kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Connolly John - Niespokojni - (06. Charlie Parker)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Connolly John - Niespokojni - (06. Charlie Parker) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CONNOLLY JOHN Cykl: Charlie Parker
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 453 stron)

JOHN CONNOLLY NIESPOKOJNI Przełożyła Magdalena Mierowska

Tytuł oryginału THE UNQUIET Copyright © 2007 by John Connolly All rights reserved Projekt okładki Vincent Chong Redaktor serii Renata Smolińska Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska Korekta Mariola Będkowska Łamanie MAGRAF ISBN 978-83-7469-762-0 Warszawa 2008 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S. A. 30-011 Kraków, ul. Wrocławska 53

Dla Emily Bestler, z wielkim uczuciem i podziękowaniami za wytrwanie ze mną

I I dokąd może pójść zmarły człowiek? Na to pytanie odpowiedź tylko zmarli znają. Nickel Creek, When in Rome

Prolog Nasz świat jest pełen złamanych rzeczy: złamanych serc, złamanych obietnic, złamanych ludzi. Nasz świat jest również kruchą konstrukcją, miejscem o strukturze plastra miodu, gdzie przeszłość wżera się w teraźniejszość, gdzie ciężar krzywdy krwi i starych grzechów burzy życia i zmusza dzieci, by spoczęły ze szczątkami swoich ojców wśród zdruzgotanych ruin tego, co nastąpiło. Mnie złamano i ja też łamałem. Teraz zastanawiam się, ile krzywdy można wyrządzić innym, zanim wszechświat przed- sięweźmie działanie, zanim jakaś zewnętrzna siła nie zadecy- duje, że już dosyć wycierpiano. Kiedyś myślałem, że jest to kwestia równowagi, jednak już tak nie uważam. Myślę, że to, co ja zrobiłem, było zupełnie nieproporcjonalne do tego, co uczyniono mnie, ale taka jest natura zemsty. Ona ulega eska- lacji. Nie można jej kontrolować. Jedna krzywda powoduje następną i następną, i jeszcze jedną, aż do momentu, kiedy ten pierwotny uraz jest prawie zapomniany w chaosie wszystkiego, co następuje. Kiedyś byłem mścicielem. Już nigdy więcej nim nie będę. Lecz nasz świat jest pełen złamanych rzeczy.

Plaża w miejscowości Old Orchard w stanie Maine, 1986 Zgadula wyjął zwitek banknotów z kieszeni, poślinił kciuk i dyskretnie przeliczył dzienny urobek. Słońce zachodziło, odbijając się w wodzie odblaskami płonącej czerwieni jak krew i ogień. Na promenadzie nadmorskiej jeszcze spacero- wali ludzie, popijając gazowane napoje albo jedząc gorącą kukurydzę z masłem, a w oddali na plaży widać było sylwetki spacerowiczów trzymających się za ręce lub przechadzających się samotnie. Ostatnio pogoda zmieniła się, wieczorne tem- peratury znacznie spadły, a ostry wiatr - zwiastujący jeszcze większą nadchodzącą zmianę - bawił się ziarnkami piasku przy zapadającym zmroku i letnicy już nie ociągali się z odej- ściem, jak to wcześniej bywało. Zgadula czuł, że jego czas tam się kończył, bo jeżeli goście już nie zatrzymywaliby się przy nim, to nie miałby nic do roboty i gdyby nie mógł pracować, to nie byłby Zgadulą. Byłby tylko niewysokim staruszkiem stojącym przed rozklekotanym stoiskiem z wywieszkami, wagą, ozdóbkami i świecidełkami, bo bez audytorium podzi- wiającego tę wystawę jego umiejętności mogłyby wcale nie istnieć. Tłum turystów zaczynał przerzedzać się i niedługo to miejsce nie będzie atrakcyjne dla Zgaduli i jego towarzyszy: handlarzy ulicznych, sprzedawców pięciocentowych biletów na karuzelę, kuglarzy, jarmarcznych aktorów i innych cwa- niaków. Będą zmuszeni wyruszyć w poszukiwaniu bardziej przyjaznej krainy albo zaszyć się w jakiejś dziurze na zimę i przeżyć za pieniądze zarobione w lecie. 10

Zgadula czuł morze i piasek na skórze, zapach słony i afirmujący życie. Zawsze na to reagował, nawet po tych wszystkich wielu latach. Morze dawało mu środki do życia, bo przyciągało tłumy, a on na te tłumy czekał, ale jego sym- patia dla morza miała głębsze przyczyny niż tylko pieniądze, które mu przynosiło. Nie, on dostrzegał coś z własnej natury w morzu, w zapachu swego potu, który był echem jego odle- głego źródła i źródłem wszystkiego, bo wierzył, że człowiek, który nie reagował na zew morza, był człowiekiem przegra- nym. Kciukiem fachowo przeliczył banknoty, delikatnie poru- szając ustami, dodawał w pamięci. Kiedy skończył, dodał do bieżącej sumy, potem porównał z zarobkami z tego samego okresu w zeszłym roku. Był do tyłu, tak jak w zeszłym roku zarobił mniej niż w poprzednim, a rok wcześniej mniej niż dwa lata temu. Ludzie byli teraz bardziej cyniczni i rzadziej przystawali z dziećmi przy dziwnym, małym staruszku, by obejrzeć jego skromny występ. Musiał pracować jeszcze cię- żej, zarabiając jeszcze mniej, chociaż nie tak mało, by zacząć rozważać porzucenie wybranego zawodu. W końcu, co innego mógłby robić? Może zmywać stoły w barze? Pracować za ladą u Mickeya D., jak niektórzy bardziej zdesperowani, znajomi emeryci, którym zostało sprzątanie po kwilących nie- mowlętach i nieuważnych nastolatkach. Nie, to nie było dla Zgaduli. Szedł swoją drogą już prawie czterdzieści lat i z tego jak się czuł, wnosił, że ma przed sobą jeszcze parę lat, zakła- dając, że będzie oszczędzony przez wielkiego rozdającego w niebie. Miał wciąż bystry umysł, a jego oczy, skryte za okula- rami w czarnych oprawkach, ciągle potrafiły dostrzec wszyst- ko, co musiał wiedzieć, by móc nadal zarabiać na swoje skromne utrzymanie. Niektórzy mogliby nazwać to, co posia- dał, darem, ale on tak nie uważał. To była umiejętność, rze- miosło doskonalone i rozwijane rok po roku, ślad zmysłu, który pozostawał silny u naszych przodków, ale teraz został stępiony przez wygody nowoczesnego życia. To, co posiadał, było pierwotnym elementem, jak przypływy i prądy w oce- anie. Dave „Zgadula” Glovsky przyjechał do Old Orchard Beach w 1948. Miał wtedy trzydzieści siedem lat i od tego czasu za- równo jego sposób reklamy, jak i narzędzia pracy pozostały 11

właściwie takie same. Jego mały stragan na promenadzie nadmorskiej składał się głównie ze starego drewnianego krzesła zawieszonego na łańcuchach przy wadze typu R. H. Forschner. Żółty szyld, ręcznie namalowany pobieżną, nagry- zmoloną kreską, przedstawiał twarz Dave'a, reklamował jego zawód i adres dla tych ludzi, którzy może nie byli całkiem pewni, gdzie się znajdowali, ani co widzieli, jak już tam do- tarli. Szyld informował: Zgadula, Wesołe Miasteczko Palace, plaża OLD ORCHARD, Maine. Zgadula był stałym elementem życia w Old Orchard. Był tak samo częścią letniska jak piasek w napojach gazowanych i tradycyjne, ze słoną wodą, toffi, które wyciągały plomby z zębów. To było jego miejsce i on znał je bardzo dokładnie. Przyjeżdżał tu już tak długo uprawiać swój fach, że natych- miast zauważał pozornie nieistotne zmiany w tym swoim środowisku: a to coś świeżo pomalowane, a to zgolony wąs. Takie sprawy były dla niego ważne, bo dzięki nim zachowy- wał bystry umysł, a to z kolei dawało mu kawałek chleba. Zgadula rejestrował wszystko, co się działo wokół niego, i zachowywał szczegóły w swej przepastnej pamięci, gotowy wydobyć tę wiedzę w chwili, kiedy to mogło mu dać najwięk- szy zysk. Właściwie jego przydomek był nieodpowiedni. Dave Glovsky nie zgadywał. Dave Glovsky zauważał. On oceniał. Taksował. Jednak, Dave „Zauważacz” Glovsky nie brzmiało za dobrze. Tak jak Dave „Oceniacz” Glovsky, więc był Dave „Zgadula” i tak już Dave „Zgadula” zostanie. Zgadula potrafił podać wagę człowieka w granicach do półtora kilograma, a jak nie zgadł, wygrywało się nagrodę. Jeżeli to komuś nie odpowiadało - a byli tacy, którzy nie za bardzo chcieli, by ogłaszać ich wagę skoremu do żartów tłumkowi w pogodny letni dzień - rezygnował z usługi, ku zadowoleniu Zgaduli, który nie miał ochoty sprawdzać wy- trzymałości swojej wagi za pomocą dyndających stu pięćdzie- sięciu kilogramów wszechamerykańskiej kobiecości, dlatego tylko, by dowieść swojej racji. Był równie szczęśliwy, kiedy mógł odgadywać czyjś wiek, datę urodzenia, zawód, markę samochodu (zagranicznego lub krajowego), nawet rodzaj ulubionych papierosów. Jeżeli mu się nie udało, klient od- chodził wesoło do swoich spraw, dzierżąc plastykową zapinkę 12

do włosów albo małe opakowanie gumek-recepturek, w szczęśliwym przeświadczeniu, że pogrążył śmiesznego stare- go człowieczka razem z jego pokręconymi dziecinnymi szyl- dami - no i kto tu był ten mądry? - i dopiero po chwili przy- chodziło olśnienie, że właśnie zapłacił mu pięćdziesiąt centów za przyjemność usłyszenia czegoś, o czym już wiedział przed przyjściem, a bonifikata w postaci dziesięciu gumek- recepturek miała wartość około jednego centa w hurcie. Ale mogło też być tak, że oglądając się wstecz na Zgadulę w jego białym podkoszulku z napisem „Dave Zgadula” - czarne litery były wprasowane gratis jako przysługa dla Dave'a w straganie z T-shirtami, parę stoisk dalej wzdłuż promenady, bo wszyscy znali Zgadulę - mógł dojść do wniosku, że to jednak bardzo bystry facet. Bo Zgadula był bystry, tak inteligentny jak Sherlock Hol- mes albo Dupin czy ten mały Belg Poirot. Był obserwatorem, który potrafił oszacować warunki egzystencji drugiego czło- wieka po ubraniu, butach, sposobie, w jaki ten nosił pienią- dze, po stanie dłoni i paznokci, dostrzegając rzeczy, które przyciągały jego uwagę i zainteresowanie, kiedy szedł prome- nadą, nawet najmniejsze pauzy czy zawahania, wymowę czy podświadome gesty zdradzające go na tysiąc rozmaitych spo- sobów. Po prostu patrzył z uwagą w czasach kultury, która już nie ceniła wcale takiego prostego aktu. Ludzie ani nie słuchali, ani nie widzieli, ale tylko myśleli, że widzą i słyszą. Tracili więcej, niż zauważali, ich oczy i uszy stale goniły za nowością, za każdą następną nowinką, którą podrzuca im telewizja, radio, kino, odrzucając stare, zanim nawet zaczyna- ją rozumieć ich znaczenie i wartość. Zgadula nie był taki. Na- leżał do innego zakonu, do starszego rocznika szczepu. Był nastrojony na odbiór widoków i zapachów, szeptów, które brzmiały głośno w jego uszach, delikatnych zapachów, które podrażniały włoski w śluzówce nosa i rejestrowały się jako światła i barwy w jego mózgu. Wzrok był tylko jednym ze zmysłów, których używał i często odgrywał tylko pomocniczą rolę wobec reszty. Jak ludzie bardzo dawno temu, nie polegał wyłącznie na swoich oczach jako głównym źródle informacji. Ufał wszystkim swoim zmysłom, wykorzystując je w pełni. 13

Jego umysł był jak radio zawsze nastawione na odbiór nawet najdelikatniejszych przekazów. Naturalnie, niektóre rzeczy było łatwo odgadnąć: wiek i waga nie stanowiły problemu. Auta też nie sprawiały trudno- ści, przynajmniej na początku, kiedy większość ludzi, którzy przyjeżdżali do Old Orchard na wakacje, miała auta wypro- dukowane w Ameryce. Importowane samochody zaczęły przeważać później, ale nawet wtedy szanse były ciągle pół na pół na korzyść Zgaduli. Rodzaje pracy? No cóż, pewne użyteczne szczegóły mogły pojawiać się w czasie błahej rozmowy, kiedy Zgadula przysłu- chiwał się powitaniom ludzi, ich odpowiedziom i sposobie, w jaki reagowali na pewne słowa klucze. Przysłuchując się te- mu, co mówili, Dave analizował ich ubrania i skórę, szukał wiele mówiących symptomów: wystrzępiony lub poplamiony mankiet prawego rękawa koszuli wskazywał kogoś, kto mógł pracować w biurze, miał jednak skromne zajęcie, jeżeli mu- siał nosić roboczą koszulę na wakacjach; a dokładniejsze spojrzenie na ręce pozwalało odkryć odcisk pióra na kciuku i wskazującym palcu. Czasami koniuszki palców jednej albo obu dłoni były lekko spłaszczone, co w pierwszym wypadku mogło sugerować, że był to ktoś przyzwyczajony do tłuczenia na maszynie sumującej, a w drugim prawie na pewno zdra- dzało maszynistkę. Kucharze zawsze mieli małe oparzenia na przedramionach, ślady od grilla na nadgarstkach, odciski na wskazującym palcu od trzonka noża, zagojone lub prawie zasklepione ślady zacięć tam, gdzie ostrza zdołały ich za- drasnąć; no, a mechanika, który potrafiłby wyczyścić wszyst- kie ślady smaru z bruzd skóry, to Zgadula jeszcze nigdy nie spotkał. Potrafił poznać policjanta na pierwszy rzut oka i woj- skowego tak, jakby był w pełnym umundurowaniu. Jednak obserwacja bez zapamiętywania była bezużyteczna i Zgadula stale chłonął szczegóły z tłumów zalewających nadmorski brzeg, z urywków rozmów i zobaczonych w oka- mgnieniu rzeczy, które posiadali. Jeżeli byś chciał zapalić, to Dave by zapamiętał, że to była paczka Marlboro i że miałeś zielony krawat. Jeżeli byś zaparkował auto w polu jego wi- dzenia, to byłbyś „Ford czerwone szelki”. Wszystko było ska- talogowane na wypadek, gdyby miało się okazać przydatne, 14

bo chociaż Zgadula nigdy tak naprawdę nie mylił się w swo- ich zakładach, to jeszcze chodziło o taki drobiazg jak duma zawodowa i konieczność oferowania dobrego przedstawienia przyglądającym się ludziom. Zgadula nie utrzymał się prze- cież w Old Orchard przez dziesiątki lat, odgadując błędnie i potem zbywając turystów, oferując im gumki-recepturki na przeprosiny. Umieścił w kieszeni to, co zarobił i rozejrzał się wkoło po raz ostatni, zanim zdecydował się zamknąć stoisko. Był zmę- czony i trochę bolała go głowa, ale wiedział, że będzie mu brakowało tego miejsca, kiedy tłumy już odjadą. Zgadula wiedział, że są tacy, którzy opłakują obecny stan Old Orchard i sądzą, że piękna plaża została zrujnowana przez prawie sto lat rozwoju i pojawienie się kolejki górskiej, beczki śmiechu i karuzeli, przez zapach waty cukrowej, hot dogów i kremu do opalania. Może mieli rację, ale przecież było mnóstwo innych miejsc, gdzie tacy ludzie mogli sobie pojechać, a niewiele takich, gdzie można pobyć tydzień z dzieciakami i przeżyć stosunkowo tanio, ciesząc się morzem, piaskiem i jeszcze mieć przyjemność z ogrania takich ludzi jak Zgadula. To prawda, że Old Orchard nie było już takie jak kiedyś. Dzie- ciaki zrobiły się twardsze, może nawet trochę bardziej nie- bezpieczne. Miasto wyglądało bardziej tandetnie niż dawniej i towarzyszyła mu aura utraconej niewinności raczej niż nie- winności odzyskanej. Rodzinne nabożne letnisko Ocean Park, które było częścią Old Orchard, wyglądało teraz jak relikt z innej epoki, kiedy to edukacja i praca nad doskonale- niem siebie były w takim samym stopniu częścią wakacji jak zabawa i odpoczynek. Zastanawiał się, jak wielu z tych, którzy przyjechali tu napić się taniego piwa i zjeść homara z tektu- rowego talerza, wiedziało, że to Metodyści założyli Stowarzy- szenie Obozowiska w Old Orchard w latach siedemdziesią- tych dziewiętnastego wieku, przyciągając tłumy dziesięciu tysięcy lub więcej ludzi, którzy słuchali kaznodziei opiewają- cych zalety pełnego cnót życia bez grzechu. Można by życzyć powodzenia tym, którzy próbowaliby przekonać dzisiejszych turystów, by zechcieli zrezygnować z popołudniowego opala- nia i posłuchać biblijnych opowieści. Nie trzeba być Davidem Zgadulą, żeby przewidzieć szanse takiego zakładu. 15

Pomimo to Zgaduli bardzo się podobało w Old Orchard. Dzięki swojemu małemu punktowi koncesjonowanej sprze- daży doznał zaszczytu spotkania takich ludzi, jak Tommy Dorsey i Louis Armstrong i miał na dowód tego fotografie na ścianie. Podczas gdy te spotkania stanowiły wielkie szczyty w jego karierze, to kontakty ze zwykłymi ludźmi dostarczały mu stałej przyjemności i pozwalały zachować młodość i bystrość umysłu. Bez ludzi Old Orchard znaczyłoby dla niego o wiele mniej, z morzem czy bez morza. Zgadula zaczął już składać swoje szyldy i wagę, kiedy pod- szedł do niego jakiś mężczyzna: albo może prawdziwsze by- łoby stwierdzenie, że Zgadula poczuł, jak ktoś się zbliża, za- nim go w ogóle zobaczył: jego dawno nieobecni przodkowie nie polegali tylko na swych zmysłach, bawiąc się w zgady- wanki w oświetlonych płomieniem jaskiniach. Nie, ich zmy- sły musiały być czujne i w pogotowiu, by ostrzegać przed przybyciem drapieżników i wrogów, a przetrwanie zależało od zaangażowania w otaczający ich świat. W sekundzie Zgadula odwrócił się jak gdyby nigdy nic i za- czął analizować przybysza: pod czterdziestkę, ale wygląda starzej; dżinsy luźniejsze niż nakazuje obecna moda; biały T- shirt lekko poplamiony na brzuchu; mocne buty odpowiednie do jazdy na motorze, nie samochodem, ale bez śladów zuży- cia na podeszwach, które mogłoby wynikać z pirackiej jazdy; włosy ciemne, wypomadowane i zaczesane w kaczy kuper; rysy ostre i prawie delikatne; podbródek mały, głowa wąska i jakby ściśnięta pod wpływem wielkiego ciężaru, kości twarzy ukształtowane jak rama latawca pod skórą. Miał bliznę poni- żej linii włosów: trzy równoległe linie, jakby zęby widelca zostały wbite w skórę i pociągnięte w dół w kierunku grzbietu nosa. Usta miał krzywe: jeden kącik stale opadający, a drugi lekko podniesiony, co dawało wrażenie, jakby przecięto sym- boliczne maski teatralne i ich niepasujące połówki przycze- piono do czaszki. Usta były zbyt duże. Można by je nawet na- zwać zmysłowymi, ale nie był to człowiek, którego aparycja wyrażała takie emocje. Oczy miał brązowe, poznaczone mały- mi białymi plamkami, jak gwiazdy i planety zawieszone w ciemności. Pachniał wodą kolońską, ale pod nią czaił się zapach 16

przetopionych zwierzęcych tłuszczów, krwi i zgnilizny i od- padów uwalnianych w ostatecznym momencie, kiedy życie stawało się umieraniem. Nagle Dave Zgadula pożałował, że nie zdecydował się za- kończyć pracy piętnaście minut wcześniej, że jego stoisko nie było zamknięte i zaryglowane i że on sam nie oddalił się od swojej ukochanej wagi i szyldów na tyle, na ile zdołałby męż- czyzna w jego zaawansowanym wieku. Ale nawet kiedy już próbował przerwać kontakt wzrokowy z nowo przybyłym, ciągle jeszcze czuł, że go analizuje, zbiera informacje na pod- stawie jego sposobu poruszania się, ubrania i zapachu. Męż- czyzna sięgnął do jednej z przednich kieszeni swoich spodni i wyjął stalowy grzebień, którym przeciągnął po włosach prawą ręką, a lewą przygładził odstające kosmyki. Równocześnie przekrzywił lekko głowę na prawą stronę, jakby przeglądał się w lustrze, które tylko on widział, a Zgadula odczuł po chwili, że to on właśnie jest tym lustrem. Obcy wiedział wszystko o Davie i jego „darze”, i Zgadula próbując już się powstrzymać, nadal rozkładał gładzącego piórka mężczyznę na czynniki pierwsze, a człowiek ten wiedział, co się działo i bawił się, widząc siebie przez filtr spostrzeżeń starszego człowieka. Czyste, wyprasowane dżinsowe spodnie, z brudnymi śla- dami na kolanach. Plama na T-shircie jak z zaschniętej krwi. Ziemia pod paznokciami. Zapach. Słodki Boże, ten zapach... No i teraz obcy już stał przed nim, chowając grzebień do ciasnej kieszeni. Uśmiech rozszerzył się, pełen nieszczerej wylewności i człowiek przemówił. - Jesteś tym, który odgaduje? - zapytał. Jego akcent tro- chę wskazywał na Południe, ale było też słychać wymowę z Nowej Anglii, z Maine. Próbował to ukryć, ale słuch Dave'a był bardzo wyczulony. Jednak ten ślad akcentu z Maine też nie był wrodzony. Nie, to akcent człowieka, który potrafi współbrzmieć z oto- czeniem, kiedy tego chce, który naśladuje sposób mówienia i zachowania innych ludzi, maskując się jak... Tak jak potrafią to robić drapieżcy. - Dość na dziś - powiedział Zgadula. - Wykończony je- stem. Już nie mogę. 17

- Jeszcze jeden się zmieści - usłyszał w odpowiedzi i wie- dział, że go nie proszono. Powiedziano mu to. Rozejrzał się, szukając wymówki, powodu by odejść, ale wyglądało na to, że obcy kontrolował sytuację, bo nie było nikogo w zasięgu głosu, a uwaga tych, którzy przechodzili w pobliżu, była najwyraźniej skierowana gdzie indziej. Patrzyli na inne stragany, na morze, na poruszające się piaski. Patrzy- li na samochody w oddali i twarze tych, których mijali. Pa- trzyli na promenadę i pod nogi, i głęboko w oczy swoich mę- żów czy żon, którzy już od dawna nie byli interesujący, a teraz kryli w sobie nieoczekiwane, choć ulotne, źródło fascynacji. I gdyby im powiedzieć, że w pewnym sensie sami postanowili nie zwracać uwagi na małego Zgadulę i człowieka, który stał przed nim, odrzuciliby tę myśl bez chwili zastanowienia. Jednak dla uważnego obserwatora - dla kogoś takiego jak Dave Zgadula - przelotny wyraz niepokoju na ich twarzach, kiedy mówili, wystarczyłby, żeby zadać kłam ich zaprzecze- niom. W tym momencie oni sami stali się trochę tacy, jak Zgadula: jakiś pradawny, pierwotny instynkt obudził się z uśpienia w ten jasny, letni wieczór przy krwawo zachodzącym słońcu. Pewnie mogli sobie wcale nie zdawać sprawy z tego, co robili, albo być może szacunek dla samych siebie i instynkt samozachowawczy nie pozwalały im przyznać się do tego, nawet wobec siebie samych, ale unikali tego człowieka z za- czesanymi do tyłu włosami. Emanowało z niego zagrożenie, niebezpieczeństwo i krzywda, więc woleli go nie zauważyć, byle nie zwrócić uwagi na siebie. Lepiej więc patrzeć w prze- ciwną stronę. Lepiej niech inny cierpi, niech obcy ściągnie na siebie jego niezadowolenie, niżby miał się zainteresować na- szymi sprawami. Lepiej iść dalej, wsiąść do samochodu, odje- chać bez jednego spojrzenia wstecz z obawy, że można by napotkać jego twarde spojrzenie, jego leniwy półuśmiech rozszerzający się powoli w miarę, jak zapamiętuje twarze, numery na tablicy rejestracyjnej, kolor lakieru, ciemne włosy żony, rozkwitające ciało dorastającej córki. Lepiej więc uda- wać. Lepiej nie zauważyć. Lepsze to, niż obudzić się w nocy i zobaczyć takiego człowieka, jak twardo patrzy na ciebie z gó- ry, ujrzeć świeżą krew na jego rękach, a w sypialni obok wiele 18

mówiące światło i usłyszeć, jak coś cicho kapie na gołe deski podłogi, coś, co kiedyś było życiem, a teraz już nie jest.... Dave pojął, że ten człowiek nie różni się tak bardzo od nie- go samego. Jest obserwatorem, kataloguje cechy charaktery- styczne ludzi, ale w wypadku tego obcego obserwacja stanowi wstęp do nieszczęścia. Teraz dokoła było słychać tylko szum fal, niknące głosy i hałas urządzeń z wesołego miasteczka, przytłumiający, zniekształcający to, co mówił obcy tonem domagającym się wyłącznej uwagi. - Chcę, żebyś coś odgadł na mój temat - powiedział. - Co chcesz wiedzieć? - zapytał Zgadula bez śladu życzli- wości w głosie. Tym razem jej nie potrzebował. Byli sobie równi, w pewnym sensie. Człowiek zacisnął prawą dłoń w pięść. Dwie monety ćwierćdolarowe pokazały się między ściśniętymi palcami. Podniósł pięść w stronę Dave'a, a ten wziął monety palcami, które wcale nie drżały. - Powiedz mi, jak zarabiam na życie - mówił dalej obcy. - I chcę, żebyś się bardzo postarał. Niech to będzie najlepsza odpowiedź, jaką potrafisz dać. Dave wyczuł ostrzeżenie. Mógł wymyślić coś niegroźnego, coś niewinnego. Kopiesz ziemię przy budowie dróg, może. Jesteś ogrodnikiem. Ty... Ty pracujesz w ubojni. Nie, to zbyt blisko. Nie wolno mi tego powiedzieć. Rozszarpujesz żywe istoty. Zadajesz ból i zabijasz, ukry- wasz dowody pod ziemią. I czasami one walczą. Widzę blizny dokoła twoich oczu i w miękkiej części pod szczęką. Masz pęczek nierównych kosmyków nad czołem i zaczerwienione miejsce u nasady, gdzie włosy nie odrosły równo. Co to było? Czy jakaś ręka się uwolniła? Czy jej palce złapały w desperacji i wydarły ci kępkę włosów z głowy? I pomimo bólu, czyż jakaś część ciebie nie odczuła przyjemności z tej walki, zadowole- nia, że trzeba było popracować, by osiągnąć cenną zdobycz? No, i co z tymi nacięciami poniżej nasady włosów, skąd one? Jesteś gwałtownym człowiekiem i gwałt się na tobie odcisnął. Zostałeś naznaczony tak, żeby nawet ci, którzy są niemądrzy 19

albo nieuważni, mogli spostrzec, kiedy przychodzisz. Pewnie już za późno dla tych, którzy to zrobili, niemniej jednak jest to ostrzeżenie. Kłamstwo mogło oznaczać śmierć dla niego. Może nie te- raz, może nawet nie za tydzień, ale ten człowiek by zapamię- tał i wrócił. Pewnej nocy Dave Zgadula wszedłby do swojego pokoju, a obcy siedziałby tam po ciemku w głębokim fotelu naprzeciw okna, zaciągał się mocno papierosem trzymanym w lewej ręce, podczas gdy prawa zabawiałaby się nożem. „Cieszę się, że wreszcie jesteś. Czekałem na ciebie. Pamię- tasz mnie? Poprosiłem cię, żebyś coś odgadł o mnie, ale ty się pomyliłeś. Dałeś mi w nagrodę dziecięcą zabawkę, nagrodę za wygranie ze Zgadulą, ale to mi nie wystarcza, i myliłeś się, myśląc to, co pomyślałeś. Uważam, że powinienem sprosto- wać twoje mylne przypuszczenia. Uważam, że powinieneś dowiedzieć się, z czego naprawdę żyję. Pozwól, że ci poka- żę...” Obcy powoli odwrócił ręce przed Dave'em, pokazując wnę- trze, a potem wierzch dłoni i wreszcie prawie delikatne palce z cienką kreską brudu widocznego pod koniuszkiem każdego paznokcia. - No więc, powiedz mi - zażądał. - Powiedz prawdę. Dave popatrzył mu w oczy. - Przynosisz ból - oświadczył Dave. Obcy przyglądał mu się z rozbawieniem. - Doprawdy? - odpowiedział. - Robisz ludziom krzywdę. - Uhm? - Zabiłeś. - Dave usłyszał, jak wypowiada to słowo i wi- dział siebie jakby z zewnątrz. Oddalał się od sceny, w której brał udział, jakby jego dusza już przewidywała mające wkrótce nastąpić rozstanie z ży- ciem. Obcy potrząsnął głową i popatrzył na swoje ręce, jakby lekko zdziwiony tym, co ujawniły. - No - odezwał się w końcu. - Uważam, że każdy by za- płacił pięćdziesiąt centów za to, bez dwóch zdań. To ci dopie- ro historia. Co za historia. - Pokiwał głową. - Uhm - cicho warknął. - Uhm.

- Chce pan odebrać nagrodę? - spytał Dave. - Może pan wziąć nagrodę, jeżeli źle odgadłem. Wskazał gestem za siebie na gumki-recepturki, spinki do włosów i paczki balonów. Weź coś. Proszę, weź coś. Weź wszystko, cokolwiek chcesz, tylko odejdź ode mnie. Odejdź stąd i idź jak najdalej i nigdy, przenigdy tu nie wracaj. I jeżeli to jest jakieś pocieszenie, wiedz, że nigdy nie zapomnę twojego zapachu ani twojego widoku. Przenigdy. Zachowam je i będę się mieć na baczno- ści, na wypadek, gdybyś znowu chciał się pojawić. - Nie - powiedział obcy. - Zatrzymaj je sobie. Dobrze się bawiłem. Zabawiłeś mnie. - Zaczął odchodzić od Dave'a Zga- duli, ciągle kiwając głową i mrucząc coś cicho do siebie. Kiedy Zgadula prawie poczuł pewność, że już się go po- zbył, obcy się zatrzymał. - Zawodowa duma - powiedział nagle. - Słucham? - spytał Zgadula. - Myślę, że jesteśmy podobni w jednym: jesteśmy dumni z tego, co robimy. Mogłeś mi nakłamać, ale tego nie zrobiłeś. Ja mogłem nakłamać tobie i wziąć jedną z tych zakichanych paczek balonów, ale też tego nie zrobiłem. Ty odniosłeś się z szacunkiem do mnie, więc ja również potraktowałem ciebie z szacunkiem. Jesteśmy faceci serio, ty i ja. Zgadula nie odpowiedział. Nie było co powiedzieć. Poczuł jakiś smak w ustach. Coś kwaśnego i nieprzyjemnego. Miał ochotę otworzyć usta i odetchnąć słonym, morskim powie- trzem, ale jeszcze nie teraz, dopóki obcy był blisko. Chciał się go najpierw pozbyć w obawie, że wraz z oddechem wchłonie w siebie coś z istoty obcego i zanieczyści swoje istnienie. - Możesz mówić ludziom o mnie, co chcesz - oświadczył obcy. - Jest mi to zupełnie obojętne. Dawno już mnie tu nie będzie, kiedy komuś przyjdzie do głowy mnie tu szukać, no a jeżeli nawet mnie znajdą, to co mogą powiedzieć? Że jakiś mały uliczny straganiarz w tanim podkoszulku powiedział im, żeby mnie sprawdzili, bo może coś ukrywam, albo mógłbym im coś opowiedzieć? 21

Jego ręce zajęły się wydobywaniem paczki papierosów z kieszeni dżinsów. Paczka była pognieciona i lekko spłaszczo- na. Wytrząsnął z niej wąską, mosiężną zapalniczkę, a potem wyjął papierosa. Obrócił papierosa między kciukiem i palcem wskazującym, zanim zapalił, po czym schował zapalniczkę i paczkę do kieszeni. - Może tu jeszcze kiedyś będę przejazdem - dodał. - Od- wiedzę cię. - Będę tutaj - zapewnił Zgadula. No to sobie wracaj, jak chcesz, ty bydlaku. I żebyś wie- dział, boję się ciebie i jestem pewny, że mam dobry powód, żeby się bać, ale nie myśl, że to pokażę po sobie. Nie będziesz miał tej satysfakcji, nie ode mnie. - Wiem - rzucił obcy. - Wcale nie wątpię. Ale Zgadula nigdy go więcej nie zobaczył, choć myślał o nim często i raz albo dwa, w tych latach, które mu zostały, kiedy tak stał na promenadzie i analizował przechodzące tłumy, czuł czyjś wzrok na sobie i był pewny, że gdzieś z bli- ska obserwuje go tamten obcy, może z rozbawieniem albo - czego się Zgadula obawiał - żałując, iż pozwolił, żeby prawda o nim wyszła w taki sposób i pragnął odwrócić ten błąd. Dave „Zgadula” Glovsky zmarł w 1997, prawie pięćdziesiąt lat po tym, jak się pierwszy raz pojawił w Old Orchard. Opo- wiadał o obcym tym, którzy chcieli go słuchać: o złym, zjeł- czałym zapachu tłuszczu, który otaczał obcego, o brudzie pod paznokciami i rdzawych plamach na koszuli. Większość słu- chających tylko kiwała głową, traktując to jak jeszcze jeden popis showmana, który chciał uatrakcyjnić swoją legendę; ale niektórzy słuchali i pamiętali, przekazywali opowieść dalej, by inni mogli być czujni i poznali tego mężczyznę, gdyby się pojawił. Zgadula, naturalnie, nie mylił się: obcy przyjeżdżał w na- stępnych latach, czasami w swoich sprawach, a czasami na polecenie innych, by odbierać i tworzyć życie. Ale kiedy wró- cił po raz ostatni, chmury otuliły go jak opończa, zaciemnia- jąc niebo, bo przyszedł szukać śmierci i wspomnienia śmierci w twarzach u innych. Był złamanym człowiekiem i miał zła- mać innych w gniewie. To Merrick, mściciel.

1 Był pochmurny dzień pod koniec listopada, trawa kruszyła się pod szronem i zima szczerzyła zęby spomiędzy chmur jak zły klaun zerkający przez szparę w kurtynie przed przedsta- wieniem. Miasto zwalniało tempo. Niedługo zrobi się bardzo zimno i Portland, jak zwierzę, już zebrało zapasy, które miały starczyć na długie nadchodzące miesiące. W banku były dola- ry turystów: wystarczająco dużo, miano nadzieję, by pozwolić przetrwać wszystkim aż do Dnia Pamięci*. [Memorial Day - 30 maja, dzień wolny w wielu stanach, święto obchodzone dla upa- miętnienia wojskowych, którzy oddali życie (przyp. red.)] Ulice były spokojniejsze niż wprzódy. Miejscowi, którym czasem było niewygodnie współistnieć z turystami oglądającymi je- sienne drzewa zmieniające kolor liści i klientami sklepów, znów mieli swoje miasto prawie całkiem dla siebie. Odzyskali stałe miejsca przy stołach w tanich jadłodajniach, kawiar- niach, w restauracjach i barach. Mieli dość czasu na beztro- ską rozmowę z kelnerkami i kucharzami, którzy nie byli już zamęczani na śmierć żądaniami licznych klientów. O tej po- rze roku można było odczuć prawdziwy rytm małego mia- steczka, wolne uderzenia jego serca niepoganianego fałszywą podnietą przez tych, którzy przyjechali z daleka. Siedziałem przy narożnym stoliku w Porthole, jadłem be- kon ze smażonymi ziemniakami i nie oglądałem Kathleen Kennedy i Stephena Fraziera rozmawiających o niezapowie- dzianej wizycie sekretarza stanu w Iraku. Nie było dźwięku w telewizorze, co ułatwiało ignorowanie go. Ogień palił się w 23

piecu koło okna wychodzącego na morze, gdzie maszty ku- trów rybackich podskakiwały i huśtały się w porannym wie- trze; garstka ludzi zajmowała inne stoliki, akurat tyle, by stworzyć przyjemną atmosferę, czego wymaga śniadaniowa knajpka, bo takie sprawy polegają na subtelnej równowadze. Porthole ciągle wyglądała tak jak wtedy, kiedy dorastałem, a może nawet od czasu, kiedy ją otworzono w 1929. Na pod- łodze były zielone, marmurkowe płytki linoleum, pęknięte tu i ówdzie, ale nieskazitelnie czyste. Długa drewniana lada z miedzianym blatem ciągnęła się prawie przez całą długość sali, wysokie stołki z czarnymi siedzeniami przytwierdzone były do podłogi, a na blacie stało pełno szklanek i kieliszków, przyprawy i dwa szklane talerze ze świeżo upieczonymi cie- płymi bułeczkami. Ściany pomalowano na jasnozielono i jak się wstało, można było zajrzeć do kuchni przez dwa okienka do podawania potraw, między którymi był napis „Muszle świętego Jakuba”. Na czarnej tablicy kredą wypisano dania dnia, a piwo nalewano z pięciu kurków: podawano guinessa, parę rodzajów ale allagash i shipyard, a dla tych, którzy się nie znali, albo i znali, ale już pili wszystko, lano coors jasne. Na ścianach wisiały boje, które w jakiejkolwiek innej restau- racji w Old Port robiłyby wrażenie kiczu, ale tutaj po prostu dawały świadectwo faktowi, że jest to knajpa, do której przy- chodzą miejscowi rybacy. Jedną ścianę zrobiono prawie cał- kowicie ze szkła, więc nawet w najbardziej zachmurzone dni wydawało się, że Porthole jest zalana światłem. W Porthole zawsze było słychać przyjemny szum rozmów, ale nigdy nie dało się usłyszeć wszystkiego, co ktoś nawet w pobliżu mówił, nie dokładnie. Tego ranka około dwudziestu osób jadło, piło i przyjemnie rozpoczynało dzień tak jak mieszkańcy stanu Maine lubią to robić. Pięciu robotników z Portowego Targu Rybnego siedziało rzędem przy barze, wszyscy ubrani w dżinsy, bluzy z kapturami i bejsbolówki, śmiali się, odprężali w cieple, ich twarze były czerwone, wy- chłostane wiatrem i wodą. Siedzący koło mnie czterej biz- nesmeni mieli komórkowe telefony i notatniki ekranowe roz- łożone pomiędzy kubkami kawy z mlekiem, udawali, że pra- cują, ale sporadyczne strzępy rozmowy, które dolatywały do mnie i dały się rozumieć, świadczyły, że są raczej zajęci 24

pochwałami dla trenera drużyny Piratów, Kevina Dinnena. Po drugiej stronie od nich dwie kobiety, matka i córka, były pogrążone w jednej z tych rozmów, które wymagają mnóstwo gestykulacji i zszokowanych min. Wyglądało na to, że świet- nie się bawią. Lubię Porthole. Turyści nie zaglądali tu za często, a już na pewno nie w zimie, i nawet w lecie nie zakłócali zbytnio rów- nowagi, chyba że ktoś wywiesił banner w poprzek Wharf Street zapewniający, że jest coś więcej w tym pozornie nie- obiecującym kawałku nadbrzeża, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka: Restauracja Boon'a z owocami morza, Portowy Targ Rybny, teatr komediowy Comedy Connection i sama restauracja Porthole. Ale nawet i to nie powodowało za dużego najazdu. Z bannerem czy bez, Porthole nie zwracała uwagi na siebie zbyt natarczywie, a zniszczona reklama napo- jów gazowanych i powiewająca flaga były właściwie jedynymi znakami obecności knajpki widocznymi z głównego traktu ulicy Commercial. Właściwie trzeba było wiedzieć, że tam jest, aby ją w ogóle wypatrzyć, szczególnie w ciemne zimowe poranki, i zabłąkani turyści, spacerujący wzdłuż ulicy Com- mercial na początku ostrej zimy w stanie Maine, powinni dobrze wiedzieć, dokąd się kierują, jeżeli chcieli dotrwać do wiosny w nienaruszonym zdrowiu. Stawiając czoła orzeźwia- jącemu północno-wschodniemu wiatrowi, tylko niektórzy mieli czas czy ochotę zwiedzać ukryte zakątki miasta. Jednak podróżni przybywający poza sezonem czasami mi- jali targ rybny i teatr komediowy, ich kroki odbijały się moc- nym echem na starych deskach promenady, która graniczyła z nadbrzeżem z lewej strony, po czym lądowali pod drzwiami Porthole, i można się było spokojnie założyć, że kiedy na- stępnym razem przyjadą do Portland, pójdą prosto do Por- thole, nie mówiąc jednak o tym zbyt wielu przyjaciołom, bo jest to takie miejsce, które człowiek lubi zachować dla siebie. Ma na zewnątrz pomost nad wodą, gdzie ludzie mogą sie- dzieć i jeść w lecie, ale w zimie stoliki są usunięte i pomost jest pusty. Chyba wolę go w zimie. Mogę wziąć kubek z kawą i wyjść pewny, że większość klientów będzie pić swoją kawę w środku, gdzie jest ciepło, i nikt mi nie będzie przeszkadzać. Mogę czuć sól w powietrzu i słony wiatr na skórze, a kiedy 25

wiatr i pogoda są dobre, ten zapach zostaje ze mną przez cały ranek. Zazwyczaj lubiłem ten zapach. Tylko czasami, kiedy nie czułem się dobrze, mi nie odpowiadał, bo smak soli na wargach przypominał smak łez, jak gdyby się niedawno pró- bowało pocałunkami uśmierzyć czyjś ból. Kiedy to się zda- rzało, myślałem o Rachel i Sam, mojej córce. Często też my- ślałem o żonie i córce, które odeszły wcześniej. Takie dni były cichymi dniami. Ale dzisiaj siedziałem w środku i miałem na sobie mary- narkę i krawat. Krawat był ciemnoczerwony od Hugo Bossa, marynarka od Armaniego, ale w Maine nie zwracano uwagi na marki ubrań. Uważano, że jeżeli miało się coś takiego na sobie, pewnie było to kupione z rabatem, a jeżeli nie było i człowiek zapłacił tylko za metkę firmy, to był idiotą. Ja nie płaciłem za metkę firmy. Frontowe drzwi otworzyły się i weszła kobieta. Miała na sobie czarne spodnium i płaszcz, które pewnie kosztowały ją majątek, kiedy je kupowała, ale teraz już wyglądały na zno- szone. Miała czarne włosy, ufarbowane czymś, co dawało odcień rudawego. Wyglądała na trochę zdziwioną otocze- niem, jak gdyby przeszedłszy koło zniszczonych fasad budyn- ków przy nadbrzeżu, spodziewała się, że napadną ją piraci. Jej oczy spoczęły na mnie i głowa przechyliła się pytająco. Podniosłem dłoń, a ona przeszła między stolikami w moją stronę. Wstałem, by ją przywitać i podaliśmy sobie ręce. - Pan Parker? - spytała. - Pani Clay. - Przepraszam za spóźnienie. Był wypadek na moście. Zrobił się ogromny korek. Rebecca Clay zadzwoniła do mnie poprzedniego dnia z za- pytaniem, czy mógłbym jej pomóc rozwiązać pewien pro- blem. Ktoś ją śledził i naturalnie wcale jej się to nie podobało. Policja nie była w stanie nic zrobić. Mężczyzna ten, jak mi powiedziała, wydawał się przeczuwać, kiedy mieli przyjść, bo zawsze znikał, zanim się pojawili, bez względu na to, jak ostrożnie zbliżali się w sąsiedztwie jej domu, kiedy zgłaszała jego obecność. 26

Przyjmowałem tyle zleceń, ile mogłem dostać, częściowo dlatego, żeby nie myśleć o nieobecności Rachel i Sam. Nie byliśmy ze sobą od około dziewięciu miesięcy, z przerwami. Nawet nie wiem, jak to się stało, że sprawy pogorszyły się tak bardzo i tak szybko. W jednej chwili wydawało się, że są ze mną, napełniając dom swoimi zapachami i dźwiękami i nagle wyjeżdżają do domu rodziców Rachel, ale oczywiście to wcale tak nie było. Patrząc wstecz, widzę każdy zwrot na tej drodze, każdy zjazd w dół i zakręt, które doprowadziły nas do tego miejsca, w którym teraz byliśmy. Miała to być tymczasowa sprawa, szansa dla nas obojga, by rozważyć, by dać sobie tro- chę czasu wolnego od siebie nawzajem i spróbować przypo- mnieć sobie, co było takiego w tej drugiej osobie, z którą dzieliliśmy życie, że nie moglibyśmy żyć bez niej. Ale takie umowy nie są nigdy na jakiś czas, raczej nie. Pojawia się pewne rozdarcie, rozłam i nawet jeżeli osiągnie się porozu- mienie i podejmie decyzję, by spróbować jeszcze raz, to fakt, że jedna osoba zostawiła tę drugą, nigdy nie daje się zapo- mnieć ani wybaczyć. To tak brzmi, jakby to była jej wina, ale nie jest. Nie jestem też pewny, czy to była moja wina, niecał- kowicie. Ona miała dokonać wyboru, i ja też, ale jej wybór zależał od tego, co ja wybrałem. Ostatecznie, pozwoliłem im obydwu wyjechać, mając jednak nadzieję, że w końcu wrócą. Mieliśmy jeszcze kontakt i mogłem widzieć się z Sam, kiedy tylko chciałem, ale to, że były w Vermont, trochę utrudniało sprawy. No i bez względu na odległość, byłem ostrożny z wi- zytami, bo nie chciałem komplikować już i tak trudnej sytu- acji. Byłem ostrożny, bo wiedziałem na pewno, że są tacy, którzy mogliby je skrzywdzić, żeby tylko mnie dorwać. Myślę, że dlatego pozwoliłem im wyjechać. Z przykrością to wszyst- ko wspominałem. Zeszły rok był... ciężki. Bardzo za nimi tę- skniłem, ale nie wiedziałem, ani jak je sprowadzić z powro- tem do swojego życia, ani też jak żyć z ich nieobecnością. Zo- stawiły próżnię w mojej egzystencji i ktoś inny chciał zająć ich miejsce, ktoś kto czekał w cieniu. Moja pierwsza żona i pierwsza córka. Zamówiłem kawę dla Rebecki Clay. Promień porannego słoń- ca świecił bezlitośnie wprost na nią, podkreślając zmarszczki na 27