wła​ma​- no się do mu​stan​ga, sa​mo​cho​du pana Moyi. Stu​ka​li do drzwi, żeby mu po​wie​dzieć o sa​mo​cho​dzie, ale nie od​po​wia​dał. Uży​li za​pa​so​we​go klu​cza. Gdy tyl​ko otwo​rzy​li drzwi, za​pach po​wie​dział im, co się sta​ło. Irving do​dał, że Mo​ore-Moya na​sta​wił kli​ma​ty​za​cję na naj​wyż​sze chło​dze​nie, by zwol​nić roz​kład i za​trzy​mać smród w po​ko​ju. Na pod​ło​dze pod drzwia​mi roz​ło​żo​ne były mo​kre ręcz​ni​ki, by jesz​cze bar​dziej uszczel​nić po​miesz​cze​nie. – Nikt nie sły​szał strza​łu? – za​py​tał Bosch. – Nic nam o tym nie wia​do​mo. Żona kie​row​ni​ka jest pra​wie głu​cha, a on sam twier​dzi, że nic nie sły​szał. Miesz​ka​ją w ostat​nim po​ko​ju z dru​giej stro​ny mo​te​lu. Z jed​nej stro​ny są tu ma​ga​zy​ny, a po dru​giej znaj​du​je się biu​ro​wiec. W nocy wszyst​ko jest za​mknię​te. Z tyłu uli​ca. Prze​glą​da​my księ​gę ho​-

te​lo​wą i pró​bu​je​my zna​leźć go​ści, któ​rzy miesz​ka​li tu w pierw​szych dniach po​by​tu Mo​ore’a. Ale wła​ści​ciel mówi, że nie wy​naj​mo​wał po​koi są​sia​du​ją​cych z tym po​miesz​cze​niem. Oba​wiał się, że gość może za​cząć ha​ła​so​wać, je​śli fak​tycz​nie za​le​wa ro​ba​ka. Poza tym, to bar​dzo ru​chli​wa uli​ca – za​- raz na​prze​ciw​ko znaj​du​je się przy​sta​nek au​to​bu​so​wy. Moż​li​we, że nikt nic nie usły​szał. A je​śli na​wet usły​szał, nie do​my​ślił się, co to ta​kie​go. Po chwi​li na​my​słu Bosch od​parł: – Nie ro​zu​miem, po co wy​na​jął po​kój na mie​siąc. Je​śli chciał ze sobą skoń​czyć, po co ukry​wać to tak dłu​go? Nie mógł tego zro​bić i po​zwo​lić, by zna​le​zio​no zwło​ki? – To jest pe​wien pro​blem – od​parł Irving. – O ile ro​zu​miem, chciał dać czas swo​jej żo​nie. Bosch uniósł brwi. Na​dal nie ro​zu​miał. – Byli w se​pa​ra​cji – wy​ja​śnił na​czel​nik. – Może nie chciał jej tego ro​bić w cza​sie świąt? Har​ry’emu wy​da​ło się to szy​te gru​by​mi nić​mi, ale na ra​zie nie miał lep​sze​go wy​tłu​ma​cze​nia. Nie po​tra​fił wy​my​ślić w tej chwi​li wię​cej py​tań. Irving zmie​nił te​mat, da​jąc znać, że po​byt Bo​scha na miej​scu zbrod​ni do​bie​ga koń​ca. – A jak tam, pa​nie śled​czy, pań​ski bark? – W po​rząd​ku. – Sły​sza​łem, że wy​je​chał pan do Mek​sy​ku, żeby wy​gła​dzić swój hisz​pań​ski, pod​czas re​kon​wa​le​- scen​cji. Bosch nie od​po​wie​dział, nie in​te​re​so​wa​ła go ta po​ga​węd​ka. Chciał oznaj​mić Irvin​go​wi, że nie wie​rzy w tę hi​sto​rię, na​wet z wszyst​ki​mi do​wo​da​mi i wy​ja​śnie​nia​mi, ja​kie ze​bra​no, ale nie mo​gąc tego uza​sad​nić, po​sta​no​wił mil​czeć. Na​czel​nik kon​ty​nu​ował: – Za​wsze uwa​ża​łem, że nie​wie​lu z na​szych po​li​cjan​tów – oczy​wi​ście, oprócz La​ty​no​sów – po​dej​- mu​je do​sta​tecz​ne wy​sił​ki, żeby na​uczyć się dru​gie​go ję​zy​ka tego mia​sta. Chciał​bym zo​ba​czyć, jak cały Wy​dział… – Mamy kart​kę! – za​wo​łał z po​ko​ju Do​no​van. Irving bez sło​wa zo​sta​wił Bo​scha i skie​ro​wał się do drzwi. She​ehan wszedł za nim do po​ko​ju ra​- zem z „gar​ni​tu​rem”, w któ​rym Bosch roz​po​znał śled​cze​go Spraw We​wnętrz​nych o na​zwi​sku John Cha​sta​in. Har​ry za​wa​hał się przez mo​ment i wszedł za nimi. W ko​ry​ta​rzy​ku przy drzwiach ła​zien​ki stał je​den z tech​ni​ków od ko​ro​ne​ra, a wo​kół nie​go zgro​ma​- dzi​li się po​zo​sta​li męż​czyź​ni. Bosch ża​ło​wał, że wy​rzu​cił swo​ją chust​kę. Trzy​mał w ustach pa​pie​ro​sa i głę​bo​ko się za​cią​gał. – Tyl​na pra​wa kie​szeń – po​wie​dział tech​nik. – Mimo po​stę​pu​ją​ce​go roz​kła​du, moż​na ją od​czy​tać. Była dwa razy zło​żo​na, więc we​wnętrz​na po​wierzch​nia jest w mia​rę czy​sta. Irving wy​co​fał się z ko​ry​ta​rzy​ka, trzy​ma​jąc w gó​rze pla​sti​ko​wą tor​bę na do​wo​dy i przy​glą​da​jąc się tkwią​ce​mu w niej ma​łe​mu ka​wał​ko​wi pa​pie​ru. Inni stło​czy​li się wo​kół nie​go. Wszy​scy oprócz Bo​scha. Pa​pier był sza​ry jak skó​ra Mo​ore’a. Bo​scho​wi wy​da​wa​ło się, że do​strze​ga na pa​pie​rze po​je​dyn​czą li​nij​kę nie​bie​skie​go pi​sma. Na​czel​nik spoj​rzał na nie​go, jak​by wi​dział go po raz pierw​szy. – Bosch, bę​dzie mu​siał pan wyjść. Har​ry chciał za​py​tać, co to za wia​do​mość, ale wie​dział, że od​mó​wią mu od​po​wie​dzi. Na twa​rzy Cha​sta​ina zo​ba​czył pe​łen sa​tys​fak​cji uśmie​szek. Za​trzy​mał się przy żół​tej ta​śmie, by za​pa​lić na​stęp​ne​go pa​pie​ro​sa. Usły​szał stu​ka​nie wy​so​kich ob​- ca​sów, od​wró​cił się i zo​ba​czył, że zbli​ża się do nie​go blon​dyn​ka, w któ​rej roz​po​znał dzien​ni​kar​kę z Ka​na​łu 2. Mia​ła w ręku bez​prze​wo​do​wy mi​kro​fon, a na twa​rzy sztucz​ny uśmiech mo​del​ki. Za​nim zdą​ży​ła się ode​zwać, rzu​cił: – Bez ko​men​ta​rza. Nie pro​wa​dzę tej spra​wy.

– Czy nie mógł​by pan tyl​ko… – Bez ko​men​ta​rza. Uśmiech znikł z jej twa​rzy tak szyb​ko, jak opa​da​ją​ce ostrze gi​lo​ty​ny. Od​wró​ci​ła się ze zło​ścią, ale za chwi​lę jej ob​ca​sy znów za​stu​ka​ły gło​śno, kie​dy bie​gła w to​wa​rzy​stwie swo​je​go ka​me​rzy​sty, by usta​wić się do naj​lep​sze​go uję​cia, któ​rym roz​pocz​nie re​por​taż. Wy​no​szo​no zwło​ki. Za​bły​sły świa​tła, sze​ściu ka​me​rzy​stów utwo​rzy​ło szpa​ler. Dwóch tech​ni​ków od ko​ro​ne​ra, pcha​ją​cych na łóż​ku przy​- kry​te cia​ło, prze​szło mię​dzy nimi, kie​ru​jąc się w stro​nę cze​ka​ją​cej nie​bie​skiej fur​go​net​ki. Har​ry za​- uwa​żył, że Irving z po​nu​rą twa​rzą, sztyw​no wy​pro​sto​wa​ny, wle​cze się z tyłu – ale nie na tyle da​le​ko, by zo​stać po​mi​nię​tym przez obiek​ty​wy ka​mer. Mimo wszyst​ko, na​wet mi​gaw​ko​we po​ja​wie​nie się w wie​czor​nych wia​do​mo​ściach jest lep​sze niż nic, zwłasz​cza dla czło​wie​ka ma​ją​ce​go chrap​kę na sta​no​- wi​sko na​czel​ni​ka. Po​tem miej​sce zbrod​ni za​czę​ło pu​sto​szeć. Od​jeż​dża​li dzien​ni​ka​rze, gli​ny, wszy​scy. Bosch za​nur​- ko​wał pod żół​tą ta​śmę i szu​kał wła​śnie Do​no​va​na albo She​eha​na, kie​dy pod​szedł do nie​go Irving. – Pa​nie śled​czy, do​sze​dłem do wnio​sku, że jest coś, o co chciał​bym pana po​pro​sić, co przy​spie​szy spra​wę. Śled​czy She​ehan musi tu skoń​czyć za​bez​pie​cza​nie miej​sca zbrod​ni, a chcę, żeby jesz​cze przed dzien​ni​ka​rza​mi skon​tak​to​wa​no się z żoną Mo​ore’a. Czy mógł​by pan za​jąć się za​wia​do​mie​niem naj​bliż​szej ro​dzi​ny? Oczy​wi​ście, nic nie jest pew​ne, ale chcę, żeby jego żona wie​dzia​ła, co się dzie​je. Bosch nie mógł się te​raz wy​co​fać. Chciał do​stać część tej spra​wy, no to ją ma. – Pro​szę o ad​res – po​wie​dział. Kil​ka mi​nut póź​niej Irving znik​nął, a mun​du​ro​wi ścią​ga​li żół​tą ta​śmę. Bosch zo​ba​czył, że Do​no​- van kie​ru​je się do swo​jej fur​go​net​ki, nio​sąc du​bel​tów​kę za​wi​nię​tą w pla​stik i kil​ka mniej​szych to​reb na do​wo​dy. Oparł nogę o zde​rzak fur​go​net​ki, by za​wią​zać so​bie but, pod​czas gdy Do​no​van ukła​dał do​wo​dy rze​czo​we w skrzyn​ce po wi​nie. – Cze​go chcesz, Har​ry? Sły​sza​łem, że mia​ło cię tu nie być. – To już nie​ak​tu​al​ne. Wła​śnie przy​dzie​lo​no mnie do spra​wy. Do​sta​łem obo​wią​zek za​wia​do​mie​nia naj​bliż​szej ro​dzi​ny. – Też mi spra​wa. – Bie​rze się, co dają. Co na​pi​sał? – Kto? – Mo​ore. – Słu​chaj, Har​ry, to jest… – Słu​chaj, Don​nie, Irving prze​ka​zał mi naj​bliż​szą ro​dzi​nę. Chy​ba mnie to włą​cza? Chcę tyl​ko wie​- dzieć, co zo​sta​wił. Zna​łem fa​ce​ta, nie? Nie pusz​czę tego da​lej. Do​no​van głę​bo​ko wes​tchnął, się​gnął do pu​dła i za​czął prze​rzu​cać tor​by z do​wo​da​mi. – Nie na​pi​sał znów tak wie​le. Nic szcze​gól​ne​go. Włą​czył re​flek​tor i skie​ro​wał snop świa​tła na tor​bę z wia​do​mo​ścią. Tyl​ko jed​na li​nij​ka: „Do​wie​- dzia​łem się, kim je​stem”.

3 Dom, któ​re​go ad​res dał mu Irving, znaj​do​wał się w Ca​ny​on Co​un​try, pra​wie o go​dzi​nę dro​gi na pół​- noc od Hol​ly​wo​od. Bosch po​je​chał na pół​noc szo​są Hol​ly​wo​od Fre​eway, po​tem skrę​cił na Gol​den Sta​te i wje​chał w ciem​ny wą​wóz gór San​ta Su​san​na. Ru​chu pra​wie nie było. Jak się do​my​ślał, więk​- szość lu​dzi sie​dzia​ła w do​mach, je​dząc pie​czo​ne​go, fa​sze​ro​wa​ne​go in​dy​ka. Po​my​ślał o Calu Mo​orze, o tym, co zro​bił i co po so​bie zo​sta​wił. „Do​wie​dzia​łem się, kim je​stem”. Nie miał po​ję​cia, co zmar​ły gli​niarz ro​zu​miał przez te sło​wa na​skro​ba​ne na ka​wał​ku pa​pie​ru, wsa​dzo​nym do tyl​nej kie​sze​ni. Spo​tkał się z Mo​orem je​den je​dy​ny raz. I cóż to ta​kie​go było? Kil​ka go​dzin pi​cia piwa i whi​sky z przy​gnę​bio​nym, cy​nicz​nym gli​ną. Nie było spo​so​bu, by do​wie​dzieć się, co za​szło od tam​tej pory, zro​zu​mieć, w jaki spo​sób chro​nią​cy go pan​cerz prze​rdze​wiał. Zno​wu po​my​ślał o swo​im spo​tka​niu z Mo​orem. Od​by​ło się tyl​ko kil​ka ty​go​dni wcze​śniej i do​ty​czy​ło in​te​re​sów. Spo​tka​li się we wtor​ko​wy wie​czór w „Ca​ta​li​na Bar & Grill”. Mo​ore był na służ​bie, ale „Ca​ta​li​na” znaj​do​wa​ła się tyl​ko dwie prze​czni​ce na po​łu​dnie od Bul​wa​ru Za​cho​dzą​ce​go Słoń​ca. Har​- ry cze​kał na nie​go przy ba​rze w ką​cie, na koń​cu sali. Mo​ore opadł na są​sied​ni ta​bo​ret i za​mó​wił kie​li​szek whi​sky i piwo, to samo, co sta​ło na ba​rze przed Bo​schem. Był ubra​ny w dżin​sy i blu​zę, zwi​sa​ją​cą luź​no nad pa​skiem – stan​dar​do​we „cy​wil​ne” prze​bra​nie, w któ​rym wy​glą​dał cał​kiem do​brze. No​gaw​ki dżin​sów miał wy​tar​te, rę​ka​wy blu​zy od​cię​- te. Na jego pra​wym ra​mie​niu wid​nia​ła fi​zjo​no​mia sza​ta​na, wy​ta​tu​owa​na nie​bie​skim tu​szem. Mo​ore był nie​ogo​lo​ny i za​cho​wy​wał się ja​koś nie​pew​nie, jak za​kład​nik zwol​nio​ny po dłu​gim wię​zie​niu i tor​tu​rach. W tłu​mie „Ca​ta​li​ny” wy​róż​niał się jak śmie​ciarz na we​se​lu. Har​ry za​uwa​żył, że gli​na od nar​ko​ty​ków ma sza​re buty z wę​żo​wej skó​ry. Były to ulu​bio​ne buty kow​bo​jów z ro​deo. Mia​ły za​krzy​- wio​ne do przo​du ob​ca​sy, dzię​ki któ​rym moż​na się moc​niej za​przeć pod​czas ścią​ga​nia zła​pa​ne​go na las​so cie​la​ka. Har​ry wie​dział, że gli​ny pra​cu​ją​cy na uli​cach no​szą je, by słu​ży​ły temu sa​me​mu ce​lo​- wi, kie​dy ścią​ga​ją po​dej​rza​nych, na​fa​sze​ro​wa​nych „aniel​skim prosz​kiem”. Z po​cząt​ku pa​li​li, pili i pro​wa​dzi​li po​ga​węd​kę, sta​ra​jąc się usta​lić łą​czą​ce ich po​wią​za​nia i dzie​lą​ce gra​ni​ce. Bosch za​uwa​żył, że imię „Ca​le​xi​co” do​brze od​da​je mie​sza​ne po​cho​dze​nie Mo​ore’a. Miał ciem​ną cerę, wło​sy czar​ne jak atra​ment, wą​skie bio​dra i sze​ro​kie ra​mio​na. Kla​sycz​ny typ po​łu​dniow​- ca, gdy​by nie oczy zie​lo​ne jak szma​rag​dy. Zaś w jego gło​sie nie było na​wet śla​du mek​sy​kań​skie​go ak​cen​tu. – Jest ta​kie mia​sto na gra​ni​cy, za​raz za Me​xi​ca​li, na​zy​wa się Ca​le​xi​co. By​łeś tam kie​dyś? – Uro​dzi​łem się tam. Dla​te​go wła​śnie do​sta​łem ta​kie imię. – Ja tam nie by​łem. – Nie martw się, nie​wie​le stra​ci​łeś. Ty​po​we mia​stecz​ko z po​gra​ni​cza. Cią​gle jesz​cze tam jeż​dżę od cza​su do cza​su. – Do ro​dzi​ny? – Nie, już nie. Mo​ore dał bar​ma​no​wi znak, za​ma​wia​jąc na​stęp​ną ko​lej​kę, a po​tem przy​pa​lił pa​pie​ro​sa od po​-

przed​nie​go, któ​ry tlił się już przy sa​mym fil​trze. – Wy​da​wa​ło mi się, że o coś chcesz za​py​tać. – Tak. Mam spra​wę. Przy​nie​sio​no drin​ki. Mo​ore wy​chy​lił kie​li​szek jed​nym ru​chem. Za​mó​wił na​stęp​ny, za​nim bar​man skoń​czył wy​pi​sy​wać ra​chu​nek. Bosch za​czął opi​sy​wać swo​ją spra​wę. Do​stał ją kil​ka ty​go​dni wcze​śniej i jak do​tąd nie za​szedł da​- le​ko. Zwło​ki trzy​dzie​sto​let​nie​go męż​czy​zny, zi​den​ty​fi​ko​wa​ne​go póź​niej dzię​ki od​ci​skom pal​ców jako Ja​mes Kap​pa​lan​ni z Oahu na Ha​wa​jach, zo​sta​ły po​rzu​co​ne za skrzy​żo​wa​niem Hol​ly​wo​od Fre​- eway z Go​wer Stre​et. Zo​stał za​du​szo​ny gru​bym dru​tem z drew​nia​ny​mi koł​ka​mi na obu koń​cach, żeby ła​twiej było go za​ci​snąć na szyi. Czy​sta, do​kład​na ro​bo​ta. Twarz Kap​pa​lan​nie​go mia​ła sza​ro​- nie​bie​ski ko​lor ostry​gi. „Nie​bie​ski Ha​waj​czyk”, jak go na​zwa​ła p.o. głów​ne​go ko​ro​ne​ra, prze​pro​wa​- dza​ją​ca sek​cję. Do tej pory Bosch do​wie​dział się z kom​pu​te​ro​wych akt De​par​ta​men​tu Spra​wie​dli​wo​- ści i Kra​jo​we​go Spi​su Po​peł​nio​nych Zbrod​ni, że za ży​cia zna​ny był rów​nież jako Jim​my Kapps i że miał na kon​cie prze​stęp​stwa nar​ko​ty​ko​we, któ​rych wy​druk był pra​wie tak dłu​gi jak drut, któ​re​go ktoś użył do ode​bra​nia mu ży​cia. – Więc nie było zbyt​nią nie​spo​dzian​ką, kie​dy ko​ro​ner​ka roz​cię​ła go i zna​la​zła w jego fla​kach czter​dzie​ści dwie gumy – za​koń​czył. – Co w nich było? – To ha​waj​skie gów​no, tak zwa​ne „szkło”. Po​chod​na lodu, jak się do​wie​dzia​łem. Pa​mię​tam, jak kil​ka lat temu lód był no​win​ką. Ten Jim​my Kapps był prze​woź​ni​kiem. Wiózł szkło w żo​łąd​ku, pew​- nie wła​śnie wy​siadł z sa​mo​lo​tu z Ho​no​lu​lu, kie​dy na​tra​fił na drut. Sły​sza​łem, że to szkło to dro​ga rzecz, a ry​nek na nie jest nie​zwy​kle kon​ku​ren​cyj​ny. Szu​kam wszel​kich in​for​ma​cji na te​mat tła spra​- wy, bo nic na ten te​mat nie wiem. Nie mam po​ję​cia, kto za​ła​twił Jim​my’ego Kap​p​sa. – Kto ci po​wie​dział o szkle? – Głów​ni od nar​ko​ty​ków w cen​trum. Nie po​mo​gli zbyt wie​le. – Dla​te​go, że nikt nic nie wie. Po​wie​dzie​li ci o czar​nym lo​dzie? – Tro​chę. Uwa​ża​ją, że sta​no​wi kon​ku​ren​cję. Po​cho​dzi z Mek​sy​ku. To wszyst​ko, co wiem. Mo​ore ro​zej​rzał się za bar​ma​nem, któ​ry stał przy dru​gim koń​cu baru i zda​wał się ce​lo​wo ich igno​ro​wać. – To sto​sun​ko​wo nowa rzecz – po​wie​dział. – W za​sa​dzie czar​ny lód i szkło to jed​no i to samo. Iden​tycz​ny efekt. Szkło po​cho​dzi z Ha​wa​jów, a czar​ny lód z Mek​sy​ku. Chy​ba moż​na go na​zwać nar​- ko​ty​kiem dwu​dzie​ste​go pierw​sze​go wie​ku. Gdy​bym był akwi​zy​to​rem, to po​wie​dział​bym, że ma wszel​kie za​le​ty. Jak​by ktoś wziął kokę, herę i PCP i zło​żył je do kupy. Małe sil​ne gów​no. Od​la​tu​je się zdro​wo, a he​ro​ina prze​dłu​ża dzia​ła​nie. Na go​dzi​ny, a nie mi​nu​ty. I ma też szczyp​tę PCP, któ​ry daje kopa pod ko​niec prze​jażdż​ki. Czło​wie​ku, kie​dy to się już za​do​mo​wi na uli​cach, stwo​rzą so​bie naj​- więk​szy ry​nek, a po​tem, bę​dzie​my mieć tyl​ko kupę włó​czą​cych się ży​wych tru​pów. Bosch nic nie od​po​wie​dział. Więk​szość fak​tów już znał, ale po​nie​waż Mo​ore roz​ga​dał się, nie chciał mu prze​ry​wać. Za​pa​lił pa​pie​ro​sa i cze​kał. – Za​czę​ło się na Ha​wa​jach – cią​gnął Mo​ore. – W Oahu. Ro​bi​li tam lód. Po pro​stu zwy​kły lód, tak to na​zwa​li. Łą​czy​li PCP i kokę. Bar​dzo po​płat​ne. Po​tem roz​wi​nę​ło się jesz​cze bar​dziej. Do​da​li he​ro​- inę, i to do​brą, bia​łą, azja​tyc​ką. Te​raz na​zwa​li to szkło. To chy​ba ich mot​to, czy coś w tym ro​dza​ju: gład​kie jak szkło. Ale w tym in​te​re​sie nie ma żad​nych gra​nic. Ist​nie​je tyl​ko cena i zysk. Pod​niósł obie ręce, by pod​kre​ślić waż​ność obu czyn​ni​ków. – Ha​waj​czy​cy mie​li do​bry to​war, ale ist​nia​ły też trud​no​ści z prze​wie​zie​niem go na kon​ty​nent. Są stat​ki i sa​mo​lo​ty, jed​nak​że moż​na je w du​żym stop​niu kon​tro​lo​wać. Zo​sta​ją więc im prze​woź​ni​cy, jak ten Kapps, któ​rzy po​ły​ka​ją to gów​no i prze​wo​żą sa​mo​lo​tem. Ale na​wet to jest trud​niej​sze, niż się wy​- da​je. Po pierw​sze, prze​wieźć moż​na tyl​ko ogra​ni​czo​ną ilość. Ile miał ten fa​cet, czter​dzie​ści dwie to​-

reb​ki? Ile tego, ja​kieś sto gra​mów? To nie​wie​le jak na tyle za​cho​du. Do tego jest Ko​mi​sja Zwal​cza​nia Nar​ko​ty​ków, mają swo​ich lu​dzi w sa​mo​lo​tach, na lot​ni​skach, szu​ka​ją ta​kich fa​ce​tów jak Kapps. Na​zy​- wa​ją ich „prze​myt​ni​ka​mi gum”. Moż​na ich po​znać po wy​glą​dzie: pocą się, ale mają su​che war​gi, ob​- li​zu​ją usta, gdyż tak dzia​ła śro​dek prze​ciw​ko roz​wol​nie​niu. W każ​dym ra​zie, Mek​sy​ka​nie mają o nie​bo ła​twiej. Atu​tem jest ich po​ło​że​nie geo​gra​ficz​ne. Na po​- nad trzech ty​sią​cach ki​lo​me​trów gra​ni​cy nie ma żad​nych kon​tro​li. Po​dob​no gli​ny prze​chwy​tu​ją je​den ki​lo​gram koki na każ​de dzie​sięć, ja​kie im umy​ka. Je​śli cho​dzi o czar​ny lód, to nie za​trzy​ma​li na gra​- ni​cy ani gra​ma. Prze​rwał, żeby za​pa​lić pa​pie​ro​sa. Bosch za​uwa​żył, że trzę​sie mu się ręka, trzy​ma​ją​ca za​pał​kę. – Mek​sy​ka​nie po pro​stu wy​kra​dli im re​cep​tu​rę i za​czę​li ko​pio​wać szkło. Tyl​ko że uży​wa​ją brą​zo​- wej he​ro​iny wła​snej pro​duk​cji. To kle​iste gów​no ma mnó​stwo nie​czy​sto​ści i zmie​nia ko​lor sub​stan​cji na czar​ny. Dla​te​go wła​śnie za​czę​li na​zy​wać to „czar​ny lód”. Ro​bią go ta​niej, prze​wo​żą ta​niej i ta​niej sprze​da​ją. Pra​wie wy​par​li Ha​waj​czy​ków z in​te​re​su. Zda​wa​ło się, że Mo​ore na tym za​koń​czył. – Sły​sza​łeś, żeby Mek​sy​ka​nie sprzą​ta​li ha​waj​skich prze​woź​ni​ków, pró​bu​jąc opa​no​wać w ten spo​- sób ry​nek? – za​py​tał Har​ry. – Nie, przy​naj​mniej nie tu. Mu​sisz pa​mię​tać, że Mek​sy​ka​nie wy​twa​rza​ją to gów​no, ale sami nie sprze​da​ją go na uli​cach. Ist​nie​je wie​le szcze​bli tej dra​bi​ny. – Ale mimo to mu​szą mieć de​cy​du​ją​cy głos. – Tak, to praw​da. – Więc kto za​ła​twił Jim​my’ego Kap​p​sa? – Nie mam po​ję​cia. – Czy twój od​dział za​trzy​mał kie​dyś ja​kie​goś han​dla​rza czar​nym lo​dem? – Kil​ku bia​łych chłop​ców znaj​du​ją​cych się na naj​niż​szych szcze​blach dra​bi​ny. Han​dla​rze z Bul​wa​- ru to za​zwy​czaj bia​li, ła​twiej im ro​bić in​te​re​sy. Otrzy​mu​ją to​war od Mek​sy​ka​nów i od gan​gów z Ame​ry​ki Po​łu​dnio​wej. Tak więc nasi za​trzy​ma​ni pew​nie nie​wie​le by ci po​mo​gli. Ude​rzył kil​ka razy pu​stym ku​flem o blat, aż bar​man spoj​rzał w jego stro​nę. Za​mó​wił na​stęp​ną ko​- lej​kę. – Mu​szę się​gnąć po tej dra​bi​nie wy​żej. Po​mo​żesz mi? Nic na ten te​mat nie wiem, a spra​wa cią​gnie się już trzy ty​go​dnie. Albo coś znaj​dę, albo to rzu​cę i zaj​mę się czymś in​nym. Mo​ore pa​trzył pro​sto przed sie​bie, na bu​tel​ki usta​wio​ne w rząd​ku na tyl​nej ścia​nie baru. – Zo​ba​czę, co będę mógł zro​bić – obie​cał. – Ale mu​sisz pa​mię​tać, że nie mar​nu​je​my cza​su na czar​ny lód. Koka, PCP, cza​sa​mi tra​wa, z tym mamy do czy​nie​nia dzień w dzień. Idzie​my na ilość. Ale po​ga​dam ze zna​jo​mym z K.Z.N. Bosch spoj​rzał na ze​ga​rek. Do​cho​dzi​ła pół​noc, czas już koń​czyć. Pa​trzył, jak Mo​ore za​pa​la pa​pie​- ro​sa, choć po​przed​ni nadał ża​rzył się w wy​peł​nio​nej po​piel​nicz​ce. Har​ry miał jesz​cze przed sobą pe​- łen ku​fel piwa i kie​li​szek, ale wstał i za​czął szu​kać w kie​sze​ni pie​nię​dzy. – Dzię​ki – po​wie​dział. – Zo​bacz, co mo​żesz zro​bić i daj mi znać. – Ja​sne – od​parł Mo​ore, a po chwi​li rzu​cił: – Ej, Bosch! – Co? – Wiem o to​bie. Ro​zu​miesz… to, co mówi się na po​ste​run​ku. Wiem, że by​łeś w gów​nie. Czy kie​dy​- kol​wiek mia​łeś do czy​nie​nia z „gar​ni​tu​rem” z W.S.W. o na​zwi​sku Cha​sta​in? John Cha​sta​in był jed​nym z naj​lep​szych. W Wy​dzia​le Spraw We​wnętrz​nych skar​gi kla​sy​fi​ko​wa​no pod ko​niec jako uzna​ne, nie uzna​ne i nie​uza​sad​nio​ne. On był zna​ny jako „Uzna​ny” Cha​sta​in. – Sły​sza​łem o nim – po​wie​dział Bosch. – Ma trój​kę, pro​wa​dzi wy​dział. – Tak, wiem, że jest śled​czym trze​cie​go stop​nia. Cho​le​ra, każ​dy to wie. Cho​dzi mi o to, czy on… Czy to je​den z tych, któ​rzy cię za​ła​twi​li?

– Nie, to był ktoś inny. Mo​ore ski​nął gło​wą. Się​gnął i pod​niósł kie​li​szek, któ​ry stał na​prze​ciw​ko Bo​scha. Opróż​nił go i po​wie​dział: – Czy Cha​sta​in jest do​bry w tym, co robi? Czy jest po pro​stu ko​lej​nym „gar​ni​tu​rem” z wy​świe​co​- nym tył​kiem? – To chy​ba za​le​ży od tego, co ro​zu​miesz przez „do​bry”. Ale nie wy​da​je mi się, by któ​ry​kol​wiek z nich był do​bry. W ta​kiej pra​cy nie moż​na być do​brym. Daj im tyl​ko oka​zję, a za​ła​twią cię i za​ko​pią zwło​ki. Bosch miał ocho​tę spy​tać, o co mu cho​dzi, ale nie chciał cię wtrą​cać. Zde​cy​do​wał się trzy​mać od tego z da​le​ka. – Je​śli mają na cie​bie haka – po​ra​dził – to nie mo​żesz zbyt wie​le zro​bić. Za​dzwoń do związ​ku i weź so​bie ad​wo​ka​ta. Zrób, co ci każe, i nie mów „gar​ni​tu​rom” nic, cze​go nie mu​sisz. Mo​ore jesz​cze raz ski​nął w mil​cze​niu gło​wą. Har​ry po​ło​żył na bar ze dwa dwu​dzie​sto​do​la​ro​we bank​no​ty, któ​re, jak miał na​dzie​ję, po​kry​ją ra​chu​nek, a na​wet zo​sta​nie coś dla bar​ma​na. Wy​szedł. Ni​g​dy wię​cej nie zo​ba​czył Mo​ore’a. Bosch skrę​cił na An​te​lo​pe Val​ley Fre​eway i skie​ro​wał się na pół​noc​ny wschód. Na wia​duk​cie Sand Ca​ny​on spoj​rzał na au​to​stra​dę i zo​ba​czył bia​łą fur​go​net​kę te​le​wi​zyj​ną, zmie​rza​ją​cą na po​łu​dnie. Na boku mia​ła wy​ma​lo​wa​ną dużą dzie​wiąt​kę. Zna​czy​ło to, że żona Mo​ore’a bę​dzie już wie​dzieć, za​nim do niej do​trze. Po​czuł wy​rzu​ty su​mie​nia po​łą​czo​ne z ulgą, że nie bę​dzie pierw​szym, któ​ry prze​ka​że jej wia​do​mość. W tym mo​men​cie przy​po​mniał so​bie, że nie zna imie​nia wdo​wy. Irving dał mu tyl​ko ad​res, naj​wy​- raź​niej za​kła​da​jąc, że Bosch wie, jak się ona na​zy​wa. Kie​dy zjeż​dżał z au​to​stra​dy na Sier​ra Hi​gh​way, spró​bo​wał przy​po​mnieć so​bie ar​ty​ku​ły pra​so​we, któ​re prze​czy​tał w cią​gu ostat​nie​go ty​go​dnia. Wy​- mie​nia​no tam jej imię. Jed​nak​że nie mógł so​bie przy​po​mnieć. Pa​mię​tał, że jest na​uczy​ciel​ką – chy​ba uczy​ła an​giel​skie​go, w szko​le śred​niej w Val​ley. Przy​po​mniał so​bie, że nie mie​li dzie​ci i od kil​ku mie​się​cy żyła w se​pa​ra​- cji z mę​żem. Ale imię wy​le​cia​ło mu z gło​wy. Skrę​cił na Del Pra​do, ob​ser​wu​jąc nu​me​ry na​ma​lo​wa​ne na kra​węż​ni​ku, i w koń​cu za​trzy​mał sa​mo​- chód na​prze​ciw​ko bu​dyn​ku, któ​ry kie​dyś był do​mem Cala Mo​ore. Ty​po​wy dom w sty​lu far​mer​skim, po​wie​la​nym ca​ły​mi set​ka​mi w no​wych osie​dlach, któ​rych miesz​kań​cy co rano wy​peł​nia​li au​to​stra​dę po brze​gi. Wy​glą​dał na spo​ry, może miał ze czte​ry sy​pial​- nie. Po​my​ślał, że to dziw​ne jak na bez​dziet​ne mał​żeń​stwo. Może kie​dyś mie​li ja​kieś pla​ny. Lam​pa nad drzwia​mi wej​ścio​wy​mi była wy​łą​czo​na. Ni​ko​go nie ocze​ki​wa​no, ni​ko​go nie chcia​no. Mimo to, gdy w świe​tle księ​ży​ca po​pa​trzył na traw​nik przed do​mem, po​my​ślał, że już przy​naj​mniej mie​siąc temu na​le​ża​ło mu się strzy​że​nie. Wy​so​ka tra​wa ota​cza​ła wko​pa​ny przy chod​ni​ku pa​lik z bia​łą ta​blicz​ką fir​my han​dlu nie​ru​cho​mo​ścia​mi Ri​ten​baugh Re​al​ty. Na pod​jeź​dzie nie do​strzegł sa​mo​cho​dów. Drzwi ga​ra​żu były za​mknię​te, dwa okien​ka przy​po​mi​- na​ły ciem​ne, pu​ste oczo​do​ły. Zza ma​łe​go, za​sło​nię​te​go okna obok drzwi fron​to​wych pa​dał po​je​dyn​- czy snop przy​ćmio​ne​go świa​tła. Cie​ka​we, jaka ona jest, czy po​czu​je winę, czy gniew? A może jed​no i dru​gie? Rzu​cił pa​pie​ro​sa na jezd​nię i wy​siadł z sa​mo​cho​du. Skie​ro​wał się w stro​nę drzwi, mi​ja​jąc smut​no wy​glą​da​ją​cy na​pis „Na sprze​daż”.

4 Na wy​cie​racz​ce przed drzwia​mi wej​ścio​wy​mi na we​ran​dzie wid​niał na​pis „WI​TA​MY”, ale była ona wy​tar​ta i od ja​kie​goś cza​su nikt nie po​fa​ty​go​wał się, żeby strzep​nąć z niej brud. Za​uwa​żył to, po​nie​- waż kie​dy pu​kał, spu​ścił ni​sko gło​wę. Wie​dział, że nie bę​dzie mógł spoj​rzeć w oczy tej ko​bie​cie. Na dru​gie pu​ka​nie od​po​wie​dzia​ła: – Idź​cie so​bie! Bez ko​men​ta​rza. Uśmiech​nął się, przy​po​mi​na​jąc so​bie, że sam użył tych słów tej sa​mej nocy. – Pani Mo​ore? Nie je​stem dzien​ni​ka​rzem. Je​stem z po​li​cji Los An​ge​les. Drzwi uchy​li​ły się. Po​ja​wi​ła się w nich twarz, oświe​tlo​na od tyłu, skry​ta w cie​niu. Bosch do​strzegł, że drzwi są za​bez​pie​czo​ne łań​cu​chem. Miał już przy​go​to​wa​ną od​zna​kę, po​ka​zał ją. – O co cho​dzi? – Pani Mo​ore? – Tak. – Je​stem Har​ry Bosch, de​tek​tyw z Wy​dział Po​li​cji Los An​ge​les. Zo​sta​łem przy​sła​ny… Czy mogę wejść? Mu​szę… za​dać pani kil​ka py​tań i po​in​for​mo​wać o pew​nych po​stę​pach w… – Spóź​nił się pan. Mia​łam tu już Ka​nał 4., S. i 9. Kie​dy pan za​pu​kał, po​my​śla​łam, że to dwój​ka albo sió​dem​ka. – Czy mogę wejść, pani Mo​ore? Scho​wał port​fel z od​zna​ką. Za​mknę​ła drzwi, usły​szał, jak od​pi​na łań​cuch. Drzwi otwo​rzy​ły się. Dała mu ręką znak, by wszedł. Po​sta​wił sto​pę w ko​ry​ta​rzu wy​ło​żo​nym rdza​wą, mek​sy​kań​ską te​ra​ko​- tą. Na ścia​nie wi​sia​ło okrą​głe lu​stro. Zo​ba​czył w nim jej od​bi​cie, jak za​my​ka​ła i ry​glo​wa​ła drzwi. Za​uwa​żył, że w ręce trzy​ma chu​s​tecz​kę. – Czy to zaj​mie dużo cza​su? – za​py​ta​ła. Po​wie​dział, że nie. Za​pro​wa​dzi​ła go do sa​lo​nu, gdzie usia​dła na twar​do wy​pcha​nym fo​te​lu obi​tym brą​zo​wą skó​rą. Wy​glą​dał bar​dzo wy​god​nie, stał tuż obok ko​min​ka. Po​ka​za​ła mu ko​zet​kę na​prze​ciw​- ko – miej​sce, gdzie za​wsze sia​da​li go​ście. W ko​min​ku ża​rzy​ły się reszt​ki wę​gli. Na sto​li​ku obok fo​te​- la, w któ​rym usia​dła, zo​ba​czył pu​deł​ko chu​s​te​czek jed​no​ra​zo​wych i ster​tę pa​pie​rów. Przy​po​mi​na​ły ra​por​ty albo może sce​na​riu​sze. Nie​któ​re były w pla​sti​ko​wych tecz​kach. – Re​cen​zje ksią​żek – po​wie​dzia​ła, gdy za​uwa​ży​ła jego wzrok. – Ka​za​łam je na​pi​sać uczniom przed prze​rwą świą​tecz​ną. To mia​ły być moje pierw​sze sa​mot​ne świę​ta i chcia​łam mieć za​ję​ty czas. Ski​nął gło​wą i ro​zej​rzał się po po​ko​ju. W swo​im za​wo​dzie na​uczył się do​wia​dy​wać wie​le o lu​- dziach na pod​sta​wie tego jak miesz​ka​ją. Po​kój, w któ​rym sie​dzie​li, wy​glą​dał skrom​nie. Nie​wie​le me​bli. Chy​ba nie​czę​sto przyj​mo​wa​no tu go​ści. W jed​nym rogu stał duży re​gał z książ​ka​mi, za​peł​nio​ny po​wie​ścia​mi w twar​dych okład​kach i ogrom​ny​mi al​bu​ma​mi. Nie było te​le​wi​zo​ra. Ani śla​du dzie​ci. Miej​sce do ci​chej pra​cy i roz​mów przy ko​min​ku. Ale nic wię​cej. W rogu na​prze​ciw​ko ko​min​ka sta​ła dwu​me​tro​wa cho​in​ka z bia​ły​mi lamp​ka​mi i czer​wo​ny​mi

bomb​ka​mi oraz z pa​ro​ma ozdo​ba​mi do​mo​wej ro​bo​ty, wy​glą​da​ją​cy​mi tak, jak​by prze​ka​zy​wa​no je so​- bie z po​ko​le​nia na po​ko​le​nie. Spodo​ba​ło mu się, że sama ude​ko​ro​wa​ła drzew​ko. Kon​ty​nu​owa​ła tra​- dy​cję po​śród ruin wła​sne​go mał​żeń​stwa, ubra​ła cho​in​kę dla sie​bie. Wy​czuł w niej siłę po​przez twar​- dą sko​ru​pę bólu. Cho​in​ka świad​czy​ła o tym, że jest ko​bie​tą, któ​ra prze​ży​je, prze​trwa to wszyst​ko. Szko​da, że nie pa​mię​ta jej imie​nia. – Za​nim pan za​cznie – po​wie​dzia​ła – czy mogę o coś za​py​tać? Świa​tło lamp​ki do czy​ta​nia sto​ją​cej obok fo​te​la było sła​be, ale wy​raź​nie wi​dział na​pię​cie w jej piw​nych oczach. – Oczy​wi​ście. – Czy zro​bił pan to ce​lo​wo? Po​zwo​lił pan, żeby dzien​ni​ka​rze przy​je​cha​li tu pierw​si, żeby nie mu​- siał pan wy​ko​ny​wać czar​nej ro​bo​ty? Mój mąż tak to na​zy​wał. Mó​wie​nie o tym ro​dzi​nom na​zy​wał czar​ną ro​bo​tą i twier​dził, że po​li​cjan​ci za​wsze pró​bu​ją się od niej wy​mi​gać. Po​czuł, jak twarz za​czy​na go pa​lić. Na ko​min​ku stał ze​gar, cy​ka​ją​cy gło​śno w ci​szy, jaka za​pa​dła. W koń​cu zdo​łał wy​du​kać: – Do​pie​ro te​raz ka​za​no mi tu przy​je​chać. Mia​łem tro​chę kło​po​tu z od​szu​ka​niem pani domu. Ja… Za​milkł. Wie​dzia​ła, że pró​bu​je ją okła​my​wać. – Prze​pra​szam. Chy​ba ma pani ra​cję. Nie spie​szy​łem się.. – W po​rząd​ku. Nie po​win​nam sta​wiać pana w ta​kiej sy​tu​acji. To musi być pa​skud​na pra​ca. Bosch po​ża​ło​wał, że nie ma ka​pe​lu​sza, ta​kie​go, jak de​tek​ty​wi ze sta​rych fil​mów. Wte​dy mógł​by trzy​mać go w rę​kach, ba​wić się nim, prze​su​wać pal​ca​mi po ron​dzie, za​jąć się czymś. Spoj​rzał na nią uważ​nie i spo​strzegł, że kie​dyś mu​sia​ła być pięk​na. Pew​nie jest po trzy​dzie​st​ce. Kasz​ta​no​we wło​sy z ja​snym po​ły​skiem. Wy​raź​nie za​ry​so​wa​ne szczę​ki po​nad na​pię​ty​mi mię​śnia​mi szyi. Nie uży​wa​ła ma​- ki​ja​żu, by ukryć lek​kie zmarszcz​ki pod ocza​mi. Ubra​na była w nie​bie​skie dżin​sy i bia​łą, wor​ko​wa​tą blu​zę, któ​ra mo​gła na​le​żeć kie​dyś do jej męża. Cie​ka​we, jak dużo miej​sca w jej ser​cu zaj​mu​je jesz​cze Ca​le​xi​co Mo​ore. Wła​ści​wie po​dzi​wiał ją za to, że za​ry​zy​ko​wa​ła za​da​nie mu ta​kie​go py​ta​nia. Wie​dział, że na to za​- słu​żył. Cią​gle my​ślał o tym, że ta ko​bie​ta bar​dzo mu ko​goś przy​po​mi​na. Może ko​goś z prze​szło​ści? Oprócz siły, ema​no​wa​ła z niej tak​że ła​god​ność. Jej oczy były jak ma​gne​sy. – Je​stem śled​czy Har​ry Bosch – po​wie​dział, ma​jąc na​dzie​ję, że i ona się przed​sta​wi. – Tak, sły​sza​łam o panu. Pa​mię​tam ar​ty​ku​ły w ga​ze​tach. I mąż mó​wił mi o panu, kie​dy po​sła​li pana do Wy​dzia​łu Hol​ly​wo​od, parę lat temu. Po​wie​dział, że jed​no ze stu​diów fil​mo​wych za​pła​ci​ło panu kupę pie​nię​dzy, by wy​ko​rzy​stać pań​skie na​zwi​sko i na​krę​cić film te​le​wi​zyj​ny o spra​wie. Mó​wił, że ku​pił pan je​den z tych do​mów na pa​lach na wzgó​rzach. Bosch ski​nął nie​chęt​nie gło​wą i zmie​nił te​mat. – Pani Mo​ore, nie wiem, co po​wie​dzie​li pani dzien​ni​ka​rze, ale przy​sła​no mnie tu, że​bym pani prze​ka​zał, że zna​le​zio​no mar​twe​go czło​wie​ka i naj​praw​do​po​dob​niej jest to pani mąż. Przy​kro mi, że mu​szę o tym mó​wić. Ja… – Wie​dzia​łam, pan to wie​dział i każ​dy gli​na w tym mie​ście wie​dział, że tak się to skoń​czy. Nie roz​- ma​wia​łam z dzien​ni​ka​rza​mi. Kie​dy tylu ich przy​jeż​dża w świą​tecz​ną noc, wia​do​mo, że mają złe wie​- ści. Ski​nął gło​wą i opu​ścił wzrok na nie​ist​nie​ją​cy ka​pe​lusz w rę​kach. – Pro​szę mi po​wie​dzieć. To było sa​mo​bój​stwo? Czy użył re​wol​we​ru? Bosch ski​nął ja​ło​wą. – Na to wy​glą​da, ale nic nie jest pew​ne… – Do​pó​ki nie zro​bi​cie sek​cji, wiem, wiem. Je​stem żoną gli​ny. To zna​czy, by​łam. Wiem, co pan może i cze​go nie może po​wie​dzieć. Nie mo​że​cie być ze mną szcze​rzy. Cały czas bę​dzie​cie trzy​mać to w ta​jem​ni​cy.

Za​uwa​żył, jak jej oczy tward​nie​ją z gnie​wu. – To nie​praw​da, pani Mo​ore. Pró​bu​ję tyl​ko zła​go​dzić… – Pa​nie Bosch, je​śli chce mi pan coś po​wie​dzieć, to niech pan mówi. – Tak, pani Mo​ore, to był re​wol​wer. Je​śli chce pani usły​szeć szcze​gó​ły, to je pani po​dam. Pani mąż, je​śli to był pani mąż, roz​wa​lił so​bie twarz wy​strza​łem z du​bel​tów​ki. Mu​si​my więc upew​nić się, że to był on i że zro​bił to sam, za​nim bę​dzie​my mo​gli po​wie​dzieć coś pew​ne​go. Nie pró​bu​je​my utrzy​my​wać ta​jem​ni​cy, po pro​stu nie mamy jesz​cze wszyst​kich da​nych. Opar​ła się w fo​te​lu. Za za​sło​ną cie​nia uj​rzał wy​raz jej twa​rzy. Ostre, gniew​ne spoj​rze​nie zmię​kło. Po​czuł wstyd. – Prze​pra​szam – po​wie​dział. – Nie wiem, dla​cze​go to pani po​wie​dzia​łem. Po​wi​nie​nem był tyl​ko… – To nic. Chy​ba na to za​słu​ży​łam… Ja też prze​pra​szam. Spoj​rza​ła na nie​go bez gnie​wu w oczach. Przedarł się przez jej pan​cerz. Wie​dział, że ta ko​bie​ta pra​gnie by ktoś był przy niej. Ten dom był zbyt wiel​ki i ciem​ny, by mo​gła te​raz zo​stać w nim sama i nie zmie​nią tego żad​ne cho​in​ki i re​cen​zje ksią​żek. Na​gle po​czuł do niej in​stynk​tow​ny po​ciąg. Ni​g​dy nie od​czu​wał po​żą​da​nia na za​sa​dzie przy​cią​ga​nia się prze​ci​wieństw. Wręcz od​wrot​nie. Za​wsze wi​- dział cząst​kę sie​bie w ko​bie​tach, któ​re go po​cią​ga​ły. A te​raz po​ja​wi​ła się ko​bie​ta, któ​rej imie​nia na​- wet nie znał, i czuł, że go po​cią​ga. Za​in​try​go​wa​ło go to i spra​wi​ło, że za​pra​gnął do​wie​dzieć się, co wy​rzeź​bi​ło zmarszcz​ki pod tak by​stry​mi ocza​mi. Wie​dział, że ta ko​bie​ta, tak jak on sam, nosi swe bli​zny we​wnątrz, głę​bo​ko ukry​te, a każ​da z nich jest za​gad​ką. Była taka jak on. – Prze​pra​szam, ale nie wiem, jak pani ma na imię. Za​stęp​ca na​czel​ni​ka dał mi tyl​ko ad​res i ka​zał je​chać. Uśmiech​nę​ła się, wi​dząc jego za​kło​po​ta​nie. – Sy​lvia. – Sy​lvia. Hm, czy przy​pad​kiem nie czu​ję za​pa​chu kawy? – Ow​szem. Chce się pan na​pić? – Z przy​jem​no​ścią, je​śli to nie za duży kło​pot. – Ża​den. Wsta​ła i prze​szła obok nie​go. Ogar​nę​ły go wąt​pli​wo​ści. – Może jed​nak po​wi​nie​nem so​bie pójść. Ma pani o czym my​śleć, a ja je​stem in​tru​zem. Mu​szę… – Pro​szę zo​stać. Przy​da mi się to​wa​rzy​stwo. Nie cze​ka​ła na od​po​wiedź. Pa​trzył, jak idzie w kie​run​ku kuch​ni. Od​cze​kał chwi​lę, ro​zej​rzał się jesz​cze raz po po​ko​ju, wstał i skie​ro​wał się w stro​nę oświe​tlo​nych, otwar​tych drzwi ku​chen​nych. – Może być czar​na. – Oczy​wi​ście, prze​cież jest pan gli​ną. – Nie lubi pani gli​nia​rzy? – Po​wiedz​my, że nie mia​łam z nimi zbyt do​brych do​świad​czeń. Sta​ła do nie​go ty​łem. Po​sta​wi​ła na bla​cie dwa kub​ki i na​le​wa​ła kawę ze szkla​ne​go dzban​ka. Oparł się o fra​mu​gę drzwi obok lo​dów​ki. Nie był pe​wien, co ma po​wie​dzieć, czy po​trak​to​wać spra​wę ofi​- cjal​nie, czy nie. – Ma​cie pań​stwo miły dom. – Nie czu​łam się tu do​brze. Sprze​da​je​my go. Chy​ba po​win​nam te​raz po​wie​dzieć, że to ja go sprze​- da​ję. Wciąż się nie od​wra​ca​ła. – Nie może się pani wi​nić za to, co zro​bił mąż. Wie​dział, że to sła​ba po​cie​cha. – Ła​two po​wie​dzieć. – Taak…

Na​sta​ła dłu​ga ci​sza, za​nim Bosch zde​cy​do​wał się kon​ty​nu​ować. – Zo​sta​wił wia​do​mość. Za​mar​ła bez ru​chu, ale na​dal się nie od​wra​ca​ła. – „Do​wie​dzia​łem się, kim je​stem”. Na​pi​sał tyl​ko tyle. Nie ode​zwa​ła się. – Czy pani coś z tego ro​zu​mie? W koń​cu od​wró​ci​ła się do nie​go. Wi​dział w ja​snym, ku​chen​nym świe​tle śla​dy łez na jej twa​rzy. Zro​zu​miał, że nie może nic zro​bić, by po​móc jej prze​bo​leć stra​tę. – Nie wiem. Mój mąż… On miał świ​ra na punk​cie prze​szło​ści. – Co pani ma na my​śli? – Za​wsze wra​cał do prze​szło​ści. Lu​bił ją bar​dziej niż te​raź​niej​szość czy na​dzie​ję na przy​szłość. Za​wsze wra​cał pa​mię​cią do cza​sów, kie​dy był dziec​kiem. Nie po​tra​fił roz​stać się z prze​szło​ścią. Wi​dział, jak łzy na​pły​wa​ją jej do oczu. Skoń​czy​ła na​le​wać kawę. – Co się z nim sta​ło? – za​py​tał. – Nie wiem. Chciał cof​nąć się w prze​szłość. Po​trze​bo​wał cze​goś, co tam po​zo​sta​ło. „Każ​dy po​trze​bu​je wła​snej prze​szło​ści – po​my​ślał Bosch. – Cza​sa​mi drę​czy ona bar​dziej niż przy​- szłość”. Osu​szy​ła oczy chu​s​tecz​ką, od​wró​ci​ła się i po​da​ła mu ku​bek. Łyk​nął kawy. – Kie​dyś po​wie​dział mi, że miesz​kał w zam​ku – rze​kła. – W Ca​le​xi​co? – Tak, ale bar​dzo krót​ko. Nie wiem, co się sta​ło. Ni​g​dy nie mó​wił mi o tym eta​pie swo​je​go ży​cia. Wią​za​ło się to z jego oj​cem. W pew​nym mo​men​cie oj​ciec już go nie chciał. Mu​sie​li wy​je​chać z mat​- ką z Ca​le​xi​co – z tego zam​ku. Lu​bił mó​wić, że jest z Ca​le​xi​co, ale tak na​praw​dę, do​ra​stał w Me​xi​ca​li. Czy był tam pan kie​dyś? – Tyl​ko prze​jaz​dem. – Tak, le​piej się tam nie za​trzy​my​wać. Za​mil​kła. Pa​trzy​ła na swo​ją kawę. Była atrak​cyj​ną ko​bie​tą, któ​ra wy​glą​da​ła na zmę​czo​ną tym wszyst​kim. Nie zro​zu​mia​ła jesz​cze, że to dla niej za​rów​no ko​niec, jak i po​czą​tek. – Ni​g​dy nie mógł się po​go​dzić z tym, że zo​stał od​rzu​co​ny. Czę​sto wra​cał do Ca​le​xi​co. Ja tam nie jeź​dzi​łam. Wy​da​je mi się, że ob​ser​wo​wał swo​je​go ojca. Może za​sta​na​wiał się, kim sam mógł być. Nie wiem. Cza​sa​mi nocą, kie​dy my​ślał, że śpię, wyj​mo​wał te sta​re zdję​cia i oglą​dał je. – Czy jego oj​ciec jesz​cze żyje? Po​da​ła mu ku​bek z kawą. – Nie wiem. Mó​wił, że nie żyje. Ale może była to tyl​ko prze​no​śnia? Może był mar​twy dla Cala? Tyl​ko to się li​czy​ło. Cal po wszyst​kich tych la​tach w dal​szym cią​gu czuł się od​rzu​co​ny. Nie mo​głam go na​kło​nić, by o tym po​roz​ma​wiał. A je​śli już coś mó​wił, to po pro​stu kła​mał, twier​dził, że sta​ry nic dla nie​go nie zna​czy. Wie​dzia​łam, że jest ina​czej. Po pew​nym cza​sie, po la​tach, prze​sta​łam o tym wspo​mi​nać. A on sam ni​g​dy nie po​ru​szał tego te​ma​tu. Jed​nak cią​gle tam jeź​dził – cza​sa​mi na week​- end, cza​sa​mi na je​den dzień. Po po​wro​cie ni​g​dy nic nie opo​wia​dał. – Czy ma pani te zdję​cia? – Nie, za​brał je ze sobą, kie​dy wy​je​chał. Za nic by ich nie zo​sta​wił. Bosch po​pił kawy. – Wy​da​je się… – za​czął. – Czy mo​gło to mieć ja​kiś zwią​zek z… – Nie wiem. Mogę tyl​ko panu po​wie​dzieć, że mia​ło to ogrom​ny zwią​zek z nami. Ta ob​se​sja była dla nie​go waż​niej​sza ode mnie. To wła​śnie znisz​czy​ło nasz zwią​zek. – Co on pró​bo​wał od​na​leźć? – Nie wiem. W ostat​nich la​tach zu​peł​nie się ode mnie od​su​nął.

Bosch ski​nął gło​wą i od​wró​cił wzrok od jej oczu. Co jesz​cze mógł zro​bić? Cza​sa​mi z ra​cji swe​go za​wo​du zbyt głę​bo​ko wni​kał w cu​dze ży​cie. Za​da​wał py​ta​nia, któ​re na​pa​wa​ły go po​czu​ciem winy, bo nie miał pra​wa znać od​po​wie​dzi. Był tyl​ko goń​cem, wy​słan​ni​kiem, nie miał pra​wa wie​dzieć, dla​cze​- go ktoś skie​ro​wał so​bie w twarz lufy du​bel​tów​ki i po​cią​gnął za spust. A jed​nak, ta​jem​ni​ca Cala Mo​ore’a i ból w jej twa​rzy nie po​zwa​la​ły mu odejść. Sy​lvia była uj​mu​ją​- ca na spo​sób, któ​ry się​gał da​le​ko poza jej fi​zycz​ne pięk​no. Ow​szem, była atrak​cyj​na, ale ból w jej twa​rzy, łzy i za​ra​zem siła w jej oczach po​cią​ga​ły go. Przy​szła mu do gło​wy myśl, że nie za​słu​ży​ła so​bie na to wszyst​ko. Jak Cal Mo​ore mógł tak po​twor​nie wszyst​ko spie​przyć? Znów spoj​rzał na nią. – Jest jesz​cze jed​na rzecz, któ​rą mi kie​dyś po​wie​dział. Mia​łem pew​ne przej​ścia z W.S.W., to zna​czy Wy​dzia​łem… – Wiem, co to jest. – Tak, więc po​pro​sił mnie o radę. Spy​tał, czy znam ko​goś, kto się o nie​go do​py​ty​wał. Wy​mie​nił na​zwi​sko Cha​sta​in. Czy Cal wspo​mi​nał pani o tym? O co cho​dzi​ło? – Nie wiem. Jej za​cho​wa​nie zmie​ni​ło się. Znów ki​pia​ła gnie​wem. Jej oczy prze​szy​wa​ły go. Do​tknął jej czu​łe​go miej​sca. – A jed​nak sły​sza​ła pani o tym fa​ce​cie. – Cha​sta​in przy​je​chał tu kie​dyś. My​ślał, że będę z nim współ​pra​co​wać. Po​wie​dział, że zło​ży​łam na swo​je​go męża do​nos, co było kłam​stwem. Kie​dy chciał prze​szu​kać dom, ka​za​łam mu się wy​no​sić. Nie chcę o tym mó​wić. – Kie​dy to było? – Kil​ka mie​się​cy temu. – Ostrze​gła pani Cala? Za​wa​ha​ła się i ski​nę​ła gło​wą. „A po​tem Cal przy​je​chał do «Ca​ta​li​ny» i po​pro​sił mnie o radę” – po​my​ślał Har​ry. – Na pew​no nie wie pani, o co cho​dzi​ło? – Wte​dy by​li​śmy już w se​pa​ra​cji. Nie roz​ma​wia​li​śmy. Mię​dzy nami wszyst​ko było skoń​czo​ne. Po​- wie​dzia​łam tyl​ko Ca​lo​wi, że ten czło​wiek przy​je​chał tu​taj i kła​mał, że zło​ży​łam skar​gę. Cal stwier​- dził, że za​wsze tak ro​bią. Po​wie​dział, że​bym się nie przej​mo​wa​ła. Har​ry skoń​czył pić kawę, ale trzy​mał ku​bek w ręku. Ona wie​dzia​ła, że jej mąż zdra​dził ich przy​- szłość z wła​sną prze​szło​ścią, ale sama po​zo​sta​ła lo​jal​na, ostrze​gła go przed Cha​sta​inem. Bosch mógł ją tyl​ko jesz​cze bar​dziej po​dzi​wiać. – Co pan tu robi? – spy​ta​ła. – Słu​cham? – Je​śli pro​wa​dzi pan do​cho​dze​nie w spra​wie śmier​ci mo​je​go męża, to za​kła​dam, że już pan wie o W.S.W. Albo rów​nież mnie pan okła​mu​je, albo nic pan nie wie. Je​śli tak, to co pan tu robi? Od​sta​wił ku​bek na blat. Dało mu to kil​ka se​kund do na​my​słu. – Zo​sta​łem wy​sła​ny przez za​stęp​cę na​czel​ni​ka, żeby po​in​for​mo​wać pa​nią, co się… – Czar​na ro​bo​ta. – Wła​śnie. Do​sta​ła mi się czar​na ro​bo​ta. Ale, jak po​wie​dzia​łem, w pew​nym sen​sie zna​łem pani męża i… – Nie wy​da​je mi się, żeby mógł pan roz​wią​zać tę za​gad​kę, pa​nie Bosch. Ski​nął gło​wą. – A więc znów po​zo​sta​nie tyl​ko wi​dzem. – Uczę an​giel​skie​go i li​te​ra​tu​ry w szko​le Grant High w Val​ley – po​wie​dzia​ła. – Za​da​ję swo​im uczniom dużo lek​tur o Los An​ge​les, żeby mo​gli zro​zu​mieć cha​rak​ter i hi​sto​rię swo​jej spo​łecz​no​ści. Nie​wie​lu z nich się tu uro​dzi​ło. Jed​ną z ksią​żek, któ​re za​da​ję, jest The Long Go​od​bye. Przy​go​dy pew​-

ne​go de​tek​ty​wa. – Czy​ta​łem. – Jest tam ta​kie zda​nie, któ​re znam na pa​mięć: „Nie ma groź​niej​szej pu​łap​ki od tej, któ​rą za​sta​- wiasz na sa​me​go sie​bie”. Za​wsze, kie​dy ją czy​tam, my​ślę o swo​im mężu. I o so​bie. Zno​wu za​czę​ła pła​kać. Po ci​chu, nie od​ry​wa​jąc wzro​ku od Bo​scha. Uj​rzał w jej oczach ja​kąś proś​- bę i po​ło​żył jej dłoń na ra​mie​niu. Wy​glą​da​ło to nie​zręcz​nie, ale ona zbli​ży​ła się do nie​go i opar​ła mu gło​wę na pier​si. Po​zwo​lił jej się wy​pła​kać. Go​dzi​nę póź​niej Bosch był w domu. Wziął na​peł​nio​ny do po​ło​wy kie​li​szek i bu​tel​kę wina, któ​re sta​- ły na sto​le od obia​du. Usiadł na we​ran​dzie i pił aż do rana, roz​my​śla​jąc o róż​nych rze​czach. Łuna ognia nad prze​łę​czą znik​nę​ła, ale te​raz pło​nę​ło coś w nim sa​mym. Ca​le​xi​co Mo​ore naj​wy​raź​niej od​po​wie​dział na py​ta​nie, któ​re no​szą w so​bie wszy​scy lu​dzie – na któ​re Har​ry Bosch rów​nież pra​gnął zna​leźć od​po​wiedź. „Do​wie​dzia​łem się, kim je​stem”. I to go za​bi​ło.

5 Czwar​tek, na​za​jutrz po świę​tach, był jed​nym z tych dni, o któ​re mo​dlą się fo​to​gra​fo​wie ro​bią​cy zdję​- cia na pocz​tów​ki. Ogień na wzgó​rzach do​pa​lił się, a dym prze​gna​ła ze wzgórz bry​za znad Pa​cy​fi​ku. Mia​sto wy​grze​wa​ło się pod błę​kit​nym nie​bem i skłę​bio​ny​mi cu​mu​lu​sa​mi. Zde​cy​do​wał się zje​chać ze wzgórz okręż​ną dro​gą, do​trzeć do skrzy​żo​wa​nia Wo​odrow Wil​son z Mul​hol​land, a po​tem skrę​cić na krę​tą dro​gę przez Ni​chols Ca​ny​on. Uwiel​biał pa​no​ra​mę wzgórz po​- kry​tych nie​bie​ską wi​ste​rią i fio​le​to​wy​mi kwiat​ka​mi, uwień​czo​nych sta​rze​ją​cy​mi się do​ma​mi za mi​- lio​ny do​la​rów, któ​re nada​wa​ły mia​stu aurę blak​ną​cej świet​no​ści. Ja​dąc, my​ślał o po​przed​niej nocy, o tym, co czuł, po​cie​sza​jąc Sy​lvię Mo​ore. Kie​dy zje​chał ze wzgórz, skrę​cił w Ge​ne​see, na Bul​war Za​cho​dzą​ce​go Słoń​ca, a po​tem na Wil​cox. Za​par​ko​wał za po​ste​run​kiem, mi​nął za​kra​to​wa​ne okna izby wy​trzeź​wień i wszedł do biu​ra śled​cze​go. Po​nu​ry na​strój pa​nu​ją​cy w sali był gęst​szy od dymu pa​pie​ro​sów w te​atrzy​ku por​no. Po​li​cjan​ci sie​- dzie​li przy biur​kach z opusz​czo​ny​mi gło​wa​mi, roz​ma​wia​li ci​cho przez te​le​fon albo grze​ba​li się w pa​pier​ko​wej ro​bo​cie, któ​ra prze​śla​do​wa​ła ich przez całe ży​cie, na​pły​wa​jąc nie​wy​czer​pa​nym stru​mie​- niem. Usiadł przy sto​le ze​spo​łu do spraw za​bójstw i spoj​rzał na Jer​ry’ego Ed​ga​ra, któ​ry nie​kie​dy peł​nił rolę jego part​ne​ra na służ​bie. Nie było już part​ne​rów wy​zna​czo​nych na sta​łe. Biu​ro mia​ło bra​ki per​- so​nal​ne ze wzglę​du na ogra​ni​cze​nia bu​dże​to​we, zaś w Wy​dzia​le pa​no​wa​ła bez​u​stan​na go​rącz​ka prze​- nie​sień i awan​sów. W ze​spo​le do spraw za​bójstw zo​sta​ło tyl​ko pię​ciu śled​czych. Na​czel​nik biu​ra, po​- rucz​nik Ha​rvey Po​unds, ra​dził so​bie, wy​sy​ła​jąc po​je​dyn​czych śled​czych do wszyst​kich spraw poza szcze​gól​nie nie​bez​piecz​ny​mi przy​pad​ka​mi. Bosch lu​bił pra​co​wać na wła​sną rękę, ale więk​szość po​li​- cjan​tów skar​ży​ła się na ten sys​tem. – Co się dzie​je? – za​py​tał. – Mo​ore? Ed​gar ski​nął gło​wą. Sie​dzie​li przy sto​le sami. Shel​by Dun​ne i Ka​ren Mo​shi​to zwy​kle przy​cho​dzi​li do pra​cy po dzie​wią​tej, a Lu​cius Por​ter, je​śli był w mia​rę trzeź​wy, do​cie​rał tu przed dzie​sią​tą. – Przed chwi​lą Po​unds wy​lazł z klat​ki i po​wie​dział, że do​pa​so​wa​li od​ci​ski pal​ców. To był Mo​ore. Za​ła​twił się, cho​le​ra. Przez na​stęp​nych kil​ka mi​nut mil​cze​li. Prze​rzu​cił pa​pie​ry na swo​im biur​ku, ale nie mógł prze​stać my​śleć o Mo​orze. Wy​obra​ził so​bie, jak Irving, She​ehan albo Cha​sta​in dzwo​nią do Sy​lvii Mo​ore, żeby jej po​wie​dzieć, że po​twier​dzo​no toż​sa​mość. Har​ry wi​dział już, jak jego sła​by zwią​zek ze spra​- wą roz​wie​wa się jak dym. Wy​czuł, że ktoś za nim stoi. Zer​k​nął do tyłu i zo​ba​czył Po​und​sa. – Har​ry, chodź. Za​pro​sze​nie do szkla​nej klat​ki. Spoj​rzał na Ed​ga​ra, któ​ry wzru​szył ra​mio​na​mi. Har​ry wstał i po​- szedł za po​rucz​ni​kiem do po​miesz​cze​nia na koń​cu sali. Był to mały po​ko​ik z trze​ma oszklo​ny​mi ścia​na​mi, umoż​li​wia​ją​cy​mi Po​und​so​wi przy​glą​da​nie się pod​wład​nym. Wi​dział ich, ale nie mu​siał ich słu​chać, wą​chać ani znać. Ża​lu​zje, któ​rych czę​sto uży​wał, by cał​ko​wi​cie od​ciąć się od nich, tego rana były od​sło​nię​te. – Sia​daj, Har​ry. Nie mu​szę ci mó​wić, że​byś nie pa​lił. Miło spę​dzi​łeś świę​ta?

Bosch pa​trzył na nie​go bez sło​wa. Coś tu było nie w po​rząd​ku, gdy ten fa​cet mówi mu „Har​ry” i pyta o świę​ta. Z wa​ha​niem usiadł. – O co cho​dzi? – za​py​tał. – To ja po​wi​nie​nem cię o to za​py​tać, Har​ry. Do​wie​dzia​łem się wła​śnie, że spę​dzi​łeś więk​szą część świą​tecz​nej nocy w tym za​plu​tym mo​te​lu „Hi​de​away”, w któ​rym aku​rat pro​wa​dzo​no do​cho​dze​nie. – By​łem na dy​żu​rze – od​parł Bosch. – I po​wi​nie​nem zo​stać tam we​zwa​ny. Po​je​cha​łem zo​ba​czyć, co się dzie​je. I oka​za​ło się, że Irving mnie po​trze​bu​je. – W po​rząd​ku, Har​ry, ale na tym ko​niec. Mam za​ka​zać ci zbyt​nie​go mie​sza​nia się do spra​wy Mo​- ore’a. – Co to ma zna​czyć? – To, co sły​szysz. – Chwi​lecz​kę, je​śli pan… – Nie ma o czym ga​dać. – Po​unds skrzy​wił się, co świad​czy​ło o tym, że znów za​czy​na go bo​leć gło​wa. Otwo​rzył środ​ko​wą szu​fla​dę biur​ka i wy​jął małe pu​deł​ko aspi​ry​ny. Po​łknął dwie ta​blet​ki bez po​pi​ja​nia. – Chy​ba po​wie​dzia​łem ja​sno? – rzekł po​rucz​nik. Na​gle wy​sko​czył zza biur​ka, mi​nął Bo​scha i po​biegł do kra​ni​ka z wodą przy drzwiach. Bosch sie​- dział nie​ru​cho​mo na krze​śle. Po​unds wró​cił za chwi​lę i cią​gnął da​lej: – Nie chcę kłó​cić się z tobą za każ​dym ra​zem, kie​dy cię tu wzy​wam. Po​wi​nie​neś wresz​cie pod​po​- rząd​ko​wać się wła​dzom tego Wy​dzia​łu. Sta​now​czo prze​sa​dzasz. W ką​ci​kach ust Po​und​sa wi​dać było śla​dy aspi​ry​ny. – Prze​ka​zu​ję ci tę su​ge​stię w two​im wła​snym in​te​re​sie… – Dla​cze​go sam Irving mi tego nie po​wie? – Słu​chaj, Bosch, do​sta​łeś po​le​ce​nie i krop​ka. Prze​stań my​śleć o tej ostat​niej nocy. Za​ję​to się tym. – Je​stem tego pe​wien. Wstał. Miał ocho​tę prze​rzu​cić tego fa​ce​ta przez szkla​ną ścia​nę, albo przy​naj​mniej za​pa​lić pa​pie​ro​- sa na ze​wnątrz, obok izby wy​trzeź​wień. – Sia​daj – roz​ka​zał po​rucz​nik. – Nie po to cię tu we​zwa​łem. Znów usiadł i spo​koj​nie cze​kał. Przy​glą​dał się Po​und​so​wi, któ​ry otwo​rzył szu​fla​dę i wy​cią​gnął drew​nia​ną li​nij​kę, ba​wiąc się nią ma​chi​nal​nie. – Har​ry, wiesz, ile za​bójstw mamy w Wy​dzia​le w tym roku? Za​ska​ku​ją​ce py​ta​nie. Har​ry za​sta​no​wił się, do cze​go szef zmie​rza. Sam pro​wa​dził w tym roku je​- de​na​ście spraw, ale w le​cie stra​cił sześć ty​go​dni na re​kon​wa​le​scen​cję w Mek​sy​ku po po​strze​le​niu. Osza​co​wał, że od​dział za​bójstw za​ła​twia ja​kieś sie​dem​dzie​siąt spraw rocz​nie. – Nie mam po​ję​cia – od​parł wy​mi​ja​ją​co. – No to ci po​wiem. Do chwi​li obec​nej mamy sześć​dzie​siąt sześć za​bójstw. Ale zo​sta​ło nam jesz​cze pięć dni tego roku. Przy​pusz​czam, że do​pi​sze​my coś do tej li​sty. W syl​we​stra za​wsze są kło​po​ty. – No i co z tego? Pa​mię​tam, że w ze​szłym roku mie​li​śmy pięć​dzie​siąt dzie​więć za​bójstw. Licz​ba mor​derstw wzra​sta. Czy to coś no​we​go? – Nowe jest to, że spa​da wy​kry​wal​ność. Obec​nie nie osią​ga na​wet pięć​dzie​się​ciu pro​cent. Z ko​lei ty masz na kon​cie dużo suk​ce​sów. Sie​dem spraw wy​ja​śnio​no, mamy dwa na​ka​zy aresz​to​wa​nia. Jed​na spra​wa jest w toku, jed​na zo​sta​ła za​wie​szo​na. Pra​cu​jesz tak​że nad Ja​me​sem Kap​pa​lan​nim. Zga​dza się? Ski​nął gło​wą. – Ogól​ne wy​ni​ki są jed​nak fa​tal​ne – cią​gnął Po​unds. Z ca​łej siły ude​rzył li​nij​ką o dłoń i po​trzą​snął gło​wą. Har​ry za​czął się do​my​ślać, o co mu cho​dzi. – Po​myśl o tym – cią​gnął po​rucz​nik. – Po​myśl o tych wszyst​kich ofia​rach i ich ro​dzi​nach. I jesz​cze po​myśl, jak bar​dzo zo​sta​nie nad​szarp​nię​te za​ufa​nie spo​łe​czeń​stwa do nas, do tego Wy​dzia​łu, kie​dy