1
Dym niósł się od przełęczy Cahuenga i osiadał pod nadciągającą warstwą chłodnego powietrza. Z
miejsca, gdzie stał Harry Bosch, wyglądał jak szary grzyb unoszący się nad ziemią. Wieczorne słoń-
ce nadawało mu u szczytu pomarańczowego zabarwienia, przechodzącego w głęboką czerń u źródła
– przy płonących zaroślach. Płomień wspinał się po wschodnim stoku. Bosch przełączył krótkofa-
lówkę na częstotliwość alarmową Okręgu Los Angeles i słuchał, jak dowódcy oddziałów straży po-
żarnej składają stanowisku dowodzenia raporty, według których na jednej ulicy poszło z dymem już
dziewięć budynków, a na innej w kolejce czekały następne. Ogień przesuwał się w stronę otwartych
przestrzeni w Griffith Park, gdzie mógł szaleć całymi godzinami, zanim udałoby się go opanować.
W dochodzących z krótkofalówki głosach mężczyzn pobrzmiewała nuta desperacji.
Bosch ujrzał szwadron helikopterów, wyglądających z tej odległości jak ważki. Wskakiwały w
dym i wynurzały się, spuszczając ładunki wody na pomarańczowe języki ognia, które cofały się z
płonących budynków i drzew. Przypomniało mu to walki w pyle Wietnamu – hałas, niepewne podry-
gi i huśtanie się przeciążonych maszyn. Gdy woda przenikała przez palące się dachy, natychmiast
wzbijały się kłęby pary.
Odwrócił wzrok od ognia i spojrzał na wysuszone zarośla, które pokrywały zbocze i otaczały pale
utrzymujące jego dom na stoku po zachodniej stronie przełęczy. Poniżej, wśród stepowych traw, spo-
strzegł stokrotki i dzikie kwiaty. Ale nie widział kojota, który przez ostatnich kilka tygodni polował
w wąwozie poniżej domu. Kiedyś rzucił padlinożercy kawałki kurczaka, ale dopóki stał i patrzył,
zwierzę nie przyjęło ofiarowanego jedzenia. Dopiero kiedy wszedł z werandy do wnętrza domu, ko-
jot podczołgał się i porwał mięso. Harry ochrzcił go imieniem „Timido”. Czasami późno w nocy
słyszał jego zawodzenie, odbijające się echem w przełęczy.
Spojrzał znów na ogień, właśnie wtedy, gdy rozległ się głośny wybuch, a w szarym grzybie zawi-
rowała skłębiona kula ciemnego dymu. Z krótkofalówki dochodziły podenerwowane głosy. Dowód-
ca oddziału straży doniósł, że zapalił się zbiornik z propanem do barbecue.
Patrzył, jak ciemny dym rozprasza się w większej chmurze, a potem przełączył znów krótkofalów-
kę na strategiczną częstotliwość Wydziału Policji Los Angeles. Był na dyżurze – bożonarodzeniowa
służba. Nasłuchiwał przez pół minuty, ale nie usłyszał nic poza rutynowymi radiowymi gadkami. W
Boże Narodzenie Hollywood było niezwykle spokojne.
Spojrzał na zegarek i zabrał krótkofalówkę do środka. Wyciągnął garnek z piekarnika i rzucił na
talerz pieczoną pierś kurczaka, swój świąteczny obiad. Potem zdjął pokrywkę z rondla z ryżem i
groszkiem gotowanym na parze i nałożył na talerz dużą porcję. Zaniósł posiłek na stół w jadalni,
gdzie kieliszek czerwonego wina czekał już obok trzech kartek pocztowych, jedynych, jakie przyszły
pocztą w ciągu tygodnia, których jeszcze nie otworzył. Odtwarzacz CD grał Song of the Underground
Railroad w aranżacji Coltrane’a.
Jedząc i pijąc, otwierał koperty. Szybko przejrzał kartki, myśląc o tych, którzy je wysłali. Wie-
dział, że to rytuał samotnego człowieka, ale nic nie szkodzi. Spędził już w samotności wiele świąt
Bożego Narodzenia.
Pierwsza karta była od dawnego partnera, który przeszedł na emeryturę za pieniądze zarobione na
książce i filmie i przeniósł się do Ensenady. Było w niej to, co zawsze w kartkach Andersona: „Harry,
kiedy przyjeżdżasz?”. Kolejna również przybyła z Meksyku, od przewodnika, z którym Harry miesz-
kał, łowił ryby i ćwiczył swój hiszpański przez sześć tygodni zeszłego lata w Bahia San Felipe. Do-
chodził tam do siebie po odniesionej ranie postrzałowej barku, a słońce i morskie powietrze pomo-
gły mu odzyskać zdrowie. W świątecznych życzeniach, napisanych po hiszpańsku, Jorge Barrejra
również dopytywał się o jego powrót.
Ostatnią kopertę otwierał powoli i ostrożnie, wiedząc, od kogo przyszła, zanim jeszcze zobaczył
podpis. Nosiła stempel pocztowy z Tehachapi. Na kartce, ręcznie drukowanej na szarawym papierze
przerobionym z makulatury w więzieniu, scenka ze żłóbkiem była trochę zamazana. List pochodził
od kobiety, z którą spędził jedną noc, ale o której myślał przez więcej nocy, niż mógł spamiętać. Ona
również chciała, by ją odwiedził, ale oboje wiedzieli, że nigdy nie przyjedzie.
Łyknął wina i zapalił papierosa. Rozpoczynał się właśnie utwór Coltrane’a Spiritual, nagrany na
żywo w Village Vanguard w Nowym Jorku, kiedy Harry był jeszcze dzieckiem, ale jego uwagę przy-
ciągnęła krótkofalówka, nadal gadająca cicho na stoliku koło telewizora. Policyjne krótkofalówki
tworzyły tło muzyczne jego życia od tak dawna, że był w stanie zignorować ich jazgot, skoncentro-
wać się na dźwiękach saksofonu i mimo to wyławiać niezwykle brzmiące słowa i kody. Usłyszał
głos, mówiący:
– Jeden-K-Dwanaście, Sztabowy Dwa potrzebuje twojej dwudziestki.
Bosch wstał i podszedł do krótkofalówki, jakby to, że na nią spojrzy, miało wyjaśnić sens przeka-
zu. Czekał na odpowiedź na wezwanie. Dziesięć sekund… Dwadzieścia.
– Sztabowy Dwa, lokalizacja: „Hideaway”. Zachodnia, na południe od Franklina. Pokój numer sie-
dem. Aha, Sztabowy Dwa, masz zabrać maskę.
Czekał na dalszy ciąg, ale to było wszystko. Podana lokalizacja, ulica Zachodnia i Franklina, mie-
ściła się w granicach Okręgu Hollywood. „Jeden-K-Dwanaście” było radiowym kodem śledczego od
zabójstw ze śródmiejskiej kwatery Parker Center, Wydziału Rabunków i Zabójstw, zaś „Sztabowy
Dwa” oznaczał zastępcę naczelnika policji. W Wydziale było trzech zastępców i Bosch nie miał pew-
ności, który jest Sztabowym Dwa. Nieważne. Dlaczego jednak wzywano jednego z najwyższych hie-
rarchów Wydziału w tę świąteczną noc?
Drugie pytanie drążyło go jeszcze bardziej. Jeśli wezwano już W.R.Z., dlaczego on, dyżurny poli-
cjant Wydziału Hollywood, nie został zawiadomiony w pierwszej kolejności? Poszedł do kuchni,
wrzucił talerz do zlewu, wykręcił numer posterunku na Wilcox i poprosił do telefonu oficera dyżur-
nego. Słuchawkę podniósł porucznik o nazwisku Kleinman. Bosch go nie znał. Był nowy, przeniesio-
ny z Wydziału Foothill.
– Co się dzieje? – zapytał go. – Słyszę w radiu o trupie na rogu Zachodniej i Franklina, a nikt mi o
niczym nie mówi. Zabawne, bo akurat dzisiaj jestem na służbie.
– Nie przejmuj się tym – odparł Kleinman. – „Kapelusze” już się wszystkim zajęły.
„Kleinman musi być starym wiarusem” – pomyślał Bosch. Nie słyszał tego wyrażenia od lat.
Członkowie W.R.Z. nosili w latach czterdziestych słomkowe meloniki. W latach pięćdziesiątych za-
stąpiły je szare, filcowe kapelusze. Potem kapelusze wyszły z mody – teraz oficerowie mundurowi
mówili o śledczych z W.R.Z. „garnitury”, a nie „kapelusze” – ale gliniarze od zabójstw nadal trzymali
fason. Ciągle myśleli, że są na szczycie, wyżej niż ich własne tyłki. Bosch nienawidził takiej arogan-
cji, nawet wtedy, gdy sam był jednym z nich. Istnieje przynajmniej jedna dobra strona pracy w Holly-
wood, w rynsztoku tego miasta: nikt nie bywa nadęty, to zwykła, prosta, policyjna robota.
– Co to za wezwanie? – spytał Bosch.
Kleinman wahał się przez kilka sekund, zanim odpowiedział:
– Mamy zwłoki w pokoju hotelowym na Franklina. Wygląda na samobójstwo. Ale wezmą to ludzie
z W.R.Z., to znaczy, już wzięli. Jesteśmy wyłączeni. Rozkaz z góry.
Bosch nie odpowiedział. Namyślał się przez chwilę. W.R.Z. wyjeżdżający do samobójstwa w święta
– to nie ma sensu. Nagle olśniło go: Calexico Moore!
– Jak stara jest ta sprawa? – zapytał. – Słyszałem, że kazali Sztabowemu Dwa zabrać maskę.
– Dojrzała. Powiedzieli, że głowa wygląda jak pomidor. Ale rzecz w tym, że nie zostało z głowy
zbyt wiele. Wygląda na to, że wywalił do siebie z obu rur dubeltówki. Przynajmniej tyle udało mi się
złapać na częstotliwości W.R.Z.
Radio Boscha nie odbierało na tych falach, dlatego właśnie nie usłyszał żadnego z wcześniejszych
radiowych wezwań. „Garnitury” najwyraźniej zmieniły częstotliwość tylko po to, by podać adres kie-
rowcy Sztabowego Dwa. W innym wypadku, nie dowiedziałby się o wezwaniu aż do rana, kiedy
przyszedłby na posterunek. Rozzłościło go to, ale nie zmienił tonu głosu. Chciał wyciągnąć z Klein-
mana ile tylko się dało.
– To Moore, tak?
– Na to wygląda. Na biurku leży jego odznaka i portfel. Ale, jak powiedziałem, tymczasem nie
można zidentyfikować ciała.
– Jak się to stało?
– Słuchaj, Bosch, ja tu jestem zajęty, rozumiesz? To ciebie nie dotyczy. W.R.Z. się tym zajmuje.
– Nie, mylisz się, dotyczy mnie. Powinienem pierwszy dostać wezwanie. Chcę wiedzieć, jak się to
wszystko stało, żebym mógł zrozumieć, dlaczego mnie nie wezwano.
– Dobra, Bosch, było tak: mamy telefon z zewnątrz, od właściciela tej rudery, mówi, że ma trupa w
łazience w pokoju numer siedem. Wysyłamy patrol, dzwonią do nas i mówią: tak, jest sztywniak. Ale
zadzwonili zwykłym telefonem, nie przez radio, bo na biurku zobaczyli odznakę i portfel i wiedzieli,
że to Moore, a przynajmniej myśleli, że to on. W każdym razie, zadzwoniłem do kapitana Grupy, do
domu, a on wezwał zastępcę naczelnika. Wezwano „kapelusze”, a ciebie nie. Tak to było. Więc jeśli
masz jakieś wątpliwości, idź do Grupy albo do zastępcy. Ja jestem czysty.
Bosch nie odezwał się. Wiedział, że czasami, gdy milczy, osoba, od której potrzebuje informacji,
w końcu nie wytrzymuje tej ciszy.
– Sprawa nie jest już w naszych rękach – powiedział Kleinman. – Cholera, tam są „Times” i telewi-
zja, „Daily News”. Domyślają się, że to Moore, wszyscy tak mówią. Ale bajzel. Nie wystarcza już im
pożar na wzgórzu, wszyscy stoją w rządku na Zachodniej. Muszę wysłać jeszcze jeden radiowóz,
żeby opanować sytuację. Więc, Bosch, powinieneś się cieszyć, że nie masz z tym nic wspólnego. Na
Boga, przecież jest Boże Narodzenie!
Ale Boschowi to nie wystarczyło. Powinni go wezwać, to on miał zdecydować, kiedy zadzwonić
po W.R.Z. Ktoś zupełnie wyłączył go z procedury i nadal go to bolało. Pożegnał się i zapalił następ-
nego papierosa. Wyjął rewolwer z szafki nad zlewem i zawiesił go na pasku niebieskich dżinsów. Po-
tem nałożył sweter w zielonym, wojskowym kolorze, a na wierzch jasnobrązowy, sportowy płaszcz.
Na dworze było już ciemno. Przez szklane drzwi widział linię ognia przebiegającą przez przełęcz.
Płonęła jasno na tle ciemnej sylwetki wzgórza, jak krzywy diabelski uśmiech, przesuwający się w
stronę grzbietu.
Z ciemności za domem dobiegł go głos kojota. Wył do wschodzącego księżyca albo do ognia, a
może po prostu do siebie, do własnej samotności w mroku.
2
Zjechał ze wzgórz do Hollywood, przemierzając opustoszałe ulice, aż dotarł do Bulwaru. Na chodni-
kach stały grupki uciekinierów i ciekawskich. Były też przechadzające się prostytutki – zobaczył, że
jedna ma na głowie czerwoną czapkę Świętego Mikołaja. Interes jest interesem, nawet w gwiazdkową
noc. Na ławkach przystanku autobusowego siedziały też elegancko umalowane kobiety – tyle, że tak
naprawdę nie były kobietami i nie czekały na autobus. Anielskie włosy i świąteczne lampki, rozcią-
gnięte w poprzek Bulwaru na każdym skrzyżowaniu, dodawały surrealistycznego odcienia przesad-
nej kolorystyce i brudowi neonów. „Jak dziwka z przesadnym makijażem” – pomyślał, jeśli coś ta-
kiego w ogóle istnieje.
Ale to nie ta sceneria wprawiała go w depresję, tylko Cal Moore. Spodziewał się tego prawie od
tygodnia, odkąd tylko usłyszał, że Moore nie stawił się na wezwanie. Dla większości glin z Wydziału
Hollywood kwestią było nie to, czy facet nie żyje, ale jak szybko odnajdzie się jego ciało.
Sierżant Moore prowadził uliczny patrol antynarkotykowy Wydziału. To była nocna robota, jego
oddział pracował wyłącznie na Bulwarze. W Wydziale wiedziano, że Moore jest w separacji z żoną,
którą zastąpiła mu whisky. Bosch zrozumiał to od razu, kiedy spotkał się, jeden jedyny raz, z tym gli-
ną od narkotyków. Pojął też, że może być w tym coś więcej niż dręczące go problemy małżeńskie i
pierwsze objawy wypalania się. Moore wspomniał coś niejasno o Wydziale Spraw Wewnętrznych i
dochodzeniu kadrowym.
To wszystko przyczyniało się do jego świątecznej depresji. Gdy tylko Bosch usłyszał, że rozpo-
częto poszukiwania Cala Moore’a, już wiedział. Ten człowiek nie żył.
Tak samo uważali wszyscy z Wydziału, chociaż nikt nie wypowiadał tego na głos. Nie mówiły o
tym nawet środki przekazu. Z początku Wydział usiłował załatwić wszystko po cichu: dyskretne pyta-
nia w mieszkaniu Moore’a w Los Feliz, kilka przelotów helikopterem nad pobliskimi wzgórzami
Griffith Park. Ale później ktoś dał cynk dziennikarzowi telewizyjnemu, a wszystkie pozostałe stacje i
gazety podchwyciły temat. Środki przekazu zaczęły informować o postępach w poszukiwaniach zagi-
nionego gliniarza. Zdjęcie Moore’a zostało przypięte do tablicy ogłoszeń w pokoju prasowym w
Parker Center, a oficjele z Wydziału wygłosili standardowe apele do społeczeństwa. To był temat na
dobry film: poszukiwania prowadzone przez policjantów na koniach i w helikopterach, naczelnik po-
licji trzymający zdjęcie mrocznie przystojnego, poważnie wyglądającego policjanta. Ale nikt nie mó-
wił, że szuka się martwego człowieka.
Zatrzymał samochód na światłach przy Vine i przyglądał się człowiekowi – żywej reklamie, prze-
chodzącemu przez ulicę. Szedł szybkim, mechanicznym krokiem, a jego kolana bez przerwy podbija-
ły w górę tekturowe plansze. Na afiszu było satelitarne zdjęcie Marsa, którego dużą część zakreślono.
Poniżej, wielkimi literami napisane było: „POKUTUJCIE! PAN PATRZY NA NAS!”. Widział to samo
zdjęcie na okładce pośledniego czasopisma, kiedy stał w kolejce w supermarkecie, tyle że twarz ta
miała jakoby należeć do Elvisa.
Światła zmieniły się i ruszył dalej w stronę Zachodniej. Pomyślał o Moorze. Poza jednym wieczo-
rem, który spędzili razem w barze jazzowym niedaleko Bulwaru, nie miał z nim wiele do czynienia.
Kiedy rok temu został przeniesiony z W.R.Z. do Wydziału Hollywood, każdy z Wydziału z wahaniem
podał mu rękę i rzucił: „Miło cię poznać”, ale wszyscy trzymali się na dystans. Było to zrozumiałe,
skoro wywalono go z W.R.Z. na żądanie Wydziału Spraw Wewnętrznych, więc nie miał o to pretensji.
Moore był jednym z tych, którzy bez słowa mijali go na korytarzu, witając skinieniem głowy. To
również było zrozumiałe, bowiem zespół do spraw zabójstw, w którym pracował Bosch, znajdował
się w biurze śledczych na pierwszym piętrze, a oddział Moore’a, hollywoodzki BANG – skrót od
Grupa Anty-Narkotykowa „Bulwar” – mieścił się na drugim piętrze posterunku. Mimo to, ten jeden
raz spotkali się. Bosch szukał informacji dotyczących sprawy, nad którą pracował, dla Moore’a była
to okazja do strzelenia sobie kilku piw i kieliszków whisky.
Oddział Moore’a, BANG, miał zgrabną, podchwytywaną przez media nazwę, która podobała się w
Wydziale, ale w rzeczywistości składał się tylko z pięciu glin. Pracowali w pokoju przerobionym z
magazynu i włóczyli się nocą po Bulwarze Hollywoodzkim, ściągając z ulicy każdego z jointem lub
czymś lepszym w kieszeni. BANG był oddziałem idącym na ilość, stworzonym po to, by zaareszto-
wać jak najwięcej osób w celu uzasadnienia podań o przydział w przyszłorocznym budżecie większej
ilości pracowników, sprzętu i – przede wszystkim – godzin nadliczbowych. Nieważne, że biuro Okrę-
gowego Prokuratora Generalnego w większości spraw wydawało wyroki w zawieszeniu, a pozostałe
odrzucało. Liczyła się statystyka aresztowań. A gdyby dziennikarz z Kanału 2. czy 4. albo z kolumny
„Westside Timesa” chciał przejechać się z nimi którejś nocy i zrobić reportaż o oddziale BANG, to
tym lepiej. W każdym wydziale istniały takie „ilościówki”.
Na Zachodniej wykręcił na północ. Przed sobą widział migające żółto-niebieskie światła radiowo-
zów i jasne jak błyskawice reflektory kamer telewizyjnych. W Hollywood taki popis oznaczał zwykle
gwałtowny koniec czyjegoś życia albo premierę filmu. Ale on wiedział, że w tej części miasta tylko
trzynastoletnie prostytutki mają swoje premiery.
Zatrzymał samochód przy krawężniku o jedną przecznicę od „Hideaway” i zapalił papierosa. Pew-
ne rzeczy w Hollywood nigdy się nie zmieniają, dostają tylko nowe nazwy. To miejsce było zrujno-
waną ruderą trzydzieści lat temu, kiedy nazywało się „31 Rio”, a i teraz nie wyglądało lepiej. Bosch
nigdy nie wchodził do środka, ale wyrósł w Hollywood i zapamiętał ten budynek. Przemieszkiwał w
wielu podobnych miejscach z matką, kiedy jeszcze żyła.
„Hideaway” to motel w stylu lat czterdziestych, z podwórzem, na które za dnia miły cień rzucało
stojące pośrodku drzewo figowe. Nocą czternaście pokoi motelu pogrążonych było w ciemności, w
którą wdzierał się tylko blask czerwonego neonu.
Kiedy był chłopcem, a „Hideaway” nazywało się jeszcze „31 Rio”, cała dzielnica już się sypała,
ale nie było tylu neonów, zaś budynki wyglądały mniej ponuro. Obok motelu stał biurowiec Stream-
line Moderne, wyglądający jak zacumowany liniowiec oceaniczny. Zwinął żagle dawno temu, a dziś
mieściło się tu kolejne małe centrum sklepowe.
Patrząc na „Hideaway” z zaparkowanego samochodu, stwierdził, że w takim miejscu przykro spę-
dzać noc, a jeszcze bardziej przykro umierać. Wysiadł i ruszył w stronę motelu.
W poprzek wejścia na podwórze rozciągnięta była żółta taśma, otaczająca miejsce zbrodni, za nią
stali policjanci w mundurach. Jasne światła kamer telewizyjnych skupiały się na grupie mężczyzn w
garniturach, stojących przy końcu taśmy, gdzie przemawiał jakiś człowiek z błyszczącą, ogoloną
czaszką. Kiedy Bosch podszedł bliżej, zrozumiał, że światła oślepiają policjantów, którzy nie widzą
nic poza linią dziennikarzy. Szybko pokazał swoją odznakę jednemu z mundurowych, podpisał się na
trzymanej przez gliniarza liście osób badających miejsce zbrodni i przemknął pod taśmą.
Drzwi pokoju numer siedem były otwarte. Z jasno oświetlonego wnętrza dochodził dźwięk harfy
elektronicznej, co świadczyło o tym, że sprawę załapał Art Donovan. Ten technik badający miejsca
zbrodni zawsze nosił ze sobą radio nastawione na „The Wave”, kanał nadający muzykę „New Age”.
Donovan twierdził, że wnosi ona kojący spokój tam, gdzie ktoś mordował lub umierał.
Harry przeszedł przez drzwi, trzymając przy ustach i nosie chusteczkę. Nie pomogło. Smród nie-
porównywalny z niczym innym zaatakował go, kiedy tylko przekroczył próg. Ujrzał Donovana, na
klęczkach nanoszącego proszek do zbierania odcisków palców na przełączniki systemu klimatyzacyj-
nego, zamontowanego na ścianie pod jedynym w pokoju oknem.
– Zdrówko! – przywitał go Donovan. Miał na twarzy maskę używaną przez malarzy, chroniącą go
przed smrodem i wdychaniem czarnego proszku. – W łazience.
Bosch rozejrzał się wokół. Musiał się śpieszyć, bo „garnitury” prawdopodobnie każą mu wyjść,
gdy tylko odkryją jego obecność. Łoże królewskich rozmiarów było nakryte wyblakłą, różową na-
rzutą. Obok stało krzesło, na nim leżała gazeta. Bosch podszedł bliżej i zobaczył, że to „Times” z
datą sprzed sześciu dni. Z drugiej strony łóżka zobaczył komodę z lustrem. Na blacie stała popiel-
niczka z wciśniętym w nią jednym niedopałkiem, wypalonym do połowy. Był też special 38 w nylo-
nowym futerale, portfel i pudełko na odznakę. Trzy ostatnie przedmioty zostały pokryte czarnym
proszkiem do zbierania odcisków. Nie było żadnej kartki na komodzie, w miejscu, gdzie oczekiwał-
by jej Harry.
– Żadnej wiadomości – odezwał się bardziej do siebie niż do Donovana.
– Nie. W łazience też nic. Zobacz sobie. To znaczy, jeśli nie boisz się stracić świąteczny obiad.
Harry zajrzał w krótki korytarzyk po lewej stronie łóżka. Drzwi do łazienki były na prawo. Zbliża-
jąc się do nich, poczuł nagłą złość. Chyba nie istnieje na świecie taki gliniarz, który choć raz nie po-
myślałby o tym, by strzelić sobie w łeb.
Zatrzymał się w progu. Ciało spoczywało na obskurnej podłodze z białych płytek, leżało oparte
plecami o wannę. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się Boschowi w oczy, były buty: szare, z wężowej
skóry, z wysokimi obcasami. Moore miał je na sobie tej nocy, kiedy spotkali się i pili razem. Jeden
but nadal tkwił na prawej nodze, na znoszonym gumowym obcasie widniał znak producenta, litera
„S”. Lewy but był zdjęty, stał pionowo przy ścianie. Obnażona stopa, w samej skarpetce, została owi-
nięta w plastikową torbę na dowody rzeczowe. Bosch domyślił się, że skarpetka była kiedyś biała, ale
teraz miała szarawy kolor. Kończyna była nieco opuchnięta.
Na podłodze obok drzwi leżała dubeltówka kaliber dwadzieścia, z dwiema lufami. Kolba była roz-
łupana. Na płytkach leżała długa drzazga. Donovan albo któryś ze śledczych obrysował ją niebieską
kredką.
Nie mając czasu zastanawiać się nad tymi faktami, Bosch próbował wszystkie zapamiętać. Moore
był ubrany w dżinsy i bluzę. Ręce leżały luźno po bokach, skóra była szara jak wosk. Palce napęcz-
niały od rozkładu, przedramiona były rozdęte jak u Popeye’a z filmu rysunkowego. Na prawym ra-
mieniu dojrzał zniekształcony tatuaż, uśmiechniętą twarz szatana pod aureolą.
Ciało opadało w kierunku wanny, jakby Moore odchylił głowę w tył, by zanurzyć ją w wannie,
może umyć włosy. Ale Bosch pojął, iż wrażenie to bierze się stąd, że brakuje większej części głowy:
została zniesiona siłą wystrzału z dwóch luf. Błękitne płytki obudowujące wannę były poznaczone
brązowymi śladami wyschniętej krwi. Niektóre kafelki popękały w miejscach, gdzie uderzył w nie
śrut z dubeltówki.
Wyczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się i zobaczył zastępcę naczelnika, Irvina Irvinga. Nie
miał na twarzy maski i nie trzymał przy nosie żadnej szmaty.
– Dobry wieczór, panie naczelniku.
Irving skinął głową i zapytał:
– Co pana tu sprowadza, panie śledczy?
Bosch zobaczył już dość, by zrekonstruować wydarzenia. Cofnął się za próg, obszedł Irvinga i
skierował się do drzwi wejściowych. Naczelnik deptał mu po piętach. Minęli dwóch ludzi z biura ko-
ronera, ubranych w jednakowe niebieskie kombinezony. Po wyjściu z pokoju, Harry wrzucił chustkę
do kosza przyniesionego na miejsce zbrodni przez policjantów. Zapalił papierosa i zauważył, że
Irving trzyma w ręku szarą kopertę.
– Złapałem to na krótkofalówce – odezwał się Bosch. – Pomyślałem sobie, że przyjadę, bo dzisiaj
jestem na służbie. To mój wydział i należało mnie wezwać.
– To prawda, ale kiedy ustalono, kto jest w pokoju, zdecydowałem natychmiast przekazać sprawę
Wydziałowi Rabunków i Zabójstw. Skontaktował się ze mną kapitan Grupa i podjąłem taką decyzję.
– A więc ustalono już, że to Moore?
– Niezupełnie. – Podniósł szarą kopertę. – Przejrzałem akta i wyciągnąłem jego odciski palców.
Oczywiście, to one będą ostatecznym dowodem. Można też porównać uzębienie – jeśli coś z niego
zostało. Jednakże wszystko prowadzi do takiego właśnie wniosku. Ktokolwiek to jest, wpisał się do
księgi hotelowej pod nazwiskiem Rodrigo Moya. Jest to pseudonim, jakiego Moore używał w
BANG-u. Zaś za motelem zaparkowany jest mustang, wynajęty na to nazwisko. W chwili obecnej nie
mamy zbytnich wątpliwości.
Bosch skinął głową. Miał już do czynienia z Irvingiem wcześniej, kiedy był on zastępcą szefa ope-
racyjnego Wydziału Spraw Wewnętrznych. Teraz został zastępcą naczelnika, jednym z trzech najważ-
niejszych ludzi w Wydziale, a zakres jego kompetencji poszerzył się o sprawy dotyczące W.S.W., wy-
wiadu i dochodzeń antynarkotykowych oraz wszystkich służb śledczych. Harry przez chwilę zastana-
wiał się, czy ma zaryzykować i dopytywać się dalej, dlaczego nie dostał wezwania jako pierwszy.
– Powinniście mnie wezwać – powiedział mimo wszystko. – To moja sprawa. Zabraliście ją, zanim
ją jeszcze dostałem.
– Cóż, panie śledczy, miałem prawo dać ją i odebrać, chyba się pan ze mną zgodzi? Niepotrzebnie
się pan tak unosi. Wie pan, że Wydział Rabunków i Zabójstw zajmuje się zgonami wszystkich poli-
cjantów. I tak w końcu musiałby pan im to przekazać. Oszczędzamy na czasie. Poza pośpiechem nie
ma tu żadnych innych ukrytych powodów. Temu zabitemu policjantowi i jego rodzinie winni jeste-
śmy, niezależnie od okoliczności śmierci, szybkie i profesjonalne załatwienie sprawy.
Bosch znowu skinął głową i rozejrzał się dookoła. W drzwiach pod neonem zobaczył śledczego z
W.R.Z. o nazwisku Sheehan. Przesłuchiwał sześćdziesięcioletniego mężczyznę, mimo wieczornego
chłodu ubranego w koszulkę bez rękawów, żującego ośliniony niedopałek cygara. Kierownik motelu.
– Znał go pan? – zapytał Irving.
– Moore’a? Nie, niezupełnie. To znaczy tak, znałem go. Byliśmy w tym samym wydziale. Przeważ-
nie pracował w nocy, na ulicach. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu…
Nie wiedział, dlaczego w tym momencie zdecydował się skłamać. Zastanowił się, czy Irving wy-
czuł kłamstwo w jego głosie. Zmienił temat.
– Więc to samobójstwo. Czy powiedział pan o tym dziennikarzom?
– Nie powiedziałem. Owszem, rozmawiałem z dziennikarzami, ale nic nie wspomniałem o tożsa-
mości nieboszczyka. I nie powiem, dopóki nie uzyskamy oficjalnego potwierdzenia. Pan i ja możemy
być całkiem pewni, że tam leży Calexico Moore, ale im nie udzielę takich informacji, dopóki nie
przeprowadzimy wszystkich badań, nie postawimy kropki nad „i” na świadectwie zgonu.
Mocno przycisnął szarą kopertę do uda.
– Właśnie dlatego wyciągnąłem jego akta osobowe: żeby przyspieszyć sprawę. Odciski pojadą ra-
zem z ciałem do koronera. – Spojrzał znów w stronę drzwi pokoju hotelowego. – Ale pan był w
środku, panie Bosch, co pan o tym sądzi?
Bosch namyślał się przez chwilę: czy ten facet jest naprawdę ciekaw, czy tylko tak podpuszcza?
Pierwszy raz miał do czynienia z Irvingiem, jeśli nie liczyć tej pełnej wrogości sytuacji podczas do-
chodzenia prowadzonego przez Wydział Spraw Wewnętrznych. Zdecydował się zaryzykować.
– Wygląda to tak: siada na podłodze obok wanny, zdejmuje but i pociąga za oba spusty palcem u
nogi. To znaczy, zakładam, sądząc po efektach, że wypaliły obie lufy. Pociąga za spusty palcem u
nogi, odrzut ciska dubeltówkę na framugę drzwi, odłupując kawałek kolby. Głowa odskakuje w dru-
gą stronę, na ścianę i do wanny. Samobójstwo.
– No i proszę – odparł naczelnik. – Teraz mogę powiedzieć śledczemu Sheehanowi, że się pan zga-
dza. Zupełnie, jakby pan pierwszy otrzymał wezwanie.. Nie ma powodu, żeby ktoś czuł się wykluczo-
ny.
– Nie o to chodzi, panie naczelniku.
– A o co chodzi, panie śledczy? Że nie może się pan zgodzić na to, żeby się zgodzić? Że nie akcep-
tuje pan decyzji i rozkazów Wydziału? Tracę do pana cierpliwość, panie śledczy. Miałem nadzieję, że
już mi się to nigdy nie przydarzy.
Stał zbyt blisko Irvinga, którego anyżkowy oddech wionął mu prosto w twarz. Cofnął się o krok i
powiedział:
– Ale nie ma żadnej kartki.
– Na razie nie ma. Mamy jeszcze parę rzeczy do sprawdzenia.
Ciekawe co. Mieszkanie i biuro Moore’a musiały zostać sprawdzone, kiedy tylko okazało się, że
zaginął. Tak samo dom jego żony. Co zostało? Czy Moore mógł posłać komuś wiadomość? Doszła-
by do tej pory.
– Kiedy to się stało?
– Mam nadzieję, że dowiemy się tego jutro rano, po sekcji. Ale domyślam się, że zrobił to krótko
po tym, jak się tu zameldował. Sześć dni temu. Na pierwszym przesłuchaniu kierownik motelu powie-
dział, że Moore wprowadził się sześć dni temu i od tej pory nie widziano, by wychodził z pokoju. Pa-
sowałoby to do wyglądu pokoju, stanu zwłok, daty na gazecie.
Sekcja miała się odbyć nazajutrz. Widać, że Irving specjalnie się o to postarał. Zazwyczaj mijały
trzy dni, zanim zrobiono sekcję, a przerwa świąteczna jeszcze bardziej opóźniała sprawę.
Naczelnik jak gdyby odczytał myśli Harry’ego.
– Osoba pełniąca obowiązki głównego koronera zgodziła się zrobić to jutro rano. Wyjaśniłem, że
w mediach ukażą się domysły niesprawiedliwe dla żony zmarłego i dla Wydziału. Zgodziła się
współpracować. P.o. głównego koronera chce zostać stałym głównym koronerem. Zna wartość
współpracy.
Bosch nic nie odpowiedział.
– Więc po sekcji będziemy wiedzieć. Ale nikt, łącznie z kierownikiem motelu, nie widział sierżanta
Moore’a po tym, jak zameldował się sześć dni temu. Zostawił wyraźne wskazówki, że absolutnie nie
wolno mu przeszkadzać. Myślę, że zrobił to wkrótce po przyjeździe.
– Więc dlaczego nie znaleziono go wcześniej?
– Zapłacił za miesiąc z góry. Żądał, by mu nie przeszkadzać. W podobnym miejscu i tak nie propo-
nują codziennych usług pokojówek. Kierownik myślał, że jest alkoholikiem, który albo chce urzą-
dzić sobie popijawę, albo wytrzeźwieć. W każdym razie właściciel takiego lokalu nie może być zbyt
wybredny. Miesiąc to w sumie sześćset dolarów. Wziął pieniądze i dotrzymał obietnicy. Nikt nie
wchodził do pokoju numer siedem, aż do dzisiaj, kiedy jego żona zauważyła, że zeszłej nocy włama-
no się do mustanga, samochodu pana Moyi. Stukali do drzwi, żeby mu powiedzieć o samochodzie,
ale nie odpowiadał. Użyli zapasowego klucza. Gdy tylko otworzyli drzwi, zapach powiedział im, co
się stało.
Irving dodał, że Moore-Moya nastawił klimatyzację na najwyższe chłodzenie, by zwolnić rozkład i
zatrzymać smród w pokoju. Na podłodze pod drzwiami rozłożone były mokre ręczniki, by jeszcze
bardziej uszczelnić pomieszczenie.
– Nikt nie słyszał strzału? – zapytał Bosch.
– Nic nam o tym nie wiadomo. Żona kierownika jest prawie głucha, a on sam twierdzi, że nic nie
słyszał. Mieszkają w ostatnim pokoju z drugiej strony motelu. Z jednej strony są tu magazyny, a po
drugiej znajduje się biurowiec. W nocy wszystko jest zamknięte. Z tyłu ulica. Przeglądamy księgę ho-
telową i próbujemy znaleźć gości, którzy mieszkali tu w pierwszych dniach pobytu Moore’a. Ale
właściciel mówi, że nie wynajmował pokoi sąsiadujących z tym pomieszczeniem. Obawiał się, że
gość może zacząć hałasować, jeśli faktycznie zalewa robaka. Poza tym, to bardzo ruchliwa ulica – za-
raz naprzeciwko znajduje się przystanek autobusowy. Możliwe, że nikt nic nie usłyszał. A jeśli nawet
usłyszał, nie domyślił się, co to takiego.
Po chwili namysłu Bosch odparł:
– Nie rozumiem, po co wynajął pokój na miesiąc. Jeśli chciał ze sobą skończyć, po co ukrywać to
tak długo? Nie mógł tego zrobić i pozwolić, by znaleziono zwłoki?
– To jest pewien problem – odparł Irving. – O ile rozumiem, chciał dać czas swojej żonie.
Bosch uniósł brwi. Nadal nie rozumiał.
– Byli w separacji – wyjaśnił naczelnik. – Może nie chciał jej tego robić w czasie świąt?
Harry’emu wydało się to szyte grubymi nićmi, ale na razie nie miał lepszego wytłumaczenia. Nie
potrafił wymyślić w tej chwili więcej pytań. Irving zmienił temat, dając znać, że pobyt Boscha na
miejscu zbrodni dobiega końca.
– A jak tam, panie śledczy, pański bark?
– W porządku.
– Słyszałem, że wyjechał pan do Meksyku, żeby wygładzić swój hiszpański, podczas rekonwale-
scencji.
Bosch nie odpowiedział, nie interesowała go ta pogawędka. Chciał oznajmić Irvingowi, że nie
wierzy w tę historię, nawet z wszystkimi dowodami i wyjaśnieniami, jakie zebrano, ale nie mogąc
tego uzasadnić, postanowił milczeć.
Naczelnik kontynuował:
– Zawsze uważałem, że niewielu z naszych policjantów – oczywiście, oprócz Latynosów – podej-
muje dostateczne wysiłki, żeby nauczyć się drugiego języka tego miasta. Chciałbym zobaczyć, jak
cały Wydział…
– Mamy kartkę! – zawołał z pokoju Donovan.
Irving bez słowa zostawił Boscha i skierował się do drzwi. Sheehan wszedł za nim do pokoju ra-
zem z „garniturem”, w którym Bosch rozpoznał śledczego Spraw Wewnętrznych o nazwisku John
Chastain. Harry zawahał się przez moment i wszedł za nimi.
W korytarzyku przy drzwiach łazienki stał jeden z techników od koronera, a wokół niego zgroma-
dzili się pozostali mężczyźni. Bosch żałował, że wyrzucił swoją chustkę. Trzymał w ustach papierosa
i głęboko się zaciągał.
– Tylna prawa kieszeń – powiedział technik. – Mimo postępującego rozkładu, można ją odczytać.
Była dwa razy złożona, więc wewnętrzna powierzchnia jest w miarę czysta.
Irving wycofał się z korytarzyka, trzymając w górze plastikową torbę na dowody i przyglądając
się tkwiącemu w niej małemu kawałkowi papieru. Inni stłoczyli się wokół niego. Wszyscy oprócz
Boscha.
Papier był szary jak skóra Moore’a. Boschowi wydawało się, że dostrzega na papierze pojedynczą
linijkę niebieskiego pisma. Naczelnik spojrzał na niego, jakby widział go po raz pierwszy.
– Bosch, będzie musiał pan wyjść.
Harry chciał zapytać, co to za wiadomość, ale wiedział, że odmówią mu odpowiedzi. Na twarzy
Chastaina zobaczył pełen satysfakcji uśmieszek.
Zatrzymał się przy żółtej taśmie, by zapalić następnego papierosa. Usłyszał stukanie wysokich ob-
casów, odwrócił się i zobaczył, że zbliża się do niego blondynka, w której rozpoznał dziennikarkę z
Kanału 2. Miała w ręku bezprzewodowy mikrofon, a na twarzy sztuczny uśmiech modelki. Zanim
zdążyła się odezwać, rzucił:
– Bez komentarza. Nie prowadzę tej sprawy.
– Czy nie mógłby pan tylko…
– Bez komentarza.
Uśmiech znikł z jej twarzy tak szybko, jak opadające ostrze gilotyny. Odwróciła się ze złością, ale
za chwilę jej obcasy znów zastukały głośno, kiedy biegła w towarzystwie swojego kamerzysty, by
ustawić się do najlepszego ujęcia, którym rozpocznie reportaż. Wynoszono zwłoki. Zabłysły światła,
sześciu kamerzystów utworzyło szpaler. Dwóch techników od koronera, pchających na łóżku przy-
kryte ciało, przeszło między nimi, kierując się w stronę czekającej niebieskiej furgonetki. Harry za-
uważył, że Irving z ponurą twarzą, sztywno wyprostowany, wlecze się z tyłu – ale nie na tyle daleko,
by zostać pominiętym przez obiektywy kamer. Mimo wszystko, nawet migawkowe pojawienie się w
wieczornych wiadomościach jest lepsze niż nic, zwłaszcza dla człowieka mającego chrapkę na stano-
wisko naczelnika.
Potem miejsce zbrodni zaczęło pustoszeć. Odjeżdżali dziennikarze, gliny, wszyscy. Bosch zanur-
kował pod żółtą taśmę i szukał właśnie Donovana albo Sheehana, kiedy podszedł do niego Irving.
– Panie śledczy, doszedłem do wniosku, że jest coś, o co chciałbym pana poprosić, co przyspieszy
sprawę. Śledczy Sheehan musi tu skończyć zabezpieczanie miejsca zbrodni, a chcę, żeby jeszcze
przed dziennikarzami skontaktowano się z żoną Moore’a. Czy mógłby pan zająć się zawiadomieniem
najbliższej rodziny? Oczywiście, nic nie jest pewne, ale chcę, żeby jego żona wiedziała, co się dzieje.
Bosch nie mógł się teraz wycofać. Chciał dostać część tej sprawy, no to ją ma.
– Proszę o adres – powiedział.
Kilka minut później Irving zniknął, a mundurowi ściągali żółtą taśmę. Bosch zobaczył, że Dono-
van kieruje się do swojej furgonetki, niosąc dubeltówkę zawiniętą w plastik i kilka mniejszych toreb
na dowody.
Oparł nogę o zderzak furgonetki, by zawiązać sobie but, podczas gdy Donovan układał dowody
rzeczowe w skrzynce po winie.
– Czego chcesz, Harry? Słyszałem, że miało cię tu nie być.
– To już nieaktualne. Właśnie przydzielono mnie do sprawy. Dostałem obowiązek zawiadomienia
najbliższej rodziny.
– Też mi sprawa.
– Bierze się, co dają. Co napisał?
– Kto?
– Moore.
– Słuchaj, Harry, to jest…
– Słuchaj, Donnie, Irving przekazał mi najbliższą rodzinę. Chyba mnie to włącza? Chcę tylko wie-
dzieć, co zostawił. Znałem faceta, nie? Nie puszczę tego dalej.
Donovan głęboko westchnął, sięgnął do pudła i zaczął przerzucać torby z dowodami.
– Nie napisał znów tak wiele. Nic szczególnego.
Włączył reflektor i skierował snop światła na torbę z wiadomością. Tylko jedna linijka: „Dowie-
działem się, kim jestem”.
3
Dom, którego adres dał mu Irving, znajdował się w Canyon Country, prawie o godzinę drogi na pół-
noc od Hollywood. Bosch pojechał na północ szosą Hollywood Freeway, potem skręcił na Golden
State i wjechał w ciemny wąwóz gór Santa Susanna. Ruchu prawie nie było. Jak się domyślał, więk-
szość ludzi siedziała w domach, jedząc pieczonego, faszerowanego indyka. Pomyślał o Calu Moorze,
o tym, co zrobił i co po sobie zostawił.
„Dowiedziałem się, kim jestem”.
Nie miał pojęcia, co zmarły gliniarz rozumiał przez te słowa naskrobane na kawałku papieru,
wsadzonym do tylnej kieszeni. Spotkał się z Moorem jeden jedyny raz. I cóż to takiego było? Kilka
godzin picia piwa i whisky z przygnębionym, cynicznym gliną. Nie było sposobu, by dowiedzieć się,
co zaszło od tamtej pory, zrozumieć, w jaki sposób chroniący go pancerz przerdzewiał.
Znowu pomyślał o swoim spotkaniu z Moorem. Odbyło się tylko kilka tygodni wcześniej i dotyczyło
interesów. Spotkali się we wtorkowy wieczór w „Catalina Bar & Grill”. Moore był na służbie, ale
„Catalina” znajdowała się tylko dwie przecznice na południe od Bulwaru Zachodzącego Słońca. Har-
ry czekał na niego przy barze w kącie, na końcu sali.
Moore opadł na sąsiedni taboret i zamówił kieliszek whisky i piwo, to samo, co stało na barze
przed Boschem. Był ubrany w dżinsy i bluzę, zwisającą luźno nad paskiem – standardowe „cywilne”
przebranie, w którym wyglądał całkiem dobrze. Nogawki dżinsów miał wytarte, rękawy bluzy odcię-
te. Na jego prawym ramieniu widniała fizjonomia szatana, wytatuowana niebieskim tuszem. Moore
był nieogolony i zachowywał się jakoś niepewnie, jak zakładnik zwolniony po długim więzieniu i
torturach. W tłumie „Cataliny” wyróżniał się jak śmieciarz na weselu. Harry zauważył, że glina od
narkotyków ma szare buty z wężowej skóry. Były to ulubione buty kowbojów z rodeo. Miały zakrzy-
wione do przodu obcasy, dzięki którym można się mocniej zaprzeć podczas ściągania złapanego na
lasso cielaka. Harry wiedział, że gliny pracujący na ulicach noszą je, by służyły temu samemu celo-
wi, kiedy ściągają podejrzanych, nafaszerowanych „anielskim proszkiem”.
Z początku palili, pili i prowadzili pogawędkę, starając się ustalić łączące ich powiązania i dzielące
granice. Bosch zauważył, że imię „Calexico” dobrze oddaje mieszane pochodzenie Moore’a. Miał
ciemną cerę, włosy czarne jak atrament, wąskie biodra i szerokie ramiona. Klasyczny typ południow-
ca, gdyby nie oczy zielone jak szmaragdy. Zaś w jego głosie nie było nawet śladu meksykańskiego
akcentu.
– Jest takie miasto na granicy, zaraz za Mexicali, nazywa się Calexico. Byłeś tam kiedyś?
– Urodziłem się tam. Dlatego właśnie dostałem takie imię.
– Ja tam nie byłem.
– Nie martw się, niewiele straciłeś. Typowe miasteczko z pogranicza. Ciągle jeszcze tam jeżdżę od
czasu do czasu.
– Do rodziny?
– Nie, już nie.
Moore dał barmanowi znak, zamawiając następną kolejkę, a potem przypalił papierosa od po-
przedniego, który tlił się już przy samym filtrze.
– Wydawało mi się, że o coś chcesz zapytać.
– Tak. Mam sprawę.
Przyniesiono drinki. Moore wychylił kieliszek jednym ruchem. Zamówił następny, zanim barman
skończył wypisywać rachunek.
Bosch zaczął opisywać swoją sprawę. Dostał ją kilka tygodni wcześniej i jak dotąd nie zaszedł da-
leko. Zwłoki trzydziestoletniego mężczyzny, zidentyfikowanego później dzięki odciskom palców
jako James Kappalanni z Oahu na Hawajach, zostały porzucone za skrzyżowaniem Hollywood Fre-
eway z Gower Street. Został zaduszony grubym drutem z drewnianymi kołkami na obu końcach,
żeby łatwiej było go zacisnąć na szyi. Czysta, dokładna robota. Twarz Kappalanniego miała szaro-
niebieski kolor ostrygi. „Niebieski Hawajczyk”, jak go nazwała p.o. głównego koronera, przeprowa-
dzająca sekcję. Do tej pory Bosch dowiedział się z komputerowych akt Departamentu Sprawiedliwo-
ści i Krajowego Spisu Popełnionych Zbrodni, że za życia znany był również jako Jimmy Kapps i że
miał na koncie przestępstwa narkotykowe, których wydruk był prawie tak długi jak drut, którego ktoś
użył do odebrania mu życia.
– Więc nie było zbytnią niespodzianką, kiedy koronerka rozcięła go i znalazła w jego flakach
czterdzieści dwie gumy – zakończył.
– Co w nich było?
– To hawajskie gówno, tak zwane „szkło”. Pochodna lodu, jak się dowiedziałem. Pamiętam, jak
kilka lat temu lód był nowinką. Ten Jimmy Kapps był przewoźnikiem. Wiózł szkło w żołądku, pew-
nie właśnie wysiadł z samolotu z Honolulu, kiedy natrafił na drut. Słyszałem, że to szkło to droga
rzecz, a rynek na nie jest niezwykle konkurencyjny. Szukam wszelkich informacji na temat tła spra-
wy, bo nic na ten temat nie wiem. Nie mam pojęcia, kto załatwił Jimmy’ego Kappsa.
– Kto ci powiedział o szkle?
– Główni od narkotyków w centrum. Nie pomogli zbyt wiele.
– Dlatego, że nikt nic nie wie. Powiedzieli ci o czarnym lodzie?
– Trochę. Uważają, że stanowi konkurencję. Pochodzi z Meksyku. To wszystko, co wiem.
Moore rozejrzał się za barmanem, który stał przy drugim końcu baru i zdawał się celowo ich
ignorować.
– To stosunkowo nowa rzecz – powiedział. – W zasadzie czarny lód i szkło to jedno i to samo.
Identyczny efekt. Szkło pochodzi z Hawajów, a czarny lód z Meksyku. Chyba można go nazwać nar-
kotykiem dwudziestego pierwszego wieku. Gdybym był akwizytorem, to powiedziałbym, że ma
wszelkie zalety. Jakby ktoś wziął kokę, herę i PCP i złożył je do kupy. Małe silne gówno. Odlatuje się
zdrowo, a heroina przedłuża działanie. Na godziny, a nie minuty. I ma też szczyptę PCP, który daje
kopa pod koniec przejażdżki. Człowieku, kiedy to się już zadomowi na ulicach, stworzą sobie naj-
większy rynek, a potem, będziemy mieć tylko kupę włóczących się żywych trupów.
Bosch nic nie odpowiedział. Większość faktów już znał, ale ponieważ Moore rozgadał się, nie
chciał mu przerywać. Zapalił papierosa i czekał.
– Zaczęło się na Hawajach – ciągnął Moore. – W Oahu. Robili tam lód. Po prostu zwykły lód, tak
to nazwali. Łączyli PCP i kokę. Bardzo popłatne. Potem rozwinęło się jeszcze bardziej. Dodali hero-
inę, i to dobrą, białą, azjatycką. Teraz nazwali to szkło. To chyba ich motto, czy coś w tym rodzaju:
gładkie jak szkło. Ale w tym interesie nie ma żadnych granic. Istnieje tylko cena i zysk.
Podniósł obie ręce, by podkreślić ważność obu czynników.
– Hawajczycy mieli dobry towar, ale istniały też trudności z przewiezieniem go na kontynent. Są
statki i samoloty, jednakże można je w dużym stopniu kontrolować. Zostają więc im przewoźnicy, jak
ten Kapps, którzy połykają to gówno i przewożą samolotem. Ale nawet to jest trudniejsze, niż się wy-
daje. Po pierwsze, przewieźć można tylko ograniczoną ilość. Ile miał ten facet, czterdzieści dwie to-
rebki? Ile tego, jakieś sto gramów? To niewiele jak na tyle zachodu. Do tego jest Komisja Zwalczania
Narkotyków, mają swoich ludzi w samolotach, na lotniskach, szukają takich facetów jak Kapps. Nazy-
wają ich „przemytnikami gum”. Można ich poznać po wyglądzie: pocą się, ale mają suche wargi, ob-
lizują usta, gdyż tak działa środek przeciwko rozwolnieniu.
W każdym razie, Meksykanie mają o niebo łatwiej. Atutem jest ich położenie geograficzne. Na po-
nad trzech tysiącach kilometrów granicy nie ma żadnych kontroli. Podobno gliny przechwytują jeden
kilogram koki na każde dziesięć, jakie im umyka. Jeśli chodzi o czarny lód, to nie zatrzymali na gra-
nicy ani grama.
Przerwał, żeby zapalić papierosa. Bosch zauważył, że trzęsie mu się ręka, trzymająca zapałkę.
– Meksykanie po prostu wykradli im recepturę i zaczęli kopiować szkło. Tylko że używają brązo-
wej heroiny własnej produkcji. To kleiste gówno ma mnóstwo nieczystości i zmienia kolor substancji
na czarny. Dlatego właśnie zaczęli nazywać to „czarny lód”. Robią go taniej, przewożą taniej i taniej
sprzedają. Prawie wyparli Hawajczyków z interesu.
Zdawało się, że Moore na tym zakończył.
– Słyszałeś, żeby Meksykanie sprzątali hawajskich przewoźników, próbując opanować w ten spo-
sób rynek? – zapytał Harry.
– Nie, przynajmniej nie tu. Musisz pamiętać, że Meksykanie wytwarzają to gówno, ale sami nie
sprzedają go na ulicach. Istnieje wiele szczebli tej drabiny.
– Ale mimo to muszą mieć decydujący głos.
– Tak, to prawda.
– Więc kto załatwił Jimmy’ego Kappsa?
– Nie mam pojęcia.
– Czy twój oddział zatrzymał kiedyś jakiegoś handlarza czarnym lodem?
– Kilku białych chłopców znajdujących się na najniższych szczeblach drabiny. Handlarze z Bulwa-
ru to zazwyczaj biali, łatwiej im robić interesy. Otrzymują towar od Meksykanów i od gangów z
Ameryki Południowej. Tak więc nasi zatrzymani pewnie niewiele by ci pomogli.
Uderzył kilka razy pustym kuflem o blat, aż barman spojrzał w jego stronę. Zamówił następną ko-
lejkę.
– Muszę sięgnąć po tej drabinie wyżej. Pomożesz mi? Nic na ten temat nie wiem, a sprawa ciągnie
się już trzy tygodnie. Albo coś znajdę, albo to rzucę i zajmę się czymś innym.
Moore patrzył prosto przed siebie, na butelki ustawione w rządku na tylnej ścianie baru.
– Zobaczę, co będę mógł zrobić – obiecał. – Ale musisz pamiętać, że nie marnujemy czasu na
czarny lód. Koka, PCP, czasami trawa, z tym mamy do czynienia dzień w dzień. Idziemy na ilość. Ale
pogadam ze znajomym z K.Z.N.
Bosch spojrzał na zegarek. Dochodziła północ, czas już kończyć. Patrzył, jak Moore zapala papie-
rosa, choć poprzedni nadał żarzył się w wypełnionej popielniczce. Harry miał jeszcze przed sobą pe-
łen kufel piwa i kieliszek, ale wstał i zaczął szukać w kieszeni pieniędzy.
– Dzięki – powiedział. – Zobacz, co możesz zrobić i daj mi znać.
– Jasne – odparł Moore, a po chwili rzucił: – Ej, Bosch!
– Co?
– Wiem o tobie. Rozumiesz… to, co mówi się na posterunku. Wiem, że byłeś w gównie. Czy kiedy-
kolwiek miałeś do czynienia z „garniturem” z W.S.W. o nazwisku Chastain?
John Chastain był jednym z najlepszych. W Wydziale Spraw Wewnętrznych skargi klasyfikowano
pod koniec jako uznane, nie uznane i nieuzasadnione. On był znany jako „Uznany” Chastain.
– Słyszałem o nim – powiedział Bosch. – Ma trójkę, prowadzi wydział.
– Tak, wiem, że jest śledczym trzeciego stopnia. Cholera, każdy to wie. Chodzi mi o to, czy on…
Czy to jeden z tych, którzy cię załatwili?
– Nie, to był ktoś inny.
Moore skinął głową. Sięgnął i podniósł kieliszek, który stał naprzeciwko Boscha. Opróżnił go i
powiedział:
– Czy Chastain jest dobry w tym, co robi? Czy jest po prostu kolejnym „garniturem” z wyświeco-
nym tyłkiem?
– To chyba zależy od tego, co rozumiesz przez „dobry”. Ale nie wydaje mi się, by którykolwiek z
nich był dobry. W takiej pracy nie można być dobrym. Daj im tylko okazję, a załatwią cię i zakopią
zwłoki.
Bosch miał ochotę spytać, o co mu chodzi, ale nie chciał cię wtrącać. Zdecydował się trzymać od
tego z daleka.
– Jeśli mają na ciebie haka – poradził – to nie możesz zbyt wiele zrobić. Zadzwoń do związku i
weź sobie adwokata. Zrób, co ci każe, i nie mów „garniturom” nic, czego nie musisz.
Moore jeszcze raz skinął w milczeniu głową. Harry położył na bar ze dwa dwudziestodolarowe
banknoty, które, jak miał nadzieję, pokryją rachunek, a nawet zostanie coś dla barmana. Wyszedł.
Nigdy więcej nie zobaczył Moore’a.
Bosch skręcił na Antelope Valley Freeway i skierował się na północny wschód. Na wiadukcie Sand
Canyon spojrzał na autostradę i zobaczył białą furgonetkę telewizyjną, zmierzającą na południe. Na
boku miała wymalowaną dużą dziewiątkę. Znaczyło to, że żona Moore’a będzie już wiedzieć, zanim
do niej dotrze. Poczuł wyrzuty sumienia połączone z ulgą, że nie będzie pierwszym, który przekaże
jej wiadomość.
W tym momencie przypomniał sobie, że nie zna imienia wdowy. Irving dał mu tylko adres, najwy-
raźniej zakładając, że Bosch wie, jak się ona nazywa. Kiedy zjeżdżał z autostrady na Sierra Highway,
spróbował przypomnieć sobie artykuły prasowe, które przeczytał w ciągu ostatniego tygodnia. Wy-
mieniano tam jej imię.
Jednakże nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, że jest nauczycielką – chyba uczyła angielskiego,
w szkole średniej w Valley. Przypomniał sobie, że nie mieli dzieci i od kilku miesięcy żyła w separa-
cji z mężem. Ale imię wyleciało mu z głowy.
Skręcił na Del Prado, obserwując numery namalowane na krawężniku, i w końcu zatrzymał samo-
chód naprzeciwko budynku, który kiedyś był domem Cala Moore.
Typowy dom w stylu farmerskim, powielanym całymi setkami w nowych osiedlach, których
mieszkańcy co rano wypełniali autostradę po brzegi. Wyglądał na spory, może miał ze cztery sypial-
nie. Pomyślał, że to dziwne jak na bezdzietne małżeństwo. Może kiedyś mieli jakieś plany.
Lampa nad drzwiami wejściowymi była wyłączona. Nikogo nie oczekiwano, nikogo nie chciano.
Mimo to, gdy w świetle księżyca popatrzył na trawnik przed domem, pomyślał, że już przynajmniej
miesiąc temu należało mu się strzyżenie. Wysoka trawa otaczała wkopany przy chodniku palik z białą
tabliczką firmy handlu nieruchomościami Ritenbaugh Realty.
Na podjeździe nie dostrzegł samochodów. Drzwi garażu były zamknięte, dwa okienka przypomi-
nały ciemne, puste oczodoły. Zza małego, zasłoniętego okna obok drzwi frontowych padał pojedyn-
czy snop przyćmionego światła. Ciekawe, jaka ona jest, czy poczuje winę, czy gniew? A może jedno i
drugie?
Rzucił papierosa na jezdnię i wysiadł z samochodu. Skierował się w stronę drzwi, mijając smutno
wyglądający napis „Na sprzedaż”.
4
Na wycieraczce przed drzwiami wejściowymi na werandzie widniał napis „WITAMY”, ale była ona
wytarta i od jakiegoś czasu nikt nie pofatygował się, żeby strzepnąć z niej brud. Zauważył to, ponie-
waż kiedy pukał, spuścił nisko głowę. Wiedział, że nie będzie mógł spojrzeć w oczy tej kobiecie.
Na drugie pukanie odpowiedziała:
– Idźcie sobie! Bez komentarza.
Uśmiechnął się, przypominając sobie, że sam użył tych słów tej samej nocy.
– Pani Moore? Nie jestem dziennikarzem. Jestem z policji Los Angeles.
Drzwi uchyliły się. Pojawiła się w nich twarz, oświetlona od tyłu, skryta w cieniu. Bosch dostrzegł,
że drzwi są zabezpieczone łańcuchem. Miał już przygotowaną odznakę, pokazał ją.
– O co chodzi?
– Pani Moore?
– Tak.
– Jestem Harry Bosch, detektyw z Wydział Policji Los Angeles. Zostałem przysłany… Czy mogę
wejść? Muszę… zadać pani kilka pytań i poinformować o pewnych postępach w…
– Spóźnił się pan. Miałam tu już Kanał 4., S. i 9. Kiedy pan zapukał, pomyślałam, że to dwójka albo
siódemka.
– Czy mogę wejść, pani Moore?
Schował portfel z odznaką. Zamknęła drzwi, usłyszał, jak odpina łańcuch. Drzwi otworzyły się.
Dała mu ręką znak, by wszedł. Postawił stopę w korytarzu wyłożonym rdzawą, meksykańską terako-
tą. Na ścianie wisiało okrągłe lustro. Zobaczył w nim jej odbicie, jak zamykała i ryglowała drzwi.
Zauważył, że w ręce trzyma chusteczkę.
– Czy to zajmie dużo czasu? – zapytała.
Powiedział, że nie. Zaprowadziła go do salonu, gdzie usiadła na twardo wypchanym fotelu obitym
brązową skórą. Wyglądał bardzo wygodnie, stał tuż obok kominka. Pokazała mu kozetkę naprzeciw-
ko – miejsce, gdzie zawsze siadali goście. W kominku żarzyły się resztki węgli. Na stoliku obok fote-
la, w którym usiadła, zobaczył pudełko chusteczek jednorazowych i stertę papierów. Przypominały
raporty albo może scenariusze. Niektóre były w plastikowych teczkach.
– Recenzje książek – powiedziała, gdy zauważyła jego wzrok. – Kazałam je napisać uczniom przed
przerwą świąteczną. To miały być moje pierwsze samotne święta i chciałam mieć zajęty czas.
Skinął głową i rozejrzał się po pokoju. W swoim zawodzie nauczył się dowiadywać wiele o lu-
dziach na podstawie tego jak mieszkają.
Pokój, w którym siedzieli, wyglądał skromnie. Niewiele mebli. Chyba nieczęsto przyjmowano tu
gości. W jednym rogu stał duży regał z książkami, zapełniony powieściami w twardych okładkach i
ogromnymi albumami. Nie było telewizora. Ani śladu dzieci. Miejsce do cichej pracy i rozmów przy
kominku.
Ale nic więcej.
W rogu naprzeciwko kominka stała dwumetrowa choinka z białymi lampkami i czerwonymi
bombkami oraz z paroma ozdobami domowej roboty, wyglądającymi tak, jakby przekazywano je so-
bie z pokolenia na pokolenie. Spodobało mu się, że sama udekorowała drzewko. Kontynuowała tra-
dycję pośród ruin własnego małżeństwa, ubrała choinkę dla siebie. Wyczuł w niej siłę poprzez twar-
dą skorupę bólu. Choinka świadczyła o tym, że jest kobietą, która przeżyje, przetrwa to wszystko.
Szkoda, że nie pamięta jej imienia.
– Zanim pan zacznie – powiedziała – czy mogę o coś zapytać?
Światło lampki do czytania stojącej obok fotela było słabe, ale wyraźnie widział napięcie w jej
piwnych oczach.
– Oczywiście.
– Czy zrobił pan to celowo? Pozwolił pan, żeby dziennikarze przyjechali tu pierwsi, żeby nie mu-
siał pan wykonywać czarnej roboty? Mój mąż tak to nazywał. Mówienie o tym rodzinom nazywał
czarną robotą i twierdził, że policjanci zawsze próbują się od niej wymigać.
Poczuł, jak twarz zaczyna go palić. Na kominku stał zegar, cykający głośno w ciszy, jaka zapadła.
W końcu zdołał wydukać:
– Dopiero teraz kazano mi tu przyjechać. Miałem trochę kłopotu z odszukaniem pani domu. Ja…
Zamilkł. Wiedziała, że próbuje ją okłamywać.
– Przepraszam. Chyba ma pani rację. Nie spieszyłem się..
– W porządku. Nie powinnam stawiać pana w takiej sytuacji. To musi być paskudna praca.
Bosch pożałował, że nie ma kapelusza, takiego, jak detektywi ze starych filmów. Wtedy mógłby
trzymać go w rękach, bawić się nim, przesuwać palcami po rondzie, zająć się czymś. Spojrzał na nią
uważnie i spostrzegł, że kiedyś musiała być piękna. Pewnie jest po trzydziestce. Kasztanowe włosy z
jasnym połyskiem. Wyraźnie zarysowane szczęki ponad napiętymi mięśniami szyi. Nie używała ma-
kijażu, by ukryć lekkie zmarszczki pod oczami. Ubrana była w niebieskie dżinsy i białą, workowatą
bluzę, która mogła należeć kiedyś do jej męża. Ciekawe, jak dużo miejsca w jej sercu zajmuje jeszcze
Calexico Moore.
Właściwie podziwiał ją za to, że zaryzykowała zadanie mu takiego pytania. Wiedział, że na to za-
służył. Ciągle myślał o tym, że ta kobieta bardzo mu kogoś przypomina. Może kogoś z przeszłości?
Oprócz siły, emanowała z niej także łagodność. Jej oczy były jak magnesy.
– Jestem śledczy Harry Bosch – powiedział, mając nadzieję, że i ona się przedstawi.
– Tak, słyszałam o panu. Pamiętam artykuły w gazetach. I mąż mówił mi o panu, kiedy posłali
pana do Wydziału Hollywood, parę lat temu. Powiedział, że jedno ze studiów filmowych zapłaciło
panu kupę pieniędzy, by wykorzystać pańskie nazwisko i nakręcić film telewizyjny o sprawie. Mówił,
że kupił pan jeden z tych domów na palach na wzgórzach.
Bosch skinął niechętnie głową i zmienił temat.
– Pani Moore, nie wiem, co powiedzieli pani dziennikarze, ale przysłano mnie tu, żebym pani
przekazał, że znaleziono martwego człowieka i najprawdopodobniej jest to pani mąż. Przykro mi, że
muszę o tym mówić. Ja…
– Wiedziałam, pan to wiedział i każdy glina w tym mieście wiedział, że tak się to skończy. Nie roz-
mawiałam z dziennikarzami. Kiedy tylu ich przyjeżdża w świąteczną noc, wiadomo, że mają złe wie-
ści.
Skinął głową i opuścił wzrok na nieistniejący kapelusz w rękach.
– Proszę mi powiedzieć. To było samobójstwo? Czy użył rewolweru?
Bosch skinął jałową.
– Na to wygląda, ale nic nie jest pewne…
– Dopóki nie zrobicie sekcji, wiem, wiem. Jestem żoną gliny. To znaczy, byłam. Wiem, co pan
może i czego nie może powiedzieć. Nie możecie być ze mną szczerzy. Cały czas będziecie trzymać to
w tajemnicy.
Zauważył, jak jej oczy twardnieją z gniewu.
– To nieprawda, pani Moore. Próbuję tylko złagodzić…
– Panie Bosch, jeśli chce mi pan coś powiedzieć, to niech pan mówi.
– Tak, pani Moore, to był rewolwer. Jeśli chce pani usłyszeć szczegóły, to je pani podam. Pani
mąż, jeśli to był pani mąż, rozwalił sobie twarz wystrzałem z dubeltówki. Musimy więc upewnić się,
że to był on i że zrobił to sam, zanim będziemy mogli powiedzieć coś pewnego. Nie próbujemy
utrzymywać tajemnicy, po prostu nie mamy jeszcze wszystkich danych.
Oparła się w fotelu. Za zasłoną cienia ujrzał wyraz jej twarzy. Ostre, gniewne spojrzenie zmiękło.
Poczuł wstyd.
– Przepraszam – powiedział. – Nie wiem, dlaczego to pani powiedziałem. Powinienem był tylko…
– To nic. Chyba na to zasłużyłam… Ja też przepraszam.
Spojrzała na niego bez gniewu w oczach. Przedarł się przez jej pancerz. Wiedział, że ta kobieta
pragnie by ktoś był przy niej. Ten dom był zbyt wielki i ciemny, by mogła teraz zostać w nim sama i
nie zmienią tego żadne choinki i recenzje książek. Nagle poczuł do niej instynktowny pociąg. Nigdy
nie odczuwał pożądania na zasadzie przyciągania się przeciwieństw. Wręcz odwrotnie. Zawsze wi-
dział cząstkę siebie w kobietach, które go pociągały. A teraz pojawiła się kobieta, której imienia na-
wet nie znał, i czuł, że go pociąga. Zaintrygowało go to i sprawiło, że zapragnął dowiedzieć się, co
wyrzeźbiło zmarszczki pod tak bystrymi oczami. Wiedział, że ta kobieta, tak jak on sam, nosi swe
blizny wewnątrz, głęboko ukryte, a każda z nich jest zagadką. Była taka jak on.
– Przepraszam, ale nie wiem, jak pani ma na imię. Zastępca naczelnika dał mi tylko adres i kazał
jechać.
Uśmiechnęła się, widząc jego zakłopotanie.
– Sylvia.
– Sylvia. Hm, czy przypadkiem nie czuję zapachu kawy?
– Owszem. Chce się pan napić?
– Z przyjemnością, jeśli to nie za duży kłopot.
– Żaden.
Wstała i przeszła obok niego. Ogarnęły go wątpliwości.
– Może jednak powinienem sobie pójść. Ma pani o czym myśleć, a ja jestem intruzem. Muszę…
– Proszę zostać. Przyda mi się towarzystwo.
Nie czekała na odpowiedź. Patrzył, jak idzie w kierunku kuchni. Odczekał chwilę, rozejrzał się
jeszcze raz po pokoju, wstał i skierował się w stronę oświetlonych, otwartych drzwi kuchennych.
– Może być czarna.
– Oczywiście, przecież jest pan gliną.
– Nie lubi pani gliniarzy?
– Powiedzmy, że nie miałam z nimi zbyt dobrych doświadczeń.
Stała do niego tyłem. Postawiła na blacie dwa kubki i nalewała kawę ze szklanego dzbanka. Oparł
się o framugę drzwi obok lodówki. Nie był pewien, co ma powiedzieć, czy potraktować sprawę ofi-
cjalnie, czy nie.
– Macie państwo miły dom.
– Nie czułam się tu dobrze. Sprzedajemy go. Chyba powinnam teraz powiedzieć, że to ja go sprze-
daję.
Wciąż się nie odwracała.
– Nie może się pani winić za to, co zrobił mąż.
Wiedział, że to słaba pociecha.
– Łatwo powiedzieć.
– Taak…
Nastała długa cisza, zanim Bosch zdecydował się kontynuować.
– Zostawił wiadomość.
Zamarła bez ruchu, ale nadal się nie odwracała.
– „Dowiedziałem się, kim jestem”. Napisał tylko tyle.
Nie odezwała się.
– Czy pani coś z tego rozumie?
W końcu odwróciła się do niego. Widział w jasnym, kuchennym świetle ślady łez na jej twarzy.
Zrozumiał, że nie może nic zrobić, by pomóc jej przeboleć stratę.
– Nie wiem. Mój mąż… On miał świra na punkcie przeszłości.
– Co pani ma na myśli?
– Zawsze wracał do przeszłości. Lubił ją bardziej niż teraźniejszość czy nadzieję na przyszłość.
Zawsze wracał pamięcią do czasów, kiedy był dzieckiem. Nie potrafił rozstać się z przeszłością.
Widział, jak łzy napływają jej do oczu. Skończyła nalewać kawę.
– Co się z nim stało? – zapytał.
– Nie wiem. Chciał cofnąć się w przeszłość. Potrzebował czegoś, co tam pozostało.
„Każdy potrzebuje własnej przeszłości – pomyślał Bosch. – Czasami dręczy ona bardziej niż przy-
szłość”.
Osuszyła oczy chusteczką, odwróciła się i podała mu kubek. Łyknął kawy.
– Kiedyś powiedział mi, że mieszkał w zamku – rzekła.
– W Calexico?
– Tak, ale bardzo krótko. Nie wiem, co się stało. Nigdy nie mówił mi o tym etapie swojego życia.
Wiązało się to z jego ojcem. W pewnym momencie ojciec już go nie chciał. Musieli wyjechać z mat-
ką z Calexico – z tego zamku. Lubił mówić, że jest z Calexico, ale tak naprawdę, dorastał w Mexicali.
Czy był tam pan kiedyś?
– Tylko przejazdem.
– Tak, lepiej się tam nie zatrzymywać.
Zamilkła. Patrzyła na swoją kawę. Była atrakcyjną kobietą, która wyglądała na zmęczoną tym
wszystkim. Nie zrozumiała jeszcze, że to dla niej zarówno koniec, jak i początek.
– Nigdy nie mógł się pogodzić z tym, że został odrzucony. Często wracał do Calexico. Ja tam nie
jeździłam. Wydaje mi się, że obserwował swojego ojca. Może zastanawiał się, kim sam mógł być.
Nie wiem. Czasami nocą, kiedy myślał, że śpię, wyjmował te stare zdjęcia i oglądał je.
– Czy jego ojciec jeszcze żyje?
Podała mu kubek z kawą.
– Nie wiem. Mówił, że nie żyje. Ale może była to tylko przenośnia? Może był martwy dla Cala?
Tylko to się liczyło. Cal po wszystkich tych latach w dalszym ciągu czuł się odrzucony. Nie mogłam
go nakłonić, by o tym porozmawiał. A jeśli już coś mówił, to po prostu kłamał, twierdził, że stary
nic dla niego nie znaczy. Wiedziałam, że jest inaczej. Po pewnym czasie, po latach, przestałam o tym
wspominać. A on sam nigdy nie poruszał tego tematu. Jednak ciągle tam jeździł – czasami na week-
end, czasami na jeden dzień. Po powrocie nigdy nic nie opowiadał.
– Czy ma pani te zdjęcia?
– Nie, zabrał je ze sobą, kiedy wyjechał. Za nic by ich nie zostawił.
Bosch popił kawy.
– Wydaje się… – zaczął. – Czy mogło to mieć jakiś związek z…
– Nie wiem. Mogę tylko panu powiedzieć, że miało to ogromny związek z nami. Ta obsesja była
dla niego ważniejsza ode mnie. To właśnie zniszczyło nasz związek.
– Co on próbował odnaleźć?
– Nie wiem. W ostatnich latach zupełnie się ode mnie odsunął.
Bosch skinął głową i odwrócił wzrok od jej oczu. Co jeszcze mógł zrobić? Czasami z racji swego
zawodu zbyt głęboko wnikał w cudze życie. Zadawał pytania, które napawały go poczuciem winy, bo
nie miał prawa znać odpowiedzi. Był tylko gońcem, wysłannikiem, nie miał prawa wiedzieć, dlacze-
go ktoś skierował sobie w twarz lufy dubeltówki i pociągnął za spust.
A jednak, tajemnica Cala Moore’a i ból w jej twarzy nie pozwalały mu odejść. Sylvia była ujmują-
ca na sposób, który sięgał daleko poza jej fizyczne piękno. Owszem, była atrakcyjna, ale ból w jej
twarzy, łzy i zarazem siła w jej oczach pociągały go. Przyszła mu do głowy myśl, że nie zasłużyła
sobie na to wszystko. Jak Cal Moore mógł tak potwornie wszystko spieprzyć?
Znów spojrzał na nią.
– Jest jeszcze jedna rzecz, którą mi kiedyś powiedział. Miałem pewne przejścia z W.S.W., to znaczy
Wydziałem…
– Wiem, co to jest.
– Tak, więc poprosił mnie o radę. Spytał, czy znam kogoś, kto się o niego dopytywał. Wymienił
nazwisko Chastain. Czy Cal wspominał pani o tym? O co chodziło?
– Nie wiem.
Jej zachowanie zmieniło się. Znów kipiała gniewem. Jej oczy przeszywały go. Dotknął jej czułego
miejsca.
– A jednak słyszała pani o tym facecie.
– Chastain przyjechał tu kiedyś. Myślał, że będę z nim współpracować. Powiedział, że złożyłam na
swojego męża donos, co było kłamstwem. Kiedy chciał przeszukać dom, kazałam mu się wynosić.
Nie chcę o tym mówić.
– Kiedy to było?
– Kilka miesięcy temu.
– Ostrzegła pani Cala?
Zawahała się i skinęła głową.
„A potem Cal przyjechał do «Cataliny» i poprosił mnie o radę” – pomyślał Harry.
– Na pewno nie wie pani, o co chodziło?
– Wtedy byliśmy już w separacji. Nie rozmawialiśmy. Między nami wszystko było skończone. Po-
wiedziałam tylko Calowi, że ten człowiek przyjechał tutaj i kłamał, że złożyłam skargę. Cal stwier-
dził, że zawsze tak robią. Powiedział, żebym się nie przejmowała.
Harry skończył pić kawę, ale trzymał kubek w ręku. Ona wiedziała, że jej mąż zdradził ich przy-
szłość z własną przeszłością, ale sama pozostała lojalna, ostrzegła go przed Chastainem. Bosch
mógł ją tylko jeszcze bardziej podziwiać.
– Co pan tu robi? – spytała.
– Słucham?
– Jeśli prowadzi pan dochodzenie w sprawie śmierci mojego męża, to zakładam, że już pan wie o
W.S.W. Albo również mnie pan okłamuje, albo nic pan nie wie. Jeśli tak, to co pan tu robi?
Odstawił kubek na blat. Dało mu to kilka sekund do namysłu.
– Zostałem wysłany przez zastępcę naczelnika, żeby poinformować panią, co się…
– Czarna robota.
– Właśnie. Dostała mi się czarna robota. Ale, jak powiedziałem, w pewnym sensie znałem pani
męża i…
– Nie wydaje mi się, żeby mógł pan rozwiązać tę zagadkę, panie Bosch.
Skinął głową. – A więc znów pozostanie tylko widzem.
– Uczę angielskiego i literatury w szkole Grant High w Valley – powiedziała. – Zadaję swoim
uczniom dużo lektur o Los Angeles, żeby mogli zrozumieć charakter i historię swojej społeczności.
Niewielu z nich się tu urodziło. Jedną z książek, które zadaję, jest The Long Goodbye. Przygody pew-
nego detektywa.
– Czytałem.
– Jest tam takie zdanie, które znam na pamięć: „Nie ma groźniejszej pułapki od tej, którą zasta-
wiasz na samego siebie”. Zawsze, kiedy ją czytam, myślę o swoim mężu. I o sobie.
Znowu zaczęła płakać. Po cichu, nie odrywając wzroku od Boscha. Ujrzał w jej oczach jakąś proś-
bę i położył jej dłoń na ramieniu. Wyglądało to niezręcznie, ale ona zbliżyła się do niego i oparła
mu głowę na piersi. Pozwolił jej się wypłakać.
Godzinę później Bosch był w domu. Wziął napełniony do połowy kieliszek i butelkę wina, które sta-
ły na stole od obiadu. Usiadł na werandzie i pił aż do rana, rozmyślając o różnych rzeczach. Łuna
ognia nad przełęczą zniknęła, ale teraz płonęło coś w nim samym.
Calexico Moore najwyraźniej odpowiedział na pytanie, które noszą w sobie wszyscy ludzie – na
które Harry Bosch również pragnął znaleźć odpowiedź. „Dowiedziałem się, kim jestem”.
I to go zabiło.
5
Czwartek, nazajutrz po świętach, był jednym z tych dni, o które modlą się fotografowie robiący zdję-
cia na pocztówki. Ogień na wzgórzach dopalił się, a dym przegnała ze wzgórz bryza znad Pacyfiku.
Miasto wygrzewało się pod błękitnym niebem i skłębionymi cumulusami.
Zdecydował się zjechać ze wzgórz okrężną drogą, dotrzeć do skrzyżowania Woodrow Wilson z
Mulholland, a potem skręcić na krętą drogę przez Nichols Canyon. Uwielbiał panoramę wzgórz po-
krytych niebieską wisterią i fioletowymi kwiatkami, uwieńczonych starzejącymi się domami za mi-
liony dolarów, które nadawały miastu aurę blaknącej świetności. Jadąc, myślał o poprzedniej nocy, o
tym, co czuł, pocieszając Sylvię Moore.
Kiedy zjechał ze wzgórz, skręcił w Genesee, na Bulwar Zachodzącego Słońca, a potem na Wilcox.
Zaparkował za posterunkiem, minął zakratowane okna izby wytrzeźwień i wszedł do biura śledczego.
Ponury nastrój panujący w sali był gęstszy od dymu papierosów w teatrzyku porno. Policjanci sie-
dzieli przy biurkach z opuszczonymi głowami, rozmawiali cicho przez telefon albo grzebali się w
papierkowej robocie, która prześladowała ich przez całe życie, napływając niewyczerpanym strumie-
niem.
Usiadł przy stole zespołu do spraw zabójstw i spojrzał na Jerry’ego Edgara, który niekiedy pełnił
rolę jego partnera na służbie. Nie było już partnerów wyznaczonych na stałe. Biuro miało braki per-
sonalne ze względu na ograniczenia budżetowe, zaś w Wydziale panowała bezustanna gorączka prze-
niesień i awansów. W zespole do spraw zabójstw zostało tylko pięciu śledczych. Naczelnik biura, po-
rucznik Harvey Pounds, radził sobie, wysyłając pojedynczych śledczych do wszystkich spraw poza
szczególnie niebezpiecznymi przypadkami. Bosch lubił pracować na własną rękę, ale większość poli-
cjantów skarżyła się na ten system.
– Co się dzieje? – zapytał. – Moore?
Edgar skinął głową. Siedzieli przy stole sami. Shelby Dunne i Karen Moshito zwykle przychodzili
do pracy po dziewiątej, a Lucius Porter, jeśli był w miarę trzeźwy, docierał tu przed dziesiątą.
– Przed chwilą Pounds wylazł z klatki i powiedział, że dopasowali odciski palców. To był Moore.
Załatwił się, cholera.
Przez następnych kilka minut milczeli. Przerzucił papiery na swoim biurku, ale nie mógł przestać
myśleć o Moorze. Wyobraził sobie, jak Irving, Sheehan albo Chastain dzwonią do Sylvii Moore,
żeby jej powiedzieć, że potwierdzono tożsamość. Harry widział już, jak jego słaby związek ze spra-
wą rozwiewa się jak dym. Wyczuł, że ktoś za nim stoi. Zerknął do tyłu i zobaczył Poundsa.
– Harry, chodź.
Zaproszenie do szklanej klatki. Spojrzał na Edgara, który wzruszył ramionami. Harry wstał i po-
szedł za porucznikiem do pomieszczenia na końcu sali. Był to mały pokoik z trzema oszklonymi
ścianami, umożliwiającymi Poundsowi przyglądanie się podwładnym. Widział ich, ale nie musiał ich
słuchać, wąchać ani znać. Żaluzje, których często używał, by całkowicie odciąć się od nich, tego rana
były odsłonięte.
– Siadaj, Harry. Nie muszę ci mówić, żebyś nie palił. Miło spędziłeś święta?
Bosch patrzył na niego bez słowa. Coś tu było nie w porządku, gdy ten facet mówi mu „Harry” i
pyta o święta. Z wahaniem usiadł.
– O co chodzi? – zapytał.
– To ja powinienem cię o to zapytać, Harry. Dowiedziałem się właśnie, że spędziłeś większą część
świątecznej nocy w tym zaplutym motelu „Hideaway”, w którym akurat prowadzono dochodzenie.
– Byłem na dyżurze – odparł Bosch. – I powinienem zostać tam wezwany. Pojechałem zobaczyć,
co się dzieje. I okazało się, że Irving mnie potrzebuje.
– W porządku, Harry, ale na tym koniec. Mam zakazać ci zbytniego mieszania się do sprawy Mo-
ore’a.
– Co to ma znaczyć?
– To, co słyszysz.
– Chwileczkę, jeśli pan…
– Nie ma o czym gadać. – Pounds skrzywił się, co świadczyło o tym, że znów zaczyna go boleć
głowa. Otworzył środkową szufladę biurka i wyjął małe pudełko aspiryny. Połknął dwie tabletki bez
popijania.
– Chyba powiedziałem jasno? – rzekł porucznik.
Nagle wyskoczył zza biurka, minął Boscha i pobiegł do kranika z wodą przy drzwiach. Bosch sie-
dział nieruchomo na krześle. Pounds wrócił za chwilę i ciągnął dalej:
– Nie chcę kłócić się z tobą za każdym razem, kiedy cię tu wzywam. Powinieneś wreszcie podpo-
rządkować się władzom tego Wydziału. Stanowczo przesadzasz.
W kącikach ust Poundsa widać było ślady aspiryny.
– Przekazuję ci tę sugestię w twoim własnym interesie…
– Dlaczego sam Irving mi tego nie powie?
– Słuchaj, Bosch, dostałeś polecenie i kropka. Przestań myśleć o tej ostatniej nocy. Zajęto się tym.
– Jestem tego pewien.
Wstał. Miał ochotę przerzucić tego faceta przez szklaną ścianę, albo przynajmniej zapalić papiero-
sa na zewnątrz, obok izby wytrzeźwień.
– Siadaj – rozkazał porucznik. – Nie po to cię tu wezwałem.
Znów usiadł i spokojnie czekał. Przyglądał się Poundsowi, który otworzył szufladę i wyciągnął
drewnianą linijkę, bawiąc się nią machinalnie.
– Harry, wiesz, ile zabójstw mamy w Wydziale w tym roku?
Zaskakujące pytanie. Harry zastanowił się, do czego szef zmierza. Sam prowadził w tym roku je-
denaście spraw, ale w lecie stracił sześć tygodni na rekonwalescencję w Meksyku po postrzeleniu.
Oszacował, że oddział zabójstw załatwia jakieś siedemdziesiąt spraw rocznie.
– Nie mam pojęcia – odparł wymijająco.
– No to ci powiem. Do chwili obecnej mamy sześćdziesiąt sześć zabójstw. Ale zostało nam jeszcze
pięć dni tego roku. Przypuszczam, że dopiszemy coś do tej listy. W sylwestra zawsze są kłopoty.
– No i co z tego? Pamiętam, że w zeszłym roku mieliśmy pięćdziesiąt dziewięć zabójstw. Liczba
morderstw wzrasta. Czy to coś nowego?
– Nowe jest to, że spada wykrywalność. Obecnie nie osiąga nawet pięćdziesięciu procent. Z kolei ty
masz na koncie dużo sukcesów. Siedem spraw wyjaśniono, mamy dwa nakazy aresztowania. Jedna
sprawa jest w toku, jedna została zawieszona. Pracujesz także nad Jamesem Kappalannim. Zgadza się?
Skinął głową.
– Ogólne wyniki są jednak fatalne – ciągnął Pounds.
Z całej siły uderzył linijką o dłoń i potrząsnął głową. Harry zaczął się domyślać, o co mu chodzi.
– Pomyśl o tym – ciągnął porucznik. – Pomyśl o tych wszystkich ofiarach i ich rodzinach. I jeszcze
pomyśl, jak bardzo zostanie nadszarpnięte zaufanie społeczeństwa do nas, do tego Wydziału, kiedy
Michael Connelly CZARNY LÓD Przełożył MARCIN ŁAKOMSKI
Dla Lindy McCaleb Connelly
1 Dym niósł się od przełęczy Cahuenga i osiadał pod nadciągającą warstwą chłodnego powietrza. Z miejsca, gdzie stał Harry Bosch, wyglądał jak szary grzyb unoszący się nad ziemią. Wieczorne słoń- ce nadawało mu u szczytu pomarańczowego zabarwienia, przechodzącego w głęboką czerń u źródła – przy płonących zaroślach. Płomień wspinał się po wschodnim stoku. Bosch przełączył krótkofa- lówkę na częstotliwość alarmową Okręgu Los Angeles i słuchał, jak dowódcy oddziałów straży po- żarnej składają stanowisku dowodzenia raporty, według których na jednej ulicy poszło z dymem już dziewięć budynków, a na innej w kolejce czekały następne. Ogień przesuwał się w stronę otwartych przestrzeni w Griffith Park, gdzie mógł szaleć całymi godzinami, zanim udałoby się go opanować. W dochodzących z krótkofalówki głosach mężczyzn pobrzmiewała nuta desperacji. Bosch ujrzał szwadron helikopterów, wyglądających z tej odległości jak ważki. Wskakiwały w dym i wynurzały się, spuszczając ładunki wody na pomarańczowe języki ognia, które cofały się z płonących budynków i drzew. Przypomniało mu to walki w pyle Wietnamu – hałas, niepewne podry- gi i huśtanie się przeciążonych maszyn. Gdy woda przenikała przez palące się dachy, natychmiast wzbijały się kłęby pary. Odwrócił wzrok od ognia i spojrzał na wysuszone zarośla, które pokrywały zbocze i otaczały pale utrzymujące jego dom na stoku po zachodniej stronie przełęczy. Poniżej, wśród stepowych traw, spo- strzegł stokrotki i dzikie kwiaty. Ale nie widział kojota, który przez ostatnich kilka tygodni polował w wąwozie poniżej domu. Kiedyś rzucił padlinożercy kawałki kurczaka, ale dopóki stał i patrzył, zwierzę nie przyjęło ofiarowanego jedzenia. Dopiero kiedy wszedł z werandy do wnętrza domu, ko- jot podczołgał się i porwał mięso. Harry ochrzcił go imieniem „Timido”. Czasami późno w nocy słyszał jego zawodzenie, odbijające się echem w przełęczy. Spojrzał znów na ogień, właśnie wtedy, gdy rozległ się głośny wybuch, a w szarym grzybie zawi- rowała skłębiona kula ciemnego dymu. Z krótkofalówki dochodziły podenerwowane głosy. Dowód- ca oddziału straży doniósł, że zapalił się zbiornik z propanem do barbecue. Patrzył, jak ciemny dym rozprasza się w większej chmurze, a potem przełączył znów krótkofalów- kę na strategiczną częstotliwość Wydziału Policji Los Angeles. Był na dyżurze – bożonarodzeniowa służba. Nasłuchiwał przez pół minuty, ale nie usłyszał nic poza rutynowymi radiowymi gadkami. W Boże Narodzenie Hollywood było niezwykle spokojne. Spojrzał na zegarek i zabrał krótkofalówkę do środka. Wyciągnął garnek z piekarnika i rzucił na talerz pieczoną pierś kurczaka, swój świąteczny obiad. Potem zdjął pokrywkę z rondla z ryżem i groszkiem gotowanym na parze i nałożył na talerz dużą porcję. Zaniósł posiłek na stół w jadalni, gdzie kieliszek czerwonego wina czekał już obok trzech kartek pocztowych, jedynych, jakie przyszły pocztą w ciągu tygodnia, których jeszcze nie otworzył. Odtwarzacz CD grał Song of the Underground Railroad w aranżacji Coltrane’a. Jedząc i pijąc, otwierał koperty. Szybko przejrzał kartki, myśląc o tych, którzy je wysłali. Wie- dział, że to rytuał samotnego człowieka, ale nic nie szkodzi. Spędził już w samotności wiele świąt Bożego Narodzenia.
Pierwsza karta była od dawnego partnera, który przeszedł na emeryturę za pieniądze zarobione na książce i filmie i przeniósł się do Ensenady. Było w niej to, co zawsze w kartkach Andersona: „Harry, kiedy przyjeżdżasz?”. Kolejna również przybyła z Meksyku, od przewodnika, z którym Harry miesz- kał, łowił ryby i ćwiczył swój hiszpański przez sześć tygodni zeszłego lata w Bahia San Felipe. Do- chodził tam do siebie po odniesionej ranie postrzałowej barku, a słońce i morskie powietrze pomo- gły mu odzyskać zdrowie. W świątecznych życzeniach, napisanych po hiszpańsku, Jorge Barrejra również dopytywał się o jego powrót. Ostatnią kopertę otwierał powoli i ostrożnie, wiedząc, od kogo przyszła, zanim jeszcze zobaczył podpis. Nosiła stempel pocztowy z Tehachapi. Na kartce, ręcznie drukowanej na szarawym papierze przerobionym z makulatury w więzieniu, scenka ze żłóbkiem była trochę zamazana. List pochodził od kobiety, z którą spędził jedną noc, ale o której myślał przez więcej nocy, niż mógł spamiętać. Ona również chciała, by ją odwiedził, ale oboje wiedzieli, że nigdy nie przyjedzie. Łyknął wina i zapalił papierosa. Rozpoczynał się właśnie utwór Coltrane’a Spiritual, nagrany na żywo w Village Vanguard w Nowym Jorku, kiedy Harry był jeszcze dzieckiem, ale jego uwagę przy- ciągnęła krótkofalówka, nadal gadająca cicho na stoliku koło telewizora. Policyjne krótkofalówki tworzyły tło muzyczne jego życia od tak dawna, że był w stanie zignorować ich jazgot, skoncentro- wać się na dźwiękach saksofonu i mimo to wyławiać niezwykle brzmiące słowa i kody. Usłyszał głos, mówiący: – Jeden-K-Dwanaście, Sztabowy Dwa potrzebuje twojej dwudziestki. Bosch wstał i podszedł do krótkofalówki, jakby to, że na nią spojrzy, miało wyjaśnić sens przeka- zu. Czekał na odpowiedź na wezwanie. Dziesięć sekund… Dwadzieścia. – Sztabowy Dwa, lokalizacja: „Hideaway”. Zachodnia, na południe od Franklina. Pokój numer sie- dem. Aha, Sztabowy Dwa, masz zabrać maskę. Czekał na dalszy ciąg, ale to było wszystko. Podana lokalizacja, ulica Zachodnia i Franklina, mie- ściła się w granicach Okręgu Hollywood. „Jeden-K-Dwanaście” było radiowym kodem śledczego od zabójstw ze śródmiejskiej kwatery Parker Center, Wydziału Rabunków i Zabójstw, zaś „Sztabowy Dwa” oznaczał zastępcę naczelnika policji. W Wydziale było trzech zastępców i Bosch nie miał pew- ności, który jest Sztabowym Dwa. Nieważne. Dlaczego jednak wzywano jednego z najwyższych hie- rarchów Wydziału w tę świąteczną noc? Drugie pytanie drążyło go jeszcze bardziej. Jeśli wezwano już W.R.Z., dlaczego on, dyżurny poli- cjant Wydziału Hollywood, nie został zawiadomiony w pierwszej kolejności? Poszedł do kuchni, wrzucił talerz do zlewu, wykręcił numer posterunku na Wilcox i poprosił do telefonu oficera dyżur- nego. Słuchawkę podniósł porucznik o nazwisku Kleinman. Bosch go nie znał. Był nowy, przeniesio- ny z Wydziału Foothill. – Co się dzieje? – zapytał go. – Słyszę w radiu o trupie na rogu Zachodniej i Franklina, a nikt mi o niczym nie mówi. Zabawne, bo akurat dzisiaj jestem na służbie. – Nie przejmuj się tym – odparł Kleinman. – „Kapelusze” już się wszystkim zajęły. „Kleinman musi być starym wiarusem” – pomyślał Bosch. Nie słyszał tego wyrażenia od lat. Członkowie W.R.Z. nosili w latach czterdziestych słomkowe meloniki. W latach pięćdziesiątych za- stąpiły je szare, filcowe kapelusze. Potem kapelusze wyszły z mody – teraz oficerowie mundurowi mówili o śledczych z W.R.Z. „garnitury”, a nie „kapelusze” – ale gliniarze od zabójstw nadal trzymali fason. Ciągle myśleli, że są na szczycie, wyżej niż ich własne tyłki. Bosch nienawidził takiej arogan- cji, nawet wtedy, gdy sam był jednym z nich. Istnieje przynajmniej jedna dobra strona pracy w Holly- wood, w rynsztoku tego miasta: nikt nie bywa nadęty, to zwykła, prosta, policyjna robota. – Co to za wezwanie? – spytał Bosch. Kleinman wahał się przez kilka sekund, zanim odpowiedział: – Mamy zwłoki w pokoju hotelowym na Franklina. Wygląda na samobójstwo. Ale wezmą to ludzie
z W.R.Z., to znaczy, już wzięli. Jesteśmy wyłączeni. Rozkaz z góry. Bosch nie odpowiedział. Namyślał się przez chwilę. W.R.Z. wyjeżdżający do samobójstwa w święta – to nie ma sensu. Nagle olśniło go: Calexico Moore! – Jak stara jest ta sprawa? – zapytał. – Słyszałem, że kazali Sztabowemu Dwa zabrać maskę. – Dojrzała. Powiedzieli, że głowa wygląda jak pomidor. Ale rzecz w tym, że nie zostało z głowy zbyt wiele. Wygląda na to, że wywalił do siebie z obu rur dubeltówki. Przynajmniej tyle udało mi się złapać na częstotliwości W.R.Z. Radio Boscha nie odbierało na tych falach, dlatego właśnie nie usłyszał żadnego z wcześniejszych radiowych wezwań. „Garnitury” najwyraźniej zmieniły częstotliwość tylko po to, by podać adres kie- rowcy Sztabowego Dwa. W innym wypadku, nie dowiedziałby się o wezwaniu aż do rana, kiedy przyszedłby na posterunek. Rozzłościło go to, ale nie zmienił tonu głosu. Chciał wyciągnąć z Klein- mana ile tylko się dało. – To Moore, tak? – Na to wygląda. Na biurku leży jego odznaka i portfel. Ale, jak powiedziałem, tymczasem nie można zidentyfikować ciała. – Jak się to stało? – Słuchaj, Bosch, ja tu jestem zajęty, rozumiesz? To ciebie nie dotyczy. W.R.Z. się tym zajmuje. – Nie, mylisz się, dotyczy mnie. Powinienem pierwszy dostać wezwanie. Chcę wiedzieć, jak się to wszystko stało, żebym mógł zrozumieć, dlaczego mnie nie wezwano. – Dobra, Bosch, było tak: mamy telefon z zewnątrz, od właściciela tej rudery, mówi, że ma trupa w łazience w pokoju numer siedem. Wysyłamy patrol, dzwonią do nas i mówią: tak, jest sztywniak. Ale zadzwonili zwykłym telefonem, nie przez radio, bo na biurku zobaczyli odznakę i portfel i wiedzieli, że to Moore, a przynajmniej myśleli, że to on. W każdym razie, zadzwoniłem do kapitana Grupy, do domu, a on wezwał zastępcę naczelnika. Wezwano „kapelusze”, a ciebie nie. Tak to było. Więc jeśli masz jakieś wątpliwości, idź do Grupy albo do zastępcy. Ja jestem czysty. Bosch nie odezwał się. Wiedział, że czasami, gdy milczy, osoba, od której potrzebuje informacji, w końcu nie wytrzymuje tej ciszy. – Sprawa nie jest już w naszych rękach – powiedział Kleinman. – Cholera, tam są „Times” i telewi- zja, „Daily News”. Domyślają się, że to Moore, wszyscy tak mówią. Ale bajzel. Nie wystarcza już im pożar na wzgórzu, wszyscy stoją w rządku na Zachodniej. Muszę wysłać jeszcze jeden radiowóz, żeby opanować sytuację. Więc, Bosch, powinieneś się cieszyć, że nie masz z tym nic wspólnego. Na Boga, przecież jest Boże Narodzenie! Ale Boschowi to nie wystarczyło. Powinni go wezwać, to on miał zdecydować, kiedy zadzwonić po W.R.Z. Ktoś zupełnie wyłączył go z procedury i nadal go to bolało. Pożegnał się i zapalił następ- nego papierosa. Wyjął rewolwer z szafki nad zlewem i zawiesił go na pasku niebieskich dżinsów. Po- tem nałożył sweter w zielonym, wojskowym kolorze, a na wierzch jasnobrązowy, sportowy płaszcz. Na dworze było już ciemno. Przez szklane drzwi widział linię ognia przebiegającą przez przełęcz. Płonęła jasno na tle ciemnej sylwetki wzgórza, jak krzywy diabelski uśmiech, przesuwający się w stronę grzbietu. Z ciemności za domem dobiegł go głos kojota. Wył do wschodzącego księżyca albo do ognia, a może po prostu do siebie, do własnej samotności w mroku.
2 Zjechał ze wzgórz do Hollywood, przemierzając opustoszałe ulice, aż dotarł do Bulwaru. Na chodni- kach stały grupki uciekinierów i ciekawskich. Były też przechadzające się prostytutki – zobaczył, że jedna ma na głowie czerwoną czapkę Świętego Mikołaja. Interes jest interesem, nawet w gwiazdkową noc. Na ławkach przystanku autobusowego siedziały też elegancko umalowane kobiety – tyle, że tak naprawdę nie były kobietami i nie czekały na autobus. Anielskie włosy i świąteczne lampki, rozcią- gnięte w poprzek Bulwaru na każdym skrzyżowaniu, dodawały surrealistycznego odcienia przesad- nej kolorystyce i brudowi neonów. „Jak dziwka z przesadnym makijażem” – pomyślał, jeśli coś ta- kiego w ogóle istnieje. Ale to nie ta sceneria wprawiała go w depresję, tylko Cal Moore. Spodziewał się tego prawie od tygodnia, odkąd tylko usłyszał, że Moore nie stawił się na wezwanie. Dla większości glin z Wydziału Hollywood kwestią było nie to, czy facet nie żyje, ale jak szybko odnajdzie się jego ciało. Sierżant Moore prowadził uliczny patrol antynarkotykowy Wydziału. To była nocna robota, jego oddział pracował wyłącznie na Bulwarze. W Wydziale wiedziano, że Moore jest w separacji z żoną, którą zastąpiła mu whisky. Bosch zrozumiał to od razu, kiedy spotkał się, jeden jedyny raz, z tym gli- ną od narkotyków. Pojął też, że może być w tym coś więcej niż dręczące go problemy małżeńskie i pierwsze objawy wypalania się. Moore wspomniał coś niejasno o Wydziale Spraw Wewnętrznych i dochodzeniu kadrowym. To wszystko przyczyniało się do jego świątecznej depresji. Gdy tylko Bosch usłyszał, że rozpo- częto poszukiwania Cala Moore’a, już wiedział. Ten człowiek nie żył. Tak samo uważali wszyscy z Wydziału, chociaż nikt nie wypowiadał tego na głos. Nie mówiły o tym nawet środki przekazu. Z początku Wydział usiłował załatwić wszystko po cichu: dyskretne pyta- nia w mieszkaniu Moore’a w Los Feliz, kilka przelotów helikopterem nad pobliskimi wzgórzami Griffith Park. Ale później ktoś dał cynk dziennikarzowi telewizyjnemu, a wszystkie pozostałe stacje i gazety podchwyciły temat. Środki przekazu zaczęły informować o postępach w poszukiwaniach zagi- nionego gliniarza. Zdjęcie Moore’a zostało przypięte do tablicy ogłoszeń w pokoju prasowym w Parker Center, a oficjele z Wydziału wygłosili standardowe apele do społeczeństwa. To był temat na dobry film: poszukiwania prowadzone przez policjantów na koniach i w helikopterach, naczelnik po- licji trzymający zdjęcie mrocznie przystojnego, poważnie wyglądającego policjanta. Ale nikt nie mó- wił, że szuka się martwego człowieka. Zatrzymał samochód na światłach przy Vine i przyglądał się człowiekowi – żywej reklamie, prze- chodzącemu przez ulicę. Szedł szybkim, mechanicznym krokiem, a jego kolana bez przerwy podbija- ły w górę tekturowe plansze. Na afiszu było satelitarne zdjęcie Marsa, którego dużą część zakreślono. Poniżej, wielkimi literami napisane było: „POKUTUJCIE! PAN PATRZY NA NAS!”. Widział to samo zdjęcie na okładce pośledniego czasopisma, kiedy stał w kolejce w supermarkecie, tyle że twarz ta miała jakoby należeć do Elvisa. Światła zmieniły się i ruszył dalej w stronę Zachodniej. Pomyślał o Moorze. Poza jednym wieczo- rem, który spędzili razem w barze jazzowym niedaleko Bulwaru, nie miał z nim wiele do czynienia.
Kiedy rok temu został przeniesiony z W.R.Z. do Wydziału Hollywood, każdy z Wydziału z wahaniem podał mu rękę i rzucił: „Miło cię poznać”, ale wszyscy trzymali się na dystans. Było to zrozumiałe, skoro wywalono go z W.R.Z. na żądanie Wydziału Spraw Wewnętrznych, więc nie miał o to pretensji. Moore był jednym z tych, którzy bez słowa mijali go na korytarzu, witając skinieniem głowy. To również było zrozumiałe, bowiem zespół do spraw zabójstw, w którym pracował Bosch, znajdował się w biurze śledczych na pierwszym piętrze, a oddział Moore’a, hollywoodzki BANG – skrót od Grupa Anty-Narkotykowa „Bulwar” – mieścił się na drugim piętrze posterunku. Mimo to, ten jeden raz spotkali się. Bosch szukał informacji dotyczących sprawy, nad którą pracował, dla Moore’a była to okazja do strzelenia sobie kilku piw i kieliszków whisky. Oddział Moore’a, BANG, miał zgrabną, podchwytywaną przez media nazwę, która podobała się w Wydziale, ale w rzeczywistości składał się tylko z pięciu glin. Pracowali w pokoju przerobionym z magazynu i włóczyli się nocą po Bulwarze Hollywoodzkim, ściągając z ulicy każdego z jointem lub czymś lepszym w kieszeni. BANG był oddziałem idącym na ilość, stworzonym po to, by zaareszto- wać jak najwięcej osób w celu uzasadnienia podań o przydział w przyszłorocznym budżecie większej ilości pracowników, sprzętu i – przede wszystkim – godzin nadliczbowych. Nieważne, że biuro Okrę- gowego Prokuratora Generalnego w większości spraw wydawało wyroki w zawieszeniu, a pozostałe odrzucało. Liczyła się statystyka aresztowań. A gdyby dziennikarz z Kanału 2. czy 4. albo z kolumny „Westside Timesa” chciał przejechać się z nimi którejś nocy i zrobić reportaż o oddziale BANG, to tym lepiej. W każdym wydziale istniały takie „ilościówki”. Na Zachodniej wykręcił na północ. Przed sobą widział migające żółto-niebieskie światła radiowo- zów i jasne jak błyskawice reflektory kamer telewizyjnych. W Hollywood taki popis oznaczał zwykle gwałtowny koniec czyjegoś życia albo premierę filmu. Ale on wiedział, że w tej części miasta tylko trzynastoletnie prostytutki mają swoje premiery. Zatrzymał samochód przy krawężniku o jedną przecznicę od „Hideaway” i zapalił papierosa. Pew- ne rzeczy w Hollywood nigdy się nie zmieniają, dostają tylko nowe nazwy. To miejsce było zrujno- waną ruderą trzydzieści lat temu, kiedy nazywało się „31 Rio”, a i teraz nie wyglądało lepiej. Bosch nigdy nie wchodził do środka, ale wyrósł w Hollywood i zapamiętał ten budynek. Przemieszkiwał w wielu podobnych miejscach z matką, kiedy jeszcze żyła. „Hideaway” to motel w stylu lat czterdziestych, z podwórzem, na które za dnia miły cień rzucało stojące pośrodku drzewo figowe. Nocą czternaście pokoi motelu pogrążonych było w ciemności, w którą wdzierał się tylko blask czerwonego neonu. Kiedy był chłopcem, a „Hideaway” nazywało się jeszcze „31 Rio”, cała dzielnica już się sypała, ale nie było tylu neonów, zaś budynki wyglądały mniej ponuro. Obok motelu stał biurowiec Stream- line Moderne, wyglądający jak zacumowany liniowiec oceaniczny. Zwinął żagle dawno temu, a dziś mieściło się tu kolejne małe centrum sklepowe. Patrząc na „Hideaway” z zaparkowanego samochodu, stwierdził, że w takim miejscu przykro spę- dzać noc, a jeszcze bardziej przykro umierać. Wysiadł i ruszył w stronę motelu. W poprzek wejścia na podwórze rozciągnięta była żółta taśma, otaczająca miejsce zbrodni, za nią stali policjanci w mundurach. Jasne światła kamer telewizyjnych skupiały się na grupie mężczyzn w garniturach, stojących przy końcu taśmy, gdzie przemawiał jakiś człowiek z błyszczącą, ogoloną czaszką. Kiedy Bosch podszedł bliżej, zrozumiał, że światła oślepiają policjantów, którzy nie widzą nic poza linią dziennikarzy. Szybko pokazał swoją odznakę jednemu z mundurowych, podpisał się na trzymanej przez gliniarza liście osób badających miejsce zbrodni i przemknął pod taśmą. Drzwi pokoju numer siedem były otwarte. Z jasno oświetlonego wnętrza dochodził dźwięk harfy elektronicznej, co świadczyło o tym, że sprawę załapał Art Donovan. Ten technik badający miejsca zbrodni zawsze nosił ze sobą radio nastawione na „The Wave”, kanał nadający muzykę „New Age”. Donovan twierdził, że wnosi ona kojący spokój tam, gdzie ktoś mordował lub umierał.
Harry przeszedł przez drzwi, trzymając przy ustach i nosie chusteczkę. Nie pomogło. Smród nie- porównywalny z niczym innym zaatakował go, kiedy tylko przekroczył próg. Ujrzał Donovana, na klęczkach nanoszącego proszek do zbierania odcisków palców na przełączniki systemu klimatyzacyj- nego, zamontowanego na ścianie pod jedynym w pokoju oknem. – Zdrówko! – przywitał go Donovan. Miał na twarzy maskę używaną przez malarzy, chroniącą go przed smrodem i wdychaniem czarnego proszku. – W łazience. Bosch rozejrzał się wokół. Musiał się śpieszyć, bo „garnitury” prawdopodobnie każą mu wyjść, gdy tylko odkryją jego obecność. Łoże królewskich rozmiarów było nakryte wyblakłą, różową na- rzutą. Obok stało krzesło, na nim leżała gazeta. Bosch podszedł bliżej i zobaczył, że to „Times” z datą sprzed sześciu dni. Z drugiej strony łóżka zobaczył komodę z lustrem. Na blacie stała popiel- niczka z wciśniętym w nią jednym niedopałkiem, wypalonym do połowy. Był też special 38 w nylo- nowym futerale, portfel i pudełko na odznakę. Trzy ostatnie przedmioty zostały pokryte czarnym proszkiem do zbierania odcisków. Nie było żadnej kartki na komodzie, w miejscu, gdzie oczekiwał- by jej Harry. – Żadnej wiadomości – odezwał się bardziej do siebie niż do Donovana. – Nie. W łazience też nic. Zobacz sobie. To znaczy, jeśli nie boisz się stracić świąteczny obiad. Harry zajrzał w krótki korytarzyk po lewej stronie łóżka. Drzwi do łazienki były na prawo. Zbliża- jąc się do nich, poczuł nagłą złość. Chyba nie istnieje na świecie taki gliniarz, który choć raz nie po- myślałby o tym, by strzelić sobie w łeb. Zatrzymał się w progu. Ciało spoczywało na obskurnej podłodze z białych płytek, leżało oparte plecami o wannę. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się Boschowi w oczy, były buty: szare, z wężowej skóry, z wysokimi obcasami. Moore miał je na sobie tej nocy, kiedy spotkali się i pili razem. Jeden but nadal tkwił na prawej nodze, na znoszonym gumowym obcasie widniał znak producenta, litera „S”. Lewy but był zdjęty, stał pionowo przy ścianie. Obnażona stopa, w samej skarpetce, została owi- nięta w plastikową torbę na dowody rzeczowe. Bosch domyślił się, że skarpetka była kiedyś biała, ale teraz miała szarawy kolor. Kończyna była nieco opuchnięta. Na podłodze obok drzwi leżała dubeltówka kaliber dwadzieścia, z dwiema lufami. Kolba była roz- łupana. Na płytkach leżała długa drzazga. Donovan albo któryś ze śledczych obrysował ją niebieską kredką. Nie mając czasu zastanawiać się nad tymi faktami, Bosch próbował wszystkie zapamiętać. Moore był ubrany w dżinsy i bluzę. Ręce leżały luźno po bokach, skóra była szara jak wosk. Palce napęcz- niały od rozkładu, przedramiona były rozdęte jak u Popeye’a z filmu rysunkowego. Na prawym ra- mieniu dojrzał zniekształcony tatuaż, uśmiechniętą twarz szatana pod aureolą. Ciało opadało w kierunku wanny, jakby Moore odchylił głowę w tył, by zanurzyć ją w wannie, może umyć włosy. Ale Bosch pojął, iż wrażenie to bierze się stąd, że brakuje większej części głowy: została zniesiona siłą wystrzału z dwóch luf. Błękitne płytki obudowujące wannę były poznaczone brązowymi śladami wyschniętej krwi. Niektóre kafelki popękały w miejscach, gdzie uderzył w nie śrut z dubeltówki. Wyczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się i zobaczył zastępcę naczelnika, Irvina Irvinga. Nie miał na twarzy maski i nie trzymał przy nosie żadnej szmaty. – Dobry wieczór, panie naczelniku. Irving skinął głową i zapytał: – Co pana tu sprowadza, panie śledczy? Bosch zobaczył już dość, by zrekonstruować wydarzenia. Cofnął się za próg, obszedł Irvinga i skierował się do drzwi wejściowych. Naczelnik deptał mu po piętach. Minęli dwóch ludzi z biura ko- ronera, ubranych w jednakowe niebieskie kombinezony. Po wyjściu z pokoju, Harry wrzucił chustkę do kosza przyniesionego na miejsce zbrodni przez policjantów. Zapalił papierosa i zauważył, że
Irving trzyma w ręku szarą kopertę. – Złapałem to na krótkofalówce – odezwał się Bosch. – Pomyślałem sobie, że przyjadę, bo dzisiaj jestem na służbie. To mój wydział i należało mnie wezwać. – To prawda, ale kiedy ustalono, kto jest w pokoju, zdecydowałem natychmiast przekazać sprawę Wydziałowi Rabunków i Zabójstw. Skontaktował się ze mną kapitan Grupa i podjąłem taką decyzję. – A więc ustalono już, że to Moore? – Niezupełnie. – Podniósł szarą kopertę. – Przejrzałem akta i wyciągnąłem jego odciski palców. Oczywiście, to one będą ostatecznym dowodem. Można też porównać uzębienie – jeśli coś z niego zostało. Jednakże wszystko prowadzi do takiego właśnie wniosku. Ktokolwiek to jest, wpisał się do księgi hotelowej pod nazwiskiem Rodrigo Moya. Jest to pseudonim, jakiego Moore używał w BANG-u. Zaś za motelem zaparkowany jest mustang, wynajęty na to nazwisko. W chwili obecnej nie mamy zbytnich wątpliwości. Bosch skinął głową. Miał już do czynienia z Irvingiem wcześniej, kiedy był on zastępcą szefa ope- racyjnego Wydziału Spraw Wewnętrznych. Teraz został zastępcą naczelnika, jednym z trzech najważ- niejszych ludzi w Wydziale, a zakres jego kompetencji poszerzył się o sprawy dotyczące W.S.W., wy- wiadu i dochodzeń antynarkotykowych oraz wszystkich służb śledczych. Harry przez chwilę zastana- wiał się, czy ma zaryzykować i dopytywać się dalej, dlaczego nie dostał wezwania jako pierwszy. – Powinniście mnie wezwać – powiedział mimo wszystko. – To moja sprawa. Zabraliście ją, zanim ją jeszcze dostałem. – Cóż, panie śledczy, miałem prawo dać ją i odebrać, chyba się pan ze mną zgodzi? Niepotrzebnie się pan tak unosi. Wie pan, że Wydział Rabunków i Zabójstw zajmuje się zgonami wszystkich poli- cjantów. I tak w końcu musiałby pan im to przekazać. Oszczędzamy na czasie. Poza pośpiechem nie ma tu żadnych innych ukrytych powodów. Temu zabitemu policjantowi i jego rodzinie winni jeste- śmy, niezależnie od okoliczności śmierci, szybkie i profesjonalne załatwienie sprawy. Bosch znowu skinął głową i rozejrzał się dookoła. W drzwiach pod neonem zobaczył śledczego z W.R.Z. o nazwisku Sheehan. Przesłuchiwał sześćdziesięcioletniego mężczyznę, mimo wieczornego chłodu ubranego w koszulkę bez rękawów, żującego ośliniony niedopałek cygara. Kierownik motelu. – Znał go pan? – zapytał Irving. – Moore’a? Nie, niezupełnie. To znaczy tak, znałem go. Byliśmy w tym samym wydziale. Przeważ- nie pracował w nocy, na ulicach. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu… Nie wiedział, dlaczego w tym momencie zdecydował się skłamać. Zastanowił się, czy Irving wy- czuł kłamstwo w jego głosie. Zmienił temat. – Więc to samobójstwo. Czy powiedział pan o tym dziennikarzom? – Nie powiedziałem. Owszem, rozmawiałem z dziennikarzami, ale nic nie wspomniałem o tożsa- mości nieboszczyka. I nie powiem, dopóki nie uzyskamy oficjalnego potwierdzenia. Pan i ja możemy być całkiem pewni, że tam leży Calexico Moore, ale im nie udzielę takich informacji, dopóki nie przeprowadzimy wszystkich badań, nie postawimy kropki nad „i” na świadectwie zgonu. Mocno przycisnął szarą kopertę do uda. – Właśnie dlatego wyciągnąłem jego akta osobowe: żeby przyspieszyć sprawę. Odciski pojadą ra- zem z ciałem do koronera. – Spojrzał znów w stronę drzwi pokoju hotelowego. – Ale pan był w środku, panie Bosch, co pan o tym sądzi? Bosch namyślał się przez chwilę: czy ten facet jest naprawdę ciekaw, czy tylko tak podpuszcza? Pierwszy raz miał do czynienia z Irvingiem, jeśli nie liczyć tej pełnej wrogości sytuacji podczas do- chodzenia prowadzonego przez Wydział Spraw Wewnętrznych. Zdecydował się zaryzykować. – Wygląda to tak: siada na podłodze obok wanny, zdejmuje but i pociąga za oba spusty palcem u nogi. To znaczy, zakładam, sądząc po efektach, że wypaliły obie lufy. Pociąga za spusty palcem u nogi, odrzut ciska dubeltówkę na framugę drzwi, odłupując kawałek kolby. Głowa odskakuje w dru-
gą stronę, na ścianę i do wanny. Samobójstwo. – No i proszę – odparł naczelnik. – Teraz mogę powiedzieć śledczemu Sheehanowi, że się pan zga- dza. Zupełnie, jakby pan pierwszy otrzymał wezwanie.. Nie ma powodu, żeby ktoś czuł się wykluczo- ny. – Nie o to chodzi, panie naczelniku. – A o co chodzi, panie śledczy? Że nie może się pan zgodzić na to, żeby się zgodzić? Że nie akcep- tuje pan decyzji i rozkazów Wydziału? Tracę do pana cierpliwość, panie śledczy. Miałem nadzieję, że już mi się to nigdy nie przydarzy. Stał zbyt blisko Irvinga, którego anyżkowy oddech wionął mu prosto w twarz. Cofnął się o krok i powiedział: – Ale nie ma żadnej kartki. – Na razie nie ma. Mamy jeszcze parę rzeczy do sprawdzenia. Ciekawe co. Mieszkanie i biuro Moore’a musiały zostać sprawdzone, kiedy tylko okazało się, że zaginął. Tak samo dom jego żony. Co zostało? Czy Moore mógł posłać komuś wiadomość? Doszła- by do tej pory. – Kiedy to się stało? – Mam nadzieję, że dowiemy się tego jutro rano, po sekcji. Ale domyślam się, że zrobił to krótko po tym, jak się tu zameldował. Sześć dni temu. Na pierwszym przesłuchaniu kierownik motelu powie- dział, że Moore wprowadził się sześć dni temu i od tej pory nie widziano, by wychodził z pokoju. Pa- sowałoby to do wyglądu pokoju, stanu zwłok, daty na gazecie. Sekcja miała się odbyć nazajutrz. Widać, że Irving specjalnie się o to postarał. Zazwyczaj mijały trzy dni, zanim zrobiono sekcję, a przerwa świąteczna jeszcze bardziej opóźniała sprawę. Naczelnik jak gdyby odczytał myśli Harry’ego. – Osoba pełniąca obowiązki głównego koronera zgodziła się zrobić to jutro rano. Wyjaśniłem, że w mediach ukażą się domysły niesprawiedliwe dla żony zmarłego i dla Wydziału. Zgodziła się współpracować. P.o. głównego koronera chce zostać stałym głównym koronerem. Zna wartość współpracy. Bosch nic nie odpowiedział. – Więc po sekcji będziemy wiedzieć. Ale nikt, łącznie z kierownikiem motelu, nie widział sierżanta Moore’a po tym, jak zameldował się sześć dni temu. Zostawił wyraźne wskazówki, że absolutnie nie wolno mu przeszkadzać. Myślę, że zrobił to wkrótce po przyjeździe. – Więc dlaczego nie znaleziono go wcześniej? – Zapłacił za miesiąc z góry. Żądał, by mu nie przeszkadzać. W podobnym miejscu i tak nie propo- nują codziennych usług pokojówek. Kierownik myślał, że jest alkoholikiem, który albo chce urzą- dzić sobie popijawę, albo wytrzeźwieć. W każdym razie właściciel takiego lokalu nie może być zbyt wybredny. Miesiąc to w sumie sześćset dolarów. Wziął pieniądze i dotrzymał obietnicy. Nikt nie wchodził do pokoju numer siedem, aż do dzisiaj, kiedy jego żona zauważyła, że zeszłej nocy włama- no się do mustanga, samochodu pana Moyi. Stukali do drzwi, żeby mu powiedzieć o samochodzie, ale nie odpowiadał. Użyli zapasowego klucza. Gdy tylko otworzyli drzwi, zapach powiedział im, co się stało. Irving dodał, że Moore-Moya nastawił klimatyzację na najwyższe chłodzenie, by zwolnić rozkład i zatrzymać smród w pokoju. Na podłodze pod drzwiami rozłożone były mokre ręczniki, by jeszcze bardziej uszczelnić pomieszczenie. – Nikt nie słyszał strzału? – zapytał Bosch. – Nic nam o tym nie wiadomo. Żona kierownika jest prawie głucha, a on sam twierdzi, że nic nie słyszał. Mieszkają w ostatnim pokoju z drugiej strony motelu. Z jednej strony są tu magazyny, a po drugiej znajduje się biurowiec. W nocy wszystko jest zamknięte. Z tyłu ulica. Przeglądamy księgę ho-
telową i próbujemy znaleźć gości, którzy mieszkali tu w pierwszych dniach pobytu Moore’a. Ale właściciel mówi, że nie wynajmował pokoi sąsiadujących z tym pomieszczeniem. Obawiał się, że gość może zacząć hałasować, jeśli faktycznie zalewa robaka. Poza tym, to bardzo ruchliwa ulica – za- raz naprzeciwko znajduje się przystanek autobusowy. Możliwe, że nikt nic nie usłyszał. A jeśli nawet usłyszał, nie domyślił się, co to takiego. Po chwili namysłu Bosch odparł: – Nie rozumiem, po co wynajął pokój na miesiąc. Jeśli chciał ze sobą skończyć, po co ukrywać to tak długo? Nie mógł tego zrobić i pozwolić, by znaleziono zwłoki? – To jest pewien problem – odparł Irving. – O ile rozumiem, chciał dać czas swojej żonie. Bosch uniósł brwi. Nadal nie rozumiał. – Byli w separacji – wyjaśnił naczelnik. – Może nie chciał jej tego robić w czasie świąt? Harry’emu wydało się to szyte grubymi nićmi, ale na razie nie miał lepszego wytłumaczenia. Nie potrafił wymyślić w tej chwili więcej pytań. Irving zmienił temat, dając znać, że pobyt Boscha na miejscu zbrodni dobiega końca. – A jak tam, panie śledczy, pański bark? – W porządku. – Słyszałem, że wyjechał pan do Meksyku, żeby wygładzić swój hiszpański, podczas rekonwale- scencji. Bosch nie odpowiedział, nie interesowała go ta pogawędka. Chciał oznajmić Irvingowi, że nie wierzy w tę historię, nawet z wszystkimi dowodami i wyjaśnieniami, jakie zebrano, ale nie mogąc tego uzasadnić, postanowił milczeć. Naczelnik kontynuował: – Zawsze uważałem, że niewielu z naszych policjantów – oczywiście, oprócz Latynosów – podej- muje dostateczne wysiłki, żeby nauczyć się drugiego języka tego miasta. Chciałbym zobaczyć, jak cały Wydział… – Mamy kartkę! – zawołał z pokoju Donovan. Irving bez słowa zostawił Boscha i skierował się do drzwi. Sheehan wszedł za nim do pokoju ra- zem z „garniturem”, w którym Bosch rozpoznał śledczego Spraw Wewnętrznych o nazwisku John Chastain. Harry zawahał się przez moment i wszedł za nimi. W korytarzyku przy drzwiach łazienki stał jeden z techników od koronera, a wokół niego zgroma- dzili się pozostali mężczyźni. Bosch żałował, że wyrzucił swoją chustkę. Trzymał w ustach papierosa i głęboko się zaciągał. – Tylna prawa kieszeń – powiedział technik. – Mimo postępującego rozkładu, można ją odczytać. Była dwa razy złożona, więc wewnętrzna powierzchnia jest w miarę czysta. Irving wycofał się z korytarzyka, trzymając w górze plastikową torbę na dowody i przyglądając się tkwiącemu w niej małemu kawałkowi papieru. Inni stłoczyli się wokół niego. Wszyscy oprócz Boscha. Papier był szary jak skóra Moore’a. Boschowi wydawało się, że dostrzega na papierze pojedynczą linijkę niebieskiego pisma. Naczelnik spojrzał na niego, jakby widział go po raz pierwszy. – Bosch, będzie musiał pan wyjść. Harry chciał zapytać, co to za wiadomość, ale wiedział, że odmówią mu odpowiedzi. Na twarzy Chastaina zobaczył pełen satysfakcji uśmieszek. Zatrzymał się przy żółtej taśmie, by zapalić następnego papierosa. Usłyszał stukanie wysokich ob- casów, odwrócił się i zobaczył, że zbliża się do niego blondynka, w której rozpoznał dziennikarkę z Kanału 2. Miała w ręku bezprzewodowy mikrofon, a na twarzy sztuczny uśmiech modelki. Zanim zdążyła się odezwać, rzucił: – Bez komentarza. Nie prowadzę tej sprawy.
– Czy nie mógłby pan tylko… – Bez komentarza. Uśmiech znikł z jej twarzy tak szybko, jak opadające ostrze gilotyny. Odwróciła się ze złością, ale za chwilę jej obcasy znów zastukały głośno, kiedy biegła w towarzystwie swojego kamerzysty, by ustawić się do najlepszego ujęcia, którym rozpocznie reportaż. Wynoszono zwłoki. Zabłysły światła, sześciu kamerzystów utworzyło szpaler. Dwóch techników od koronera, pchających na łóżku przy- kryte ciało, przeszło między nimi, kierując się w stronę czekającej niebieskiej furgonetki. Harry za- uważył, że Irving z ponurą twarzą, sztywno wyprostowany, wlecze się z tyłu – ale nie na tyle daleko, by zostać pominiętym przez obiektywy kamer. Mimo wszystko, nawet migawkowe pojawienie się w wieczornych wiadomościach jest lepsze niż nic, zwłaszcza dla człowieka mającego chrapkę na stano- wisko naczelnika. Potem miejsce zbrodni zaczęło pustoszeć. Odjeżdżali dziennikarze, gliny, wszyscy. Bosch zanur- kował pod żółtą taśmę i szukał właśnie Donovana albo Sheehana, kiedy podszedł do niego Irving. – Panie śledczy, doszedłem do wniosku, że jest coś, o co chciałbym pana poprosić, co przyspieszy sprawę. Śledczy Sheehan musi tu skończyć zabezpieczanie miejsca zbrodni, a chcę, żeby jeszcze przed dziennikarzami skontaktowano się z żoną Moore’a. Czy mógłby pan zająć się zawiadomieniem najbliższej rodziny? Oczywiście, nic nie jest pewne, ale chcę, żeby jego żona wiedziała, co się dzieje. Bosch nie mógł się teraz wycofać. Chciał dostać część tej sprawy, no to ją ma. – Proszę o adres – powiedział. Kilka minut później Irving zniknął, a mundurowi ściągali żółtą taśmę. Bosch zobaczył, że Dono- van kieruje się do swojej furgonetki, niosąc dubeltówkę zawiniętą w plastik i kilka mniejszych toreb na dowody. Oparł nogę o zderzak furgonetki, by zawiązać sobie but, podczas gdy Donovan układał dowody rzeczowe w skrzynce po winie. – Czego chcesz, Harry? Słyszałem, że miało cię tu nie być. – To już nieaktualne. Właśnie przydzielono mnie do sprawy. Dostałem obowiązek zawiadomienia najbliższej rodziny. – Też mi sprawa. – Bierze się, co dają. Co napisał? – Kto? – Moore. – Słuchaj, Harry, to jest… – Słuchaj, Donnie, Irving przekazał mi najbliższą rodzinę. Chyba mnie to włącza? Chcę tylko wie- dzieć, co zostawił. Znałem faceta, nie? Nie puszczę tego dalej. Donovan głęboko westchnął, sięgnął do pudła i zaczął przerzucać torby z dowodami. – Nie napisał znów tak wiele. Nic szczególnego. Włączył reflektor i skierował snop światła na torbę z wiadomością. Tylko jedna linijka: „Dowie- działem się, kim jestem”.
3 Dom, którego adres dał mu Irving, znajdował się w Canyon Country, prawie o godzinę drogi na pół- noc od Hollywood. Bosch pojechał na północ szosą Hollywood Freeway, potem skręcił na Golden State i wjechał w ciemny wąwóz gór Santa Susanna. Ruchu prawie nie było. Jak się domyślał, więk- szość ludzi siedziała w domach, jedząc pieczonego, faszerowanego indyka. Pomyślał o Calu Moorze, o tym, co zrobił i co po sobie zostawił. „Dowiedziałem się, kim jestem”. Nie miał pojęcia, co zmarły gliniarz rozumiał przez te słowa naskrobane na kawałku papieru, wsadzonym do tylnej kieszeni. Spotkał się z Moorem jeden jedyny raz. I cóż to takiego było? Kilka godzin picia piwa i whisky z przygnębionym, cynicznym gliną. Nie było sposobu, by dowiedzieć się, co zaszło od tamtej pory, zrozumieć, w jaki sposób chroniący go pancerz przerdzewiał. Znowu pomyślał o swoim spotkaniu z Moorem. Odbyło się tylko kilka tygodni wcześniej i dotyczyło interesów. Spotkali się we wtorkowy wieczór w „Catalina Bar & Grill”. Moore był na służbie, ale „Catalina” znajdowała się tylko dwie przecznice na południe od Bulwaru Zachodzącego Słońca. Har- ry czekał na niego przy barze w kącie, na końcu sali. Moore opadł na sąsiedni taboret i zamówił kieliszek whisky i piwo, to samo, co stało na barze przed Boschem. Był ubrany w dżinsy i bluzę, zwisającą luźno nad paskiem – standardowe „cywilne” przebranie, w którym wyglądał całkiem dobrze. Nogawki dżinsów miał wytarte, rękawy bluzy odcię- te. Na jego prawym ramieniu widniała fizjonomia szatana, wytatuowana niebieskim tuszem. Moore był nieogolony i zachowywał się jakoś niepewnie, jak zakładnik zwolniony po długim więzieniu i torturach. W tłumie „Cataliny” wyróżniał się jak śmieciarz na weselu. Harry zauważył, że glina od narkotyków ma szare buty z wężowej skóry. Były to ulubione buty kowbojów z rodeo. Miały zakrzy- wione do przodu obcasy, dzięki którym można się mocniej zaprzeć podczas ściągania złapanego na lasso cielaka. Harry wiedział, że gliny pracujący na ulicach noszą je, by służyły temu samemu celo- wi, kiedy ściągają podejrzanych, nafaszerowanych „anielskim proszkiem”. Z początku palili, pili i prowadzili pogawędkę, starając się ustalić łączące ich powiązania i dzielące granice. Bosch zauważył, że imię „Calexico” dobrze oddaje mieszane pochodzenie Moore’a. Miał ciemną cerę, włosy czarne jak atrament, wąskie biodra i szerokie ramiona. Klasyczny typ południow- ca, gdyby nie oczy zielone jak szmaragdy. Zaś w jego głosie nie było nawet śladu meksykańskiego akcentu. – Jest takie miasto na granicy, zaraz za Mexicali, nazywa się Calexico. Byłeś tam kiedyś? – Urodziłem się tam. Dlatego właśnie dostałem takie imię. – Ja tam nie byłem. – Nie martw się, niewiele straciłeś. Typowe miasteczko z pogranicza. Ciągle jeszcze tam jeżdżę od czasu do czasu. – Do rodziny? – Nie, już nie. Moore dał barmanowi znak, zamawiając następną kolejkę, a potem przypalił papierosa od po-
przedniego, który tlił się już przy samym filtrze. – Wydawało mi się, że o coś chcesz zapytać. – Tak. Mam sprawę. Przyniesiono drinki. Moore wychylił kieliszek jednym ruchem. Zamówił następny, zanim barman skończył wypisywać rachunek. Bosch zaczął opisywać swoją sprawę. Dostał ją kilka tygodni wcześniej i jak dotąd nie zaszedł da- leko. Zwłoki trzydziestoletniego mężczyzny, zidentyfikowanego później dzięki odciskom palców jako James Kappalanni z Oahu na Hawajach, zostały porzucone za skrzyżowaniem Hollywood Fre- eway z Gower Street. Został zaduszony grubym drutem z drewnianymi kołkami na obu końcach, żeby łatwiej było go zacisnąć na szyi. Czysta, dokładna robota. Twarz Kappalanniego miała szaro- niebieski kolor ostrygi. „Niebieski Hawajczyk”, jak go nazwała p.o. głównego koronera, przeprowa- dzająca sekcję. Do tej pory Bosch dowiedział się z komputerowych akt Departamentu Sprawiedliwo- ści i Krajowego Spisu Popełnionych Zbrodni, że za życia znany był również jako Jimmy Kapps i że miał na koncie przestępstwa narkotykowe, których wydruk był prawie tak długi jak drut, którego ktoś użył do odebrania mu życia. – Więc nie było zbytnią niespodzianką, kiedy koronerka rozcięła go i znalazła w jego flakach czterdzieści dwie gumy – zakończył. – Co w nich było? – To hawajskie gówno, tak zwane „szkło”. Pochodna lodu, jak się dowiedziałem. Pamiętam, jak kilka lat temu lód był nowinką. Ten Jimmy Kapps był przewoźnikiem. Wiózł szkło w żołądku, pew- nie właśnie wysiadł z samolotu z Honolulu, kiedy natrafił na drut. Słyszałem, że to szkło to droga rzecz, a rynek na nie jest niezwykle konkurencyjny. Szukam wszelkich informacji na temat tła spra- wy, bo nic na ten temat nie wiem. Nie mam pojęcia, kto załatwił Jimmy’ego Kappsa. – Kto ci powiedział o szkle? – Główni od narkotyków w centrum. Nie pomogli zbyt wiele. – Dlatego, że nikt nic nie wie. Powiedzieli ci o czarnym lodzie? – Trochę. Uważają, że stanowi konkurencję. Pochodzi z Meksyku. To wszystko, co wiem. Moore rozejrzał się za barmanem, który stał przy drugim końcu baru i zdawał się celowo ich ignorować. – To stosunkowo nowa rzecz – powiedział. – W zasadzie czarny lód i szkło to jedno i to samo. Identyczny efekt. Szkło pochodzi z Hawajów, a czarny lód z Meksyku. Chyba można go nazwać nar- kotykiem dwudziestego pierwszego wieku. Gdybym był akwizytorem, to powiedziałbym, że ma wszelkie zalety. Jakby ktoś wziął kokę, herę i PCP i złożył je do kupy. Małe silne gówno. Odlatuje się zdrowo, a heroina przedłuża działanie. Na godziny, a nie minuty. I ma też szczyptę PCP, który daje kopa pod koniec przejażdżki. Człowieku, kiedy to się już zadomowi na ulicach, stworzą sobie naj- większy rynek, a potem, będziemy mieć tylko kupę włóczących się żywych trupów. Bosch nic nie odpowiedział. Większość faktów już znał, ale ponieważ Moore rozgadał się, nie chciał mu przerywać. Zapalił papierosa i czekał. – Zaczęło się na Hawajach – ciągnął Moore. – W Oahu. Robili tam lód. Po prostu zwykły lód, tak to nazwali. Łączyli PCP i kokę. Bardzo popłatne. Potem rozwinęło się jeszcze bardziej. Dodali hero- inę, i to dobrą, białą, azjatycką. Teraz nazwali to szkło. To chyba ich motto, czy coś w tym rodzaju: gładkie jak szkło. Ale w tym interesie nie ma żadnych granic. Istnieje tylko cena i zysk. Podniósł obie ręce, by podkreślić ważność obu czynników. – Hawajczycy mieli dobry towar, ale istniały też trudności z przewiezieniem go na kontynent. Są statki i samoloty, jednakże można je w dużym stopniu kontrolować. Zostają więc im przewoźnicy, jak ten Kapps, którzy połykają to gówno i przewożą samolotem. Ale nawet to jest trudniejsze, niż się wy- daje. Po pierwsze, przewieźć można tylko ograniczoną ilość. Ile miał ten facet, czterdzieści dwie to-
rebki? Ile tego, jakieś sto gramów? To niewiele jak na tyle zachodu. Do tego jest Komisja Zwalczania Narkotyków, mają swoich ludzi w samolotach, na lotniskach, szukają takich facetów jak Kapps. Nazy- wają ich „przemytnikami gum”. Można ich poznać po wyglądzie: pocą się, ale mają suche wargi, ob- lizują usta, gdyż tak działa środek przeciwko rozwolnieniu. W każdym razie, Meksykanie mają o niebo łatwiej. Atutem jest ich położenie geograficzne. Na po- nad trzech tysiącach kilometrów granicy nie ma żadnych kontroli. Podobno gliny przechwytują jeden kilogram koki na każde dziesięć, jakie im umyka. Jeśli chodzi o czarny lód, to nie zatrzymali na gra- nicy ani grama. Przerwał, żeby zapalić papierosa. Bosch zauważył, że trzęsie mu się ręka, trzymająca zapałkę. – Meksykanie po prostu wykradli im recepturę i zaczęli kopiować szkło. Tylko że używają brązo- wej heroiny własnej produkcji. To kleiste gówno ma mnóstwo nieczystości i zmienia kolor substancji na czarny. Dlatego właśnie zaczęli nazywać to „czarny lód”. Robią go taniej, przewożą taniej i taniej sprzedają. Prawie wyparli Hawajczyków z interesu. Zdawało się, że Moore na tym zakończył. – Słyszałeś, żeby Meksykanie sprzątali hawajskich przewoźników, próbując opanować w ten spo- sób rynek? – zapytał Harry. – Nie, przynajmniej nie tu. Musisz pamiętać, że Meksykanie wytwarzają to gówno, ale sami nie sprzedają go na ulicach. Istnieje wiele szczebli tej drabiny. – Ale mimo to muszą mieć decydujący głos. – Tak, to prawda. – Więc kto załatwił Jimmy’ego Kappsa? – Nie mam pojęcia. – Czy twój oddział zatrzymał kiedyś jakiegoś handlarza czarnym lodem? – Kilku białych chłopców znajdujących się na najniższych szczeblach drabiny. Handlarze z Bulwa- ru to zazwyczaj biali, łatwiej im robić interesy. Otrzymują towar od Meksykanów i od gangów z Ameryki Południowej. Tak więc nasi zatrzymani pewnie niewiele by ci pomogli. Uderzył kilka razy pustym kuflem o blat, aż barman spojrzał w jego stronę. Zamówił następną ko- lejkę. – Muszę sięgnąć po tej drabinie wyżej. Pomożesz mi? Nic na ten temat nie wiem, a sprawa ciągnie się już trzy tygodnie. Albo coś znajdę, albo to rzucę i zajmę się czymś innym. Moore patrzył prosto przed siebie, na butelki ustawione w rządku na tylnej ścianie baru. – Zobaczę, co będę mógł zrobić – obiecał. – Ale musisz pamiętać, że nie marnujemy czasu na czarny lód. Koka, PCP, czasami trawa, z tym mamy do czynienia dzień w dzień. Idziemy na ilość. Ale pogadam ze znajomym z K.Z.N. Bosch spojrzał na zegarek. Dochodziła północ, czas już kończyć. Patrzył, jak Moore zapala papie- rosa, choć poprzedni nadał żarzył się w wypełnionej popielniczce. Harry miał jeszcze przed sobą pe- łen kufel piwa i kieliszek, ale wstał i zaczął szukać w kieszeni pieniędzy. – Dzięki – powiedział. – Zobacz, co możesz zrobić i daj mi znać. – Jasne – odparł Moore, a po chwili rzucił: – Ej, Bosch! – Co? – Wiem o tobie. Rozumiesz… to, co mówi się na posterunku. Wiem, że byłeś w gównie. Czy kiedy- kolwiek miałeś do czynienia z „garniturem” z W.S.W. o nazwisku Chastain? John Chastain był jednym z najlepszych. W Wydziale Spraw Wewnętrznych skargi klasyfikowano pod koniec jako uznane, nie uznane i nieuzasadnione. On był znany jako „Uznany” Chastain. – Słyszałem o nim – powiedział Bosch. – Ma trójkę, prowadzi wydział. – Tak, wiem, że jest śledczym trzeciego stopnia. Cholera, każdy to wie. Chodzi mi o to, czy on… Czy to jeden z tych, którzy cię załatwili?
– Nie, to był ktoś inny. Moore skinął głową. Sięgnął i podniósł kieliszek, który stał naprzeciwko Boscha. Opróżnił go i powiedział: – Czy Chastain jest dobry w tym, co robi? Czy jest po prostu kolejnym „garniturem” z wyświeco- nym tyłkiem? – To chyba zależy od tego, co rozumiesz przez „dobry”. Ale nie wydaje mi się, by którykolwiek z nich był dobry. W takiej pracy nie można być dobrym. Daj im tylko okazję, a załatwią cię i zakopią zwłoki. Bosch miał ochotę spytać, o co mu chodzi, ale nie chciał cię wtrącać. Zdecydował się trzymać od tego z daleka. – Jeśli mają na ciebie haka – poradził – to nie możesz zbyt wiele zrobić. Zadzwoń do związku i weź sobie adwokata. Zrób, co ci każe, i nie mów „garniturom” nic, czego nie musisz. Moore jeszcze raz skinął w milczeniu głową. Harry położył na bar ze dwa dwudziestodolarowe banknoty, które, jak miał nadzieję, pokryją rachunek, a nawet zostanie coś dla barmana. Wyszedł. Nigdy więcej nie zobaczył Moore’a. Bosch skręcił na Antelope Valley Freeway i skierował się na północny wschód. Na wiadukcie Sand Canyon spojrzał na autostradę i zobaczył białą furgonetkę telewizyjną, zmierzającą na południe. Na boku miała wymalowaną dużą dziewiątkę. Znaczyło to, że żona Moore’a będzie już wiedzieć, zanim do niej dotrze. Poczuł wyrzuty sumienia połączone z ulgą, że nie będzie pierwszym, który przekaże jej wiadomość. W tym momencie przypomniał sobie, że nie zna imienia wdowy. Irving dał mu tylko adres, najwy- raźniej zakładając, że Bosch wie, jak się ona nazywa. Kiedy zjeżdżał z autostrady na Sierra Highway, spróbował przypomnieć sobie artykuły prasowe, które przeczytał w ciągu ostatniego tygodnia. Wy- mieniano tam jej imię. Jednakże nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, że jest nauczycielką – chyba uczyła angielskiego, w szkole średniej w Valley. Przypomniał sobie, że nie mieli dzieci i od kilku miesięcy żyła w separa- cji z mężem. Ale imię wyleciało mu z głowy. Skręcił na Del Prado, obserwując numery namalowane na krawężniku, i w końcu zatrzymał samo- chód naprzeciwko budynku, który kiedyś był domem Cala Moore. Typowy dom w stylu farmerskim, powielanym całymi setkami w nowych osiedlach, których mieszkańcy co rano wypełniali autostradę po brzegi. Wyglądał na spory, może miał ze cztery sypial- nie. Pomyślał, że to dziwne jak na bezdzietne małżeństwo. Może kiedyś mieli jakieś plany. Lampa nad drzwiami wejściowymi była wyłączona. Nikogo nie oczekiwano, nikogo nie chciano. Mimo to, gdy w świetle księżyca popatrzył na trawnik przed domem, pomyślał, że już przynajmniej miesiąc temu należało mu się strzyżenie. Wysoka trawa otaczała wkopany przy chodniku palik z białą tabliczką firmy handlu nieruchomościami Ritenbaugh Realty. Na podjeździe nie dostrzegł samochodów. Drzwi garażu były zamknięte, dwa okienka przypomi- nały ciemne, puste oczodoły. Zza małego, zasłoniętego okna obok drzwi frontowych padał pojedyn- czy snop przyćmionego światła. Ciekawe, jaka ona jest, czy poczuje winę, czy gniew? A może jedno i drugie? Rzucił papierosa na jezdnię i wysiadł z samochodu. Skierował się w stronę drzwi, mijając smutno wyglądający napis „Na sprzedaż”.
4 Na wycieraczce przed drzwiami wejściowymi na werandzie widniał napis „WITAMY”, ale była ona wytarta i od jakiegoś czasu nikt nie pofatygował się, żeby strzepnąć z niej brud. Zauważył to, ponie- waż kiedy pukał, spuścił nisko głowę. Wiedział, że nie będzie mógł spojrzeć w oczy tej kobiecie. Na drugie pukanie odpowiedziała: – Idźcie sobie! Bez komentarza. Uśmiechnął się, przypominając sobie, że sam użył tych słów tej samej nocy. – Pani Moore? Nie jestem dziennikarzem. Jestem z policji Los Angeles. Drzwi uchyliły się. Pojawiła się w nich twarz, oświetlona od tyłu, skryta w cieniu. Bosch dostrzegł, że drzwi są zabezpieczone łańcuchem. Miał już przygotowaną odznakę, pokazał ją. – O co chodzi? – Pani Moore? – Tak. – Jestem Harry Bosch, detektyw z Wydział Policji Los Angeles. Zostałem przysłany… Czy mogę wejść? Muszę… zadać pani kilka pytań i poinformować o pewnych postępach w… – Spóźnił się pan. Miałam tu już Kanał 4., S. i 9. Kiedy pan zapukał, pomyślałam, że to dwójka albo siódemka. – Czy mogę wejść, pani Moore? Schował portfel z odznaką. Zamknęła drzwi, usłyszał, jak odpina łańcuch. Drzwi otworzyły się. Dała mu ręką znak, by wszedł. Postawił stopę w korytarzu wyłożonym rdzawą, meksykańską terako- tą. Na ścianie wisiało okrągłe lustro. Zobaczył w nim jej odbicie, jak zamykała i ryglowała drzwi. Zauważył, że w ręce trzyma chusteczkę. – Czy to zajmie dużo czasu? – zapytała. Powiedział, że nie. Zaprowadziła go do salonu, gdzie usiadła na twardo wypchanym fotelu obitym brązową skórą. Wyglądał bardzo wygodnie, stał tuż obok kominka. Pokazała mu kozetkę naprzeciw- ko – miejsce, gdzie zawsze siadali goście. W kominku żarzyły się resztki węgli. Na stoliku obok fote- la, w którym usiadła, zobaczył pudełko chusteczek jednorazowych i stertę papierów. Przypominały raporty albo może scenariusze. Niektóre były w plastikowych teczkach. – Recenzje książek – powiedziała, gdy zauważyła jego wzrok. – Kazałam je napisać uczniom przed przerwą świąteczną. To miały być moje pierwsze samotne święta i chciałam mieć zajęty czas. Skinął głową i rozejrzał się po pokoju. W swoim zawodzie nauczył się dowiadywać wiele o lu- dziach na podstawie tego jak mieszkają. Pokój, w którym siedzieli, wyglądał skromnie. Niewiele mebli. Chyba nieczęsto przyjmowano tu gości. W jednym rogu stał duży regał z książkami, zapełniony powieściami w twardych okładkach i ogromnymi albumami. Nie było telewizora. Ani śladu dzieci. Miejsce do cichej pracy i rozmów przy kominku. Ale nic więcej. W rogu naprzeciwko kominka stała dwumetrowa choinka z białymi lampkami i czerwonymi
bombkami oraz z paroma ozdobami domowej roboty, wyglądającymi tak, jakby przekazywano je so- bie z pokolenia na pokolenie. Spodobało mu się, że sama udekorowała drzewko. Kontynuowała tra- dycję pośród ruin własnego małżeństwa, ubrała choinkę dla siebie. Wyczuł w niej siłę poprzez twar- dą skorupę bólu. Choinka świadczyła o tym, że jest kobietą, która przeżyje, przetrwa to wszystko. Szkoda, że nie pamięta jej imienia. – Zanim pan zacznie – powiedziała – czy mogę o coś zapytać? Światło lampki do czytania stojącej obok fotela było słabe, ale wyraźnie widział napięcie w jej piwnych oczach. – Oczywiście. – Czy zrobił pan to celowo? Pozwolił pan, żeby dziennikarze przyjechali tu pierwsi, żeby nie mu- siał pan wykonywać czarnej roboty? Mój mąż tak to nazywał. Mówienie o tym rodzinom nazywał czarną robotą i twierdził, że policjanci zawsze próbują się od niej wymigać. Poczuł, jak twarz zaczyna go palić. Na kominku stał zegar, cykający głośno w ciszy, jaka zapadła. W końcu zdołał wydukać: – Dopiero teraz kazano mi tu przyjechać. Miałem trochę kłopotu z odszukaniem pani domu. Ja… Zamilkł. Wiedziała, że próbuje ją okłamywać. – Przepraszam. Chyba ma pani rację. Nie spieszyłem się.. – W porządku. Nie powinnam stawiać pana w takiej sytuacji. To musi być paskudna praca. Bosch pożałował, że nie ma kapelusza, takiego, jak detektywi ze starych filmów. Wtedy mógłby trzymać go w rękach, bawić się nim, przesuwać palcami po rondzie, zająć się czymś. Spojrzał na nią uważnie i spostrzegł, że kiedyś musiała być piękna. Pewnie jest po trzydziestce. Kasztanowe włosy z jasnym połyskiem. Wyraźnie zarysowane szczęki ponad napiętymi mięśniami szyi. Nie używała ma- kijażu, by ukryć lekkie zmarszczki pod oczami. Ubrana była w niebieskie dżinsy i białą, workowatą bluzę, która mogła należeć kiedyś do jej męża. Ciekawe, jak dużo miejsca w jej sercu zajmuje jeszcze Calexico Moore. Właściwie podziwiał ją za to, że zaryzykowała zadanie mu takiego pytania. Wiedział, że na to za- służył. Ciągle myślał o tym, że ta kobieta bardzo mu kogoś przypomina. Może kogoś z przeszłości? Oprócz siły, emanowała z niej także łagodność. Jej oczy były jak magnesy. – Jestem śledczy Harry Bosch – powiedział, mając nadzieję, że i ona się przedstawi. – Tak, słyszałam o panu. Pamiętam artykuły w gazetach. I mąż mówił mi o panu, kiedy posłali pana do Wydziału Hollywood, parę lat temu. Powiedział, że jedno ze studiów filmowych zapłaciło panu kupę pieniędzy, by wykorzystać pańskie nazwisko i nakręcić film telewizyjny o sprawie. Mówił, że kupił pan jeden z tych domów na palach na wzgórzach. Bosch skinął niechętnie głową i zmienił temat. – Pani Moore, nie wiem, co powiedzieli pani dziennikarze, ale przysłano mnie tu, żebym pani przekazał, że znaleziono martwego człowieka i najprawdopodobniej jest to pani mąż. Przykro mi, że muszę o tym mówić. Ja… – Wiedziałam, pan to wiedział i każdy glina w tym mieście wiedział, że tak się to skończy. Nie roz- mawiałam z dziennikarzami. Kiedy tylu ich przyjeżdża w świąteczną noc, wiadomo, że mają złe wie- ści. Skinął głową i opuścił wzrok na nieistniejący kapelusz w rękach. – Proszę mi powiedzieć. To było samobójstwo? Czy użył rewolweru? Bosch skinął jałową. – Na to wygląda, ale nic nie jest pewne… – Dopóki nie zrobicie sekcji, wiem, wiem. Jestem żoną gliny. To znaczy, byłam. Wiem, co pan może i czego nie może powiedzieć. Nie możecie być ze mną szczerzy. Cały czas będziecie trzymać to w tajemnicy.
Zauważył, jak jej oczy twardnieją z gniewu. – To nieprawda, pani Moore. Próbuję tylko złagodzić… – Panie Bosch, jeśli chce mi pan coś powiedzieć, to niech pan mówi. – Tak, pani Moore, to był rewolwer. Jeśli chce pani usłyszeć szczegóły, to je pani podam. Pani mąż, jeśli to był pani mąż, rozwalił sobie twarz wystrzałem z dubeltówki. Musimy więc upewnić się, że to był on i że zrobił to sam, zanim będziemy mogli powiedzieć coś pewnego. Nie próbujemy utrzymywać tajemnicy, po prostu nie mamy jeszcze wszystkich danych. Oparła się w fotelu. Za zasłoną cienia ujrzał wyraz jej twarzy. Ostre, gniewne spojrzenie zmiękło. Poczuł wstyd. – Przepraszam – powiedział. – Nie wiem, dlaczego to pani powiedziałem. Powinienem był tylko… – To nic. Chyba na to zasłużyłam… Ja też przepraszam. Spojrzała na niego bez gniewu w oczach. Przedarł się przez jej pancerz. Wiedział, że ta kobieta pragnie by ktoś był przy niej. Ten dom był zbyt wielki i ciemny, by mogła teraz zostać w nim sama i nie zmienią tego żadne choinki i recenzje książek. Nagle poczuł do niej instynktowny pociąg. Nigdy nie odczuwał pożądania na zasadzie przyciągania się przeciwieństw. Wręcz odwrotnie. Zawsze wi- dział cząstkę siebie w kobietach, które go pociągały. A teraz pojawiła się kobieta, której imienia na- wet nie znał, i czuł, że go pociąga. Zaintrygowało go to i sprawiło, że zapragnął dowiedzieć się, co wyrzeźbiło zmarszczki pod tak bystrymi oczami. Wiedział, że ta kobieta, tak jak on sam, nosi swe blizny wewnątrz, głęboko ukryte, a każda z nich jest zagadką. Była taka jak on. – Przepraszam, ale nie wiem, jak pani ma na imię. Zastępca naczelnika dał mi tylko adres i kazał jechać. Uśmiechnęła się, widząc jego zakłopotanie. – Sylvia. – Sylvia. Hm, czy przypadkiem nie czuję zapachu kawy? – Owszem. Chce się pan napić? – Z przyjemnością, jeśli to nie za duży kłopot. – Żaden. Wstała i przeszła obok niego. Ogarnęły go wątpliwości. – Może jednak powinienem sobie pójść. Ma pani o czym myśleć, a ja jestem intruzem. Muszę… – Proszę zostać. Przyda mi się towarzystwo. Nie czekała na odpowiedź. Patrzył, jak idzie w kierunku kuchni. Odczekał chwilę, rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, wstał i skierował się w stronę oświetlonych, otwartych drzwi kuchennych. – Może być czarna. – Oczywiście, przecież jest pan gliną. – Nie lubi pani gliniarzy? – Powiedzmy, że nie miałam z nimi zbyt dobrych doświadczeń. Stała do niego tyłem. Postawiła na blacie dwa kubki i nalewała kawę ze szklanego dzbanka. Oparł się o framugę drzwi obok lodówki. Nie był pewien, co ma powiedzieć, czy potraktować sprawę ofi- cjalnie, czy nie. – Macie państwo miły dom. – Nie czułam się tu dobrze. Sprzedajemy go. Chyba powinnam teraz powiedzieć, że to ja go sprze- daję. Wciąż się nie odwracała. – Nie może się pani winić za to, co zrobił mąż. Wiedział, że to słaba pociecha. – Łatwo powiedzieć. – Taak…
Nastała długa cisza, zanim Bosch zdecydował się kontynuować. – Zostawił wiadomość. Zamarła bez ruchu, ale nadal się nie odwracała. – „Dowiedziałem się, kim jestem”. Napisał tylko tyle. Nie odezwała się. – Czy pani coś z tego rozumie? W końcu odwróciła się do niego. Widział w jasnym, kuchennym świetle ślady łez na jej twarzy. Zrozumiał, że nie może nic zrobić, by pomóc jej przeboleć stratę. – Nie wiem. Mój mąż… On miał świra na punkcie przeszłości. – Co pani ma na myśli? – Zawsze wracał do przeszłości. Lubił ją bardziej niż teraźniejszość czy nadzieję na przyszłość. Zawsze wracał pamięcią do czasów, kiedy był dzieckiem. Nie potrafił rozstać się z przeszłością. Widział, jak łzy napływają jej do oczu. Skończyła nalewać kawę. – Co się z nim stało? – zapytał. – Nie wiem. Chciał cofnąć się w przeszłość. Potrzebował czegoś, co tam pozostało. „Każdy potrzebuje własnej przeszłości – pomyślał Bosch. – Czasami dręczy ona bardziej niż przy- szłość”. Osuszyła oczy chusteczką, odwróciła się i podała mu kubek. Łyknął kawy. – Kiedyś powiedział mi, że mieszkał w zamku – rzekła. – W Calexico? – Tak, ale bardzo krótko. Nie wiem, co się stało. Nigdy nie mówił mi o tym etapie swojego życia. Wiązało się to z jego ojcem. W pewnym momencie ojciec już go nie chciał. Musieli wyjechać z mat- ką z Calexico – z tego zamku. Lubił mówić, że jest z Calexico, ale tak naprawdę, dorastał w Mexicali. Czy był tam pan kiedyś? – Tylko przejazdem. – Tak, lepiej się tam nie zatrzymywać. Zamilkła. Patrzyła na swoją kawę. Była atrakcyjną kobietą, która wyglądała na zmęczoną tym wszystkim. Nie zrozumiała jeszcze, że to dla niej zarówno koniec, jak i początek. – Nigdy nie mógł się pogodzić z tym, że został odrzucony. Często wracał do Calexico. Ja tam nie jeździłam. Wydaje mi się, że obserwował swojego ojca. Może zastanawiał się, kim sam mógł być. Nie wiem. Czasami nocą, kiedy myślał, że śpię, wyjmował te stare zdjęcia i oglądał je. – Czy jego ojciec jeszcze żyje? Podała mu kubek z kawą. – Nie wiem. Mówił, że nie żyje. Ale może była to tylko przenośnia? Może był martwy dla Cala? Tylko to się liczyło. Cal po wszystkich tych latach w dalszym ciągu czuł się odrzucony. Nie mogłam go nakłonić, by o tym porozmawiał. A jeśli już coś mówił, to po prostu kłamał, twierdził, że stary nic dla niego nie znaczy. Wiedziałam, że jest inaczej. Po pewnym czasie, po latach, przestałam o tym wspominać. A on sam nigdy nie poruszał tego tematu. Jednak ciągle tam jeździł – czasami na week- end, czasami na jeden dzień. Po powrocie nigdy nic nie opowiadał. – Czy ma pani te zdjęcia? – Nie, zabrał je ze sobą, kiedy wyjechał. Za nic by ich nie zostawił. Bosch popił kawy. – Wydaje się… – zaczął. – Czy mogło to mieć jakiś związek z… – Nie wiem. Mogę tylko panu powiedzieć, że miało to ogromny związek z nami. Ta obsesja była dla niego ważniejsza ode mnie. To właśnie zniszczyło nasz związek. – Co on próbował odnaleźć? – Nie wiem. W ostatnich latach zupełnie się ode mnie odsunął.
Bosch skinął głową i odwrócił wzrok od jej oczu. Co jeszcze mógł zrobić? Czasami z racji swego zawodu zbyt głęboko wnikał w cudze życie. Zadawał pytania, które napawały go poczuciem winy, bo nie miał prawa znać odpowiedzi. Był tylko gońcem, wysłannikiem, nie miał prawa wiedzieć, dlacze- go ktoś skierował sobie w twarz lufy dubeltówki i pociągnął za spust. A jednak, tajemnica Cala Moore’a i ból w jej twarzy nie pozwalały mu odejść. Sylvia była ujmują- ca na sposób, który sięgał daleko poza jej fizyczne piękno. Owszem, była atrakcyjna, ale ból w jej twarzy, łzy i zarazem siła w jej oczach pociągały go. Przyszła mu do głowy myśl, że nie zasłużyła sobie na to wszystko. Jak Cal Moore mógł tak potwornie wszystko spieprzyć? Znów spojrzał na nią. – Jest jeszcze jedna rzecz, którą mi kiedyś powiedział. Miałem pewne przejścia z W.S.W., to znaczy Wydziałem… – Wiem, co to jest. – Tak, więc poprosił mnie o radę. Spytał, czy znam kogoś, kto się o niego dopytywał. Wymienił nazwisko Chastain. Czy Cal wspominał pani o tym? O co chodziło? – Nie wiem. Jej zachowanie zmieniło się. Znów kipiała gniewem. Jej oczy przeszywały go. Dotknął jej czułego miejsca. – A jednak słyszała pani o tym facecie. – Chastain przyjechał tu kiedyś. Myślał, że będę z nim współpracować. Powiedział, że złożyłam na swojego męża donos, co było kłamstwem. Kiedy chciał przeszukać dom, kazałam mu się wynosić. Nie chcę o tym mówić. – Kiedy to było? – Kilka miesięcy temu. – Ostrzegła pani Cala? Zawahała się i skinęła głową. „A potem Cal przyjechał do «Cataliny» i poprosił mnie o radę” – pomyślał Harry. – Na pewno nie wie pani, o co chodziło? – Wtedy byliśmy już w separacji. Nie rozmawialiśmy. Między nami wszystko było skończone. Po- wiedziałam tylko Calowi, że ten człowiek przyjechał tutaj i kłamał, że złożyłam skargę. Cal stwier- dził, że zawsze tak robią. Powiedział, żebym się nie przejmowała. Harry skończył pić kawę, ale trzymał kubek w ręku. Ona wiedziała, że jej mąż zdradził ich przy- szłość z własną przeszłością, ale sama pozostała lojalna, ostrzegła go przed Chastainem. Bosch mógł ją tylko jeszcze bardziej podziwiać. – Co pan tu robi? – spytała. – Słucham? – Jeśli prowadzi pan dochodzenie w sprawie śmierci mojego męża, to zakładam, że już pan wie o W.S.W. Albo również mnie pan okłamuje, albo nic pan nie wie. Jeśli tak, to co pan tu robi? Odstawił kubek na blat. Dało mu to kilka sekund do namysłu. – Zostałem wysłany przez zastępcę naczelnika, żeby poinformować panią, co się… – Czarna robota. – Właśnie. Dostała mi się czarna robota. Ale, jak powiedziałem, w pewnym sensie znałem pani męża i… – Nie wydaje mi się, żeby mógł pan rozwiązać tę zagadkę, panie Bosch. Skinął głową. – A więc znów pozostanie tylko widzem. – Uczę angielskiego i literatury w szkole Grant High w Valley – powiedziała. – Zadaję swoim uczniom dużo lektur o Los Angeles, żeby mogli zrozumieć charakter i historię swojej społeczności. Niewielu z nich się tu urodziło. Jedną z książek, które zadaję, jest The Long Goodbye. Przygody pew-
nego detektywa. – Czytałem. – Jest tam takie zdanie, które znam na pamięć: „Nie ma groźniejszej pułapki od tej, którą zasta- wiasz na samego siebie”. Zawsze, kiedy ją czytam, myślę o swoim mężu. I o sobie. Znowu zaczęła płakać. Po cichu, nie odrywając wzroku od Boscha. Ujrzał w jej oczach jakąś proś- bę i położył jej dłoń na ramieniu. Wyglądało to niezręcznie, ale ona zbliżyła się do niego i oparła mu głowę na piersi. Pozwolił jej się wypłakać. Godzinę później Bosch był w domu. Wziął napełniony do połowy kieliszek i butelkę wina, które sta- ły na stole od obiadu. Usiadł na werandzie i pił aż do rana, rozmyślając o różnych rzeczach. Łuna ognia nad przełęczą zniknęła, ale teraz płonęło coś w nim samym. Calexico Moore najwyraźniej odpowiedział na pytanie, które noszą w sobie wszyscy ludzie – na które Harry Bosch również pragnął znaleźć odpowiedź. „Dowiedziałem się, kim jestem”. I to go zabiło.
5 Czwartek, nazajutrz po świętach, był jednym z tych dni, o które modlą się fotografowie robiący zdję- cia na pocztówki. Ogień na wzgórzach dopalił się, a dym przegnała ze wzgórz bryza znad Pacyfiku. Miasto wygrzewało się pod błękitnym niebem i skłębionymi cumulusami. Zdecydował się zjechać ze wzgórz okrężną drogą, dotrzeć do skrzyżowania Woodrow Wilson z Mulholland, a potem skręcić na krętą drogę przez Nichols Canyon. Uwielbiał panoramę wzgórz po- krytych niebieską wisterią i fioletowymi kwiatkami, uwieńczonych starzejącymi się domami za mi- liony dolarów, które nadawały miastu aurę blaknącej świetności. Jadąc, myślał o poprzedniej nocy, o tym, co czuł, pocieszając Sylvię Moore. Kiedy zjechał ze wzgórz, skręcił w Genesee, na Bulwar Zachodzącego Słońca, a potem na Wilcox. Zaparkował za posterunkiem, minął zakratowane okna izby wytrzeźwień i wszedł do biura śledczego. Ponury nastrój panujący w sali był gęstszy od dymu papierosów w teatrzyku porno. Policjanci sie- dzieli przy biurkach z opuszczonymi głowami, rozmawiali cicho przez telefon albo grzebali się w papierkowej robocie, która prześladowała ich przez całe życie, napływając niewyczerpanym strumie- niem. Usiadł przy stole zespołu do spraw zabójstw i spojrzał na Jerry’ego Edgara, który niekiedy pełnił rolę jego partnera na służbie. Nie było już partnerów wyznaczonych na stałe. Biuro miało braki per- sonalne ze względu na ograniczenia budżetowe, zaś w Wydziale panowała bezustanna gorączka prze- niesień i awansów. W zespole do spraw zabójstw zostało tylko pięciu śledczych. Naczelnik biura, po- rucznik Harvey Pounds, radził sobie, wysyłając pojedynczych śledczych do wszystkich spraw poza szczególnie niebezpiecznymi przypadkami. Bosch lubił pracować na własną rękę, ale większość poli- cjantów skarżyła się na ten system. – Co się dzieje? – zapytał. – Moore? Edgar skinął głową. Siedzieli przy stole sami. Shelby Dunne i Karen Moshito zwykle przychodzili do pracy po dziewiątej, a Lucius Porter, jeśli był w miarę trzeźwy, docierał tu przed dziesiątą. – Przed chwilą Pounds wylazł z klatki i powiedział, że dopasowali odciski palców. To był Moore. Załatwił się, cholera. Przez następnych kilka minut milczeli. Przerzucił papiery na swoim biurku, ale nie mógł przestać myśleć o Moorze. Wyobraził sobie, jak Irving, Sheehan albo Chastain dzwonią do Sylvii Moore, żeby jej powiedzieć, że potwierdzono tożsamość. Harry widział już, jak jego słaby związek ze spra- wą rozwiewa się jak dym. Wyczuł, że ktoś za nim stoi. Zerknął do tyłu i zobaczył Poundsa. – Harry, chodź. Zaproszenie do szklanej klatki. Spojrzał na Edgara, który wzruszył ramionami. Harry wstał i po- szedł za porucznikiem do pomieszczenia na końcu sali. Był to mały pokoik z trzema oszklonymi ścianami, umożliwiającymi Poundsowi przyglądanie się podwładnym. Widział ich, ale nie musiał ich słuchać, wąchać ani znać. Żaluzje, których często używał, by całkowicie odciąć się od nich, tego rana były odsłonięte. – Siadaj, Harry. Nie muszę ci mówić, żebyś nie palił. Miło spędziłeś święta?
Bosch patrzył na niego bez słowa. Coś tu było nie w porządku, gdy ten facet mówi mu „Harry” i pyta o święta. Z wahaniem usiadł. – O co chodzi? – zapytał. – To ja powinienem cię o to zapytać, Harry. Dowiedziałem się właśnie, że spędziłeś większą część świątecznej nocy w tym zaplutym motelu „Hideaway”, w którym akurat prowadzono dochodzenie. – Byłem na dyżurze – odparł Bosch. – I powinienem zostać tam wezwany. Pojechałem zobaczyć, co się dzieje. I okazało się, że Irving mnie potrzebuje. – W porządku, Harry, ale na tym koniec. Mam zakazać ci zbytniego mieszania się do sprawy Mo- ore’a. – Co to ma znaczyć? – To, co słyszysz. – Chwileczkę, jeśli pan… – Nie ma o czym gadać. – Pounds skrzywił się, co świadczyło o tym, że znów zaczyna go boleć głowa. Otworzył środkową szufladę biurka i wyjął małe pudełko aspiryny. Połknął dwie tabletki bez popijania. – Chyba powiedziałem jasno? – rzekł porucznik. Nagle wyskoczył zza biurka, minął Boscha i pobiegł do kranika z wodą przy drzwiach. Bosch sie- dział nieruchomo na krześle. Pounds wrócił za chwilę i ciągnął dalej: – Nie chcę kłócić się z tobą za każdym razem, kiedy cię tu wzywam. Powinieneś wreszcie podpo- rządkować się władzom tego Wydziału. Stanowczo przesadzasz. W kącikach ust Poundsa widać było ślady aspiryny. – Przekazuję ci tę sugestię w twoim własnym interesie… – Dlaczego sam Irving mi tego nie powie? – Słuchaj, Bosch, dostałeś polecenie i kropka. Przestań myśleć o tej ostatniej nocy. Zajęto się tym. – Jestem tego pewien. Wstał. Miał ochotę przerzucić tego faceta przez szklaną ścianę, albo przynajmniej zapalić papiero- sa na zewnątrz, obok izby wytrzeźwień. – Siadaj – rozkazał porucznik. – Nie po to cię tu wezwałem. Znów usiadł i spokojnie czekał. Przyglądał się Poundsowi, który otworzył szufladę i wyciągnął drewnianą linijkę, bawiąc się nią machinalnie. – Harry, wiesz, ile zabójstw mamy w Wydziale w tym roku? Zaskakujące pytanie. Harry zastanowił się, do czego szef zmierza. Sam prowadził w tym roku je- denaście spraw, ale w lecie stracił sześć tygodni na rekonwalescencję w Meksyku po postrzeleniu. Oszacował, że oddział zabójstw załatwia jakieś siedemdziesiąt spraw rocznie. – Nie mam pojęcia – odparł wymijająco. – No to ci powiem. Do chwili obecnej mamy sześćdziesiąt sześć zabójstw. Ale zostało nam jeszcze pięć dni tego roku. Przypuszczam, że dopiszemy coś do tej listy. W sylwestra zawsze są kłopoty. – No i co z tego? Pamiętam, że w zeszłym roku mieliśmy pięćdziesiąt dziewięć zabójstw. Liczba morderstw wzrasta. Czy to coś nowego? – Nowe jest to, że spada wykrywalność. Obecnie nie osiąga nawet pięćdziesięciu procent. Z kolei ty masz na koncie dużo sukcesów. Siedem spraw wyjaśniono, mamy dwa nakazy aresztowania. Jedna sprawa jest w toku, jedna została zawieszona. Pracujesz także nad Jamesem Kappalannim. Zgadza się? Skinął głową. – Ogólne wyniki są jednak fatalne – ciągnął Pounds. Z całej siły uderzył linijką o dłoń i potrząsnął głową. Harry zaczął się domyślać, o co mu chodzi. – Pomyśl o tym – ciągnął porucznik. – Pomyśl o tych wszystkich ofiarach i ich rodzinach. I jeszcze pomyśl, jak bardzo zostanie nadszarpnięte zaufanie społeczeństwa do nas, do tego Wydziału, kiedy